Sąsiadka Justyna Jelińska 6,8
ocenił(a) na 41 tydz. temu Powieść łącząca cechy thrillera z elementami grozy, nieco kryminału i szczyptę obyczajówki jak też markowanych wątków jakby paranormalnych.
Pomysł na fabułę nie był zły, ale z wykonaniem niestety było gorzej. Mamy tu wrzucone do jednego worka wszystko, co się da. Pozszywane na siłę, taki pstrokaty patchwork. Miejscami było tak infantylnie, że aż do bólu. No i dało się zauważyć parę absurdów niemiłosiernych. Dyrdymały- oto, jakie określenie przychodzi mi do głowy.
Styl pisania, dialogi też na kolana nie powalają. Tekst jest miejscami upstrzony wulgaryzmami gęściej, niż znakami interpunkcyjnymi.
Jako ,,zapychacze" treści autorka wykorzystuje fragmenty tekstów licznych polskich i zagranicznych przebojów (playlista wyszczególniona na wstępie),których słucha bohaterka. No, poniekąd jest to pewna odskocznia od zapychaczy zaczerpniętych z Wikipedii, którymi obficie szafują niektórzy literaci.
A o czym pokrótce traktuje ten thrillerek?
Oto jest sobie Ania, młoda kobietka po zawodzie miłosnym. Koniecznie chce wyprowadzić się z warszawskiego mieszkania niewiernego kochasia, co jest ze wszech miar zrozumiałe. Znajduje mega okazyjną (wręcz podejrzanie tanią) ofertę kupna domu w niewielkiej mieścinie, Trzebieży, a raczej na jej odludnych, zalesionych peryferiach. Skwapliwie z tej oferty korzysta, finalizuje zakup i wkrótce tam się wprowadza. Pozornie wydaje się, że znalazła swoje miejsce na ziemi.
Odtąd zaczyna być coraz dziwniej. Mieszkańców Trzebieży charakteryzuje ni to zmowa milczenia, ni to chęć ostrzeżenia, czy wystraszenia nowej mieszkanki. Znikąd pojawia się niejaki Marcel, nie wiadomo, przyjaciel, czy wróg, jego watek jakby się urywa. Pod nowym domem Ani regularnie pojawia się starsza kobieta, zwana Klementyną lub Wilczycą- ni to zjawa, ni czarownica, ni zielarka, ni wariatka. Owa Klementyna nie na żarty niepokoi Annę.
A sam nowy dom bohaterki okazuje się być istną wylęgarnią zbrodni. Niejedna mieszkająca tam młoda kobieta postradała życie w tragicznych okolicznościach.
Bowiem, jak się okazuje, działa tam od ładnych paru lat seryjny morderca, mający zadrę do młodych, samotnych właścicielek tej siedziby. Przy czym modus operandi oprawcy niemal dorasta do możliwości seryjnych zabójców mistrza makabry Chrisa Cartera. Krwawa jatka, rąbanka i rzeźnia w jednym. A co na to policja? Wydaje się z toku rozumowania autorki, że policja na to nic.
Jakby tego było mało, spokój Ani zamącają nieznane typy spod ciemnej gwiazdy, gromadzące się nocami pod jej domem, strasząc kobietę ordynarnym zachowaniem i gromkim skandowaniem gróźb pod jej adresem. Plus pocięte opony auta, plus wypatroszony ptak przed domem, i jeszcze inna żarówka w lampce, którą wkręcił zakradający się do domu złoczyńca- czyli wszystkie ograne w wielu kryminałach triki autorka zaserwowała czytelnikom.
I to na tyle byłoby z sielanki życia w uroczym domku, i z marzeń o ,,wsi spokojnej, wsi wesołej". Ania dostaje ostrzeżenie ,,Będziesz następna". Ale nic, mimo przerażenia, siedzi twardo na miejscu i nie wiadomo, na jaki cud liczy.
Powieść jest napisana w dwóch osiach czasowych- współczesne czasy kontra retrospekcja, z punktu widzenia poprzedniej mieszkanki trzebieżańskiej posiadłości, jednej z tych zamordowanych przez seryjniaka nieszczęśnic, Krystyny (o ile dobrze pamiętam imię).
Akcja urywa się w dramatycznych okolicznościach, autorka daje do zrozumienia, że będzie kontynuacja (czy nawet już takowa powstała),ale raczej się nie skuszę na czytanie dalszego ciągu tej historyjki.
Nic nie skłoniło mnie do polubienia któregokolwiek z bohaterów. Ani rubasznej, mocno wulgarnej Mieci ze sklepu, ani jej głupkowatego męża Janusza. Kostek, ex boyfriend Anny, to bon vivant, kobieciarz i osobnik liczący wyłącznie na wsparcie finansowe partnerki. Marcel, bardzo dwuznaczna postać, zdaje się mieć to i owo do ukrycia przed światem. Nawet do postaci Ani, której należałoby z zasady kibicować, nie mogłem się przekonać.
Z plusów w zasadzie zauważyłem jeden- nie było nudno, czasem uśmiechałem się do siebie przy fragmentach, których autorka zapewne nie wymyśliła ,,do śmiechu", a raczej do stworzenia dramatyzmu. No przepraszam, ale nie mogłem nic poradzić, że opisane tam absurdy wywołały ,,głupawkę" i chichot. Ale dobre i to, śmiech to zdrowie.