AVENGERS: ROZBIÓRKA
Był rok 2004. Brian Michael Bendis był już wielką gwiazdą Marvela, mając za sobą m.in. od choroby „Ultimate Spider-Mana” i „Daredevila” – rewelacyjne, świetnie przyjęte serie – i nagle dostał szansę pisania „Avengers” (wybór był między nim a Millarem). I to od razu z okazji jubileuszowego, 500 numeru. Więc wziął, napisał – łącznie cztery zeszyty i epilog – i zrobił rewolucję. Rozobił drużynę, zakończył przygody bohaterów, a potem zrestartował wszystko, już jako „New Avengers”. No i ten finał robi wrażenie. I robotę też robi. Jeśli więc szkucie dobrego superhero, epickiego, pełnego rozwałki, ale i klimatu plus fajnie zrobionych postaci, bierzcie w ciemno.
Tak źle w życiu Avengers jeszcze nie było. Zaczyna się od powrotu Waleta Kier, który po wydarzeniach „Impasu” uznawany był za zmarłego. Walet wraca i wszystko kończy się wybuchem i śmiercią Scotta Langa. Tymczasem Iron Man zaczyna dziwnie się zachowywać w trakcie spotkania na szczycie, grożąc nawet zabiciem polityka. Mało? Zaraz potem, kiedy pozostali Avengers zjawiają się w ruinach swojej siedziby, na scenie pojawia się niepanujący nad sobą Vision, który serwuje naszym bohaterom armię wrogich im Ultronów. A to zaledwie dopiero początek. Ktoś stoi za tym wszystkim, ktoś ma wiele przeciw bohaterom, ale kto? Dlaczego? I jak w tej godzinie próby poradzą sobie najwięksi herosi?
http://ksiazkarniablog.blogspot.com/2023/10/avengers-upadek-avengers-brian-michael.html
Z tymi nowymi Batmanami mam stale jeden problem: brakuje mi w nich tego "mięsa". Niby rysunki i kolory są na najwyższym poziomie. Niby Batrodzinka elegancko i harmonijnie współpracuje i ma to jakieś przesłanie. Fabuła całego komiksu też posiada sens, większych głupot tu nie uświadczysz. Ale gdzieś w tym wszystkim brak duszy i uroku, charakterystycznych dla czasów "Powrotu Mrocznego Rycerza", "Roku Pierwszego", "Zabójczego Żartu", czy później ery "Knightfalla".
Złoczyńcy z Wieży Arkham zupłenie nie przekonują, dlatego u kresu albumu otrzymujemy antagonistę z gothamskiej ekstraklasy. Nowe, nie znałem, chciałoby się rzec ironicznie. Podobnie jest z Batmanem. Przez niemal cały komiks jest schowany gdzieś w szufladzie, a gdy w mieście dzieją się dymy nie do opanowania przez jego adeptów, Mroczny Rycerz triumfalnie się pojawia. Zbyt to oklepane, zbyt przewidywalne.
Poza ilustracjami (genialne okładki alternatywne autorstwa Lee Bermejo!) pozytywnym akcentem opowieści jest jej zakończenie, więc być może kolejny zeszyt serii Detective Comics osiągnie nieco wyższy poziom merytoryczny.