Lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia. Demokratyczna Republika Konga (nie mylić z Republiką Konga - dawną kolonią Francji), czy raczej Zair, jak nazywał się ten kraj pod rządami Mobutu Sese Seko. Autorka wyrusza śladami wuja - katolickiego misjonarza. Obserwuje kraj zubożały, pogrążony w korupcji i marazmie. Spotyka się z wieloma ludźmi, w tym z samym dyktatorem. W świetle jej relacji Kongijczykom wiodło się lepiej pod rządami Belgów. Można się spierać z tą opinią lub ją zaakceptować. Jest faktem, że trwające ponad 31 lat rządy Mobutu stanowiły groteskową mieszaninę korupcji, kleptokracji i totalnej indolencji, czego namacalną ilustracją był katastrofalny stan kongijskiej infrastruktury. To, co Belgowie zbudowali, Mobutu zwyczajnie zaniedbał. Dyktator ten dbał bowiem głównie o stan kont w zagranicznych bankach, przy czym szacuje się, że chodzi o kwoty rzędu co najmniej 4 mld ówczesnych dolarów. Do legendy przeszły jego wojaże Concorde'm na zakupy do Paryża, podczas gdy zarządzany przez niego kraj obsuwał się w dół na liście najuboższych państw świata. Mobutu obsadzał kluczowe stanowiska w władzach swoimi ziomkami z ludu Ngbandi, żyjącego na obszarze północnego Konga oraz Republiki Środkowoafrykańskiej. Nota bene, to jeszcze jeden przykład na to, jak kolonialne granice - odziedziczone przez niepodległe kraje Afryki - nijak się mają do terytoriów zamieszkiwania różnych grup etnicznych. Nie ulega więc wątpliwości, że za problemy współczesnej Afryki w dużej mierze odpowiadają dawne państwa kolonialne, rządzące w myśl dewizy "dziel i rządź". Tym bardziej, że te ostatnie na ogół hamowały rozwój miejscowych elit intelektualnych, które mogłyby stanąć na czele ruchów niepodległościowych. Tak było w belgijskim Kongu. Kraj ten u progu niepodległości był prawie pozbawiony własnych inżynierów, lekarzy, nauczycieli... Mobutu i jego dyletanckie, złodziejskie otoczenie były więc poniekąd produktami belgijskiego kolonializmu. Jego rządy zresztą były na rękę Belgii i innym krajom Zachodu, z którymi współpracował, udostępniając im bogate złoża surowców. Tubylcy - jak w czasach Belgów - praktycznie nic z tego nie mieli. Ziomkowie Mobutu zastąpili kolonizatorów. A ponieważ - w odróżnieniu od belgijskich urzędników i stróżów porządku - mieszkali tylko na północy, więc tym mniej Mobutu interesował się rozbudową infrastruktury w innych regionach kraju. Po co mieliby ją użyć buntownicy z innych części Konga?... Część tych przemyśleń znajdujemy na kartach książki. Dominuje jednak ton pewnej tęsknoty za czasami kolonialnymi. Cóż, trzeba wziąć poprawkę na belgijską narodowość Autorki. Bo czy łatwo byłoby jej przyznać, że belgijscy kolonialiści byli jednymi z najgorszych w Afryce? Że byli z grubsza tyle warci, co Mobutu? Abstrahując od tych ułomności, trzeba przyznać, że książka jest świetnie napisana. Niemal czuje się atmosferę opisywanego kraju, zwłaszcza specyficzny marazm i tajemniczość centrum Konga - jednego z najmniej zbadanych terenów świata, owego conradowskiego "jądra ciemności". Autorka nie narzuca swoich poglądów, jest to raczej coś w rodzaju łagodnej sugestii - tak przynajmniej to odebrałem. Przez to lektura pozwala Czytelnikowi na spokojne formułowanie własnych wniosków, zamiast go irytować arbitralnością osądów - co niestety jest udziałem wielu Autorów. Myślę, że "Powrót do Konga" to wartościowa pozycja dla każdego, kto chce poznać realia postkolonialnej Afryki.
Lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia. Demokratyczna Republika Konga (nie mylić z Republiką Konga - dawną kolonią Francji), czy raczej Zair, jak nazywał się ten kraj pod rządami Mobutu Sese Seko. Autorka wyrusza śladami wuja - katolickiego misjonarza. Obserwuje kraj zubożały, pogrążony w korupcji i marazmie. Spotyka się z wieloma ludźmi, w tym z samym dyktatorem. W świetle...
Lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia. Demokratyczna Republika Konga (nie mylić z Republiką Konga - dawną kolonią Francji), czy raczej Zair, jak nazywał się ten kraj pod rządami Mobutu Sese Seko. Autorka wyrusza śladami wuja - katolickiego misjonarza. Obserwuje kraj zubożały, pogrążony w korupcji i marazmie. Spotyka się z wieloma ludźmi, w tym z samym dyktatorem. W świetle jej relacji Kongijczykom wiodło się lepiej pod rządami Belgów. Można się spierać z tą opinią lub ją zaakceptować. Jest faktem, że trwające ponad 31 lat rządy Mobutu stanowiły groteskową mieszaninę korupcji, kleptokracji i totalnej indolencji, czego namacalną ilustracją był katastrofalny stan kongijskiej infrastruktury. To, co Belgowie zbudowali, Mobutu zwyczajnie zaniedbał. Dyktator ten dbał bowiem głównie o stan kont w zagranicznych bankach, przy czym szacuje się, że chodzi o kwoty rzędu co najmniej 4 mld ówczesnych dolarów. Do legendy przeszły jego wojaże Concorde'm na zakupy do Paryża, podczas gdy zarządzany przez niego kraj obsuwał się w dół na liście najuboższych państw świata. Mobutu obsadzał kluczowe stanowiska w władzach swoimi ziomkami z ludu Ngbandi, żyjącego na obszarze północnego Konga oraz Republiki Środkowoafrykańskiej. Nota bene, to jeszcze jeden przykład na to, jak kolonialne granice - odziedziczone przez niepodległe kraje Afryki - nijak się mają do terytoriów zamieszkiwania różnych grup etnicznych. Nie ulega więc wątpliwości, że za problemy współczesnej Afryki w dużej mierze odpowiadają dawne państwa kolonialne, rządzące w myśl dewizy "dziel i rządź". Tym bardziej, że te ostatnie na ogół hamowały rozwój miejscowych elit intelektualnych, które mogłyby stanąć na czele ruchów niepodległościowych. Tak było w belgijskim Kongu. Kraj ten u progu niepodległości był prawie pozbawiony własnych inżynierów, lekarzy, nauczycieli... Mobutu i jego dyletanckie, złodziejskie otoczenie były więc poniekąd produktami belgijskiego kolonializmu. Jego rządy zresztą były na rękę Belgii i innym krajom Zachodu, z którymi współpracował, udostępniając im bogate złoża surowców. Tubylcy - jak w czasach Belgów - praktycznie nic z tego nie mieli. Ziomkowie Mobutu zastąpili kolonizatorów. A ponieważ - w odróżnieniu od belgijskich urzędników i stróżów porządku - mieszkali tylko na północy, więc tym mniej Mobutu interesował się rozbudową infrastruktury w innych regionach kraju. Po co mieliby ją użyć buntownicy z innych części Konga?... Część tych przemyśleń znajdujemy na kartach książki. Dominuje jednak ton pewnej tęsknoty za czasami kolonialnymi. Cóż, trzeba wziąć poprawkę na belgijską narodowość Autorki. Bo czy łatwo byłoby jej przyznać, że belgijscy kolonialiści byli jednymi z najgorszych w Afryce? Że byli z grubsza tyle warci, co Mobutu? Abstrahując od tych ułomności, trzeba przyznać, że książka jest świetnie napisana. Niemal czuje się atmosferę opisywanego kraju, zwłaszcza specyficzny marazm i tajemniczość centrum Konga - jednego z najmniej zbadanych terenów świata, owego conradowskiego "jądra ciemności". Autorka nie narzuca swoich poglądów, jest to raczej coś w rodzaju łagodnej sugestii - tak przynajmniej to odebrałem. Przez to lektura pozwala Czytelnikowi na spokojne formułowanie własnych wniosków, zamiast go irytować arbitralnością osądów - co niestety jest udziałem wielu Autorów. Myślę, że "Powrót do Konga" to wartościowa pozycja dla każdego, kto chce poznać realia postkolonialnej Afryki.
Lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia. Demokratyczna Republika Konga (nie mylić z Republiką Konga - dawną kolonią Francji), czy raczej Zair, jak nazywał się ten kraj pod rządami Mobutu Sese Seko. Autorka wyrusza śladami wuja - katolickiego misjonarza. Obserwuje kraj zubożały, pogrążony w korupcji i marazmie. Spotyka się z wieloma ludźmi, w tym z samym dyktatorem. W świetle...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to