Elizabeth i jej ogród Elizabeth von Arnim 6,6
Zdumiewająco wysokie oceny jak na zawartość. Przyznaję, że zwiodło mnie piękne wydanie. Szczęśliwie jest to książka napisana lekkim piórem i szybko się ją czyta.
Beware, poniżej heavy spoilers.
Trudno upajać się pogodnymi wstawkami o dzieciach i opisami powstającego ogrodu, gdy autorka określająca sama siebie (sic!) jako miłą i uprzejmą naśmiewa się z sąsiadek, które narzekają na kucharki, po to by na następnej stronie narzekać w podobny sposób na ogrodnika, a w dalszej części na... zaręczyny ogrodnika z kucharką i samą kucharkę. Zasadniczo narzeka na wszystko poza przyrodą. BTW jeśli ktoś szuka inspiracji ogrodowych, to rzeczywiście znajdzie ich nieco, ale więcej będzie np. w książce Izabeli Czartoryskiej "Myśli różne o sposobie zakładania ogrodów". Wracając do Elisabeth von Arnim, to część jej narzekań jest neutralna i w zamyśle zabawna, część jest skandaliczna, jak to na przykład żyjący w nędzy robotnicy sezonowi uciekają z jej majątku tam, gdzie im zapłacą kilka fenigów więcej. Że ci sami robotnicy żyjący wg niej jak zwierzęta nie chcą pracować w święta, wreszcie że są jak dzieci, podobnie jak służba...
"Nowoczesność" autorki polega na tym, że jest sfrustrowana, że mężczyźni zaliczają ją do tej samej grupy - niższej i mającej służyć obsłudze - co ona wszystkich innych. Jej w domyśle brutalny mąż jest na poziomie faktów bardziej wrażliwy na los zagubionych piskląt, niż ona, bezmyślnie zamykająca je w klatkach. I tak dalej. Wiele można pisać o czwartej fali feminizmu, jednak ta autorka mogłaby służyć jako modelowy przykład dla zasadnej krytyki tego rodzaju.
Szczęśliwie nie zrealizowałam swojego pomysłu, że może bardziej klimatycznie będzie czytać tę książkę zgodnie z miesiącami, w których została napisana. Gdybym tak postąpiła, czekałaby mnie granat w postaci opisu natychmiastowego zwolnienia guwernantki w święta Bożego Narodzenia.
Mentalność, jaką reprezentuje von Arnim, jest tak odstręczająca, że trudno się dziwić, że byli chętni do zapisywania się do partii komunistycznej, rewolucji listopadowej i powołania Bawarskiej Republiki Rad.
To chyba największa wartość tej książki - retorsje u czytelniczki w postaci żywej chęci zbudowania barykady i wymachiwania na niej czerwonym sztandarem z Marsylianką na ustach, mimo zdecydowanie innego zestawu światopoglądowego.
Chociaż może lepiej byłoby autorkę zamknąć z Różą Luksemburg w wiklinowym koszu i patrzeć, co te łasice sobie zrobią. Obawiam się jedynie, że mogłyby dojść do porozumienia.