-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
2023-11
2017-12-20
Jeśli idzie o konstrukcję i sposób przedstawiania zdarzeń, autor spełnia standardy niemal powieści sensacyjnej - zdarzą się i porwanie, i gwałty, i zemsta, i popis chojractwa - ale od refleksji uciec będzie dosyć trudno, choćby dlatego, że rzecz dotyczy spraw, które dzisiejsza publicystyka uznaje za najbardziej gorące. Mowa o terroryzmie, imigrantach i związkach z tymi globalnymi zjawiskami losu najzwyklejszych ludzi; nie tylko gdzieś w dalekiej Syrii czy Grecji, ale też w naszych pozornie spokojnych miasteczkach; nie tyle skłania do prostego potępienia lub pochwały, ile zmusza do głębokiej zadumy.
Ta niewielkich rozmiarów opowieść nie miałaby niechybnie formy, jaką ma, gdyby Weiss nie ćwiczył się w próbach kondensacji akcji, tak często koniecznych na scenie; pokazać życie w ciągu dwóch godzin to zadanie zwyczajne dla tragika czy librecisty w operze. I widz niczemu się nie dziwi, przyjmuje konwencję i przeżywa dramat wraz z bohaterem. Bo - powiada autor w wywiadach - ułatwia to obecność wszechpotężnej muzyki. „Antygona w piekle” pod względem kondensacji treści i emocji, które może wywołać u odbiorcy, nie ustępuje „Aidzie” czy „Tosce”. Na los pojedynczych ludzi nakładają się losy całych zbiorowości - kultur czy religii, wszystko zależy od przyjętego punktu widzenia. Chrześcijaństwo ściera się tu z islamem, w tle odzywają się jeszcze wyznawcy buddyzmu i zdeklarowany ateizm. A w tym podzielonym świecie-piekle dwoje ludzi chce nie tylko uratować swoją szansę na miłość. Ani myśli też pogodzić się z wizją, że wygrywa okrucieństwo i siła.
Jeśli idzie o konstrukcję i sposób przedstawiania zdarzeń, autor spełnia standardy niemal powieści sensacyjnej - zdarzą się i porwanie, i gwałty, i zemsta, i popis chojractwa - ale od refleksji uciec będzie dosyć trudno, choćby dlatego, że rzecz dotyczy spraw, które dzisiejsza publicystyka uznaje za najbardziej gorące. Mowa o terroryzmie, imigrantach i związkach z tymi...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-03
Debiutancka książka Joanny Bartoń to rzecz oparta na paradoksach. Wielce ekscytujących. Ujawnia się to już w tytule, przywołującym byty-niebyty. Zwrot „do niewidzenia” może nawet zapisany jest w słowniku, a przynajmniej jego druga część, ale „do niejutra”? Czyżby miał oznaczać brak zaufania do świata i siebie, stawianie pod znakiem zapytania wszelkiej przyszłości? Każdy następny dzień przecież, jeśli nadchodzi, rodzi się z jakiejś elementarnej energii, potrzeby życia, ciekawości, ambicji, nadziei.
Weźmy na początek pod lupę bohaterów utworu. Dwoje najważniejsi - Profesor i Lo - są na pozór jak figury, nie ludzie. Zbudowani z wyrazistych stereotypów, zakorzenieni silnie w kliszach kulturowych, wyposażeni w atrybuty mocno ambiwaletne, ale nie są papierowi. Bo intensywnie ożywiają wyobraźnię czytelnika; wywołują w nim stany skrajne, od najszczerszej empatii po obrzydzenie. Kontrast, jaki już na pierwszy rzut oka rządzi tym zestawieniem, staje się ważnym źródłem dynamiki w opowieści. Wraz z kolejnymi scenami, ujawniającymi niespodziewane podobieństwa obojga, mówi o powierzchowności ludzkich sądów i pozorach całego naszego uschematyzownego poznania. Balansowanie między brutalną szczerością a wyrafinowaną grą zbija z tropu, uświadamia, jak nieprzezroczysty jest świat, skłania do zadumy nad nieprzezroczystością każdego z nas, nawet dla siebie samych.
Paradoks drugi dotyczy samej akcji. Choć przypomina ona patchork, uszyty z tkanin dobrze znanych - czasem szlachetnych i solidnych, a czasem nieco już przetartych, z odzysku - śledzi się ją z zapartym tchem, podziwiając dobór ściegów, zestawienia kolorów, a czasem nawet fastrygę. Jeśli po przeczytaniu informacji z okładki pojawi się w czytelniku zwątpienie, czy można w dwóch pokojach z kuchnią i łazienką zmieścić cały świat ludzkich emocji i podstawowych wariantów losu, to odgoni je od siebie już w pierwszych gorących scenach. Umiejętność budowania napięcia i trzymania czytelnika za twarz oświetlaniem coraz to intymniejszych zakątków duszy Joanna Bartoń posiadła nie gorzej niż Albee, że przywołam choćby znany powszechnie dramat „Kto się boi Virginii Woolf?”. Grze stricte erotycznej, toczącej się podczas jednej nocy gościnnych występów pewnej częściowo niewinnej dziewicy w mieszkaniu Profesora, towarzyszy igranie wspomnieniami, swoista licytacja na drastyczne epizody z życia, nad którymi zwykli się pocić więksi i mniejsi terapeuci, próbujący pomóc istotom mocno zaburzonym.Czy jest możliwa taka szczerość między osobami, które spotkały się kilka godzin wcześniej? To, co prywatne, nie jest już przecież niemal wstydliwe. A coś takiego jak smak nie istnieje. Najpilniej niegdyś strzeżone tajemnice biografii dziś są powszechnie wykorzystywane do budowania więzi, a nawet - co tu kryć - pozycji towarzyskiej w niektórych kręgach.
Ale najbardziej paradoksalny jest język tej opowieści i on - prawdę mówiąc - staje się dla mnie najważniejszym jej bohaterem, źródłem namysłu i... podziwu. On stanowi o wartości, urodzie i brzydocie tej książki. Skłania wszak do postawienia po raz nie wiem już który pytania o to, gdzie i jak rodzą się słowa. Kiedy z ust częściowo niewinnej Jagódki wyskakują niektóre z nich, nie sposób uznać, że - w głowie. Pochodzić muszą gdzieś z trzewi, z bebechów - jak by powiedział Witkacy - rodzić się z lęku, kompleksów i zranień. A w odbiorcy pobudzają skłonność do tego, by rany owe uznać za skalanie, coś w rodzaju współczesnego trądu, by odwrócić się do nich plecami, splunąć przez lewe ramię i dumnie odejść. Własne wyrazy pogardy zatrzymać na końcu języka - w poczuciu wyższości, z potrzeby pielęgnowania subtelności i kultury. Coś jednak powstrzymuje przed taką jednoznaczną postawą.
Jedna i ta sama Lo (zwana przez Profesora Jagódką) zdolna jest do wulgarnej agresji i do niemal podniebnych pieni. Zaraża dżumą i cholerą, a potem czule pielęgnuje. Posługuje się swoistą techniką kontrapunktu, łącząc myśli i emocje sprzeczne - w tej samej zmyślnej frazie czy zdaniu. Można by rzec, że opisuje rzeczywistość wyłącznie oksymoronami, bo jej stosunek do świata jest również oksymoroniczny, pełen sprzeczności. Boi się wzniosłości, tak jak boi się miłości, która „jest dla niej kryzysem” odbierającym rozum, całe życie pragnąc „mądrego, dużego taty”. Bywa rozwiązła w słowach, jej wulgaryzmy i żarty natrętnie oscylują wokół sfery płci, a lęk przed życiem powstrzymuje przed dojrzałym seksem i pełnym związkiem. Czy staje się przez to prawdziwie niewinna, mniej pruderyjna, mniej zakłamana, jak zdaje się sama sądzić? Obawiam się, że wątpię. Wygłasza żarliwą filipikę przeciw aborcji, a niefrasobliwością stylu bycia upoważnia do składania wszelkich erotycznych propozycji. Nie jestże przypadkiem obrazem niektórych przejawów współczesnej kobiecości, nieustannie celebrującej przewrotną mszę ku czci powabnego ciała, a od mężczyzn obłudnie żądającej powściągliwości? Obawiam się, że tak.
Debiutancka książka Joanny Bartoń to rzecz oparta na paradoksach. Wielce ekscytujących. Ujawnia się to już w tytule, przywołującym byty-niebyty. Zwrot „do niewidzenia” może nawet zapisany jest w słowniku, a przynajmniej jego druga część, ale „do niejutra”? Czyżby miał oznaczać brak zaufania do świata i siebie, stawianie pod znakiem zapytania wszelkiej przyszłości? Każdy...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-03
„Ceremoniały” niejednego wprawić mogą w osłupienie. I to nie tyle niezwykłością dziejących się zdarzeń (o czym będzie za chwilę), ile samym stosunkiem do słowa. W czasach, kiedy dogmatem staje się krótkie zdanie, w dialogach normą - klisza, a pisarze na wyprzódki donoszą, że ten i ów redaktor - w neofickim zapale poszerzania targetu - zalecił im rezygnację ze zbyt trudnych słów, Turczyński musi być postrzegany jako prawdziwy celebrans. Istotnie, odbywa swoje liturgie na antypodach. Współczesna chuda polszczyzna jest jakby językiem z całkiem innej galaktyki niż ten, z którego zbudowane są misterne miniatury mistrza Andrzeja, pełne odkurzonych regionalizmów czy sierot po obumarłych paradygmatach niegdysiejszych ważnych pojęć. I idę o zakład, że nie ma w tym mizerabilizmu ani - tym bardziej - lekceważenia życia, ba, nawet codzienności. Przeciwnie. Jest niezwykła namiętność, pasja, jakby powiedział przysłowiowy szewc, czyli to, co sprawia, że życie biegnie, kipi, a nie turla się od przypadku do przypadku wyliniałą koleiną i tylko z przyzwyczajenia.
Bo trzeba, zaiste, mieć w sobie gorejącą żagiew (a słowo to - sprawdziłam - jest jeszcze, i to w dwóch znaczeniach, w internetowym SJP), by czynić dziś bohaterami ludzi z miasteczka En i jego okolic. Skrupulatnego urzędnika, który we wszystkie niedziele i święta jada obiady u byłej żony, niewymagającej nawet, aby chociaż pozmywał, oczywiście już po skonsumowaniu na deser budyniu z sokiem wiśniowym albo borówkami. Nałogowego wędrowca, z atencją wspominającego wszystkie kobiety, oprócz tej, który spłynęła rzeką wraz z praniem. Antykwariusza, który poczuwa się do syjamskiego braterstwa z Obłomowem, a specjalizuje się w gromadzeniu książek opisów ludzkiego i boskiego okrucieństwa - na wszystko, co żyje, sprowadzającego śmierć. Śmigającą nad miasteczkiem znawczynię cirrostratusów i cirrocumulusów, podziwiającą przez prześwity między nimi malownicze dorzecza Czarnej i Suchej. Maga, dla którego dookolny pejzaż zamieniał się w Aldorferowy las i vice versa. Lalkarza Mateusza N., zdolnego być kobietą wśród kobiet, dzieckiem wśród dzieci, a powidokiem tylko na tle szarych małomiasteczkowych kamienic. Miłośniczkę książek, która najsromotniejsze próby upokorzenia przez bliźnich unieszkodliwiała uśmiechem. Malarza Alda, niegodzącego się na bycie drugim Dufym, choć malującego z zacięciem wyścigi i konie. Benedykta i Bernarda, zaczynających nieodmiennie swoje partyjki pod koroną rozłożystego czerwonego dębu od gambitu królewskiego ku uciesze widzów (patrz fragment). Justusa, prowadzącego bezsłowne dialogi ze starą, zmęczoną życiem kobyłą.
A zapomnieć nie można przecież ani o peryferyjnej hrabinie Anastazji Modestownej Szachmatowej, choćby z powodu jej antracytowych oczu o zabójczym blasku i pokrewieństwa z grafiniami Bunina, ani o Mojszy Zacharowiczu Szagałowie (znanym jako Chagall), którego wyobraźnia zapłonęła wraz z Witebskiem, ani o Mikolajusie Konstantinasie Čiurlionisie, który - pomny własnych niedostatków - wymyślił sposób na uczłowieczenie, w wędrówce po drabince zmysłów uwalniając się od świata, ani o artystach Nadobłocznoj Twierdzy, mimo - a może właśnie dlatego - że ponieśli spektakularną porażkę w starciu z bezdusznym systemem.
Że ani Anastazja, ani Mojsza, ani Mikolajus, ani artyści Twierdzy nie mieszkali nigdy w tym samym miasteczku? Dla czarodzieja Turczyńskiego żaden problem przedstawić ich wszystkich tak, że prawdziwy czytelnik nie może mieć wątpliwości: wszyscy jego bohaterowie - mający prototypy w realu i stricte wirtualni - należą do tej samej przedziwnej rodziny istot wiodących żywot na granicy snu i jawy, dotykających jednocześnie i ziemi, i nieba, zdolnych pokonywać i przestrzeń, i czas, odchodzących z tego świata i pozostawiających w nim swój niezatarty ślad, mimo śmierci trwających w nim niezmiennie. Dlaczego tak się dzieje, autor tłumaczy w pierwszym rozdziale nazwanym nieprzypadkowo „Prolog”.
Miłość do szczegółów charakteryzuje wszystkich pasjonatów życia. Dla nich właśnie każdy drobiazg fizyczny i psychiczny jest cenny. Bo nawet ziarnko piasku wzbogaca przecież świat. Tak jak jego granice poszerza każde ocalone od zapomnienia słowo. Na tym przede wszystkim polega magia literatury.
„Ceremoniały” niejednego wprawić mogą w osłupienie. I to nie tyle niezwykłością dziejących się zdarzeń (o czym będzie za chwilę), ile samym stosunkiem do słowa. W czasach, kiedy dogmatem staje się krótkie zdanie, w dialogach normą - klisza, a pisarze na wyprzódki donoszą, że ten i ów redaktor - w neofickim zapale poszerzania targetu - zalecił im rezygnację ze zbyt trudnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-20
To jest takie - fascynujące - pisanie o kobiecości, które nie poprzestaje na przeciwstawianiu jej temu, co męskie i wojowaniu z tym, co męskie, ale czyni z niej wziernik do kobiecej natury człowieka, kobiecej jego strony. Staje się podstawą pytań o jego stałość i zmienność. O jego zdolność nie tyle do współpracy, ile do współodczuwania. O jego upór bycia sobą bez względu na koszty. O jego świadomość zamknięcia w ciele - pięknym lub brzydkim, sprawnym bądź ułomnym, kobiecym lub męskim. O jego świadomość postrzegania tego ciała przez innych tylko jako ciała, bardziej lub mniej modnie spreparowanego, ubranego w konwencjonalny kostium, zrośniętego z katalogiem min, skojarzonego z zestawem ról - w domu, w pracy, na forum publicznym.
Forma zbioru „Patrzę”- oparta na wyrafinowanym pomyśle balansowania między tym, co czysto zewnętrzne a wchodzeniem jak najmocniej w głąb psychiki - sprawia, że jako całość staje się on przede wszystkim opowieścią o sprzecznościach, o człowieku niepewnym swej tożsamości, o szukaniu balansu między płciami, o miotaniu się pomiędzy próbą spełnienia marzeń o sobie samym a lękiem, że te marzenia ściągną gniew innych. Ów lęk czasem jest tak wielki, że zamienia się w agresję lub autoagresję (najsilniej chyba w „Urodzinach” i „Krzyżu”), a dzieje się tak za sprawą wielowiekowej dominacji w kulturze męskiego punktu widzenia. To w tym kontekście niektóre bohaterki i narratorki Mostowik brzmią jak potencjalne prowokatorki, bo prowokują przecież nawet tym, że śmiały zaistnieć same z siebie, odkryć swoje wnętrza, a nie tylko - jak lalki - być od zewnątrz postrzegane. Obowiązkowe - nie tylko dla kobiet!
To jest takie - fascynujące - pisanie o kobiecości, które nie poprzestaje na przeciwstawianiu jej temu, co męskie i wojowaniu z tym, co męskie, ale czyni z niej wziernik do kobiecej natury człowieka, kobiecej jego strony. Staje się podstawą pytań o jego stałość i zmienność. O jego zdolność nie tyle do współpracy, ile do współodczuwania. O jego upór bycia sobą bez względu na...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-26
Jak zwykle u Myśliwskiego, świetny pomysł na narrację, odkrywcze sytuacje i skomplikowana psychologia. Znajomość życia, w którym miłość staje się wartością tyleż pożądaną, ile nieosiągalną, wzbudzającą lęk. Gdyby jeszcze autorowi udało się wymyślić przekonujące zakończenie, uznałabym tę powieść za lepszą od Traktatu, który - jednak - jest dla mnie niedościgniony.
Jak zwykle u Myśliwskiego, świetny pomysł na narrację, odkrywcze sytuacje i skomplikowana psychologia. Znajomość życia, w którym miłość staje się wartością tyleż pożądaną, ile nieosiągalną, wzbudzającą lęk. Gdyby jeszcze autorowi udało się wymyślić przekonujące zakończenie, uznałabym tę powieść za lepszą od Traktatu, który - jednak - jest dla mnie niedościgniony.
Pokaż mimo to2016-09-26
No cóż, nie gustuję w takich książkach: humor wysilony, dialogi banalne, a przede wszystkim sztuczne. To taki typ literatury pasożytniczej, która żywi się klasyką. Jedyna jej zasługa to skierowywanie uwagi na Jane Austin, wiecznie żywą.
No cóż, nie gustuję w takich książkach: humor wysilony, dialogi banalne, a przede wszystkim sztuczne. To taki typ literatury pasożytniczej, która żywi się klasyką. Jedyna jej zasługa to skierowywanie uwagi na Jane Austin, wiecznie żywą.
Pokaż mimo to2013-05-20
Jeśli świat jest księgą, to pisarz tylko uzurpatorem, marną kopią, podglądaczem Boga. Każdy ludzki akt twórczy to jedynie gest lustrzany, odbicie, powtórzenie. Dlatego wielu (li tylko z próżności grzesznej?) odrzuca tę myśl, szukając źródeł twórczości wyłącznie w sobie, eksploatując nieznośnie przede wszystkim cielesność i rodzajowość.
Nie należy do nich Piotr Ibrahim Kalwas, który od pierwszej swojej książki wpisuje się świadomie w sztafetę twórczych duchów, przyznaje się do zacnych antenatów. Ale - co ciekawe - to, co można uznać za wyraz skromności, nagminnie niemal bywa traktowane jak uzurpacja i objaw megalomanii. No bo też „przecież pisze na okrągło o sobie”, narzekają krytycy, a labidzić zwykli tym bardziej, im wyraźniej dostrzegają w przywołanych z pamięci Kalwasowych obrazach okruchy rzeczywistości znienawidzonego PRL-u, którego autor „Domu” też wyrzec się nie chce lub nie potrafi. Demonstrują tym samym ostentacyjnie, że - mając lat tyle samo albo i więcej niż Kalwas - zdołali ów PRL skutecznie stłamsić w sobie. Lub - niczym święci asceci - byli na zaraźliwość tamtej, przaśnej i siermiężnej, codzienności cudownie uodpornieni.
Urodzony w 1963 roku autor „Międzyrzeczy” spośród ścieżek, którymi toczyło się lub mogło potoczyć jego życie, nie usuwa żadnej, mocy wyobraźni poddaje nawet najmniej prawdopodobne. W najnowszej książce tę podróż wyobraźni przedstawia w formie zamkniętej, skończonej, wyraźnie ją uzasadniając. I co ważniejsze - a irytujące zapewne dla tych, którzy pozostaną ślepi na oczywiste założenia utworu - epizod peerelowski zestawia na równych prawach z tytanicznymi przygodami ducha ludzkiego jak choćby faustyzm w różnych przejawach, dzieło Hieronima Boscha i Becketta czy dzieje grupy Homines Intelligentiae. Ma to sens, rzecz jasna, tylko wtedy, gdy uznaje się założenie, że duch ludzki, nie dając się ujarzmić, szuka dla siebie wyrazu nieustannie i ujawnia go kędy chce. Czasem prowadzi to do złamania tabu obyczajowego, czasem buntu wobec władzy, innym razem do odrzucenia ograniczeń takiej bądź innej doktryny. A ślady owych wzlotów i upadków ducha nieodmiennie pozostają w kulturze. Jako - by posłużyć się czytelnym jungowskim skrótem - akty i owoce indywiduacji.
„Międzyrzecz” jest próbą podróży intelektualnej wśród owych tropów kultury, znaków buntu i odrzucenia, przedstawioną symbolicznie jako uchylanie kolejnych drzwi w pewnym magicznym domu na Wyspach Owczych, domu tajemniczego Johana. Co znamienne, w interpretacji Kalwasa pomieszczenia za drzwiami okazują się przede wszystkim przestrzeniami nadziei, poszukiwania celu i sensu, próbami zintegrowania tego, co cielesne i co duchowe (a dla tego ostatniego wątku ważna jest nie tylko scena mistycznych zaślubin). Próbami odkrycia drogi do symbolicznego Miasta z żółtymi murami, którego idealny obraz pojawia się we śnie i wyzwala energię, uzdatniającą do poszukiwań.
Ta podróż ma swoje oczywiste punkty kulminacyjne (bardzo możliwe, że będą one różne dla różnych czytelników). Zaczyna się w samym sercu Warszawy, w kawiarni Bliklego na Nowym Świecie, a pretekstem do niej jest pewne zlecenie. Oto tajemniczy profesor Razin wręcza narratorowi, wyraźnemu porte-parole autora, rękopis, który powinien być dostarczony na Wyspy Owcze. Zgoda na podjęcie misji od razu wprowadza w magiczny czas, który sprawia, że pamięć indywidualna narratora wchłania w siebie pamięć zbiorową. Dom Johana na wyspie Eysturoy staje się jakby centrum kosmicznego ładu, z którego sygnały rozchodzą się na wszystkie strony świata. Nie przypadkiem pulsujące światła świec i przepływających za oknami statków odezwą się pod koniec wyraźnym echem w mistycznym spektaklu według „...jak obłoki” Becketta.
Pulsują także emocje, swoistemu rytmowi podlegają nakładające się na siebie obrazy, a spotykane kolejno postaci przypominają siebie nawzajem. Rytm zdarzeń przywołuje na myśl plotyńską teorię stworzenia jako aktu stopniowej bądź wielokrotnej emanacji Boga, wycofującego swoją obecność, by zrobić miejsce kolejnym objawom ludzkiej wolności. Znamienne jednak, że to odkrywanie powtarzalności zjawisk - mocno przez zabiegi kompozycyjne eksponowane - staje się także głównym źródłem udręki, odczucia metafizycznej grozy i egzystencjalnego niepokoju. Czy tylko dlatego, że homo sapiens od pradziejów ulega pokusie, karmi się złudzeniem własnej niepowtarzalności i jedyności, a zdobywa się na niejeden kontrowersyjny akt-pakt, by w jego życiu nie powtórzył się odwieczny schemat?
Niepokój i groza, najsilniejsze w opisach błądzenia w domu Johana, stopniowo jednak ustępują miejsca innym emocjom i nastrojom. Wędrowiec-Kalwas sam podkreśla, że coraz więcej rozumie, coraz więcej akceptuje z tego, co się z nim dzieje, co mu się zdarza. Zyskuje wobec samego siebie dystans, objawia autoironię; staje się zdolny do obejmowania umysłem kolejnych epizodów, więc też mówi bardziej do czytelnika niż mamrocze do siebie. Wreszcie podejmuje z tym czytelnikiem grę, zmniejszając stopniowo zagęszczenie zagadek, a nawet dystansując się od nich. Napięcie między tym, co stałe, i tym, co zmienne - silnie dramatyzowane w pierwszej części - w miarę rozwoju opowieści staje się również źródłem przyjemności intelektualnej, a najłatwiej uchwycić je i bawić się nim w historiach fabularnych wbudowanych w „Międzyrzecz”. Szczególnie świeżo brzmi w gawędzie Mohammadiego; dzięki zastosowanej konstrukcji szkatułkowej. Dlatego jako niemal oczywisty czytelnik powinien przyjąć fakt, że Wędrowiec-Kalwas po wysłuchaniu Marokańczyka opisuje swoją skórę i twarz jako znaki tożsamości własnej-starego doświadczonego Araba. I - jeśli tylko nie ma w nim ksenofobii - stać się skłonny do uznania tego gestu ludzkiej solidarności i empatii, znaku jedności świata w różnorodności wcieleń. Tym samym ów gest i akt - zaakceptować.
Kalwas nie udaje, że łatwy jest ten powtarzany w „Międzyrzeczy” przymus uchylania drzwi z tajemniczymi napisami. Nie przypadkiem próbowano je przecież zniekształcać, okładać anatemami lub zamazywać. Lęk towarzyszący próbom przekraczania zakazów mąci myśli, a jego konsekwencją jest znane w psychologii zjawisko regresji („chciałem szukać mamy”); wyraża je obraz twarzy lub oczu okolonych wężami, które pojawiają się raz za razem, a przypominają m.in. mityczną Gorgonę. One cofają Wędrowca do czasów dzieciństwa, tak się składa, że czasów owego PRL-u - okresu opresji, tłumienia woli i odrzucenia. Także w tym kontekście przejmujący obraz ze snu, w którym narrator - wraz z Chrystusem i dwojgiem mistyków, urodzeniem związanych z kulturą islamu - stapając po szkle, powtarza Drogę Krzyżową, nie ma w sobie nic z bluźnierstwa czy, tym bardziej, pozy. Wstrząsa silniej niż inne zapisane w kulturze obrazy transgresji, upadku czy masowej zagłady. Zważywszy na osobistą historię narratora-pisarza, nie sposób nie uznać, że tym razem, bardziej niż kiedykolwiek, jednostkowe może stać się lustrem. Doprawdy wiarygodnie osobiste przegląda się w zbiorowym.
Jeśli świat jest księgą, to pisarz tylko uzurpatorem, marną kopią, podglądaczem Boga. Każdy ludzki akt twórczy to jedynie gest lustrzany, odbicie, powtórzenie. Dlatego wielu (li tylko z próżności grzesznej?) odrzuca tę myśl, szukając źródeł twórczości wyłącznie w sobie, eksploatując nieznośnie przede wszystkim cielesność i rodzajowość.
Nie należy do nich Piotr Ibrahim...
2015-09-12
„Ja, judaszka” pod wieloma względami jest odwrotnością powieści Myśliwskiego "Ostatnie rozdanie"; tu bohaterowie mają odwagę skoczyć w miłość, a ten skok okazuje się jak skok w przepaść bez dna. Ale są i podobieństwa. I u Bartkowskiej swoją pewność uczuć pierwsza ma odwagę wyrazić kobieta, a mężczyzna dość długo się przed tym broni. Znajduje tysiąc i jeden powód, by nie przyznać, nawet przed sobą, że kocha. Wiele argumentów wynika z racjonalnego i pragmatycznego podejścia do życia. Jest nauczycielem i wychowawcą dziewczyny w prowincjonalnym mieście, trzydzieści lat od niej starszym. Nie czuł się nigdy kochany - i jako dziecko egocentrycznych rodziców, i jako mąż interesownej żony, z którą się rozstał. Żyje w świecie matematycznej abstrakcji, a jego sfera emocjonalna pozostaje w uśpieniu. Zawiódł się na kobietach, i ma o nich jak najgorszą opinię. Nagle po przeżytym rozczarowaniu i skazaniu na życie na prowincji, którą trochę pogardza, poczuł w sobie dziwny rozdźwięk, zmianę, której się nie spodziewał. Musi ten szok oswoić.
Bartkowskiej udało się wiarygodnie przedstawić narodziny zainteresowania dojrzałego, nieco zblazowanego faceta z wielkiego świata istotą, która - na dobrą sprawę - nie powinna w ogóle zwrócić jego uwagi. Wbrew stereotypowi męskiej pogoni za młodym ciałem Wiktor przede wszystkim ze zdumieniem odkrywa swoją fascynację intelektem i duszą, potem obserwuje siebie jak laboratoryjny preparat; jak dostrzega rosnące piersi, karnację skóry, piegi, włosy, dłonie, stopy. Musi toczyć walkę z podnieceniem, z rodzącą się namiętnością. Nie wiemy, jak powstają jego zapiski, czy robi notatki z perspektywy czasu, czy też na bieżąco, próbując dojść do ładu ze sobą - obcujemy w powieści z męskim i kobiecym punktem widzenia od pierwszych stron, jesteśmy zręcznie wciągani w grę Męskiego z Żeńskim, jakby to było zmaganie decydujące o sprawach świata.
Bo - Drodzy Państwo - absolutnie nie jest to ten rodzaj gry, który kończy się paroma kaskaderskimi numerami w łóżku. To gra o prawdziwy sens życia, o jego autentyzm, a miłość tych dwojga jest miłością odwracającą wszystkie możliwe porządki, by nie powiedzieć - kosmiczną. Alicja od początku przeczuwa to intuicją dziecka, Wiktor stopniowo, i nie bez oporów, do tej świadomości dorasta.
W dodatku Ewa Bartkowska - znów inaczej niż Myśliwski - wyznacza sobie zadanie karkołomne: próbuje opisać miłość i życie spełnione - w przekonaniu tkwiącego w jego wirze człowieka. I ciekawe, że żadnej z chwil między kochankami nie zamienia w przesłodzone kwilenie, w kicz. Ich niecierpliwe czekanie na moment, kiedy będą mogli być wreszcie ze sobą w pełni, wydaje się wprawdzie aż niedzisiejsze i niewiarygodne, ale uzasadnia je w jakiejś mierze nietuzinkowość i nietypowość bohaterów, stałe przekraczanie granicy trywialnej powszedniości, której Alicja i Wiktor szczerze nie znoszą. Ta miłość jednak to nie tylko wzniosłe obcowanie dusz, powieść jest przesycona wieloma zmysłowymi opisami. I wszystkim tym opisom cielesnego obcowania towarzyszy, owszem, rozkosz i radość, ale też rodzaj napięcia między pragnieniem a świadomością, że pełne nasycenie to z jednej strony wymarzone przeniknięcie do najbardziej tajemniczych sfer tego drugiego człowieka, ale też czająca się na horyzoncie stagnacja, martwota, śmierć. Temperaturę doznań podwyższa świadomość nietrwałości szczęścia, ukryte gdzieś w zakamarkach serc lub mózgów przeczucie tragedii, zapowiedzianej subtelnie w pierwszych akapitach powieści. Bo nad całością zawisły doświadczenie, rozpacz i groza, a dopiero z nich rodzi się mądrość osoby, która ów dramat przeżyła.
Choć wydaje się, że Alicja i Wiktor osiągają coś, co przeciętnym śmiertelnikom jest niedostępne, więc mogłoby wywołać zawiść w niejednym czytelniku, wypiera on te złe emocje, kiedy w drugiej części poznaję pełnię dramatu. Pojawiać się wtedy może pytanie o cenę intensywności życia. Czym warto, a czym - po ziemsku rozumując - nie warto za tę intensywność zapłacić?
Jak widać, „Ja, judaszka” nie jest banalną kobiecą opowieścią, która pod wartkimi zdarzeniami nie skrywa nic. I wyraźnie mówi o tym już sam jej tytuł. Zdrada, którą przywołuje, odnosi się do jej sensów najgłębszych i najbardziej wieloznacznych. Bartkowska pyta o stałość i prawo do zmienności człowieka. Czy rodząc się w jakimś miejscu i w jakimś czasie, jest zobowiązany do wierności klimatowi tego miejsca i barwom tego czasu? Czy w dążeniu do szczęścia wolno mu odrzucić więź z tymi, którzy myślą o tym szczęściu inaczej? Czy przeżywszy raz piękne chwile, powinien pielęgnować pamięć o nich, a podarowane mu godziny i minuty późniejsze spędzać, ograniczając się do roli oddanego kustosza? Jak daleko sięga ludzka wola, czy są granice, których nie powinna przekroczyć?
Ewa Bartkowska nie odpowiada w żadnym miejscu wprost na te pytania, pozwala je jednak zadawać niektórym swoim postaciom (patrz wywiady). Snuje fascynującą opowieść, pełną napięcia, które bohaterce-narratorce funduje nietuzinkowe życie. Jego początek i praprzyczynę stanowi potrzeba autentyzmu, pogarda dla przeciętności, kompromisów i szarzyzny, które zapewniają niejednemu wegetację, ale tłumią wszelkie ryzyko. Ostatecznie autorka wyraźnie, choć nienachalnie, podpowiada, że to właśnie owo ryzyko nadaje życiu jej bohaterów prawdziwy sens.
„Ja, judaszka” pod wieloma względami jest odwrotnością powieści Myśliwskiego "Ostatnie rozdanie"; tu bohaterowie mają odwagę skoczyć w miłość, a ten skok okazuje się jak skok w przepaść bez dna. Ale są i podobieństwa. I u Bartkowskiej swoją pewność uczuć pierwsza ma odwagę wyrazić kobieta, a mężczyzna dość długo się przed tym broni. Znajduje tysiąc i jeden powód, by nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-10
Współczesną literaturę oskarża się o ucieczkę od rzeczywistości. Istotnie, często unika ona rozmowy o tym, co gryzie, trapi i wścieka. O tym, co drażliwe lub niewygodne. Stasiukowi – prowokującemu nieuznawaniem przyszłości – zarzucić tego się nie da. Z każdą książką coraz wyraźniej sarka i upomina, zaklina i prorokuje. W „Fado” czyni to właściwie bez asekuracji, po którą jeszcze coś mu sięgnąć kazało, gdy pisał tragifarsę medyczną pt. „Noc”. Diagnoza obu tekstów jest podobna, różni je tylko forma. Dominacja słyszenia w dramacie pozwoliła uwypuklić absurdalność i bezsens opisanych zdarzeń. Wzrok czuły na światło nie pomógł złagodzić lęku i napięć, pisarz daje im ujście tylko w ten sposób, że prowokuje ostry, sarkastyczny śmiech. W okruchach przetworzonej portugalskiej pieśni „Fado” nie znajduje już na to miejsca – odsłania już wyraźnie targaną konwulsjami współczującą twarz.
Współczesną literaturę oskarża się o ucieczkę od rzeczywistości. Istotnie, często unika ona rozmowy o tym, co gryzie, trapi i wścieka. O tym, co drażliwe lub niewygodne. Stasiukowi – prowokującemu nieuznawaniem przyszłości – zarzucić tego się nie da. Z każdą książką coraz wyraźniej sarka i upomina, zaklina i prorokuje. W „Fado” czyni to właściwie bez asekuracji, po którą...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-02-02
„W domu dziennym, w domu nocnym” Olgi Tokarczuk jest wiele pięknych zdań, zmysłowych obrazów, zagadkowych losów. Jak zwykle u tej autorki. Ale jest też coś więcej niż w ostatnich dwóch powieściach: wyrazista myśl i konsekwencja architekta. A zrodzić się to mogło przez wyzwolenie się z „ Prawieku”.
Kiedy ma się w pamięci obie książki łatwo dostrzec przylegające do siebie myśli, polemizujące ze sobą historie, wynikające z siebie wątki. Marta z Nowej Rudy na przykład może być potraktowana jako reinkarnacja Ruty, z „ Prawieku”, którą matka – czarownica oddaje mężowi tak jak Demeter Hadesowi Persefonę. Dlatego Marta zjawia się w Nowej Rudzie na wiosnę, a jesienią opuszcza śląskie miasteczko. I wypełnia los bez sprzeciwu, poddając się rytmowi natury, choć złego męża obok nie ma.
Można też widzieć w Marcie istotę żyjącą w dwóch światach jednocześnie – konkretnym umiejscowionym w czasie i przestrzeni oraz w niekończącym się, bez adresu. Oba światy się przenikają, choć istoty je zaludniające, tkwiąc obok siebie, nie zawsze umieją, chcą lub mogą nawiązać ze sobą kontakt. Podobny żywot prowadzą przez czas jakiś Ona i On, tęskniąc beznadziejnie za kimś trzecim, za kochankiem – kochankę Agni. Bezpłciowość, czy może lepiej: androgyniczność, Agni pozwala w nim – niej zobaczyć ideał Innego, dzięki któremu może być zaspokojona ludzka potrzeba dopełnienia, może przestać doskwierać norwidowski Brak, ontologiczny niedostatek. Po spotkaniu Agni Ona i On nie mogą się już wzajemnie dopełniać, mijają się, uczestnicząc w powszednich banalnych rytuałach, a nawet świadcząc sobie usługi. Chciałoby się powiedzieć, że jest to ciemny wariant, jakby rewers, losu Genowefy i Michała z „Prawieku”, których wzajemne poświęcenia i wyrzeczenia wyleczyły z duchowych ułomności i uczyniły odpornymi na zewnętrzne zło.
Już porównanie tych dwóch opowieści pozwala dostrzec różnicę jakości między „Prawiekiem” i „Domem dziennym...”. Otóż w sposobie opowiadania pojawiły się zmiany, które uczyniły ostatnią książkę bardziej jednorodną, choć na pozór utwór rozpada się na trzy zupełnie inne materie, co skłoniło Przemysława Czaplińskiego do nobilitowania go przez nadanie miana „jednej z najpiękniejszych sylw”. Nie zadowala mnie jednak ten zabieg, może dlatego, że sylwa zwykle nie jest specjalnym osiągnięciem, częściej efektem niemocy twórczej, niedostatecznej precyzji. Tak myślowej jak stylistycznej. Mimo że tak namiętnie formę tę kochają postmoderniści wszelkiej maści. Cóż, de gustibus...
„W domu dziennym, w domu nocnym” Olgi Tokarczuk jest wiele pięknych zdań, zmysłowych obrazów, zagadkowych losów. Jak zwykle u tej autorki. Ale jest też coś więcej niż w ostatnich dwóch powieściach: wyrazista myśl i konsekwencja architekta. A zrodzić się to mogło przez wyzwolenie się z „ Prawieku”.
Kiedy ma się w pamięci obie książki łatwo dostrzec przylegające do...
2016-02-08
Próba powieści totalnej, dopieszczona w szczegółach, narracyjnie wyrafinowana, przenikliwa i mądra. Dla wymagającego czytelnika.
Próba powieści totalnej, dopieszczona w szczegółach, narracyjnie wyrafinowana, przenikliwa i mądra. Dla wymagającego czytelnika.
Pokaż mimo to
Twórczość nie od razu przynosi popularność, czyli sukces. Przeciwnie, musi przejść przez tzw. czyściec, dobrze znany starym światom analogowej sztuki, przywoływanym w powieści.
Dotyczy to głównej bohaterki, Doroty, przez wiele lat niezauważanej i niedocenianej; dotyczy pewnego malarza; dotyczy też innych zapomnianych poetek, którymi ona się interesuje, instynktownie czując z nimi jakąś więź, co okaże się nie tylko bogate pod względem poznawczym dla niej samej, ale też przyniesie wiele wrażeń czytelnikom, bo wokół owego nietypowego śledztwa rozwinie się wielowątkowa, dramatyczna akcja „Eratosfery”, sięgająca głęboko w przeszłość, do drugiej wojny i powikłanych dziejów polsko-żydowsko-niemieckich.
Ale proszę się nie bać: nie będzie żadnych gliniastych rozważań, będzie wartko, dramatycznie i dynamicznie. Wejdziemy w tajemniczy labirynt (na co wskazuje okładka) zdarzeń powiązanych ze sobą logicznie, choć niespodziewanie, zasysający uwagę od pierwszego zakrętu.
Zaczyna się trochę banalnie i od przypadku: do rąk Doroty trafia list z czasów wojny, pisany przez Barbarę do pewnego Horacego; on i ona przedstawieni są jako kochankowie, ale w perspektywie jest też ono - ich dziecko.
Kapryśny i przemyślny przypadek będzie jednak nie jedynym zarządcą ludzkich losów, tych dwojga i wielu innych. Wszyscy bohaterowie powieści będą się szamotać, gryźć wędzidło, we wzajemnych relacjach czasem pomagać sobie, czasem szkodzić, odkrywać nadzieję i śmiertelne zagrożenie, za każdym razem niezwykle emocjogenne. Będą wśród nich buntownicy, którzy wybiorą raczej śmierć niż jakiekolwiek podporządkowanie regułom środowiska. Będą natchnieni detektywi (np. przyjaciel Doroty, Mikołaj), nielubiący zaglądać tylko do zakamarków własnej przeszłości, a przeszłości innych niezwykle ciekawi. Będą też zalęknione istoty, próbujące opanować ów lęk i uwierzyć nieśmiało, że wolność wyboru ich także może dotyczyć.
I nie są najważniejsze ich imiona. Danuta Szulczyńska-Miłosz - jak jedna z przywołanych w książce babć - zdaje się wierzyć, że każdy człowiek ma w sobie głębię i tajemnicę, która stanowi jądro osobowości, a droga do samoświadomości wiedzie przez przeżycie i opanowanie emocji. To nie tylko procentuje uwolnieniem od toksycznych energii, obecnych w każdym, ale i pozwala rozwinąć zalążkowe walory charakteru, uszczęśliwić siebie i przy okazji innych.
Dziać się to wszystko może - i tak się zdarza w opowiadanej historii - jakby mimochodem, jakby magicznie, jakby za sprawą spontanicznych reakcji na różnorakie bodźce, które bohaterowie - niczym bolesne kopniaki - dostają od życia, a dotyczy to i postaci historycznych, i współczesnych, myślących racjonalnie, na pozór trzeźwych i wyluzowanych (patrz wideorozmowa).
Twórczość nie od razu przynosi popularność, czyli sukces. Przeciwnie, musi przejść przez tzw. czyściec, dobrze znany starym światom analogowej sztuki, przywoływanym w powieści.
więcej Pokaż mimo toDotyczy to głównej bohaterki, Doroty, przez wiele lat niezauważanej i niedocenianej; dotyczy pewnego malarza; dotyczy też innych zapomnianych poetek, którymi ona się interesuje, instynktownie czując...