-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński2
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać7
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
Biblioteczka
2019-04
2019-10
Lubię klasycznie skomponowane kryminały. Niewielka grupa podejrzanych a wśród nich jeden (albo i nie jeden) morderca oraz ta najważniejsza osoba – detektyw. Czy będzie to zawodowy policjant, czy człowiek, który z pracy detektywistycznej żyje, czy też zupełny amator, czasami tylko wspomagający organa ścigania w rozwiązywaniu tajemniczej zagadki, nie ma wielkiego znaczenia. Ważna jest osobowość postaci, tak by prowadzone przez nią śledztwo dało się odebrać jako wiarygodne a detektyw stał się autentyczny. Takim kryminałem jest jedna powieść Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego.
Akcja osadzona jest w Warszawie, w czasach wczesnego PRLu, w których okropieństwa wojny są wciąż żywe w pamięci ludzi. Tytułowy dr Orłowski jest psychiatrą i to właśnie w tym środowisku znajduje się ofiara oraz krąg podejrzanych. Na międzynarodową konferencję psychiatrów zjeżdżają się goście z całego świata, w tym również tacy, którzy emigrowali z Polski przed wojną, Dr Orłowski jako jeden z organizatorów zjazdu jest w samym centrum rozgrywających się wydarzeń. Gdy nad ranem w pokoju hotelowym odnalezione zostają zwłoki jednego z gości, sytuacja robi się poważna, tym bardziej, że zmarły był obywatelem innego kraju. Dla policji sprawą honoru jest wyjaśnienie zagadki, zanim trzeba będzie w jej rozwiązanie wmieszać ambasadę. Dr Orłowski, jako człowiek dobrze orientujący się w środowisku psychiatrów i posiadający doświadczenie w kryminalistyce, zostaje poproszony o pomoc w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co właściwie się wydarzyło i dlaczego.
Nakreślona sceneria nie zawiera w sobie zbyt wielu cech szczególnych. Teoretycznie akcja toczy się gdzieś w powojennej Warszawie, w praktyce w tekście w zasadzie nie ma nic, co jednoznacznie określałoby czas akcji. I choć co rusz przewijają się tu nazwy różnych warszawskich ulic, czy dzielnic, to już zupełnie zabrakło podkreślenie czasów poprzez doprecyzowanie szczegółów otoczenia i przedmiotów. Tak więc, nie podano prawie nigdzie marek pojawiających się samochodów, zawsze jest to tylko ogólnie taksówka, lub samochód. Gdyby nie przytoczenie historii z czasów wojny z dość dokładnym określeniem wieku, trudno byłoby jednoznacznie osadzić akcję powieści w czasie. Z drugiej strony wykreowana przez Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego opowieść jest uniwersalna na tyle, że brak szczegółów scenografii traci na znaczeniu.
Tym, co jest kluczowe w powieści kryminalnej to sama intryga oraz sposób w jaki bohaterowie dochodzą do prawdy. Tu autor radzi sobie całkiem nieźle. Opowieść jest wiarygodna, a kolejno odkrywane tropy nie sprawiają wrażenie wrzucanych na siłę, byleby tylko uzasadnić takie, a nie inne rozwiązanie. I choć pod koniec tempo dedukcji nieco wzrasta a wszystkie przedstawione wątki się zazębiają, to rozwiązanie nie sprawia wrażenia wyjętego z rękawa, niczym piąty as u szulera.
Powieść czyta się nieźle, choć nie nazwałabym jej bardzo przystępną. Styl jest lekki i nieprzesadnie skomplikowany, zabrakło w nim jednak tego, nie do końca określonego, czegoś dzięki czemu byłby urzekający. To raczej książka z gatunku przyzwoicie napisanych, niż porywających i nie pozwalających się oderwać. I choć ani słownictwo, ani styl nie rażą nadmierną prostotą, to zabrakło mi w nim pewnej umiejętności takiego kreowanie wydarzeń i przedstawiania emocji bohaterów, by czytelnik mógł poczuć się ich częścią.
„Dr Orłowski prowadzi śledztwo” Zygmunta Zeydlera-Zborowskiegoto to niezły, dobrze skonstruowany i poprawnie napisany kryminał. Odrobinę zaskakujący, ale wciąż nie gwałcący praw logiki, rozwiązanie ma sens i nie sprawia wrażenie wrzuconego na siłę. Nie jest to może powieść, która urzeknie czytelnika, ale można się przy niej naprawdę nieźle bawić.
Lubię klasycznie skomponowane kryminały. Niewielka grupa podejrzanych a wśród nich jeden (albo i nie jeden) morderca oraz ta najważniejsza osoba – detektyw. Czy będzie to zawodowy policjant, czy człowiek, który z pracy detektywistycznej żyje, czy też zupełny amator, czasami tylko wspomagający organa ścigania w rozwiązywaniu tajemniczej zagadki, nie ma wielkiego znaczenia....
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-18
2019-11-04
2019-10
Dwudziestolecie międzywojenne ma swój szczególny urok. Czasy świeżo odzyskanej niepodległości i budowy państwa polskiego związane były też z pewną rewolucją społeczno-obyczajową, gdzie odczuć można było zmierzch arystokracji i szanse dla zwyczajnego obywatela. W takich, współczesnych sobie czasach, Stanisław Wotowski osadził akcję powieści „Demon wyścigów” związaną z torem na Służewcu i rozgrywającymi się na nim gonitwach.
Ogromne emocje i jeszcze większe fortuny zdobywane nagle i równie nagle tracone wraz z kolejną gonitwą są osią wokół której toczy się akcja powieści. Gdy od biegu zależeć może czyjeś być albo nie być, bardzo łatwo o pokusę, by zacząć to kontrolować i sterować wyścigiem, w celu osiągnięcia jak najlepszych korzyści. Jedną z takich osób jest mityczny i nieuchwytny Demon wyścigów. Gdy jego oko spoczęło na ogierze ze stajni Świtomirskich – Magnusie faworycie w nadchodzących derbach w sprawę wplątany został dżokej Grot.
Cała kryminalna intryga obraca się właśnie wokół postaci Janka Grota. To człowiek z gruntu uczciwy, dla którego wszelkie pozakulisowe machinacje są wręcz obrzydliwe. Jego opór budzi chęć zemsty wśród tych, którzy wobec ustawionych gonitw mieli ściśle sprecyzowane plany. Dżokej nie daje się ani przekupić, ani zastraszyć i postanawia na własną rękę, i dla własnego bezpieczeństwa dowiedzieć się kim jest tajemniczy manipulator.
Główną zaletą powieści jest bardzo szczegółowe i wiarygodne przedstawienie realiów wyścigów konnych, a biorąc pod uwagę, że autor był synem jeźdźca sportowego można utwierdzić się w tym, że znał to środowisko bardzo dobrze. Arystokraci oraz dorobkiewicze będący właścicielami stajni i dżokeje to tylko część ludzi, których powodzenie zależy od przebiegu gonitw. Dla nich też sam wyścig jest jedynie jednym ze źródeł możliwego dochodu. Równie ważne są zakłady i w książce nie brakuje graczy, którzy potrafią postawić wszystko na jedną kartę, czy w tym układzie konia. Obraz międzywojennej Warszawy uzupełniają lokalne knajpki i tajne klubiki, w których namiętni hazardziści mogą trwonić pieniądze, gdy akurat nie rozgrywa się żadna gonitwa.
Intryga kryminalna jest całkiem nieźle zbudowana. Nie jest to jednak przykład klasycznego kryminału, w którym detektyw – zawodowiec lub amator, powoli dochodzi od nitki do kłębka. Powieść bardziej przypomina opowieść sensacyjną, gdzie wplątany w szereg intryg Grot walczy o spokój swojego sumienia, karierę i życie. Wartka akcja oraz liczne jej zwroty prowadzą do punktu kulminacyjnego i rozwiązania intrygi.
Powieść czyta się nieźle, choć już od pierwszych stron uwagę zwraca nietypowa nieco składnia. Dziwny, trochę nienaturalny szyk słów sprawia szczególne wrażenie i może nieco utrudniać lekturę, z czasem jednak można się do niego przyzwyczaić. Zasób słownictwa jest spory i nie brakuje w nim tego związanego ściśle z końmi, wyścigami, czy hazardem. Jest ono jednak zrozumiałe dzięki dobremu umieszczeniu w kontekście.
„Demon wyścigów” to na pewno książka dla każdego, kogo fascynują gonitwy i konie. To również niezła kryminalna intryga, której sensacyjne rozwiązanie możemy śledzić wraz z kolejnymi wydarzeniami. Kreacje postaci są wiarygodne lecz nieco schematyczne, nie stanowi to jednak przeszkody w przyjemności płynącej z lektury. Dość zaskakujące rozwiązanie oraz nieco przewidywalny finał sprawiają dobre wrażenie. To w końcu ciekawy, choć nieco wybiórczy obraz Warszawy lat trzydziestych.
Dwudziestolecie międzywojenne ma swój szczególny urok. Czasy świeżo odzyskanej niepodległości i budowy państwa polskiego związane były też z pewną rewolucją społeczno-obyczajową, gdzie odczuć można było zmierzch arystokracji i szanse dla zwyczajnego obywatela. W takich, współczesnych sobie czasach, Stanisław Wotowski osadził akcję powieści „Demon wyścigów” związaną z torem...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09
Ponieważ często słucham poezji śpiewanej, więc i współcześnie pisane wiersze najczęściej poznaję jako piosenki, w których oprócz oddziaływania słowa liczy się też warstwa muzyczna. Godnym uwagi jest fakt, że liryczna warstwa utworów takich wykonawców jak Krzysztof Myszkowski, czy Jacek Stęszewski jest bardzo wysokiej jakości. Czasem jednak sięgam po wiersze wydane w formie tomików poezji. I tu nachodzą od razu dwie refleksje. Po pierwsze rzadko kiedy takie tomiki ukazują się inaczej niż w wydawnictwach vanity press, bądź wydane inicjatywą własną autorów. Po drugie, niestety jakość wydawanej współcześnie poezji pozostawia sporo do życzenia i w porównaniu z tą, jaką prezentują teksty śpiewających poetów nie bronią się zbyt dobrze.
Jednym z takich tomików jest niewielki zbiór wydany nakładem wydawnictwa Poligraf autorstwa Ewy Anny Oleksiuk, zatytułowany „Tomik poezji z rękawa” okraszony podtytułem „Wrzesień 1991 – październik 1994”. Jest to zbiorek wierszy pisanych przez nastolatkę i to niestety mocno daje się odczuć i dla dojrzałego, wyrobionego literacko czytelnika lektura tej książki to dość ciężkie przeżycie.
Utwory zawarte w „Tomiku poezji z rękawa” kipią emocjami. Tymi pozytywnymi, jak i tymi negatywnymi. Są to emocje, czyste, pierwotne wręcz, nieprzefiltrowane przez rozsądek i lata doświadczeń. To typowa transkrypcja uczuć nastolatki, gdzie każde jest niezwykle wybujałe, takie na zawsze i do końca, całkowicie oderwane od rzeczywistości. Niestety taka tematyka zawsze ociera się gdzieś o infantylność i tak jest również w tym przypadku. W czytelniku z niemałym bagażem doświadczeń, przedstawienie własnych emocji w takim ujęciu budzi uśmiech politowania i pewien protekcjonalizm.
Warstwa językowa wierszy też nie broni się najlepiej. Rymy są proste, niejednokrotnie częstochowskie Często sprawiają wrażenie, że rymy powstały najpierw, na zasadzie zapisu najprostszego i najbardziej oczywistego skojarzenia. Nie ma tu żadnej finezji, znikomej choćby świadomości i rozumienia słowa. Nie ma tu żadnej zabawy słowem, jest proste przełożenie myśli na język pisany, pozbawione zupełnie jakiejkolwiek wirtuozerii i sztuki.
„Tomik poezji z rękawa” to wiersze mocno niedojrzałe, co zresztą nie dziwi, gdyż pisała je nastolatka. Niestety nie bronią się jako lektura dla bardziej świadomego i zwyczajnie doroślejszego czytelnika. Byłaby to znacznie ciekawsza propozycja, gdyby była to publikacja uznanego poety, wtedy byłaby to ciekawostka dokumentująca, jak bardzo rozwijał się i ewoluował jego styl. W przypadku debiutanckiego tomiku wierszy Ewy Anny Oleksiuk tak niestety nie jest. A pierwszy kontakt z tak niedojrzałą infantylną poezją trudno nazwać przyjemnym, jeśli ma się ileś już lat na karku i jakiś bagaż doświadczeń ze sobą.
„Tomik poezji z rękawa” może się wybronić jako książka przeznaczona dla nastoletniego czytelnika, choć znacznie bardziej dla nastoletniej czytelniczki. Znajdziemy tu ekspresję emocji i sporą wrażliwość. To sprawia, że ten zbiór ma określoną grupę docelową, niestety nawet czytelniczkom z tej grupy ciężko polecić tę książkę. Jest zbyt prosta, zbyt oczywista i zbyt mierna językowo, by była wartościową. I choć nie wątpię, że znajdą się osoby, które będą potrafiły się utożsamić z zawartymi tu wierszami, dla których będą one trafnym komentarzem rzeczywistości, to jednak ciężko przymknąć oko na to, jak mocno wybrakowana jest to lektura, którą trudno ocenić chociażby jako poprawną.
Ponieważ często słucham poezji śpiewanej, więc i współcześnie pisane wiersze najczęściej poznaję jako piosenki, w których oprócz oddziaływania słowa liczy się też warstwa muzyczna. Godnym uwagi jest fakt, że liryczna warstwa utworów takich wykonawców jak Krzysztof Myszkowski, czy Jacek Stęszewski jest bardzo wysokiej jakości. Czasem jednak sięgam po wiersze wydane w formie...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09
Sięgając po trzecią powieść Radka Raka nie miałam przesadnie wielkich oczekiwań, choć pierwszy kontakt z tym autorem w ramach projektu „Legendy polskie” wspominam bardzo dobrze. Jakże miłym zaskoczeniem była dla mnie „Baśń o wężowym sercu”, która urzekła mnie całkowicie.
Jakób Szela jest postacią historyczną, urodzony pod koniec osiemnastego wieku odegrał ogromną rolę w chłopskiej rebelii, tak zwanej rabacji galicyjskiej. Radek Rak sięgnął po tę postać, szkicując portret wsi galicyjskiej z początku dziewiętnastego wieku, przeplatając w historię wątki fantastyczne.
Główną postacią „Baśni o wężowym sercu” jest właśnie Jakób Szela (autor trzyma się tej właśnie pisowni), czytając o jego młodości i perypetiach, ciężko uwierzyć w jego, jakże krwawy udział w chłopskim buncie. Jakób jest człowiekiem niezbyt charyzmatycznym, często niepewnym, wiernym swoim ideałom, ale pozbawionym odwagi, by o nie walczyć. Z biegiem lat – akcja książki rozciąga się w zasadzie na całą jego dorosłość, Jakób się zmienia, uczy i rozwija. Niebagatelną rolę w tym odgrywają siły nieczyste, czarty i legendarny wężowy król.
Przedstawienie wsi i jej mieszkańców jest bardzo szczegółowe i idealnie oddaje jej ducha. Chłopi są prości, ale nie głupi, wierzący ale nie stroniący od przesądów, zabobonów i wiedźmiej magii. Z pokorą wykonują pańszczyznę, przyjmując razy, ale głęboko odczuwają niesprawiedliwość losu. W ich życiu nie brakuje ani jasnych stron, ani pragmatyzmu – ten zresztą często jest znacznie ważniejszy niż moralność. W porównaniu z nimi, przedstawiona szlachta nie wypada lepiej. Niezależnie od klasy liczy się siła i władza a gdy ktoś poczuje choćby jej odrobinę, nie omieszka z niej nie skorzystać.
Przyziemny wręcz realizm życia chłopów przeplata się z magią. Oniryczne wizje, niesamowite miejsca położone gdzieś poza granicą świadomości, co do których do końca nie mamy pewności, czy nie są tylko wyobrażeniem głównego bohatera. Do tego komplet nieludzkich postaci, począwszy od całkiem swojskiej wiedźmy, przez kota Kocmołucha, którego pochodzenie jest niejasne, aż po diabły – rogate satyry, których bronią jest mamienie ludzi. Fantastyczne wizje stają się częścią życia chłopstwa, które przyjmuje je z zupełnym spokojem, nie zawsze nawet zauważając, że mają miejsce. Czy faktycznie mają one miejsce, czy są tylko projekcją Jakóba Szeli?
Książkę czyta się wyśmienicie. Niezwykle plastyczny język wciąga czytelnika w klimat podkarpackich wiosek rozrzuconych wśród górskich szczytów. Bogactwo słownictwa w połączeniu ze specyficznym stylem narracji nie pozwala oderwać się od kolejnych stron. Każdy rozdział rozpoczyna się od „O...”, gdyż w pewnym sensie każdy jest osobą baśnią, które splatają się w jedną całość, tworząc fantastyczną opowieść. Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o licznych zdaniach, które zachwycają swoją trafnością, dzięki którym książka staje się wręcz kopalnią cytatów.
„Baśń o wężowym sercu” to wielowymiarowa opowieść o tęsknocie i poczuciu sprawiedliwości, o zemście i odpuszczeniu, o miłości, która bywa tragicznie romantyczna lub do bólu pragmatyczna. To powieść niepozbawiona filozoficznych rozważań, pytających o sens życia i rolę jednostki w świecie. To w końcu niezwykle wciągająca historia oparta o autentyczne wydarzenia, doprawione sporą dozą magii, mitów i podkarpackich legend. Najnowsza powieść Radka Raka zachwyciła mnie zupełnie, jej ektura wciąga niczym bagno, przy czym zamiast otulać zimną wodą, otacza czytelnika niezwykle barwnym, pełnym fantazji światem.
Sięgając po trzecią powieść Radka Raka nie miałam przesadnie wielkich oczekiwań, choć pierwszy kontakt z tym autorem w ramach projektu „Legendy polskie” wspominam bardzo dobrze. Jakże miłym zaskoczeniem była dla mnie „Baśń o wężowym sercu”, która urzekła mnie całkowicie.
Jakób Szela jest postacią historyczną, urodzony pod koniec osiemnastego wieku odegrał ogromną rolę w...
2019-11-15
2019-09
Tomasz Samojlik dał mi się poznać wcześniej jako rysownik i autor urzekającej książki „O rety! Przyroda”, pięknie prezentującej faunę różnych siedlisk. Drugi kontakt z tym autorem miałam sięgając po komiks „Ostatni żubr” poświęcony historii założenia najstarszego parku narodowego w Polsce. „Las złamanych serc” to pierwsza część „Bardzo dzikiej opowieści”, którą napisał właśnie Tomasz Samojlik, a narysowali Marcin Podolec i Agata Mianowska.
Główną bohaterką książki jest kotka Ryśka, porzucona na leśnym parkingu, dawniej mieszkająca w sklepie zoologicznym. Dość szybko spotyka ona żółwia i papugę, dwoje innych wyrzutków, którzy całkiem nieźle urządzili się w przyparkingowych śmietnikach. Kotka Ryśka nie ma zamiaru pozostawać na śmietniku, planuje wyruszyć na poszukiwanie nowego domu. Żółw i papuga dołączają do niej, a z krzaków wyłania się kolejny towarzysz, niepozorny patyczak. Szybko okazuje się, że w zagajniku, w jakim się znaleźli nie dzieje się dobrze. Miejscowi mieszkańcy terroryzowaniu przez psubratów, szukają pomocy i oparcia w rysiu, który zawsze sprawował pieczę nad okolicą. Jednak ryś przepadł i nikt nie wie, co się z nim stało.
Zwierzęcy bohaterowie książki budzą sympatię, zarówno stroną wizualną, jaki i swoją charakterystyką. Każde z nich ma silnie zarysowaną osobowość, nie zawsze opartą na stereotypach z jakimi kojarzą się zwierzaki. I tak, sowa wcale nie musi być tą najmądrzejszą, kot niekoniecznie będzie złośliwy, a lis fałszywy. Autorzy nie poszli na łatwiznę w kreowaniu bohaterów i robi to dobre wrażenie. Co ważne, postacie się rozwijają, walczą ze swoimi słabościami, pokonują zwątpienie, zmagają się ze strachem.
Fabuła komiksu jest mocno proekologiczna. Porusza ważny temat porzucania zwierząt domowych w dzikim środowisku, co nie jest dobre ani dla samych zwierzaków, ani dla środowiska. I choć nie padają tu słowa potępienia dla takiego zachowania, to jednak sposób w jaki opisane zostały losy Ryśki i pozostałej trójki są nad wyraz wymowne. Gdy dodamy jeszcze plany związane z bandą Psubratów, budowanie ekologicznej świadomości w młodym czytelniku staje się oczywiste. „Bardzo dzika opowieść” w pierwszym tomie wyraźnie wskazuje, że zwierzę czuje i cierpi, że może się bać i może tęsknić za poczuciem bezpieczeństwa. To bardzo ważne podstawy pozwalające w odbiorcy budować szacunek do otaczającej nas przyrody, nawet jeśli to tylko (albo aż!) mieszkające z nami zwierzęta domowe.
Komiks prezentuje się bardzo dobrze. Wyraziste ilustracje i intensywne kolory to jego wielka zaleta. Zwierzęcych bohaterów cechuje wspólność kreski, nie są przesłodzeni, nie są też karykaturalni i choć może nie jest to najwierniejsze odwzorowanie zwierzaków, to już na pierwszy rzut oka wiadomo z jakim gatunkiem mamy do czynienia. Warstwa językowa opowieści również nie budzi zastrzeżeń, komiks czyta się płynnie a przedstawienie akcji mocno wciąga czytelnika.
Największym minusem „Lasu złamanych serc” był dla mnie fakt, że opowieść urwała się w tak emocjonującym momencie a na wyjaśnienie czegokolwiek trzeba będzie czekać aż do premiery kolejnej odsłony przygód dzielnej i zdeterminowanej Ryśki. Komiks czyta się wyśmienicie, jest w nim intryga, jest dobrze zarysowany rozwój postaci, jest również coś więcej – nienachalne budowanie świadomości ekologicznej w młodym czytelniku. To godna polecanie pozycja, która w mądry sposób niesie nie tylko rozrywkę najlepszego gatunku, ale i coś więcej, co sprawia, że nie jest to tylko banalna opowieść o walecznych zwierzakach.
Tomasz Samojlik dał mi się poznać wcześniej jako rysownik i autor urzekającej książki „O rety! Przyroda”, pięknie prezentującej faunę różnych siedlisk. Drugi kontakt z tym autorem miałam sięgając po komiks „Ostatni żubr” poświęcony historii założenia najstarszego parku narodowego w Polsce. „Las złamanych serc” to pierwsza część „Bardzo dzikiej opowieści”, którą napisał...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09
Wydawnictwo CM od jakiegoś już czasu specjalizuje się we wznawianiu starych polskich kryminałów. Zarówno te pisane w epoce PRLu, jak i te, które powstały jeszcze wcześniej mają swoje serie wydawnicze skrupulatnie uzupełnianie o kolejne tomy. Jedną z pozycji mających swe miejsce w cyklu: „Kryminały przedwojennej Warszawy” jest powieść Marka Romańskiego „Pająk. Atak na ambasady”, której głównym bohaterem jest inspektor Edward Durski znany pod pseudonimem Pająk.
Gdy w hotelowej restauracji w tajemniczych okolicznościach ginie dyplomata nikt jeszcze się nie spodziewa, że będzie to dopiero pierwszy z zamachów na przedstawicieli obcych narodów pozostających w Polsce na placówkach dyplomatycznych. Sprawa od początku wydaje się niezwykle trudna i pozbawiona wszelkich poszlak poza postacią pięknej młodej kobiety o blond włosach i bliżej nieokreślonym rysopisie. Z takimi enigmatycznymi wskazówkami zmagać się musi Pająk, młody i niezwykle zdolny, i oczywiście przystojny policjant.
Wśród przedstawionych postaci tylko Edwardowi Durskiemu poświęcono więcej miejsca, rysując jego portret psychologiczny i przytaczając bogaty życiorys. Pozostali bohaterowie są raczej symboliczni, niegłupi ale choleryczny szef, piękna i wrażliwa kobieta, nieco naiwny, niewolny od nałogów dziennikarz, czy w końcu sam antagonista, genialny, dbający o prywatność i zawsze gotów wyprowadzić innych w pole. To z jednej strony dość schematyczne postacie, z drugiej zaś nie męczą ani nie irytują czytelnika. Pojawiają się na scenie, odgrywają swoją rolę i schodzą z niej niezbyt nawet zapadając w pamięć. Nawet piękna blondynka, choć staje się ważną postacią w toczącej się fabule, to jednak pozbawiona jest głębi. I choć poznajemy motywy nią kierujące, to wciąż odgrywa raczej rolę obowiązkowej w tak nakreślonej fabule statystki.
Wątek kryminalny broni się całkiem nieźle, choć więcej w tej powieści sensacji niż klasycznego kryminału, w którym krok po kroku śledzimy zmagania detektywa ze zbrodniarzem. Jest tu międzynarodowy spisek i pełne brawurowej akcji sceny, które sprawiają, że momentalnie tempo akcji wzrasta niewyobrażalnie. I choć znajdziemy tu chwile namysłu, niezbędne do rozwikłania zagadki, to jednak nie na nich został położony nacisk. Ponadto postać antagonisty od prawie samego początku jest w miarę oczywista i ilość niewiadomych pozostawionych na finał powieści nie jest zbyt wielka.
„Atak na ambasady” czyta się całkiem nieźle. Napisany jest w stosunkowo prosty, ale i wciągający sposób. Jest napisana współczesnym pisarzowi językiem, co znacząco odbiega od tego, jakim posługujemy się teraz. To nadaje lekturze specyficznego uroku oraz sprawia, że opowieść o Pająku pełna jest nieaktualnego już słownictwa, albo chociaż kontekstów, które dziś nie są oczywiste. W połączeniu ze stosunkowo prostą składnią idealnie oddającą dynamikę opowieści, otrzymujemy lekturę z pewnością nie wybitną, ale bardzo przystępną.
Fabuła nie należy do tych, w których niecierpliwie czeka się na rozwiązanie zagadki,co rusz obstawiając w roli winnego innego „ogrodnika” to jednak można się przy tej książce całkiem nieźle bawić. Protagonista budzi sympatię czytelnika i co najważniejsze autorowi udało się uniknąć stworzenia go nieomylnym i niezniszczalnym. „Atak na ambasady” Marka Romańskiego to całkiem zgrabny kryminał z elementami powieści sensacyjnej i nawet czytany dzisiaj, prawie sto lat po premierze budzi pozytywne wrażenia.
Wydawnictwo CM od jakiegoś już czasu specjalizuje się we wznawianiu starych polskich kryminałów. Zarówno te pisane w epoce PRLu, jak i te, które powstały jeszcze wcześniej mają swoje serie wydawnicze skrupulatnie uzupełnianie o kolejne tomy. Jedną z pozycji mających swe miejsce w cyklu: „Kryminały przedwojennej Warszawy” jest powieść Marka Romańskiego „Pająk. Atak na...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09
Tomasz Samojlik jest rysownikiem i autorem komiksów, znanym między innymi jako twórca postaci żubra Pomponika, czy Ryjówki przeznaczenia. Mój kontakt z tym autorem sprowadzał się dotychczas do jednej, niekomiksowej zresztą, pozycji - „O rety! Przyroda”, będącym świetnie narysowanym przewodnikiem przez świat zwierząt przeznaczonym dla młodszych i nieco starszych dzieci. Większość jego prac poświęcona jest w jakimś stopniu zwierzętom, tak jest też w przypadku komiksu „Ostatni żubr”.
„Ostatni żubr” to historia osadzona w roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastym, gdzie na dopiero co odzyskanych dla Rzeczpospolitej terenach ścierają się interesy tych, którzy w Puszczy Białowieskiej widzą jedynie źródło cennego surowca, z tymi miłującymi przyrodę, a dla nich niedopuszczalne jest zniszczenie ostatniej prawdziwie pierwotnej puszczy w Europie. Miejscowi mieszkańcy zdecydowanie sprzyjają tym drugich, gdyż to oni żyją z i w Puszczy, i najlepiej wiedzą jak wielka jest jej waga.
W komiksie oczywiście nie brakuje tytułowego bohatera, młodego żubra, osieroconego przez zabitą przez kłusowników matkę. Podrośnięty cielak wyrusza w głąb puszczy, gdyż według legend to właśnie tam jest serce kniei, miejsce szczęśliwości pełne żubrzych stad. Spotykane po drodze zwierzęta, nie mają złudzeń, czym jest serce puszczy, jednak młodzian się nie poddaje robi wszystko by znaleźć innych przedstawicieli swego gatunku.
Historia przedstawiona przez Tomasza Samojlika to nie tylko opowieść o żubrze, spory fragment komiksu poświęcony jest ludziom pracującym nad utworzeniem w Puszczy Białowieskiej rezerwatu przyrody na wzór amerykańskiego Yellowstone. To komiks o historii pracy nad ochroną pradawnej kniei, a liczne przypisy i wstawki dotyczące historycznych postaci pozwalają sprawdzić podane dane w mniej kolorowych źródłach. Biorąc pod uwagę, czym oprócz rysowania zajmuje się Tomasz Samojlik taki dobór tematyki nie dziwi zupełnie.
Oprócz komiksu w publikacji znajdziemy też wspomniane wcześniej przypisy, wyjaśniające kulisy powstania pierwszego parku narodowego w Polsce, ale też kilka zadań przeznaczonych dla dzieci. Są to proste zadania, związane z rysowaniem, szukaniem różnic, czy układaniem liter w słowa. Wszystkie są powiązane w jakimś stopniu z tematyką opowieści o ostatnim żubrze.
Komiks czyta się dobrze. Wydarzenia przedstawione zostały w wyważonym dramatyzmem, nie przesadzonym, biorąc pod uwagę młody wiek docelowego czytelnika. Nie zabrakło tu kresowej gwary jaką posługują się miejscowi mieszkańcy, a także różnorakiej stylistyki wypowiedzi i języka obu stron konfliktu. Zupełnie inaczej wysławiają się naukowcy, a zupełnie w innym stylu utrzymane się wypowiedzi ludzi widzących w puszczy jedynie zysk.
Graficznie „Ostatni żubr” jest pozycją bardzo kolorową, wyraziste odcienie, zdecydowana kreska i mocne kontrasty nadają rysunkom charakterystyczny wygląd, znany z innych publikacji autora. Kolory w pewien sposób oddają też nastrój, są jasne i wesołe, gdy obserwujemy przygody żubra, a ponure, utrzymane w odcieniach szarości, granatu czy fioletu, gdy dotyczą rozmów między czarnymi charakterami w tej historii.
„Ostatni żubr” to kolorowy proekologiczny komiks, pokazujący historię najstarszej puszczy w granicach naszego kraju. Jest świetną rozrywką, ale i pozycją budzącą w młodym czytelniku ekologiczną świadomość. To opowieść dla każdego miłośnika przyrody, niezależnie od wieku, znajdziemy w niej nie tylko historyczne ciekawostki, ale i te dotyczące przyrody. Jest to jedna z tych pozycji, którą z czystym sercem mogę polecić młodemu czytelnikowi, gdyż wiem, że nie tylko będzie się przy niej świetnie bawił, ale i zyska szansę, by dowiedzieć się czegoś nowego.
Tomasz Samojlik jest rysownikiem i autorem komiksów, znanym między innymi jako twórca postaci żubra Pomponika, czy Ryjówki przeznaczenia. Mój kontakt z tym autorem sprowadzał się dotychczas do jednej, niekomiksowej zresztą, pozycji - „O rety! Przyroda”, będącym świetnie narysowanym przewodnikiem przez świat zwierząt przeznaczonym dla młodszych i nieco starszych dzieci....
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10
W ofercie wydawnictwa LTW od czasu do czasu możemy trafić na książki literaturę faktu powstałą prawie sto lat temu. Jedną z takich pozycji jest książka Aleksandra Piskora zatytułowana „Siedem ekscelencji i jedna dama”, w której pochodzący z Galicji publicysta i pisarz przybliża czytelnikom ośmioro (właściwie to dziewięcioro) postaci, które można by nazwać dziewiętnastowiecznymi celebrytami.
Książka podzielona jest na dwie mniej więcej równe części. Pierwszą jest biografia jedynej kobiety w tym zbiorze nietuzinkowych osobowości, tytułowej damy – Katarzyny Starzeńskiej. Jej urok oraz niewątpliwa uroda a także odpowiednie znajomości oraz szerokie koneksje sprawiły, że była wręcz idealną kobietą swoich czasów, prawdziwą salonową lwicą. Od dziecka rozpieszczana, wychowana w poczuciu, że wszystko ma swoją cenę, a na piękno nigdy nie brak pieniędzy prowadziło życie na bardzo wysokiej stopie, marnotrawiąc ogromne pieniądze, skrupulatnie zbierane przez wcześniejsze pokolenia. Prowadziła życie nieskromne i (w dzisiejszym ujęciu) mocno niemoralne, stanowiąc wręcz zaprzeczenie porządnej żony. Z drugiej strony jej wrodzony smak i klasa uchroniły ją od społecznego potępienia i każdy jej, nawet najbardziej zdumiewający wybryk uchodził jej na sucho.
Kolejne strony w książce poświęcone są mężczyznom, Wacław Rzewuski, Wacław Zaleski, Juliusz Dzieduszycki, Juliusz Kossak, Leopold Starzeński, Włodzimierz Dzieduszycki, Jan Aleksander Fredro i Wojciech Dzieduszycki to bohaterowie krótkich biografii. Każdy z nich to postać, która w jakiś sposób wyróżniła się w przedwojennej (przed I wojną światową) Galicji. Autor przybliża nam ich sylwetki opierając się na pamiętnikach, listach, opowieściach i wspomnieniach. W przeciwieństwie do wspomnianej damy, panowie najczęściej dysponowali jakimś talentem, który wyróżnił ich spośród tłumu szlachetnie urodzonych Polaków przesiadujących we Lwowskich salonach.
Losy wszystkich wymienionych postaci przeplatają się z wielką polityką. Galicja w dziewiętnastym wieku nie była spokojnym miejscem. Wojny i powstania regularnie powtarzały się co kilka lat a stronnictwa zmieniały się i tasowały. Był to rejon pod zaborem austriackim i mieszkający tam polscy szlachcice mieli ciężki orzech do zgryzienia jeżeli chcieli się liczyć w towarzystwie. Aleksander Piskor dość dobrze naszkicował tło polityczne pozwalając czytelnikowi na wyrobienie sobie opinii o tym, jak wyglądało ówczesne życie.
Książkę czyta się bardzo dobrze. Barwne losy jej bohaterów zostały opisane w niezwykle przyjemny i plastyczny sposób. Co ważne, autor nie stara się ich ocenić, nie potępia ich rozwiązłości, czy rozrzutności, przytacza jedynie jej przykłady pozostawiając czytelnika z tym, jakie wnioski on z tego wyciągnie.
„Siedem ekscelencji i jedna dama” to bardzo ciekawa lektura przybliżająca odbiorcy postacie dawno już zapomniane we współczesnym świecie. Pierwsze wydanie książki datowane jest na rok tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty a był to czas gdy pamięć po wymienionych osobach powoli zacierała się w świadomości społeczeństwa. W dzisiejszych czasach, w dobie wszechobecnych socialmediów śledzenie czyjegoś życiorysu, zwłaszcza gdy jest to osoba sławna jest banalnie proste. Tym ciekawsze jest spojrzenie na to, jak rozbrzmiewała i przemijała sława dziewiętnastowiecznych celebrytów, których im współcześni docenili nie tyle ze względu na osiągnięcia, co w oparciu o niebanalną, magnetyczną i przyciągającą innych osobowość. Polecam opowieść Aleksandra Piskora każdemu, kto lubi zgłębiać się w cudzą prywatność i poznawać szczegóły życia charyzmatycznych osobowości.
W ofercie wydawnictwa LTW od czasu do czasu możemy trafić na książki literaturę faktu powstałą prawie sto lat temu. Jedną z takich pozycji jest książka Aleksandra Piskora zatytułowana „Siedem ekscelencji i jedna dama”, w której pochodzący z Galicji publicysta i pisarz przybliża czytelnikom ośmioro (właściwie to dziewięcioro) postaci, które można by nazwać...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10
„Czerwona nitka” to drugi po „Dr Orłowski prowadzi śledztwo” kryminał Zygmunta Zeydler-Zborowskiego jaki trafił w moje ręce. Dość dobre wspomnienia po pierwszym z nich sprawiły, że oczekiwałam nieprzesadnie skomplikowanej opowieści, w której sprawiedliwość znów zatriumfuje w najbardziej nieoczekiwany sposób. Nie zawiodłam się w swoich oczekiwaniach i „Czerwona nitka” idealnie wywiązuje się z roli niezobowiązującego kryminału, który czyta się szybko, ale i pewnie równie szybko umyka z pamięci.
Głównym bohaterem jest Franciszek Kociuba, młody policjant z niewielkiej miejscowości który znajdując w rzece zwłoki kobiety widzi w nich wielką szansę rozwoju kariery. Mimo tego pod względem uczciwości i czystości intencji niewiele można mu zarzucić. Oprócz Franka na kartach książki pojawia się również major Downar znany z innych książek tego autora. Znajdziemy tu również kapitana Grabickiego, człowieka niezwykle ambitnego i aroganckiego, który jednak w niezły sposób wykorzystuje swoje zalety. Jednak kreacje bohaterów stworzone zostały nieco schematycznie i pozbawione są tego czegoś, co od razu wzbudziłoby sympatię czytelnika. Postacie wydają się zwyczajne i odrobinę nudne, pozbawione są nawet drobnych dziwactw, czy charakterystycznych wad, dzięki którym byłyby rozpoznawalne.
Intryga kryminalna z początku wydaje się mocno dziurawa. Milicjantom początkowo brak punktu zaczepienia, który pozwoliłby skierować śledztwo na właściwe tory. Jednak żaden z nich się nie poddaje, ale to dzięki prawidłowej dedukcji Franka Kociuby udaje im się w końcu znaleźć się na właściwiej ścieżce prowadzącej do rozwiązania zagadki. Zaszczytną rolę doprowadzenia sprawy do końca wziął na siebie major Downar, który w widowiskowym wręcz stylu rozwiązał, pozornie beznadziejną, sprawę. Wątek kryminalny wydaje się być nieco przekombinowany i zbierając porozrzucane po książce poszlaki, ciężko byłoby znaleźć rozwiązanie zgodne tym ujętym w fabule.
W pewnym sensie najciekawsze w tej książce było odwzorowanie realiów PRLu. Począwszy od języka – w książce roi się od słów, wydawać by się mogło całkiem zwyczajnych, jednak nie używanych w takich kontekstach już dzisiaj. Za przykład mogą służyć chociażby „stosunki” na określenie romansu między dwojgiem osób. Analogiczna sytuacja jest z nadużyciem słowa „babka” w odniesieniu do ofiary. Dziś budzi to pewien niesmak, jednak fraza tak zgrabnie została wpleciona w fabułę, że bez problemu odnosimy wrażenie, że tak się po prostu wtedy mówiło i nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
„Czerwoną nitkę” czyta się nieźle. Nie przesadnie skomplikowana składnia i język prawie zupełnie pozbawiony specjalistycznego słownictwa (o ile daktyloskopia nie liczy się jako specjalistyczne słownictwo) sprawiają, że kolejne strony do rozwiązania intrygi mijają błyskawicznie. Niestety zabrakło trochę budowania napięcia i następujące po sobie wydarzenia przyjmuje się bez większych emocji. Nawet zagadka: „kto zabił?” nie jest przesadnie intrygująca.
„Czerwona nitka” to przyzwoity kryminał, którego lektura upływa błyskawicznie i całkiem przyjemnie. Nie jest to książka budząca burzliwe emocje, jesteśmy raczej dość obojętnymi świadkami rozgrywających się wydarzeń. I o ile kuszące może być dobre odwzorowanie wczesnego PRLu, które wypadło naprawdę nieźle, to ciężko w „Czerwonej nitce” znaleźć postać, z którą można by szczerze sympatyzować. Książką Zygmunt Zeydlera-Zborowskiego to w gruncie rzeczy całkiem niezły kryminał i choć samodzielne rozwiązanie zagadki jest prawie niemożliwe, to jednak można poczuć pewien podziw dla zmyślności zapętlenia intrygi.
„Czerwona nitka” to drugi po „Dr Orłowski prowadzi śledztwo” kryminał Zygmunta Zeydler-Zborowskiego jaki trafił w moje ręce. Dość dobre wspomnienia po pierwszym z nich sprawiły, że oczekiwałam nieprzesadnie skomplikowanej opowieści, w której sprawiedliwość znów zatriumfuje w najbardziej nieoczekiwany sposób. Nie zawiodłam się w swoich oczekiwaniach i „Czerwona nitka”...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10
Zachwycona „Diabłem w maszynie” Anny Kańtoch szybko postanowiłam nadrobić zaległości w postaci dwóch pierwszych tomów. W „Diable na wieży” poznajemy Domenica Jordana oraz jego sposób działania, jednak wciąż nad jego przeszłością wisi tajemnica w postaci licznych blizn na plecach i niechęcią do rodzinnego Mandragora. Rozwiązanie tej zagadki znaleźć można w drugim tomie cyklu zatytułowanym „Zabawki diabła”.
W książce znajdziemy kolejnych sześć opowiadań, których akcja osadzona jest zarówno w Alestrze, jak i w okolicznych, prowincjonalnych miejscowościach. Tu jednak w kreacji świata pojawia się znacznie więcej elementów nadprzyrodzonych. Kult licznych świętych został rozebrany na czynniki pierwsze a ich nieludzka moc została zarysowana w całym swym nadludzkim wymiarze. Ponadto pojawia się sporo stworzeń, o których ciężko powiedzieć, by pochodziły ze znanego świata. Istoty przedostające się przez pęknięcia w okowach rzeczywistości mają swoje cele i konsekwentnie do nich dążą. Niektóre z nich są zbliżone do tych, jakie znamy z literatury inne zaś zupełnie różne. Nie dowiadujemy się o nich zbyt wiele, pozostają obce, groźne, odległe i nieludzkie, przez co niezrozumiałe.
Tym, co jest najciekawsze w tej części to przybliżenie wydarzeń w Mandracourt, które sprawiły, że Domenic Jordan stał się tym, kim jest. Zaprezentowana została cała jego tragiczna przeszłość, która ukształtowała jego oraz Linusa i Alais – starszego brata i kuzynkę obdarzoną bożą łaską. Niełatwe rodzinne relacje przewijają się przez kilka opowiadań aż do finału, którego pełne wyjaśnienie znaleźć można w „Diable w maszynie”. Poznajemy szereg wydarzeń, które wpłynęły i ukształtowały bohatera, potęgując jego przyrodzone zdolności i emocjonalną ułomność. Ponownie w pobliżu Domenica pojawiają się kobiety, w tym takie, które ceni i szanuje, jednak z żadną nie łączy go bliższa więź i po raz kolejny widać całą jego ułomność w tworzeniu normalnie funkcjonujących relacji.
Jest to zdecydowanie najmroczniejszy z wszystkich trzech tomów. Podobnie, jak w pozostałych dwóch, tak i w tym mamy do czynienia ze zbrodnią, jednak w tym jest ona najbardziej niepokojąca i najmniej ludzka. Sceneria większości opowiadań wiążę się z ponurymi listopadowymi wieczorami, i nawet te osadzone latem nie mają w sobie nic z beztroski. W każdej historii, gdzieś podskórnie czai się zło i choć Domenic twierdzi, że jest absolutnie odporny na przeczucia, to jednak niejednokrotnie w ich wyniku podejmuje całkowicie zracjonalizowane decyzje.
„Zabawki diabła” czyta się równie dobrze jak pozostałe dwie części przygód Domenica. Jednak tym razem mrok i nastrój grozy został tak umiejętnie wpleciony w opowieści, że nie sposób się od niego uwolnić. Jest on dawkowany dyskretnie, ale konsekwentnie i w każdym z tekstów następuje punkt zwrotny. Kumulacja podczas której wyjaśnia się prawie wszystko i przychodzi czas by zmierzyć się z mrokiem.
Drugi tom serii o Domenicu Jordanie Anny Kańtoch wydał mi się najciekawszy z całej trylogii. Jest najbardziej mroczny, najwięcej w nim fantastyki, ale wciąż pozostaje zbiorem sześciu niezwykłych kryminalnych historii, w których możemy podziwiać geniusz protagonisty. To w końcu kwintesencja budowania osobowości Domenica, zaprezentowana za pomocą wydarzeń z przeszłości i teraźniejszości, jego kontaktów z rodziną i ludźmi oraz nieludźmi, których spotyka na swojej drodze.
Zachwycona „Diabłem w maszynie” Anny Kańtoch szybko postanowiłam nadrobić zaległości w postaci dwóch pierwszych tomów. W „Diable na wieży” poznajemy Domenica Jordana oraz jego sposób działania, jednak wciąż nad jego przeszłością wisi tajemnica w postaci licznych blizn na plecach i niechęcią do rodzinnego Mandragora. Rozwiązanie tej zagadki znaleźć można w drugim tomie cyklu...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-11
„Horyzonty” Piotra Grzelaka to moje kolejne w ostatnim czasie spotkanie z polską współczesną poezją. Nie spodziewałam się wiele, nie miałam wygórowanych oczekiwać i mogę stwierdzić, że książka spełniła je w pełni. Wydała mi się tak zupełnie nijaka, że nawet w tej chwili, świeżo po lekturze trudno mi sobie przypomnieć o czym dokładnie były zawarte w niej wiersze.
W poezji kluczowa jest wrażliwość, zarówno poety jak i odbiorcy jego twórczości. Jeśli te wrażliwości nie mają choćby niewielkiego punktu wspólnego, trudno jest czytelnikowi odebrać wiersze poety w pełni a ich lektura sprowadza się do przerzucania wzroku wzdłuż kolejnych fraz, tworzących jakiś utwór. Trudno jest tak czytać poezję i niestety ten problem miałam z „Horyzontami”.
Z pewnością nie mogę zarzucić, by Piotr Grzelak poruszał w swojej poezji tematy mi obce, bądź zupełnie mnie nie interesujące, gdyż skupia się na tym, co jest niezwykle ważne. Na wewnętrznym życiu które każdy z nas przeżywa, w którym potrzeba się zanurzyć, by poznać prawdę o sobie i w pełni się zrozumieć. Niewiele osób potrafi zrobić to całkowicie, niewiele widzi w tym sens i znajduje na to czas w codziennym zgiełku. Jest to temat bardzo mi bliski, tym dziwniejszym wydało mi się, że miałam tak wielki problem z odbiorem wierszy Piotra Grzelaka.
Utwory podzielono na sześć rozdziałów, połączonych tematycznie. Spora część poruszanych tematów wychodzi poza człowieka i jego osobowość, by płynnie zanurzyć się w ludzkość i problem w jakim kierunku ona zmierza. Inny zaś z rozdziałów jest mocno osobisty, pełen wyznań podmiotu lirycznego, który otwiera przed czytelnikiem własne serce, transponuje mu swoje myśli, rozdrapując emocje i obdarzając nimi odbiorcę niczym najlepszego przyjaciela lub psychoterapeutę.
Co ważne, autorowi udało się dość zgrabnie uniknąć infantylizmu, który sprawiłby, że wiersze byłyby niestrawne. Nie jest łatwym pisać w sposób niebanalny o prostych rzeczach, nie popadać w przesadę czy zbędną zupełnie egzaltacje pisząc o rzeczach ważnych, nawet jeśli nie dostrzegamy ich na co dzień. Piotrowi Grzelakowi się to udało i strofy, które złożył sprawiają wrażenie dojrzałych, dokładnie przemyślanych, pozbawionych zbędnych ozdobników, skupiając maksimum znaczenia w minimalnej często formie.
Pod względem technicznym też ciężko mi cokolwiek zarzucić utworom zawartym w „Horyzontach”. To białe wiersze, pozbawione rymów, ze szczątkową interpunkcją i trudno dostrzegalną, czasem wręcz zupełnie nieobecną rytmiką. Jednak zarówno dobór słów, jak i sposób złożenia poszczególnych strof nie pozostawia zbyt wiele do życzenia.
Podsumowując to wszystko, ciężko mi właściwie stwierdzić, dlaczego „Horyzonty” mnie nie urzekły. Doceniam w pełni kunszt zawartych tu utworów, zgrabne operowanie słowem i umiejętne pominięcie słów, tam gdzie ich nadmiar byłby nie na miejscu. Nie potrafiłam jednak tych wierszy „poczuć”, odczuć tej niezwykłej więzi z poetą, gdy czyta się utwór i chce przytaknąć każdemu zawartemu w nim słowie. Zrozumieć nie tylko zamysł twórcy, ale i nieco bardziej odkryć siebie, zauważyć się w zwierciadle słów zebranych przez autora we frazy aż w końcu skomponowanych w wiersz. Jak w przypadku każdej poezji – nie tylko tej współczesnej – bez pewnego pokrewieństwa we wrażliwości, lektura „Horyzontów” może być nudna. Z drugiej zaś strony, dla kogoś czyja wrażliwość artystyczna jest zbliżona do tej prezentowanej w wierszach Piotra Grzelaka, lektura tego tomiku będzie czystą przyjemnością.
„Horyzonty” Piotra Grzelaka to moje kolejne w ostatnim czasie spotkanie z polską współczesną poezją. Nie spodziewałam się wiele, nie miałam wygórowanych oczekiwać i mogę stwierdzić, że książka spełniła je w pełni. Wydała mi się tak zupełnie nijaka, że nawet w tej chwili, świeżo po lekturze trudno mi sobie przypomnieć o czym dokładnie były zawarte w niej wiersze.
W poezji...
2019-11-14
Walery Przyborowski żył na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, pisał między innymi powieści historyczne dla młodzieży i dorosłych, a jedną z nich są „Przygody pana Krzysztofa Wiszowatego na obczyźnie”. Autor, uważający siebie bardziej za historyka, niż za pisarza tworzył powieści w ramach rozrywki oraz w celach zarobkowych. Spora ich część nie doczekała się późniejszych pełnych wydań, pozostając jedynie historiami w odcinkach, publikowanymi w prasie. Podobnie jest z „Przygodami pana Krzysztofa Wiszowatego na obczyźnie”, dla których jest to pierwsze wydanie książkowe.
Tytułowy bohater, to typowy polski, średniozamożny szlachcic. Na tyle majętny, by nie specjalnie przejmować się swoim bytem, ale nie obrzydliwie bogaty, by był liczącą się postacią w pierwszej Rzeczpospolitej. Ponieważ, wyjątkowo wśród panów braci, ciągnęło go w świat, postanowił, wbrew dobrym radom wszystkich znajomych, sprzedać jeden z majątków i udać się w podróż w towarzystwie dwóch zaufanych ludzi. Wyprawa miast romantycznych przygód przynosi mu sporą dawkę nieprzyjemności a towarzysze w równym stopniu są mu pomocni, co pakują go w kolejne kłopoty.
Wydawać by się mogło, że bohater, który czuje w sobie ciekawość świata, będzie na ten świat otwarty. Nie można tego powiedzieć o Krzysztofie Wiszowatym, gdyż ten święcie przekonany o wyższości polskiego szlachcica nad każdym innym narodem nie jest turystą, który chciałby coś poznać. Zarówno on, jak i jego towarzysze wykazują się nie tylko olbrzymią ignorancją ale też pogardą, które każą im się oburzać, że Niemcy nie znają cywilizowanej (czyli oczywiście polskiej) mowy. Również w kwestii obyczajów pozostają równie zamknięci i wielce są oburzeni, że nie wszyscy chcą tolerować ich warcholstwo.
Jednak nie są to jedyne wady Krzysztofa Wiszowatego, gdyż przy ogromnej odwadze i nieustępliwości cechuje go absolutny brak zdrowego rozsądku i zdolności planowania. Gdy w końcu znajduje się w sytuacji, która mogłaby być dla niego życiową przygodą, dzięki której mógłby się zasłużyć rodzinie królewskiej, marnuje ją działając w sposób gwałtowny i nieprzemyślany, sprowadzając na siebie i wszystkich towarzyszących mu ludzi nieszczęście.
Innych postaci w książce nie ma zbyt wiele, a nadrzędna względem nich pozycja Krzysztofa Wiszowatego znacznie umniejsza ich role. Będąc polskim szlachcicem stoi w hierarchii społecznej znacznie wyżej, niż jego przyboczni, czy spotkani kupcy oraz rabusie, to narzuca posłuszeństwo i pewną bierność, która w jakiś sposób przenosi się również na sposób ich kreacji. Skupienie opowieści na postaci Wiszowatego sprawia, że dla bohaterów drugoplanowych nie zostało zbyt wiele miejsca.
Powieści Walerego Przyborowskiego nie czyta się zbyt lekko. Niewielka objętościowo staje się małym wyzwaniem, gdy przychodzi mierzyć się z zupełnie niedzisiejszą składnią i nadmiernie rozbudowanymi zdaniami. Słownictwo użyte przez autora nie stanowi problemu, jednak sposób w jaki skomponowane zostały zdania, w których orzeczenie często ląduje na końcu zaburzają płynność lektury. Zabrakło też tworzenia klimatu opowieści oraz budowania napięcia, tak że opowieść o Wiszowatym czyta się bardziej jak notatkę historyczną, zawierającą wszelkie niezbędne informację, niż jak powieść.
„Przygody pana Krzysztofa Wiszowatego na obczyźnie” nie zestarzały się ładnie. Czytane ponad sto lat po premierze stają się prawie niestrawne. Z pewnością zaś pozostają literacką ciekawostką i jako takie pozostają interesujące. Tytułowy, bohater jest postacią barwną, choć irytującą i może gdyby książka była dłuższa zyskałby okazję by się rozwinąć. Jest to również nieco przerysowany i karykaturalny obraz siedemnastowiecznego szlachcica, którego odwaga znacznie przerasta rozsądek, a duma grzeczność. Gdy spojrzeć na tę książkę, jak na satyryczny obraz pierwszej Rzeczypospolitej, zyskuje ona zupełnie inny wymiar.
Walery Przyborowski żył na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, pisał między innymi powieści historyczne dla młodzieży i dorosłych, a jedną z nich są „Przygody pana Krzysztofa Wiszowatego na obczyźnie”. Autor, uważający siebie bardziej za historyka, niż za pisarza tworzył powieści w ramach rozrywki oraz w celach zarobkowych. Spora ich część nie doczekała się...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-21
Gdy jakieś półtorej roku temu sięgnęłam po „Zaczarowany kwiecień” Elizabeth von Arnim. Urzekł mnie sposób pisania autorki, jej ciepłe spojrzenie na świat i otaczającą ją rzeczywistość w połączeniu z trafnym osądem współczesnego jej społeczeństwa. To wszystko doprawione zostało ogrodem, rosnącą miłością do kwiatów oraz zachwytem nad ich pięknem. Wynikiem takiego połączenia jest mocno autobiograficzna powieść „Elizabeth i jej ogród”, opisująca życie hrabiny von Arnim w podszczecińskiej wsi Rzędziny.
Z opowieści wyłania się postać Elizabeth, kobiety z towarzystwa, która zupełnie do niego nie pasuje. Nie potrafi odnaleźć się na salonach a burzliwe życie towarzyskie nudzi ją i męczy. To wszystko sprawia, że staje się odludkiem i nawet nielicznie przybywających do siebie gości nie wita pełnym entuzjazmem, ich obecność zaś traktuje jak przeszkodę w pełnym czerpaniu radości z życia. To również kobieta nieszczęśliwie zamężna. I choć w całej książce nie pada nigdzie bezpośrednia krytyka Gniewnego (tak został określony hrabia von Arnim), to jednak z relacji na jego temat wyłania się osoba zupełnie obca i nie potrafiąca zrozumieć narratorki.
Tytułowa Elizabeth z jednej strony jest kobietą na wskroś nowoczesną, choć objawia się to w dość dyskretny sposób. Nie krzyczy głośno o niesprawiedliwościach społecznych, ale użala się nad ciężkim losem pracujących kobiet, które za tę samą pracę są wynagradzane słabiej, bo tak się przyjęło. Nawet jeśli zaraz po pracy, miast oddać się odpoczynkowi czy rozrywce, czekają na nie jeszcze obowiązki związane z prowadzeniem domu i dziećmi. Również w jej rozmowach z Gniewnym wyłania się głębokie poczucie niesprawiedliwości w traktowaniu kobiet i mężczyzn. Z drugiej zaś strony Elizabeth nie jest oderwana od swoich czasów. Patrząc na wszystko z perspektywy kobiety majętnej, nie martwiącej się tym, z czego będzie żyć, w sposób protekcjonalny traktuje ludność z niższych warstw społecznych. A miejscowych, którzy kulturowo i językowo są jej zupełnie obcy, uważa wręcz za dzikich.
Tym co od początku zachwyca w wydaniu tej książki to liczne ilustracje. Tekst jest gęsto przeplatany rycinami, głównie o botanicznej tematyce. Zaprezentowano na nich odmiany róż, roślin zawsze bliskich Elizabeth oraz sceny rodzajowe z wiejskiego życia. Dzięki temu, nie musimy się zastanawiać jak wyglądają poszczególne kwiaty, o których wspomniano. Na końcu książki znaleźć można pełny spis ilustracji oraz ich autorów.
Opowieść Elizabeth czyta się wyśmienicie. To roczna wizyta w ogrodzie i w związku z tym głównie na tym skupiona jest powieść. Narracyjny talent autorki sprawia, że przed oczami bez problemu widzimy kolejne klomby i rabatki. Z każdego zdania poświęconego ogrodowi przebija ogromne zaangażowanie, i to zaangażowanie udziela się czytelnikowi na tyle, że zaczyna się zastanawiać, co by mógł zmienić w swoim ogródku. Autorka nie skąpi również wnikliwej analizy otaczających ją postaci, czy jest to Gniewny, czy przyjaciółki, jakie zatrzymały się u niej na święta. Tu najwyraźniej widać ogromny talent w analizie cudzych charakterów.
„Elizabeth i jej ogród” to przyjemna i ciepła książka, to przypływ szczerego zaangażowania w tworzenie piękna wokół siebie, nawet przy zupełnym braku wiedzy jak to zrobić. To jednocześnie nieśpieszna opowieść o losie hrabianki, która z jednej strony daostrzega niesprawiedliwość w taktowaniu płci, z drugiej zaś sama dopuszcza się niesprawiedliwości w ocenie innych. To w końcu książka o afirmacji życia, o cieszeniu się nim w taki sposób jaki nam pasuje najbardziej, niezależnie od tego, jak będzie on oceniany.
Gdy jakieś półtorej roku temu sięgnęłam po „Zaczarowany kwiecień” Elizabeth von Arnim. Urzekł mnie sposób pisania autorki, jej ciepłe spojrzenie na świat i otaczającą ją rzeczywistość w połączeniu z trafnym osądem współczesnego jej społeczeństwa. To wszystko doprawione zostało ogrodem, rosnącą miłością do kwiatów oraz zachwytem nad ich pięknem. Wynikiem takiego połączenia...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-29
Pierwszy tom opowieści o benedyktynie rozwiązującym kryminalne zagadki zrobił na mnie dobre wrażenie pozwalając przypomnieć sobie znaną z serialu telewizyjnego postać brata Cadfaela. Naturalnym więc było, że po „Tajemnicy świętych relikwii” sięgnę po kolejne tomy cyklu i tak w moje ręce trafiła książka „O jedno ciało za dużo” Ellis Peters.
Tłem historycznym toczącej się opowieści jest konflikt między zwolennikami króla Stefana z Blois a sprzymierzeńcami królowej Matyldy. Przez kraj przetacza się wojna domowa nie omijając Shrewsbery i pobliskiego opactwa. Gdy miasto padło po oblężeniu przez wojska króla Stefana, zwycięzcy zgładzili osiemdziesięciu czterech pojmanych obrońców. Mnisi nie pozostali obojętni i zajęli się pochówkiem ciał. Obecny na miejscu brat Cadfael doliczył się jednego zamordowanego więcej. Z pozwoleniem od króla zajął się poszukiwaniem mordercy i rozwiązaniem zagadki nadmiarowych zwłok.
Podobnie jak w „Tajemnicy świętych relikwii” tak i tu najpierw poznajemy pełne tło i okoliczności historyczne opowieści. W pierwszych rozdziałach poznajemy większość bohaterów, by później móc im się bliżej przyjrzeć. Ten początek może wydać się nieco nużący, jednak gdy pojawia się zbrodnia robi się znacznie ciekawiej. Akcja nabiera tempa, a postacie pokazują jak odnajdują się w kryzysowej sytuacji.
Brat Cadfel daje kolejny popis swej przenikliwości. Potrafiący trafnie ocenić bliskich trafił na młodego człowieka – Hugona, którego nie potrafił rozgryźć. Staje się on jego oponentem, zaczyna prowadzić z nim grę, w której stawką są zaginione skarby sprzymierzeńców królowej Matyldy. Oprócz Huga, na kartach powieści pojawia się grupka młodych ludzi – dwie dziewczęta i jeszcze jeden młodzieniec. Wszyscy czworo to ludzie o silnych i prawych charakterach pozostający wierni własnym ideałom i zdolni do odwagi, gdy czują się zobowiązani do działania.
Rozwiązanie zagadki jest nieco zaskakujące i gdyby nie przypadek, brat Cadfael miałby ogromne trudności z udowodnieniem winy mordercy. Intryga jest logiczna i poprowadzona konsekwentnie, nie ma w niej luk a postacie w nią zaangażowane nie przeżywają nagłych olśnień, czy wybuchów skruchy.
Powieść czyta się dobrze, choć odrobinę nierówno. I o ile cenię sobie, gdy autorzy dokładnie nakreślają scenerię wydarzeń, przydając jej kontekstu, o tyle nieco tu razi ten bardzo wyraźny podział na część wstępną, gdzie nie działo się zbyt wiele oraz na znacznie obszerniejszy fragment dotyczący poszukiwania mordercy.
„ O jedno ciało za dużo” to dobry historyczny kryminał, którego największą zaletą jak i wadą jest jego silne oparcie o tło historyczne. To intrygująca zagadka o nieoczywistym, ale i logicznym rozwiązaniu. To w końcu druga okazja do przyjrzenia się pracy brata Cadfaela, który pełny pokory i ufności w boskie wyroki nie pozostaje obojętny względem tego, co dzieje się wokół niego. Gdy może pomóc, nie waha się zbyt długo, nawet jeśli wiąże się to z pewnymi nieprzyjemnościami. Dla każdego, kto czuje słabość do średniowiecznej Anglii drugi jest to bardzo dobry wybór.
Pierwszy tom opowieści o benedyktynie rozwiązującym kryminalne zagadki zrobił na mnie dobre wrażenie pozwalając przypomnieć sobie znaną z serialu telewizyjnego postać brata Cadfaela. Naturalnym więc było, że po „Tajemnicy świętych relikwii” sięgnę po kolejne tomy cyklu i tak w moje ręce trafiła książka „O jedno ciało za dużo” Ellis Peters.
Tłem historycznym toczącej się...
2019-12-18
Tym co zadecydowało o sięgnięciu przeze mnie po tomik poezji Martyny Piotrowskiej, było przeczytanie w krótkiej notatki na temat autorki. Jej kariera zawodowa łączy w sobie pracę piórem z mikrobiologią, czyli w pewnym sensie jest mi pokrewna. Biorąc do ręki „Spadać można równie dobrze w poziomie” liczyłam na pewne echo tego pokrewieństwa w utworach literackich i niestety się rozczarowałam.
W zbiorze wierszy Martyny Piotrowskiej znajdziemy tematy bardzo osobiste, ale i bardzo uniwersalne. Rozstania i spadającą jak grom z jasnego nieba samotność. Opowieść o tworzeniu relacji z innymi, również tą najważniejszą z ukochaną osobą, z którą chcielibyśmy mierzyć się ze światem. To tematyka jednocześnie uniwersalna ale i osobista. Z jednej strony praktycznie każdy prędzej, czy później musi mierzyć się z emocjami jakie wywołują w nas inni, ważni dla nas ludzie. Z drugiej zaś, każdy przeżywa je zupełnie inaczej i słowa, które idealnie opisują je jednej osobie, będą zupełnie chybione w przypadku innej.
Tym co jest kluczowe w odbiorze poezji jest zgodność wrażliwości poety i czytelnika. Tym bardziej, gdy wiersze poruszają tak intymne tematy, gdy oddają trudne uczucia, z którymi mierzy się poeta. Gdy tej współwrażliwości zabraknie, lub gdy jest ona niepełna, utwory po prostu nie trafiają do czytelnika. Brakuje z nich tego nieuchwytnego czegoś, co sprawia, że czyjeś słowa stają się zapisem naszych myśli. W trakcie lektury wkrada się wtedy poczucie jakiejś infantylności, bagatelizowania niektórych rzeczy i rozdmuchania do granic przesady innych. Trudno jest wtedy zachwycić się twórczością poety i choć można ją potraktować czysto technicznie subiektywnie oceniając jej jakość, to jednak w przypadku poezji ocena techniczna jest minimalną składową całości wrażeń.
Taki problem mam z utworami Martyny Piotrowskiej, gdyż jej spojrzenie na wewnętrzny świat emocji rozmija się zupełnie z moim sposobem ich pojmowania. Gdyby przy okazji te utwory były dla mnie w jakikolwiek sposób odkrywcze lub pozwalały na uświadomienie sobie pewnych rzeczy, których nie do końca pojmowałam, to miały by pewne szanse. Niestety z wrażliwością poetki jest mi tak dalece nie po drodze, że nie potrafiłam znaleźć w jej utworach niczego, co mogłabym wynieść z ich lektury.
Zarówno pod względem językowym jak i kompozycyjnym nie mogę zbyt wiele zarzucić utworom Martyny Piotrowskiej. Większość z nich napisana została wierszem białym, bez banalnie rymowanych fraz, ale z bardzo przyjemną w odbiorze rytmiką. Wiersze są płynne i czyta się je lekko. Słownictwo również sprawia dobre wrażenie, choć ciężko powiedzieć, by było szczególnie piękne, czy wyróżniające się.
Tym czego najbardziej zabrakło mi w „Spadać można równie dobrze w poziomie” jest możliwość pełnego zrozumienia transkrypcji emocji autorki. I choć z jednej strony wyraźnie widać, że poruszyła te siedzące w niej dogłębnie, to jednak nie byłam w stanie ich współodczuć. Utożsamić się z nimi na tyle, by były dla mnie prawdziwe. Nie oznacza to, że wiersze Martyny Piotrowskiej są złe, będąc całkiem poprawnymi pod względem językowym i kompozycyjnym z pewnością bez problemu znajdą się osoby, którym wrażliwość poetki będzie bliższą. Pozbawione zbędnej infantylności, prostoty i egzaltacji mają na to bardzo duże szanse.
Tym co zadecydowało o sięgnięciu przeze mnie po tomik poezji Martyny Piotrowskiej, było przeczytanie w krótkiej notatki na temat autorki. Jej kariera zawodowa łączy w sobie pracę piórem z mikrobiologią, czyli w pewnym sensie jest mi pokrewna. Biorąc do ręki „Spadać można równie dobrze w poziomie” liczyłam na pewne echo tego pokrewieństwa w utworach literackich i niestety...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-18
Stefan Grabiński uznawany jest za polskiego Edgara Alana Poe lub Philipa Howarda Lovecrafta, gdyż podobnie jak oni skupia się w swoich tekstach na wnikaniu w granicę poznawania, niejednokrotnie ją przekraczając. W jego opowiadaniach groza miesza się z niezwykłą poetyką, a niesamowitość z przywiązaniem do rozwijającej się technologii. Napisana kilka lat przed drugą Wojną Światową „Wyspa Itongo” zawiera w sobie wszystkie te pierwiastki, stając się pełnoprawną polską powieścią grozy.
Głównym bohaterem opowieści jest Jan Gniewosz. Nieślubne dziecko poczęte w niezwykłych okolicznościach przy pełnej aprobacie duchów przywiązanych do tajemniczego, opuszczonego domu. Wychowujący się w rodzinie kowala do ukończenia kilkunastu lat wzrastał w błogiej nieświadomości swojego przeznaczenia. Jednak ono upomniało się o niego i od tej pory Jan, pod skrzydłami doktora Będzińskiego wypełniał nadaną mu rolę, pośrednicząc w rozmowach między żyjącymi a zmarłymi. Z biegiem lat trafia również na tytułową wyspę Itongo, gdzie jego rola sprowadza się do rozmów z duchami przodków i demonami żywiołów.
Tym co najbardziej uderza w historii Gniewosza, to jego przeznaczenie. Od chwili, w której jego biologiczni rodzice zmylili kroki, by spotkać się w nawiedzonym domu, kieruje nim los. Niczym starożytne fatum jest mocą, z której nie można się wyzwolić i każda próba z założenia skazana jest na klęskę. Nie oznacza to, że Jan nie próbuje się z nim mierzyć. Cała książka jest zbiorem opowieści przytaczających jego kolejne próby wyzwolenia się spod siły przeznaczenia.
Ta książka to również szybki przegląd przez tematy, które były na topie w latach trzydziestych dwudziestego wieku i nieco wcześniej. Znajdziemy tu, jakże modny wtedy, spirytyzm i okultyzm. Seanse z udziałem zaproszonych gości, pragnących porozumieć się z utraconymi bliskimi. Drugim równie ważnym wątkiem jest rozwój psychiatrii i psychologii, Jan Gniewosz trafia do zakładu, gdzie poza wzmacnianiem jego zdolności mediumistycznych, zostaje poddany pełnej psychoanalizie. Kolejnym tematem jest zmierzch epoki odkryć geograficznych. W świecie, który w przeciągu dekad malał coraz bardziej, gdzie odległości przestawały być wielkim problemem oraz gdzie coraz mniej było już na mapach białych plam, wciąż silnie żył głód odkrywania nowych lądów i poznawania nowych światów.
Kompozycyjnie książka znacznie bardziej przypomina zbiór opowiadań niż powieść. Poszczególne etapy życia Jana przedstawione są bardzo dokładnie, ale całą jego historię poznajemy wyrywkowo. Każdy z rozdziałów tworzy spójną całość, przytaczając konkretny moment z życia Gniewosza i choć wszystkie one łączą się w jedno, to równie dobrze funkcjonują samodzielnie.
„Wyspa Itongo” zachwyca nie najłatwiejszym jednak językiem. Jest napisana w bardzo niewspółczesny sposób, pełna wielokrotnie złożonych zdań, w których czasem trudno uchwycić ich sens, a które tworzą niesamowity klimat i idealnie odzwierciedlają ducha opowieści. To również niezwykle bogate słownictwo, pełne synonimów i niezwykle trafnych epitetów opisujących rzeczywistość. Pod tym względem powieść również przywodzi na myśl dzieła Lovecrafta oraz Poego.
„Wyspa Itongo” Stefana Grabińskiego to wspaniała opowieść z pogranicza grozy i fantastyki, niczym nie ustępująca utworom jego słynnych amerykańskich kolegów. To jeden z tych utworów, które słusznie plasują autora, zaraz obok Jerzego Żuławskiego, jako jednego z ojców polskiej fantastyki i grozy. To wspaniała metafizyczna podróż poza granice własnej woli i przeznaczenia. To w końcu niezwykle przyjemna rozrywka, której żadna minuta nie wydaje się zmarnowana i cieszę się, że Stefan Grabiński ponownie zagościł w planach wydawniczych, gdyż jego twórczość zupełnie niesłusznie, zdawała się popadać w zapomnienie.
Stefan Grabiński uznawany jest za polskiego Edgara Alana Poe lub Philipa Howarda Lovecrafta, gdyż podobnie jak oni skupia się w swoich tekstach na wnikaniu w granicę poznawania, niejednokrotnie ją przekraczając. W jego opowiadaniach groza miesza się z niezwykłą poetyką, a niesamowitość z przywiązaniem do rozwijającej się technologii. Napisana kilka lat przed drugą Wojną...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bardzo lubię projekty wydawnicze spod marki SQN Imaginatio. Nie tak dawno zachwycałam się antologią opowiadań „Inne światy” inspirowanych obrazami Jakuba Różalskiego, która urzekła nie tylko reprodukcjami obrazów, ale i jakością tekstów. Logicznym więc i spodziewanym krokiem w moich czytelniczych planach, było sięgnięcie po kolejną, bogato (choć nie aż tak) ilustrowaną antologię sygnowaną przez to samo wydawnictwo. „Harda horda” to książka o tyle szczególna, że za jej całokształt odpowiadają jedynie kobiety.
Dwanaście autorek i tyleż samo opowiadań, każde napisane inaczej, niepowtarzalne stylem, nieodbiegającym, od tego do jakiego można było przywyknąć czytając ich poprzednie utwory. Wszystkie różne, jak kobiety, które je napisały, mają w sobie jednak wspólny mianownik, sprawiający, że „Harda horda” jest antologią tematyczną. A temat jest z jednej strony bardzo konkretny, z drugiej zaś daje ogromne pole do popisu, zarówno pod względem interpretacyjnym, jak i samego wykonania. Myślą przewodnią książki jest mianowicie przekraczanie granic, a te można pokonywać na najróżniejsze sposoby.
Temat przewodni antologii skłonił część autorek to wyruszenia poza koniec znanego nam świata. Jednak nawet wizje apokalipsy, jak i życia po niej są bardzo różnorodne. Ludzkość czasem radzi sobie lepiej, czasem gorzej. Koniec świata dla części ludzkości zawsze jest nowym początkiem. Również samą zagładę poznajemy w różny sposób. W opowiadaniu „Ognisty warkocz” jesteśmy wręcz naocznymi świadkami katastrofy spowodowanej kolizją Ziemi z asteroidą. Z kolei w tekście „Z góry patrzą” Anny Hrycyszyn widzimy jedynie skutki, jakie zagłada znanego świata przyniosła mieszkającej na nim ludzkości. Jeszcze bardziej enigmatyczna jest post apokaliptyczna wizja przedstawiona w opowiadaniu „Dróżniczka” Aleksandry Janusz, będącym w głównej mierze wspomnieniami jednej bohaterki, której osobisty świat wali się zupełnie tak, jak rzeczywistość wokół.
Koniec świata można też ubrać w zupełnie inną atmosferę. Tak też zrobiła Ewa Białołęcka w opowiadaniu „Tylko nie w głowę”, które mocno przywodzi na myśl film – parodię zombie apokalipsy „Wysyp żywych trupów” Edgara Wrighta. W „Locie wieloryba” Mileny Wójtowicz wizja końca świata jakiego znamy, silnie wiąże się z powstaniem zupełnie nowych realiów, w których bez problemu odnajduje się główna bohaterka – przywodząca na myśl kobiece postacie wykreowane przez tę autorkę w książkach „Wrota”, „Podatek”, czy „Załatwiaczka”.
Jednak koniec świata i częściowa zagłada ludzkości, to tylko jeden ze sposobów przekroczenia granicy. Równie wyrazista jest ta między życiem a śmiercią. Na tej płaszczyźnie skupiła się Marta Kisiel, która w mrocznym, gotyckim prawie tekście, przywodzącym na myśl „Piknik pod Wiszącą skałą” Joan Lindsay przeprowadza bohaterów na drugą stronę. Niezwykle przejmujące jest opowiadanie Agnieszki Hałas „Jest nad zatoką dąb zielony”, gdzie cytat zaczerpnięty z poematu Puszkina w pewnym sensie staje się zaklęciem. Śmierć i życie budzą wielkie emocje, od których nie wolne jest opowiadanie „Po drugie” Aleksandry Zielińskiej. Tu również, jak w przypadku dwóch poprzednich tekstów śmierć dotyka tych najbardziej bezbronnych.
Złamanie granicy między życiem i śmiercią jest też głównym motywem w opowiadaniu „Bezduch” Martyny Raduchowskiej. Jest to historia ściśle powiązana z uniwersum znanym czytelnikom z kart „Szamanki od umarlaków”, w której poznajemy jak destrukcyjną siłę może mieć miłość, gdy idzie w parze ze śmiercią. Nekromancja i duchy pojawiają się również w opowiadaniu „Dokąd odeszły cienie” Magdaelny Kubasiewicz, to również opowiadanie, które będzie mieć swoje rozwinięcie, a poznanych bohaterów Lilijas i nekromantę Noah, będziemy mieli jeszcze okazję spotkać.
Najmroczniejszym z tekstów jest „Szanowny panie M.” Anny Kańtoch, w którym w dusznej atmosferze Egiptu gdzieś w dziewiętnastym wieku młoda Brytyjka pisze list emanujący bliżej nieokreśloną grozą i niebezpieczeństwem. Najlżejszy tekst z kolei zaserwowała czytelnikom Aneta Jadowska. Jej „Zielona zemsta” to opowieść o zemście doskonałej, dokonanej w świecie pełnym magii i wynikających z niej ograniczeń.
Jak na typową antologię przystało znajdziemy tu mieszankę stylów i klimatów. Wszystkie opowieści łączy jednak wysoka jakość wykonania. Język, choć dla każdej noweli, odmienny nie pozostawia wiele do życzenia i przechodząc z jednego opowiadania w kolejne nie odczuwa się spadku jakości. Są tu opowiadania silnie skupione na emocjach, zarówno na ich przekazaniu, jak u Agnieszki Hałas, jak i na wzbudzaniu ich w czytelniku, jak u Marty Kisiel czy Anny Kańtoch. Są też takie, gdzie akcja gra pierwsze skrzypce, jak w przypadku tekstu Anety Jadowskiej, czy Ewy Białołęckiej.
„Harda horda” to również pięknie wydana pozycja. Gruba oprawa i liczne ilustracje przykuwają oko. I choć można przyczepić się intensywnej czerwieniu grzbietu książki, to poza tym wizualnie trudno jej cokolwiek zarzucić. Dużo większym, w moim mniemaniu, mankamentem jest brak spisu treści, przez co dotarcie do opowiadania konkretnej pisarki jest uciążliwe i nielogiczne, zwłaszcza że rozmieszczeniu teksów nie towarzyszy żaden dający się odczytać porządek. Utwory początkujących, młodych autorek przeplecione są z tymi pisanymi przez bardziej doświadczone koleżanki.
Najnowsza antologia wydana przez SQN Imaginatio zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Jest to świetna pozycja, by poznać te autorki, których utworów wcześniej się nie czytało, to również bardzo dobra okazja, by sięgnąć po teksty, których zwykle nie kojarzy się z daną pisarką. „Harda horda” to niezła pozycja, choć spora rozbieżność tematów wraz z dużą rozbieżnością stylów sprawiła, że dla mnie była to książka, do której ciężko było mi wrócić. Z drugiej strony, gdy już po nią sięgnęłam równie ciężko było mi ją odłożyć.
Bardzo lubię projekty wydawnicze spod marki SQN Imaginatio. Nie tak dawno zachwycałam się antologią opowiadań „Inne światy” inspirowanych obrazami Jakuba Różalskiego, która urzekła nie tylko reprodukcjami obrazów, ale i jakością tekstów. Logicznym więc i spodziewanym krokiem w moich czytelniczych planach, było sięgnięcie po kolejną, bogato (choć nie aż tak) ilustrowaną...
więcej Pokaż mimo to