-
ArtykułyKsiążki o przyrodzie: daj się ponieść pięknu i sile natury podczas lektury!Anna Sierant5
-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński37
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać420
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
Biblioteczka
Idę z nimi
Polsko-hebrajski zbiór wierszy "Śladami" Krzysztofa Micha (2021) jest poetycką opowieścią o społeczności żydowskiej, zamieszkałej przed wojną na Podlasiu. Jak sam autor wyjawia we wstępie, wiersze te zrodziły się pod wpływem lektury książki Przez ruiny i zgliszcza Mordechaja Canina i wizyty poety w Tykocinie w 2019 r. [...]
Całość recenzji można przeczytać (bezpłatnie) na stronie "Przewodnika Katolickiego": https://www.przewodnik-katolicki.pl/Archiwum/2022/Przewodnik-Katolicki-4-2022/Kultura/Ide-z-nimi
Idę z nimi
Polsko-hebrajski zbiór wierszy "Śladami" Krzysztofa Micha (2021) jest poetycką opowieścią o społeczności żydowskiej, zamieszkałej przed wojną na Podlasiu. Jak sam autor wyjawia we wstępie, wiersze te zrodziły się pod wpływem lektury książki Przez ruiny i zgliszcza Mordechaja Canina i wizyty poety w Tykocinie w 2019 r. [...]
Całość recenzji można przeczytać...
Wojna nie tylko ludzi
Olaf Clemensen przedstawia w swojej książce wydarzenia, które rozegrały się na Ukrainie w 2014 r. Ale nie jest to opowieść reportera, tylko poety-malarza. Naszkicowane przez niego obrazy o wiele bardziej przybliżają nam charakter wojny w Donbasie i wojny w ogóle.
Całość recenzji dostępna (już bezpłatnie) na stronie "Przewodnika Katolickiego): https://www.przewodnik-katolicki.pl/Archiwum/2021/Przewodnik-Katolicki-12-2021/Kultura/Wojna-nie-tylko-ludzi
Wojna nie tylko ludzi
Olaf Clemensen przedstawia w swojej książce wydarzenia, które rozegrały się na Ukrainie w 2014 r. Ale nie jest to opowieść reportera, tylko poety-malarza. Naszkicowane przez niego obrazy o wiele bardziej przybliżają nam charakter wojny w Donbasie i wojny w ogóle.
Całość recenzji dostępna (już bezpłatnie) na stronie "Przewodnika Katolickiego):...
Siła świadectwa dziecka
"Dziennik Reni" Anny Rink należy do książek, które z jednej strony odbierają mi mowę, a z drugiej wywołują potrzebę rozmowy o nich i polecania ich każdemu. W przypadku tej książki – dosłownie każdemu, łącznie z dziećmi.
Punktem wyjścia dla jej powstania był dziennik matki autorki – Reni Wrzeszczyńskiej z Kamieńca (wioski leżącej niedaleko Gniezna). Kiedy wybuchła wojna, miała 10 lat. Dziewczynka była najstarszym dzieckiem w wielodzietnej rodzinie i do ukończenia 13 roku życia (kiedy musiała iść na służbę do niemieckiej rodziny) wykonywała w domu najwięcej prac. Zapisywała dziennik codziennymi zdarzeniami dopiero wieczorem, przed zaśnięciem, przy słabym świetle lampy naftowej. Ale oryginalny dziennik Reni, który się zachował, to tylko kilkanaście stron, obejmujący okres od 3 października 1941 r. do 13 marca 1942 r. Stał się on inspiracją i jednym ze źródeł wiedzy dla autorki o historii jej rodziny w czasie okupacji. Tak więc "Dziennik Reni" jest przede wszystkim literackim dziełem Anny Rink. Tym bardziej jestem pełna uznania dla włożonej przez nią pracy i języka, jakim opowiedziała tę historię. [...]
Całość recenzji dostępna (już bezpłatnie) na stronie "Przewodnika Katolickiego": https://www.przewodnik-katolicki.pl/Archiwum/2022/Przewodnik-Katolicki-13-2022/kultura-i-czas-wolny/Sila-swiadectwa-dziecka
Siła świadectwa dziecka
"Dziennik Reni" Anny Rink należy do książek, które z jednej strony odbierają mi mowę, a z drugiej wywołują potrzebę rozmowy o nich i polecania ich każdemu. W przypadku tej książki – dosłownie każdemu, łącznie z dziećmi.
Punktem wyjścia dla jej powstania był dziennik matki autorki – Reni Wrzeszczyńskiej z Kamieńca (wioski leżącej niedaleko Gniezna)....
Yossi Klein Halevi swoją książkę "Listy do mojego palestyńskiego sąsiada" zaadresował do konkretnego odbiorcy, odległego od Polski. A jednak Wydawnictwo Austeria zdecydowało się na wydanie polskiego przekładu. Wychodząc naprzeciw rodzącemu się pytaniu, dlaczego ta książka miałaby zainteresować również polskiego czytelnika, redaktorzy napisali w przedmowie: „Listy do mojego palestyńskiego sąsiada są niemal modelowym przykładem postaw i refleksji, które chcemy promować w ramach serii »Konteksty żydowskie«. Książka ta przetłumaczona z wielkim wyczuciem i starannością przez Marię Makuch, jest niezwykłym świadectwem osobistego, rzetelnego podejścia jej autora do jednego z najtrudniejszych konfliktów obecnego świata – konfliktu arabsko-izraelskiego. Jest on problemem żydowskim, ale i światowym”.
[...]
W wierze w Boga Halevi dostrzega szansę na zbudowanie pomostu ponad podziałami i wzajemnie wyrządzonymi krzywdami. Na tym pomoście można zacząć dialog z inaczej myślącym człowiekiem.
Całość recenzji dostępna tutaj: https://www.przewodnik-katolicki.pl/Archiwum/2022/Przewodnik-Katolicki-18-2022/kultura-i-czas-wolny/Dialog-ponad-murem?fbclid=IwAR1YDofYU8DkM5mZiweKU6QAsfR5xC5DfefeRlIMEOQsnxZXvemUXcMAtkM
Yossi Klein Halevi swoją książkę "Listy do mojego palestyńskiego sąsiada" zaadresował do konkretnego odbiorcy, odległego od Polski. A jednak Wydawnictwo Austeria zdecydowało się na wydanie polskiego przekładu. Wychodząc naprzeciw rodzącemu się pytaniu, dlaczego ta książka miałaby zainteresować również polskiego czytelnika, redaktorzy napisali w przedmowie: „Listy do mojego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Moje największe odkrycie trwającego roku :)
Paradoksalnie, o tej książce najlepiej jest, jak najmniej mówić, żeby nie odbierać kolejnemu czytelnikowi przyjemności z odkrywania jej wielu tajników. Być może największą przyjemnością lektury "Płaczu..." nie jest odkrywanie odpowiedzi, co bycie zwodzonym przez autora. No i w końcu warto po nią sięgnąć dla poczucia jej klimatu - onirycznego, budowanego na granicy wielu światów, wielu głosów. Gorąco polecam.
Moje największe odkrycie trwającego roku :)
Paradoksalnie, o tej książce najlepiej jest, jak najmniej mówić, żeby nie odbierać kolejnemu czytelnikowi przyjemności z odkrywania jej wielu tajników. Być może największą przyjemnością lektury "Płaczu..." nie jest odkrywanie odpowiedzi, co bycie zwodzonym przez autora. No i w końcu warto po nią sięgnąć dla poczucia jej klimatu -...
Wyemancypowany bohater
„Szpok. Próby” Karola Maliszewskiego to niewielka książeczka, która robi niezły bałagan w głowie czytelnika. Od początku zostajemy wytrąceni z bezpiecznej pewności ram - wszelakich: gatunkowych, narracyjnych, społecznych. [...]
Maliszewski jest jak bohater przypowieści, którą poznałam dzięki książce "Płacz cykady" (2021) Tomasza Teodorczyka. Proszony o pomoc Mistrz najpierw poradził poecie zapamiętać tysiące wersetów starożytnej poezji, a kiedy ten to uczynił, kazał mu je zapomnieć. Kiedy po wielu latach i ta sztuka się udała, usłyszał od Mistrza: „Teraz idź i pisz”. Kiedy czytam teksty Maliszewskiego wyczuwam podobną walkę z tym całym bagażem literatury, która przecież go ukształtowała, którą ceni i wykłada na uniwersytecie (!), ale z drugiej strony - której znajomość stanowi obciążający balast w procesie twórczym. W moim odczuciu, w "Szpoku. Próbach" wychodzi z niej zwycięsko.
Cała recenzja dostępna tutaj: https://www.facebook.com/photo?fbid=417161613747829&set=a.285410636922928
Wyemancypowany bohater
„Szpok. Próby” Karola Maliszewskiego to niewielka książeczka, która robi niezły bałagan w głowie czytelnika. Od początku zostajemy wytrąceni z bezpiecznej pewności ram - wszelakich: gatunkowych, narracyjnych, społecznych. [...]
Maliszewski jest jak bohater przypowieści, którą poznałam dzięki książce "Płacz cykady" (2021) Tomasza Teodorczyka....
Ćwiczenia z kobiecej optyki
(...) moją uwagę przykuły trzy elementy tej książki. Pierwszą z nich był wybór takich a nie innych poetek i ich tomów. Co ważne (dla mnie), nie wszystkie nazwiska pochodzą z list nominowanych do głównych nagród literackich. Piszę to nie ze złośliwości i nie żebym coś miała do konkursów, ale dlatego, że zawężanie pola tylko do tych kręgów i kręgów znajomych krytyków-jurorów, nie satysfakcjonuje mnie. Więcej - czasami wręcz odstręcza. Na szczęście Karol Maliszewski dostrzega nie tylko „centra”, ale i „marginalia” życia literackiego. (...)
Czy zatem niestrudzony krytyk-poeta znajduje w swoich wysiłkach punkty styczne z omawianymi wierszami? Czy udaje mu się zrozumieć, odczuć – choćby częściowo – kobiecą wrażliwość? Myślę, że tak. I kto wie, czy nawet w stopniu większym niż sam siebie o to posądzał przed rozpoczęciem pracy nad tą książką. Bo kiedy zadaje (sobie, poetce, nam) pytanie: „A czego się szuka?” (w wierszach z t. "Droga do domu" Danuty Góralskiej-Nowak), odpowiada krótko i rzeczowo: „Przede wszystkim sensu”. Jako czytelnik płci żeńskiej miałam to samo odczucie. W tych wszystkich poetykach – bez względu na zastosowany język – ze „staroświeckimi” frazami czy wulgaryzmami – toczy się walka o sens: o jego indywidualne poczucie/przeświadczenie jak i nadanie lub uratowanie go. (...)
Cała recenzja ukazała się w "Twórczości" nr 12/2020.
Ćwiczenia z kobiecej optyki
(...) moją uwagę przykuły trzy elementy tej książki. Pierwszą z nich był wybór takich a nie innych poetek i ich tomów. Co ważne (dla mnie), nie wszystkie nazwiska pochodzą z list nominowanych do głównych nagród literackich. Piszę to nie ze złośliwości i nie żebym coś miała do konkursów, ale dlatego, że zawężanie pola tylko do tych kręgów i...
Tomasz Jastrun stworzył dzieło wyjątkowe. "Dom pisarzy w czasach zarazy. Iwicka 8A" to opowieść o losach kilkunastu znanych pisarzy, mieszkańcach jednego domu w czasach stalinowskich, o tym, jak dali się uwikłać w „pakt z diabłem”. Sam autor nazwał ją książką swojego życia, która powstawała przez prawie czterdzieści lat. Składało się na te lata przede wszystkim zbieranie materiałów - dokumentów, fotografii, jak i przeprowadzanie wywiadów z jeszcze żyjącymi mieszkańcami opisywanego domu, w którym sam spędził dzieciństwo i młodość. Jastrun w wywiadach wspomina o długich okresach przerwy w zajmowaniu się tym tematem, a także o poczuciu przytłoczenia ogromem materiału, jaki zebrał, i szukaniu odpowiedniej formuły opowiedzenia skomplikowanej historii życia pisarzy w czasach powojennych. Ale jest też drugi powód nazwania "Domu pisarzy…" książką jego życia. Jak w żadnej poprzedniej skumulował w niej wszystkie swoje umiejętności i doświadczenia pisarskie – od reportażysty, dokumentalisty, przez eseistę, felietonistę, powieściopisarza, a kończąc na poecie. I ten właśnie walor literacki – bogactwa użytego języka – czyni w moim odczuciu tę opowieść całkowicie wyjątkową.
Cała recenzja ukazała się w "Odrze" nr 2/2021.
Tomasz Jastrun stworzył dzieło wyjątkowe. "Dom pisarzy w czasach zarazy. Iwicka 8A" to opowieść o losach kilkunastu znanych pisarzy, mieszkańcach jednego domu w czasach stalinowskich, o tym, jak dali się uwikłać w „pakt z diabłem”. Sam autor nazwał ją książką swojego życia, która powstawała przez prawie czterdzieści lat. Składało się na te lata przede wszystkim zbieranie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z perspektywy gospodyni
Czekałam na nią długo. Nie czekałam sama. Czekało wielu znających Gabrysię z portali literackich i takich jak ja, którzy poznali jej teksty już po jej śmierci. I przyszła kilka dni temu. Dzięki człowiekowi, który walczy(ł) o niezapomnienie tej twórczości, o ponowne otwarcie do niej drzwi. I są. Teksty i drzwi z „plakietką”: Gabriela Lilianna Cabaj jeszcze nieba nie zamykaj. Teraz czekają na Twoją dłoń, którą je popchniesz. Za nimi wciąż żyje kobieta, która nadała „zwyczajności” nowy obraz.
Czuję się trochę bezradna stojąc przed wyzwaniem, jakim jest bez wątpienia próba zrecenzowania książki, która stanowi swoiste kompendium twórczości Gabrysi. Moje poczucie bezradności wypływa z dwóch powodów. Jednym jest obszerność tego dzieła, liczącego 406 stron i słusznie nazwanego przez Stanisława Nyczaja (w posłowiu) „księgą życia Gabrieli Lilianny Cabaj – zawierającą różne gatunki literackie: wiersze liryczne, a z prozy krótkie opowiadania, zapiski z lektur, felietony, refleksje”. W jaki sposób opowiedzieć o tej księdze w miarę zwartym tekście nie umniejszając jej bogactwa?
Drugim powodem mojej „recenzenckiej bezradności” jest bardzo osobisty, autobiograficzny charakter tych tekstów. Jak znaleźć do nich dystans, popatrzeć na nie chłodnym okiem krytyka? Może gdybym nie była - podobnie jak autorka książki - kobietą w średnim wieku, matką, gospodynią zaczynającą dzień od zmywania naczyń i kończącą go tym samym rytuałem, gdybym nie zachwycały mnie (wciąż) czyste notatniki, czekające na nowe dni, którymi je zapiszę, może wtedy wzbicie się na dystans nie byłoby trudne (raczej na pewno by nie było). Ale ponieważ recenzji nie pisze (jeszcze) cyborg, jakaś maszyna, ale pisze konkretny (jeszcze czujący) człowiek i ponieważ widzę sens recenzji tylko wtedy, gdy są szczere, więc trudno, będzie mniej profesjonalnie, za to osobiście. Napisane z perspektywy gospodyni domowej i matki, próbującej pisać też wiersze i znającej prowincję.
„jeżeli łamać się to nieotwarcie” - to wers jednego z pierwszych wierszy tego zbioru, wers wiersza pochodzącego z debiutanckiego tomu Gabrieli Cabaj "Przenikanie" (2012). Jego echo, rozwinięcie, potwierdzenie usłyszymy w jednym z ostatnich zapisków w "Dzienniku" poetki: „Nie chcę dodawać smutku temu światu.” ("Pozytyw dla sztuki", 16 marca 2016)
Zaczynam od niego, choć nie mam pewności, czy to dobry początek. Ale zważywszy „kontekst sytuacyjny” powstania tego drugiego zdania, czyli chorobę autorki, wydaje się, że trzeba to artystyczne wyznanie potraktować śmiertelnie poważnie. Ze względu na autobiografizm tej twórczości, wydaje się, że kluczową sprawą w jej odczytaniu, jest zrozumienie perspektywy, z której Cabaj do nas mówi. A do tego zrozumienia potrzebne jest zarówno poznanie jej kaszubskich korzeni, miejsca, które wybrała na swój drugi dom (chociaż znając jej teksty wolałabym użyć innego sformułowania - które wybrał dla niej los), jak również wsłuchanie się w to, co poetka mówi do nas między wersami, czego nie dopowiada. To ostatnie jest może najtrudniejsze, ale dla mnie stanowi największą wartość jej tekstów (być może też literacką). Na te niedopowiedzenia zwróciłam uwagę już w moim pierwszym szkicu o wierszach Gabrysi z jej debiutanckiego tomu, zawężając je do wspomnianych przez nią „drzazg wydłubywanych spod skóry”. One ukrywają się w wielu innych metaforach, a nawet w całych obrazach kreślonych przez poetkę. Określenie „ukrywają się” jest podwójnie zasadne. Bo nie chodzi tylko o trudność tkwiącą w budowie metafor, ale o zwodzenie nas przez samą ich autorkę. Dostajemy bowiem z jednej strony bardzo czytelne, piękne opisy miejsca, gdzie żyje, peany na cześć przyrody i wnuczki zwanej elfikiem, poruszające wyznania, że się wybrało właściwego człowieka na wspólną drogę życia (nawet jeśli to życie okazało się bardzo ciężkie, wymagając od nas przyspieszonego kursu z prowadzenia gospodarstwa rolnego, m.in. zabijania i patroszenia drobiu). Z drugiej zaś strony czytamy, że w tej Arkadii dopiero od niedawna coś ważnego się znalazło.
„u mnie dostatek, ponieważ przedkładam go nad samo narzucające się obowiązki (ja nic nie muszę!). A i dzień taki piękny; w niebieściutkim kolorze ani złamanej chmurki.
Na ławce pod wiśnią pierwszy trzmiel brzuchaty kwiatków u mnie szuka. Pieją koguty, górą turkawki, na dachu pliszka, której męża onegdaj z wiatrówki zatłukli.
Ścielą się dymy po ogrodach, na polu traktor, i to jest cud., że można tak wiosennie czekać Bóg wie na co (…) W stawie gęsi pluskają się z rozkoszą godną łabędzi, gdy właśnie Księga Szósta zaczyna się tak: - Oto wszystko, czego pragnąłem: niewielki kawał ziemi, ogród, źródło koło domu, a opodal mały lasek. To z Horacego.
I przydałoby się jeszcze coś nadto, coś ponad, lecz wtedy odzywa się ten uciążliwy, ten obcy, który mówi: - Wszystko co najważniejsze, jest w środku. I tylko ćmi.”
("Poważna satyra na jeden dzień wiosny")
Tym czymś „ponad”, tym odnalezionym dopełnieniem życia jest sztuka, literatura, pisanie, a także jakaś inna nieznana dotąd miłość. I to wszystko, co się znalazło, wypełniło – jednak – braki, które istniały w głównej bohaterce. Bo bez wątpienia mamy do czynienia z jedną wspólną wszystkim tekstom z tego zbioru bohaterką (wyjątkiem stanowi cykl powiastek z rozdziału Wieści). Inna sprawa, że mówi do nas głosem w różnej tonacji i nasileniu, a biorąc pod uwagę używane dialekty poniekąd różnymi językami. W wierszach jest to głos bardziej liryczny, chwilami zawieszany w próżni, nie tak stanowczy i pewny siebie jak ten, którym mówi do nas w większości tekstów prozatorskich. Redaktorzy książki nazwali tę jej część zawierającą prozę - „variami prozatorskimi”. Czasami słychać w tej prozie echo któregoś z wierszy, szczególnie w Dziennikach, jednak w moim odczuciu to są dwie różne narracje. W przypadku większości opowiadań-miniatur mam wrażenie jakby autorka siliła się na zdrowy dystans do rzeczywistości, zazwyczaj cholernie trudnej rzeczywistości. Więc przeplata w nich ironię z wesołkowatością. A jednak mnie te teksty nie rozbawiły. Szczególnie, że „drzazgi” mimowolnie (?) i tu wychodzą na zewnątrz.
„Pani psycholog pozwoliła sobie na sięganie w głąb naszego Ja. Testów było kilka. Sprawiały trudności, ponieważ te maski, za którymi jesteśmy na co dzień, zdążyły wtopić się w twarze, więc zdecydowałam się zajrzeć aż do brzucha.
W jednej króciutkiej chwili wyłożyłam na stół dwanaście metrów drżących, śliskich jelit, które zaczęły przelewać się przez ręce.
Na koniec pada pytanie:
- Z jakim uczuciem pani stąd wyjdzie?
Wyjdę stąd utwierdzona w tym, o czym mniej więcej wiedziałam.
Równo z tymi słowami moja biedna głowa zajęła się ogniem.
Opuściłam ją. Zawsze opuszczam głowę wtedy, gdy jestem zaskoczona albo zażenowana. Jednak słuchałam innych.
Maryla, jak zwykle, upierała się przy swoim. Ktoś drugi chyba nie zrozumiał pytania, a może to ja nie zrozumiałam odpowiedzi – nie wiem…
- A co pani czuje po testach?
- Bezradność – cicho powiedziała osoba siedząca za moimi plecami.
I ja ją poczułam, a tak jakoś rozpaczliwie, jakby nadeszła z innego wymiaru. Szarpnęła, ujmując w imadło moje trzewia, czy coś tam, co zaraz by mogło pęknąć i rozlać się; rozejść jak kręgi na wodzie, w którą wrzuca się kamień. Jak echo tego słowa, które dotąd było ukryte. Słony i wilgotny kurz drażniący oczy.
Nieco później zmienił się w wino, które ładnie piliśmy, śpiewając Latawce, dmuchawce, wiatr… oraz inne, wesołe melodie.”
("Karaoke")
Gdybym jednak miała zdobyć się na „dystans recenzenta”, oceniłabym, że największą wartością literacką tej książki jest rozpiętość, różnorodność narracji, ale prowadzonych z tej samej perspektywy ciężko pracującej na wsi kobiety, gospodyni domowej, matki, babci, kochającej ludzi, zwierzęta, drzewa, poezję. Śmiem twierdzić, że tak przedstawiana – opowiadana - rzeczywistość jest najbardziej wiarygodną z możliwych. Dlatego pomysł, żeby w jednej książce zderzyć tak różnie brzmiąco teksty jednej autorki ma uzasadnienie nie tylko ekonomiczne, ale przede wszystkim literackie. W tym miejscu warto złożyć słowa uznania za podjętą inicjatywę wydania niepublikowanych drukiem tekstów Gabrysi i za wykonaną pracę redakcyjną przez przyjaciół poetki: Leszka Lisieckiego, Joannę Rzodkiewicz-Nowocień i Rafała Nowocienia.
Wrócę jednak do tej drugiej – bardziej lirycznej narracji, która dominuje w wierszach i do której jest mi znacznie bliżej. Fraz, które chciałbym tu zacytować jest mnóstwo, no ale nawet ja – kochająca cytaty i dygresje – wiem, że nie można ich nadużywać w recenzji.
Wspomniałam już, że największą siłą tych wierszy – a ściślej części z nich – są niedopowiedzenia. Jednym z takich „niejasnych wierszy” jest wiersz "Drzewa jak ludzie dostępują raju".
można cierpliwie czekać na otwarcie tajemnej
furtki do ogrodu
można cierpliwie wypatrywać słuchając pogłosu
można stać przy kamieniu z kamieniem być jedno
można siebie rozszczepiać wzdłuż lub w poprzek
drogi
dla zabicia czegoś na wzór ostatecznego czasu
można nie być chwilowo można prawie już nie żyć
by z chwilą otwarcia skoczyć na równe nogi
tylko ręce trzeba mocno przycisnąć do piersi
żeby nie spłoszył się ten drewniany ptak
uwięziony
w żywicy serca
To trochę pobrzmiewa echem wiersza Wisławy Szymborskiej "Rozmowa z kamieniem", prawda? I na tym kończy się moje skojarzenie (na całe szczęście, oczywiście). Bo już konstrukcja wiersza jest zupełnie inna od tego Szymborskiej, a treść mniej oczywista. A gdy jeszcze na to nałoży się to wszystko, co się przeczytało w „variach prozatorskich”, to człowiek staje skonfundowany i pyta się: co jest? Gdzie podziała się sielska zagroda i gdzie szczęśliwa czytelniczka Horacego? A przecież już wcześniej zdradziłam, że główna bohaterka tej poetycko-prozatorskiej opowieści jest jedna. Czasami jednak Arkadia się sypie, wtedy zajmuje się jej odbudowywaniem jak w wierszu "Rujnowanie".
Nocą gdy ciemno
widzę światło co przebija ścianę
unosi ścianę rzuca ścianą
o ścianę i z betonu
z cegieł rozsypanych
wyrzuconych na zewnątrz
zbieram fragmenty odłamki tynku
płaty zeschłej farby zlepiam
składam by od nowa budować
Potem patrzę na światło
nowej ściany żeby zasnąć
Skąd to światło białe
skąd to światło
To jeden z tych wierszy w duchu Różewiczowskim, które najbardziej lubię z całego zbioru. Warto w tym miejscu przypomnieć wypowiedź Tadeusza Różewicza z 2006 roku, czyli już jako bardzo dojrzałego Twórcy, na temat poezji:
„Wiersz jest zjawiskiem częstym, poezja jest zjawiskiem rzadkim… poezja, która w przeciwieństwie do wiersza, nie ma początku i końca. (…) Poezja <<w ruchu>> ku niewiadomemu ma jeszcze sens. Utwory pełne filozofii, <<smaku>>, <<mądrości>>, <<głębi>> to często porcelana…”
Nie wiem, czy Gabrysia znała tę akurat wypowiedź Mistrza, ale o tym, że Go czytała – namiętnie - wiemy z jej tekstów. I myślę, że była pojętną uczennicą. Mam nadzieję, że już nie raz siedzieli razem na „niebieskiej ławce”. On – „niewierzący”, ona – ośmielająca się za życia pisać o Bogu niepoważne powiastki. Może szepczą razem modlitwę (parafrazę zdania z dziennika Gabrysi): „Błogosławiony czas, w którym nauczyliśmy się czytać”.
Błogosławiony…
Czytajcie Gabrysię!
(recenzja ukazała się w kwartalniku literackim "ReWiry" nr 3/2020")
Z perspektywy gospodyni
Czekałam na nią długo. Nie czekałam sama. Czekało wielu znających Gabrysię z portali literackich i takich jak ja, którzy poznali jej teksty już po jej śmierci. I przyszła kilka dni temu. Dzięki człowiekowi, który walczy(ł) o niezapomnienie tej twórczości, o ponowne otwarcie do niej drzwi. I są. Teksty i drzwi z „plakietką”: Gabriela Lilianna Cabaj...
Nieodrobione zadanie
Książce poetyckiej można zrobić krzywdę na wiele sposobów, szczególnie gdy teksty, które zawiera, nie należą do łatwych w interpretacji. Dotąd jednak myślałam, że takie błędy mogą leżeć tylko po stronie czytelników i krytyków. Okazuje się, że krzywdę wartościowym tekstom może zgotować już na starcie samo wydawnictwo, które je wydaje. Po lekturze tomu poezji Krzysztofa Gryki "kontrapunkt" (Wydawnictwo FORMA. Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2017) odnoszę wrażenie, że wydawnictwo popełniło właśnie takie dwa pierworodne grzechy. Pierwszym jest okładka, która poza tym, że wpisuje się w serię wydawniczą „TABLICE”, moim zdaniem nijak ma się do zawartości książki. Wręcz śmiem twierdzić, że wypacza jej odbiór. A ponieważ wiersze same w sobie są trudne w odbiorze, okładka jeszcze bardziej potęguje zdezorientowanie czytelnika. No chyba, że wydawnictwu (bo nie posądzam o to poety, mimo że jest podany jako współautor projektu okładki) zależało na wywiedzeniu nas w pole. Tylko po co? Jesienno-bura (a może przedwiosenna?) perspektywa okładki nie jest perspektywą, z której autor do nas mówi w tej książce. Nawet ta szosa rozmija się z obrazami ulic, które autor kreśli w swoich wierszach. Generalnie po ich lekturze okładka wydaje się być jeszcze bardziej odstręczającą niż przed. Ale żeby na tym był koniec, to pół biedy. Niestety jest jeszcze drugie pół – czekające na nas na końcu książki – posłowie autorstwa Piotra Michałowskiego. Jego fragment został również zamieszczony na tylnej okładce. Nie będę się wyżywać na tym tekście, niech każdy, kto chce, sam go przeczyta i wyda własny osąd. Powiem tylko, że dla mnie to przykry słowotok, z banałami, które wybacza się uczniom szkoły podstawowej. Ale żeby nie być gołosłowną zacytuję dwa fragmenty:
„Rzeczywistość po prostu jest i poeta nie ma na nią wpływu, a więc musi ją przyjąć z całym wątpliwym <<dobrodziejstwem inwentarza>>, czyli: porami dnia i roku, kapryśną zmiennością sytuacji, nieprzewidywalnym następstwem stanów i zdarzeń.”
“Kontakty międzyludzkie, nawet w sferze intymnej, nie są wolne od świadomości uwarunkowań czasoprzestrzennych:”
(i tu muszę przeprosić uczniów, bo oni na pewno nie zmasakrowaliby tak wiersza, który autor posłowia cytuje pod tym swoim komentarzem do niego -)
[...]
Wolę patrzeć na ciebie
niż myśleć, że się jest
kwestią miejsca i czasu
[...]
("NIEKONIE")
Niestety, za najlepszy komentarz do tego całego nieszczęsnego posłowia pasują słowa Tadeusza Różewicza: „za dużo gadaniny na temat utworu zamienia się w końcu w śmietnik estetyczno-krytyczny. Bywają krytycy, którzy popisują się swoją erudycją, mądrością, wiedzą, ale te ich <<uczone>> wywody zasypują sens utworu – zaczyna on umierać, tracić oddech, po prostu ginie.” (z wywiadu Beaty Sowińskiej "O twórczości, krytyce i nieporozumieniach", z: "Wbrew sobie. Rozmowy z Tadeuszem Różewiczem", Biuro Literackie, Wrocław 2011). Jedyne co mam na usprawiedliwienie Pana Michałowskiego (nie wydawnictwa, które na jego tekst przystało), to fakt, że musiał zmierzyć się z bardzo trudną, wieloznaczną poezją Krzysztofa Gryki i jako krytyk poległ w tej konfrontacji. Nie zmienia to jednak faktu, że książce została wyrządzona w ten sposób druga krzywda.
Zostawmy jednak Pana Michałowskiego w spokoju, gorsza sprawa, że wydawnictwo popełniło następny grzech – zaniedbania, nie starając się o kolejną analizę, bardziej przystającą do zawartości książki. Bo taki wniosek można wysnuć wiedząc, że ukazała się tylko jedna recenzja autorstwa Anny Mochalskiej (http://salonliteracki.pl/new/recenzje/1050-zdradliwa-kontra-w-czuly-punkt-krzysztof-gryko-kontrapunkt). Zaczęłam czytać ją z wielką nadzieją, że skoro jedna, to może tak dobra, że innym potencjalnym chętnym odechciało się pisać na temat tego tomu. Niestety, też nie ukoiła mojej frustracji wywołanej posłowiem. Podobnie jak w przypadku okładki występujący w wierszach motyw ulicy został źle przedstawiony, tak autorka recenzji z innych jego częstych motywów – plaży, słońca, morza – wysnuła mylący dla czytelnika wniosek, że kontrapunkt jest „zdecydowanie tomem wakacyjnym”. I znowu usprawiedliwić ją może nieznajomość biografii autora i jego przywiązania do morza i oceanu. Sama musiałam odrobić tę lekcję przy lekturze jego pierwszej książki, z jaką się zetknęłam, a był nią tom "Tak" (WBPiCAK, Poznań 2018). Gryko nie traktuje tych żywiołów – morza, oceanu – jak większość z nas (niemieszkających nad Bałtykiem), jako miejsc na potencjalne wakacje. Ale w moim odczuciu odnajduje w nich swoje axis mundi i tę wspomnianą przez Panią Mochalską „esencję egzystencji”. A jeśli faktycznie tak jest (a nie tylko tak mi się wydaje), to puenta z recenzji, że „Kulmowa odpowiada na poszukiwanie esencji egzystencji przez Gryko” jest nietrafiona. Nie pierwszy raz podczas lektury wierszy Gryki, nie tylko z tych ostatnich tomów, ale i debiutanckich "Godzin szczytu" (Biuro Literackie, Wrocław 2002), odnoszę wrażenie, że poeta dzieli się w nich już tym, co odnalazł, i bezsprzecznie są to rzeczy stanowiące dla niego esencję życia.
Od wydania "kontrapunktu" minęły 3 lata. Z perspektywy czasu historycznego to bardzo mało, z punktu widzenia rynku wydawniczego - bardzo dużo. Rok po wydaniu Tak usłyszałam od redaktora Drzewuckiego z „Twórczości”, że na publikację mojej recenzji tego tomu jest już za późno. Gdyby ktoś nie zrozumiał – książka rok po wydaniu została uznana z a s t a r ą. Można zwątpić nawet będąc zaprawioną w różnych bojach literackich. Na szczęście istnieją portale społecznościowe, blogi, na których wolno rozprawiać o takich „starych” książkach. Korzystając z tego przywileju i licząc na to, że chociaż jedną osobę zainteresuje to, co napiszę, pozwoliłam sobie na ten „upust zepsutej krwi” i przejdę do części przyjemniejszej, choć wcale nie łatwiejszej do wykonania. Bo jak opowiedzieć o książce, którą przeczytało się kilka razy i wciąż pozostaje się z odczuciem jedynie ślizgania się po jej powierzchni? Pociesza mnie jednak myśl, że nie jestem odosobniona w tych trudnościach odczytania poezji Gryki, o czym z rozbrajającą szczerością napisał kiedyś znajomy poety na swoim blogu - https://kilimuwy.wordpress.com/2019/01/03/tak-krzysztof-gryko/ Co istotne, oczytany znajomy. Paradoksalnie, właśnie takich recenzentów sobie cenię i ich tekstom wierzę.
Wróćmy jednak do "kontrapunktu", jak się okazuje kłopotliwego - i dla wydawcy, i dla autora posłowia, i krytyków (których głosów zabrakło), i w końcu dla mnie samej.
Kiedy myślę o tej książce, myślę obrazami, które autor odmalował w wierszach. Na pierwszym z nich pokazuje nam „ulice, których porządku strzegli pierwszorzędni poeci, / wymarłe dynastie albo przymiotniki. Wonne / drzewa i piasek. Zaznaczmy od razu: / z różnym powodzeniem.” ("RECEPTA") Ale nie są to ulice oddalone od miast (jak na okładce), tylko będące w samym jego centrum. Ulice miast są ważnym elementem poezji Gryki od pierwszego tomu. Podobnie jak występująca w tym samym wierszu kawiarnia i deszcz. Tylko jeden element jest tu całkiem nowy – to matka. Dlatego choćby z tego powodu warto przytoczyć tę wyróżniającą się strofę (ostatnią w pierwszym wierszu tomu):
[...]
Chwilę więc zwlekałem z tak zwanym
przyjściem na świat. Przekonał mnie
śmiech matki i szczekanie psa.
Już od pierwszego wiersza poeta stawia na dźwięki. Dla niezorientowanych dopowiem, że Krzysztof Gryko jest również muzykiem, i to zarówno wykonawcą muzyki (gra na gitarze i bouzouki) jak i jej twórcą. Jego wrażliwość muzyczna i wszystko, co z nią się wiąże (np. poczucie rytmu) determinuje również jego teksty literackie. Dlatego w kontrapunkcie znajdziemy nie tylko wiele wyrazów dźwiękonaśladowczych i odniesień do muzyki, ale również wiersz wręcz programowy dla twórczości Gryki, którego tytułowym „patronem” uczynił swojego mistrza Komedę. Przytoczę go w całości.
Bądź samym dźwiękiem
i bądź wewnątrz dźwięku,
kiedy wszystko jest wojną
i nic nie może nią być,
od miłości rosną lasy
i gubią się słowa, współgraj
z czułością zawodzących
tonów. Leć, leć, lecz
nie unikniesz poezji,
nazywanej ciszą,
nawet w szarym stroju
poranka, od miłości
płoną lasy i gubią się
słowa.
("KOMEDA")
O przewadze muzyki nad słowami usłyszałam kiedyś od znajomego muzyka. Ale nie trzeba samemu ją wykonywać czy tworzyć, wystarczy słuchać, żeby przyznać temu stwierdzeniu rację. W "kontrapunkcie" daje się słyszeć dialog Gryki-poety z Gryką-muzykiem. Właściwie nie przekonują się wzajemnie, nie licytują wyższości jednej sztuki nad drugą. Ale odnoszę wrażenie, że Gryko-poeta bardziej niż kogoś próbuje przekonać siebie, że poezja też jest mu potrzebna do wyrażenia pewnych treści, odmalowania obrazów. Paradoksalnie powiem – wyrażenia bardziej czytelnie, bardziej wprost niż utworem muzycznym. Paradoksalnie, bo uważam jego język poetycki za bardzo zakręcony, mówiąc kolokwialnie. W recenzji "Tak" wspomniany znajomy poety posłużył się takim zobrazowaniem lektury jego wierszy: “Czytelnik robi dwa śmiałe kroki w tekst, trzeci musi już zrobić w bok, a czwarty zdecydowanie wstecz”. Miałam bardzo podobne odczucia podczas lektury "kontrapunktu", ale byłam już na to przygotowana po wcześniej poznanych tomach. Kolejny raz przyszła mi z pomocą rada Mieczysława Jastruna, który twierdził (cytuję z pamięci), że „to nie jest bez znaczenia, jakie słowa poeta używa najczęściej w wierszach”. Idąc tym tropem stwierdziłam, że słów, które powtarzają się wielokrotnie w kontrapunkcie jest całkiem sporo. Jest wspomniany już na początku „piasek”, ale obok niego równie często pojawiają się: „morze”, „słońce”, bliskoznaczne „światło”, dalej „noc”, „poezja”, „miłość”, „śmierć”. Jednak chyba najczęściej pada słowo „życie”. I faktycznie, "kontrapunkt" mogłabym nazwać hymnem na cześć życia. Tyle że to bardzo specyficzny hymn – cichy i nie wykonywany z wysokiego C. Bardziej przypominający piosenkę śpiewaną w odosobnieniu do ucha kobiety lub w stronę morza, a nawet w stronę języka.
Mam zamiar podejść
do ciebie bez słów,
wolny od tłumaczeń.
Za całością przemawia szczegół.
Za szczerą asymetrią parków
przemawiają wszystkie
dopieszczone braki.
Mam zamiar podejść
do ciebie nagi,
bez zbędnej literatury,
pozbawiony historii,
znaczeń i terminów.
Będę miał za to
popołudniowe światło
i poranne mgły.
("JĘZYK")
Tak, to prawda, "kontrapunkt" jest o przemijalności życia, o czasie podobnym do piasku przesypującego się w klepsydrze, ale nie są to refleksje nakreślone okrągłymi zdaniami, od których dostajemy już mdłości. Chyba z wszystkich dotychczasowych tomów Gryki, wiersze z "kontrapunktu" najbardziej przypominają mi medytacje. Ale w znaczeniu, jakie mają na Dalekim Wschodzie. "Kontrapunkt" mówi do mnie obrazami, mówi rzeczownikami, nad którymi mam się zatrzymać, które mam kontemplować. Chciałoby się powiedzieć, że tutaj niewiele się dzieje. Co prawda, podmiot dobrze zdaje sobie sprawę, że wojna dzieje się non stop, a „Codzienność jest krzykiem / tymczasowych tłumów, / idących w twoją stronę / wzdłuż prostych idei.” ("EGO") Ale podmiot nie chce należeć do „ludzi czynu”, dla których „długie arcy marsze / wzdłuż szyldów poprawiających / frekwencje przytakiwań i / mrugnięć.” ("SĘK") Sama uczestniczyłam w „arcy długich marszach” przeciw łamaniu Konstytucji i nadal uważam, że czasem trzeba wychodzić na ulice w obronie swoich i innych praw. Ale perspektywa – nie wojownika, a admiratora życia, którą poeta przyjmuje w "kontrapunkcie" ma oczywiście swoje uzasadnienie i brzmi kusząco.
[…] Życie to uległość wiszącym
obłokom, które przechowują miłość,
deszcz i smutek.
[…] Życie to
uległość przyczajonym kotom,
którym znowu zagraża jesień,
rzadziej uchylane drzwi i senność
ciał, choć oczywiście ważne,
żeby tańczyła w nich krew.
("SPOT")
Taniec wraca w znaczący sposób również w wierszu "REGIO", który brzmi jak "przesłanie pana Gryko":
Weganizm, anarchia, saksofon
bouzouki, schody, woda, przeciąg.
Jeśli chcesz zobaczyć, jak kropelki
twojego moczu spadają przez rynnę,
znikając na torach, wsiądź do pociągu,
w którym nie ma przedziałów. I jedź.
Wegano, anarchio, regio, sakso, buzu,
scho, wodo, prze…
Jeśli chcesz zobaczyć jak kropelki
twojego potu porywa miłość i strach,
wystaw głowę na wiatr. I idź.
I tańcz.
Tyle już napisałam, a wciąż mam wrażenie zaledwie muśnięcia powierzchni tych wierszy. Ale pamiętając o wspomnianej na początku przestrodze Różewicza przed zagadaniem utworów na śmierć w recenzjach, przerwę na tym, zostawiając Was samych z ostatnim obrazem z tego tomu, który ze mną na pewno pozostanie na długo (może na zawsze?).
A mewa znów usiadła na morzu,
jakby się chciała przed nim spowiadać.
W dodatku świeci słońce i piasek
jak zwykle jest leniwy. Horyzont
to brak złudzeń. Ręce chciałyby
krzyczeć.
A mewa znowu usiadła na fali
jak oderwany płatek róży,
który dałby się pociąć
na kawałki, byleby tylko
dalej płynąć, czując
że nie ma żadnego końca.
("AMEN")
A. S. K.
(https://www.facebook.com/notes/o-literaturze-otwarcie/nieodrobione-zadanie/530655647744202/)
Nieodrobione zadanie
Książce poetyckiej można zrobić krzywdę na wiele sposobów, szczególnie gdy teksty, które zawiera, nie należą do łatwych w interpretacji. Dotąd jednak myślałam, że takie błędy mogą leżeć tylko po stronie czytelników i krytyków. Okazuje się, że krzywdę wartościowym tekstom może zgotować już na starcie samo wydawnictwo, które je wydaje. Po lekturze tomu...
"Opowiedz o tym z czułością…"
"Rozglądasz się po świecie, a od tego rozglądania / chcesz w końcu zamknąć oczy." - to fragment wiersza "Czasem" z tomu poezji Krzysztofa Gryki "Tak". Bynajmniej autor nie zamyka oczu na otaczającą go rzeczywistość i nie buduje warowni dla siebie. Przeciwnie, mierzy się w tym tomie z jednym z największych problemów, jakie przeżywa w ostatnich latach nasza śródziemnomorska cywilizacja – z problemem uchodźców. I to był pierwszy dla mnie argument za tym, aby pochylić się bardziej nad wierszami z tego tomu. Jednak byłoby błędem doklejanie mu jednej łaty pt. „zaangażowanego społecznie” (choć takim m. in. jest). Bo równie mocno, jak wielkie problemy świata, wybrzmiewają w nim inne nuty, bardziej osobiste jak miłość czy samotność.
Ale zacznijmy od początku, czyli od okładki, która została zaprojektowana przez Piotra Zdanowicza w dwóch wersjach kolorystycznych – czerwonej i niebieskiej. Jak wyjaśnił sam Gryko podczas spotkania promującego ten tom, chciał dać jego potencjalnym nabywcom wybór. W moim odczuciu zabieg ten daje przede wszystkim podłoże do wielu skojarzeń z podnoszoną w tomie tematyką (miłością, wojną) i występującymi w nim motywami (deszcz, morze). Również zamieszczenie na dwóch pierwszych wewnętrznych kartkach książki wielkich kaligrafii słowa „TAK” nie może zostać przez czytelnika zignorowane. Zarówno ich „graficzna hiperbolizacja” jak i powtórzenie świadczą o wyjątkowym znaczeniu tego słowa dla autora i tomu. Przywodzą mi na myśl zarówno ewangeliczną scenę, gdy Chrystus zalecał swoim uczniom, by ich mowa była klarowna i zdecydowana (Niech wasza mowa będzie: "Tak, tak, nie, nie". (Mt 5, 37), jak i nasuwają skojarzenie z sakramentalnym "tak" wypowiadanym przez narzeczonych. Jakkolwiek byśmy interpretowali tytuł, bez wątpienia autor od początku zaprasza czytelnika do szukania swoich znaczeń i daje mu ogromne pole do popisu w tym zakresie. Jeżeli przyjąć definicję poezji – bliską wielu poetom – że poezja jest zaproszeniem do spotkania, rozmowy, to Gryko swoim tomem zaprasza nas na bardzo długie spotkanie albo raczej na wiele spotkań. Przeczytałam te wiersze kilkakrotnie (co zdarza mi się niezwykle rzadko) i za każdym razem doszukiwałam się nowych znaczeń, kolejnych skojarzeń.
Cenię poetów, którym zależy na czymś więcej niż tylko na wyeksponowaniu swojego ego, swoich spraw, krążących tylko wokół siebie. Gryko nawiązuje do takiej „niewsobnej” postawy twórczej w wierszu "Czasem":
"Wiersz/ myśli czasem o innych ludziach. (…)/ Wiersz myśli jeszcze / o innych istotach, choć czasem nie ma ich / nawet w tytułach piosenek."
Takimi nieobojętnymi na los innych tekstami jest bez wątpienia wiele wierszy z tomu "Tak". Wśród nich najmocniej wybrzmiewają te poświęcone uchodźcom.
"Chłopiec ma na imię / Samuele, Dede, Caicedo, / Fryderyk, Jesus, Gianduja, / Sugar, Papaja, Barak, Hehe, / a może Mżenie, do wyboru / do koloru, jakkolwiek. / To nieważne, to ważne. / Tylko go nie zabij. / W stroju ratownika. / Z nadajnikiem głodu. / W odwetowym słońcu. / Pytasz, z której go / wyciągnąłem wojny." ("Expo")
Gryko podczas wspomnianego spotkania autorskiego wyznał, że bezpośrednią inspiracją do napisania tych wierszy był film Mediterranea o afrykańskich uchodźcach zmierzających do europejskiej ziemi obiecanej. Wstrząsnął nim m.in. obraz chłopca strzelającego do kaktusów i do niego nawiązuje w wierszu "Zachód":
"Chcielibyśmy być żywi / na wyspie kaktusów / i małych łagodnych kobiet. /(…)// Chcielibyśmy być gośćmi, / którym poda się wrzątek / i jarzyny. Wieczorem / wreszcie ktoś powie, / że życie spędza / sen z powiek, / nie mogąc się doczekać, / aż zajdzie znowu / to cholerne słońce."
W tomie "Tak" wydaje się, że Gryko nie moralizuje, nie ocenia, nie stawia recept. Nawiązując do jednego z jego głównych motywów, czyli morza, powiedzieć by można, że płynie i pozwala innym płynąć swoim tempem tam, gdzie chcą. A jednak na dnie tych wierszy leży jednoznaczna ocena postępków człowieka, który doprowadza siebie, drugiego człowieka i cały świat na krawędź przepaści. Bardzo mocno wybrzmiewa ona również w wierszu "Coffee":
"Niech płoną noce / i niech rośnie trawa tam, / gdzie nie mogą rosnąć kwiaty, / nucą się o nich melodie. / Niech chmury będą dobre / dla tych, co je próbują, / niech ciała wejdą w leasing / jutra, niech wyjdą poza język / matek odnajdą swój kąt / i owal, poranne awionetki / niech zrzucają czasem,/ na nich, na nas serduszka/ bomby, bomby serduszka,/ serduszka bomby, bomby / serduszka, serduszka / bomby, bomby serduszka…"
Żyjemy w świecie emotikonów i bomb (bardziej lub mniej dosłownych), przed którymi uciekają ludzie, na których śmierć w Morzu Śródziemnym patrzymy z bezpiecznej odległości. Jaką postawę ma przyjąć poeta w takim świecie? Gryko, nie wprost, ale jednak daje odpowiedź w wierszu "Spis treści":
"Cokolwiek przyjdzie ci do głowy, / kaktus z uwięzioną wodą, / leniwe oko patrzące / na wszystko z bliska, / plama z ziemi na kurtce, / nieśmiałe kołysanie / pokładów przy brzegu / z darmową melancholią / ogrodów i skał, czerwona łza / zdetronizowanego słońca, / która płynie w dół / po policzku, zostawiając ślad, / by mogła być zauważona, / opowiedz o tym / z czułością."
I ta czułość jest równie ważnym, jak ostrość widzenia, elementem tego tomu. Pojawia się już w pierwszym wierszu "Animal Patriot":
"(…)Twoje / barwy wojenne przełożę / na inne języki, w których będziesz / echolokacją westchnień (…)/ Ten wiersz powinien być tylko / o miłości i nie wiem, czy jest / szansą dla wykrzywiających się / zwierząt, którym zależy jeszcze / na otwartych granicach. / Biedne sekundy w mieście / przełożę na twoje ciało, tak / by mogły na nim spokojnie / ginąć jak kropelki potu."
Inny wiersz zaczyna się od dosłownej deklaracji: "Właściwie wiersz mógłby składać się / tylko z twoich rąk." ("Rejs")
Dawno nie spotkałam się z tak subtelnymi wierszami miłosnymi. Jest w nich zachowana cała intymność więzi z drugą osobą i zachwyt nad wrażliwością ciała.
"Ktoś sprawił, że skóra na dłoni / jest nigdzie niezapisanym zdaniem / i nie wiem, gdzie jest koniec / miłości, która bierze się ze wszystkiego (…)/ / Ktoś sprawił, że skóra na dłoni / jest kodem kreskowym / miłości"
Mimo całego mojego aplauzu dla poruszonych przez autora tematów, to jednak największe słowa uznania należą mu się za język. Jeśli czasem mam problem z przyporządkowaniem gatunkowym tekstu, to w przypadku tekstów z "Tak" nie można mieć wątpliwości, że ma się do czynienia z poezją w czystej postaci. Ja przynajmniej ich nie miałam. Przyznaję, że potrzebowałam trochę czasu, by oswoić się z językiem autora. Jego oryginalność – w moim odczuciu – nie jest owocem sztucznego „eksperymentowania”, zabawy słowem, ale owocem głębokiego poznania siebie, swojej indywidualnej mowy. Bo jak słusznie zauważył Wiesław Myśliwski: "Mowa jest wolnym językiem, mowa odkrywa możliwości języka, zbliża nas o wiele bardziej do prawdy kryjącej się w człowieku niż pismo zachwaszczone regułami, standardami. (…) Chociaż komunikujemy się wspólnym językiem, każdy człowiek ma swój język." Wydaje się, że autorowi tomu "Tak" udało się zbudować w nim język adekwatny do jego indywidualnej mowy.
Reasumując, Krzysztof Gryko podarował nam prawdziwą poetycką perłę (chciałoby się rzec wprost z samego Morza Śródziemnego). Warto po nią sięgnąć. Może dzięki niej dostrzeżecie słońce w czyimś oku lub nie ominiecie kałuży w kształcie serca. Czego Wam życzę.
Agnieszka Sroczyńska Kostuch
(tekst ukazał się w kwartalniku "Afront" 2/2019)
"Opowiedz o tym z czułością…"
"Rozglądasz się po świecie, a od tego rozglądania / chcesz w końcu zamknąć oczy." - to fragment wiersza "Czasem" z tomu poezji Krzysztofa Gryki "Tak". Bynajmniej autor nie zamyka oczu na otaczającą go rzeczywistość i nie buduje warowni dla siebie. Przeciwnie, mierzy się w tym tomie z jednym z największych problemów, jakie przeżywa w ostatnich...
2019-08-02
„Więcej czasu na życie.”
Rzadko odczuwam zazdrość, ale po przeczytaniu, a właściwie już w trakcie lektury tomu „Naturalna kolej rzeczy” Justyny Koronkiewicz (Pro Libris, Zielona Góra 2019) właśnie to uczucie było najbardziej dominujące. Poetka zaprosiła nas do swojego nowego domu – zbudowanego w otoczeniu lasu, gór, w symbiozie z przyrodą. Kocham las, ale odwiedzam go rzadko. Autorka stworzyła zapis codzienności życia w samym jego środku, stąd moja zazdrość. Dawno nie miałam w rękach książki, która obudziłaby we mnie tyle zakopanych pragnień. Przypuszczam, że te pragnienia są atawistyczne, dotykają samego źródła człowieczeństwa i dlatego śmiem twierdzić, że jest to książka dla każdego dorosłego czytelnika.
Budowa tomu została zainspirowana filmem „Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna” Kima Ki-duka (pochodzącego z Korei Południowej). Koronkiewicz zaczęła jednak swoją opowieść od zimy i na zimie ją skończyła. Każdy rozdział opowiadający o kolejnej porze roku otwiera fotografia przedstawiająca dwa złączone drzewa w środku lasu, w zależności od pory roku – obsypane śniegiem, zielonym listowiem lub ogołocone z niego. Ich autorką jest Ewa Włodarczyk. Zdjęć w tomie jest zresztą więcej. Wszystkie cudownie współgrają z treścią wierszy. Jedno z nich przedstawia obejmującą się parę w białych strojach, również na tle drzew. Bo” Naturalna kolej rzeczy” jest opowieścią nie tylko o życiu w harmonii ze światem zwierząt i roślin, ale również z drugim człowiekiem, a nawet ze śmiercią i duchami bliskich.
Autorka już w pierwszym wierszu stawia siebie w roli kogoś podobnego do przewodnika po bliskim jej, a obcym dla wielu, świecie. Poznając te wiersze miałam narastające poczucie tej „obcości” - przepaści między życiem prowadzonym w mieście i życiem w takiej bliskości z przyrodą. Fascynujący jest język, jakim Koronkiewicz przekazuje nam swoją wiedzę o tym świecie, o sobie samej, wiedzę opartą o doświadczenie, obserwacje i przeczucia. Tylko poezja daje tak olbrzymią możliwość opowiadania o rzeczach zakrytych dla „szkiełka i oka”.
„Chodzę od drzewa do drzewa.
Widzę myśli ptaków. (…)
Unoszą tajemnice zapisane między słojami.”
(„Tkanka łączna”)
Poetka buduje więź z tym, co nie do końca zrozumiałe dla człowieka, wspomnianą już harmonię z przyrodą poprzez m.in. poszukiwanie analogii.
„Łączą nas linie papilarne, roczne przyrosty. Punkty styczne / na krawędzi liścia.” („Tkanka łączna”)
Jednym z ulubionych środków poetyckich, jakie autorka stosuje w wierszach, są porównania. One również służą podkreślaniu więzi między tym co, ludzkie, a tym, co zwierzęce czy roślinne.
„Latem twoje słowa są jak owoce rankiem / na krzewach porzeczek” („Zima wiosna lato jesień zima”)
„Oddzielam starą skórę od nowej. Schodzi bezboleśnie / choć wolno, jak u węża.” („Metamorfoza”)
„(…) Jak ciało kobiety, kiedy / otwiera się na mężczyznę. / Tak otwiera się woda. (…)
myśli stają się / ciężkie, duszne, lepkie. / Jak powietrze po ulewnym deszczu.” („Geosmina”)
Cały tom stanowi jeden wielki pean na cześć przyrody. Autorka opowiada o swoim miejscu na ziemi jak o wymarzonej Arkadii. Nie słychać w tej opowieści żadnych fałszywych nut, mimo że trudno mi uwierzyć, żeby takie życie nie przynosiło również różnych uciążliwości. Jej zachwyt brzmi jednak tak autentycznie, że nie sposób podważać jego wiarygodności.
„Moim szaleństwem jest las.
Obłąkana chodzę, liczę drzewa. Przytulam się
do kochanków – modrzewi. U stóp spróchniałej
sosny składam wieniec z szyszek. Tu wszystko jest proste.
Życie. Potem śmierć.
Ptaki śpiewają zawsze. Nigdy smutno. Nawet, gdy światło
odkrywa martwe ciała piskląt.
(…)
Nie przeraża nikogo truchło sarny. Taka kolej rzeczy.
Życie. Potem śmierć.
Deszcz zmywa ślady rozkładu, nasącza powietrze świeżością.
Nasionko sosny puchnie od wody, kiełkuje zielony pęd.
I tak jest dobrze. Naturalnie. Życie zatacza kręgi.
Rozchylam usta. Wypuszczam z siebie śmiech.”
(„Naturalna kolej rzeczy”)
Ten wiersz jest jednym z kilku w tym tomie, które przynoszą odpowiedź, dlaczego autorka wybrała taki sposób na życie, dlaczego opuściła miasto. Afirmacja życia, której doświadcza w nowym miejscu, której uczy się od samej przyrody, jest dla niej ozdrowieńcza, wyzwalająca radość. Nazywa ją „wysoką jakością życia”.
„Co noc świętujemy narodziny gwiazd, patrzymy w ciemność. (…)
Siadamy w bezpiecznej odległości
od miast, blokowisk, autostrad. Na starej ławce,
przy malwach i daliach. (…)
Wyprowadza nas w pole pies z kulawą nogą, uwodzą świerszcze.
Czasem przychodzi dzika kotka z lasu (…)
Serce bije mi mocniej na widok
dojrzewających jeżyn, grzybów wtulonych w ściółkę.
Dla takiego bogactwa warto porzucić pośpiech, karierę,
wygodne mieszkanie w bloku. Beton zastąpić drewnem.
Odkąd mieszkamy w górskiej głuszy,
czuję spokój. Mam odciski na dłoniach, potargane włosy.
Więcej czasu na życie.”
(„Wysoka jakość życia”)
W tomie znalazły się również piękne erotyki. Szczególnie wiersz „Palenie ognisk” ujął mnie swoją plastycznością - zderzeniem białego krajobrazu zimy z obrazem ogniska, przeciwstawieniem chłodu pory roku z gorącem uczuć, ciał.
„Za dnia wyganiamy zimę. Przypalamy rzęsy.
Ogień powraca w snach. Nasze ciała pachną dymem i żywicą.
Płomienie zbiegają się w jednym punkcie.
Nadgryzają podbrzusza.
Porzucamy ubrania, pościel w kwiaty. Wybiegamy
nago przed dom.
Ze śmiechu plączemy języki, palce, ścieżki.
Wygrzebujemy ziemniaki z żaru. Parzą.
Kiedy dotykasz moich piersi, zostawiasz ciemne ślady.
Popiół na udach.
(…)”
Tom „Naturalna kolej rzeczy” to bogata opowieść i nie sposób omówić jej na kilku stronach. Zresztą, nie wierzę, żeby można było napisać recenzję ciekawszą od samej książki. W jakimś stopniu te wiersze zamykają mi usta. Są tak bogate same w sobie, że dodawanie czegoś od siebie wydaje się zbędne. Niech Justyna Koronkiewicz pozostanie jedyną przewodniczką po jej świecie. Ja na pewno nie raz jeszcze do niego zajrzę.
Agnieszka Sroczyńska
„Więcej czasu na życie.”
Rzadko odczuwam zazdrość, ale po przeczytaniu, a właściwie już w trakcie lektury tomu „Naturalna kolej rzeczy” Justyny Koronkiewicz (Pro Libris, Zielona Góra 2019) właśnie to uczucie było najbardziej dominujące. Poetka zaprosiła nas do swojego nowego domu – zbudowanego w otoczeniu lasu, gór, w symbiozie z przyrodą. Kocham las, ale odwiedzam go...
Nie uciec od siebie
Kim jest Maria Kościuszko? Nie znajdziecie jej w Wikipedii, już szybciej na Facebooku. Ja znalazłam ją na Liternecie.pl kilka lat temu. W przeciwieństwie do większości zgromadzonego tam towarzystwa wykazywała się nie tylko wysoką kulturą słowa, ale i stoickim spokojem. Zbliżyła nas do siebie miłość do poezji Tadeusza Różewicza. Jej wiersz Stary Poeta poświęcony właśnie jemu, którym zachwyciłam się przed laty, znalazł się również w ostatnim zbiorze jej wierszy "Ścieżkami życia. Wiersze zebrane" (Wydawnictwo Mons Admirabilis, Iwonicz Zdrój 2019).
Debiutowała późno, w wieku 63 lat, tomem "W koleinach czasu. Wiersze" (Otwock 2005), wydanym własnym sumptem, w nakładzie zaledwie 150 egzemplarzy. Szczęśliwym zbiegiem wypadków stałam się posiadaczką jednego z nich. Należy do tych tomików, których traktuje się jak przyjaciół, chce się do nich wracać, słuchać, co mają do powiedzenia i weryfikować ich treści ze swoimi nowymi doświadczeniami. Kiedyś spotkałam się z takim zdaniem Ewy Lipskiej, że najlepszym weryfikatorem wartości literatury jest czas. Wiersze z debiutanckiego tomu Marii Kościuszko moim zdaniem bronią się doskonale. Dlatego przyjęłam z radością wiadomość o wydaniu przez nią zbioru wierszy, w którym znalazło się wiele wierszy z tego pierwszego tomu. Drugiego pt. "Ślady" (2007) nie poznałam i nie jestem w stanie ocenić jego wartości, ale sama autorka uważa właśnie jego za właściwy debiut literacki. Swoje wiersze publikowała ponadto w almanachach, magazynie literackim Znaj, na portalach internetowych. Biorąc pod uwagę same jej publikacje można by wysnuć wniosek, że jej dorobek literacki nie jest imponujący. Jednak byłaby to bardzo powierzchowna i niesłuszna ocena. Maria Kościuszko poświęciła większość swojego życia literaturze. Była nauczycielką języka polskiego, o jakiej się marzy. Trudności zawodu nie zgasiły w niej tej pierwotnej miłości do literatury, z której powodu wybiera się studia polonistyczne. Nieśmiało przyznaje się, że poza naukowymi artykułami z zakresu metodyki pedagogiki, zawsze pisała wiersze, którymi po prostu nie dzieliła się z resztą świata. Od początku zachwyca mnie jej szacunek do poezji, tak rzadko spotykany, nawet wśród twórców literatury. Być może również dlatego woli mówić o swoich pierwszych wierszach jako o próbach. Jej poezja jest dla mnie przede wszystkim lekcją o tym, jak pięknie jest nie uciekać od siebie i mieć odwagę mówić własnym głosem. Dlatego zdecydowałam się opowiedzieć Wam o niej.
Gdybym miałam nazwać Marię Kościuszko jednym określeniem nazwałabym poetką pamięci. Już tytuły jej tomów wyraźnie ustawiają naszą myślenie właśnie w kierunku pamięci. Autorka traktuje ją zarówno jako główny temat wielu wierszy jak i powód ich tworzenia. To zadanie literatury – ratowania od zapomnienia – jest jednym z najważniejszych, stojących u jej podstaw. Nie potrafię dać się przekonać argumentowi, że taki typ poezji – utrwalającej sylwetki konkretnych ludzi i wydarzenia - jest archaiczny. Podeprę się moim ulubionym cytatem dotyczącym pamięci: "Historie trzeba opowiadać, inaczej umrą, a kiedy umrą, nie będziemy pamiętać, kim jesteśmy i po co istniejemy" (S.M. Kidd, "Sekretne życie pszczół"). Maria Kościuszko ma nie tylko dużą świadomość siebie i swoich korzeni, ale i potrafi pięknie opowiadać o tych korzeniach. W zbiorze Ścieżki życia. Wiersze zebrane podzielonym na 6 części, właśnie pierwsza część zatytułowana "Miasteczko", opisująca rodzinną miejscowość autorki - Skępe, spędzone tam dzieciństwo, najbardziej mnie urzekła. Przywołam w całości jeden z nich.
"Znowu tu jestem"
moja plaża Big Sur nazywa się
miasteczko
jest tam ścieżka nad strugą
jezioro i las kilka małych uliczek
stary cmentarz i Borek
myśli krążą uliczkami
w poszukiwaniu tamtej dziewczynki
która była mną
łowię jej łzy i radosny śmiech
tropię pierwsze zdziwienia zamyślenia i lęki
szum oceanu odnajduję
w cichym plusku leniwej strugi
są obietnice poranka
a potem – przychodzi wieczór
tamtego miasteczka już nie ma
odmieniła je rzeka czasu nie leniwa struga
nie jest już moje i ja nie ta sama
są obietnice poranka
wieczór zawsze przychodzi za wcześnie
przesypuję w dłoniach ziarenka pisaku
szukam dla siebie usprawiedliwienia
Wiem, że dla wielu opisywanie małej ojczyzny wydaje się zabiegiem archaicznym i z góry skazanym na przekreślenie w ich oczach. Ale coraz bardziej dochodzę do wniosku, że taką krytykę mogą wysuwać tylko ci, którzy nie zbudowali więzi z własną małą ojczyzną, zostali jej pozbawieni lub przez nią wypluci. Ja nie tylko nie dziwię się, że temat ten tak często wraca w wierszach wielu osób, ale i zazwyczaj dostrzegam w nich wiele bliskości. W wierszach Marii Kościuszko widzę kawałek swojej małej ojczyzny, podobne zakorzenienie w niej, zachwyt dla jej piękna, ale i ostrożność w szafowaniu słowami, nieidealizowanie jej z perspektywy czasu. W wierszu "W krainie pamięci" najdosłowniej poetka oddaje swoją więź z historią i ziemią.
żyję w krainie pamięci
mam lat sto może tysiąc
jeszcze się nie urodziłam
krwią serdeczną płynie
przeze mnie rzeka zdarzeń
w 1864
razem z dwunastoletnim chłopcem
moim dziadkiem którego nie znałam
czuję piekący ból
i słyszę świst kozackiej nahajki
w 1940 wraz z moim ojcem
wyciągam z pogorzeliska
niedopalone książki
chowamy je na strychu
gdy żołdacy zrobili już swoje i odeszli
wkrótce spłonie
cały nasz drewniany dom
nie urodzę się w tym miejscu
za jak wszyscy moi bliscy
nosić będę znak przynależności
literę P
zakorzeniona w czasie i przestrzeni
niosę bagaż posiwiałych dni
z wieku w wiek
jestem z tej ziemi
z bieli i czerwieni
choć to czasem boli
Mówiąc szczerze, to jest jedyny bliski mi wiersz spośród wielu opiewających patriotyzm, jakie w ostatnim roku obchodów 100-lecia odzyskania Niepodległości czytałam. Jego siłą jest autentyzm. Dlatego autobiografizm wierszy Marii Kościuszko w moim odczuciu jest ich zaletą, a nie słabością. Przy całym ich konkretyzmie nie są pozbawione uniwersalizmu. Wśród opisywanych ścieżek życia autorki łatwo dostrzegamy elementy własnej drogi. I chociaż poetka nie nawiązuje z nami dialogu wprost, skupiając się głównie na dialogu z samą sobą , to jednak jej szczerość wobec siebie i nas od razu buduje most do spotkania. Zostajemy przez nią zaproszeni do wspólnej podroży przez jej życie, bynajmniej nie po to, by zaspokoić jej próżność , ale by również odnaleźć w sobie odwagę stanięcia w szczerości przed samymi sobą. Dlatego właśnie śmiem twierdzić, że Maria Kościuszko od lat jest wierna prostej formie białego wiersza, który jest przezroczysty. O tej przezroczystości w poezji pięknie mówił Tadeusz Różewicz: "Moim dążeniem było zawsze osiągnięciem formy przezroczystej. Tak przezroczystej, żeby cała treść, którą chcę wypowiadać, byłą poprzez nią widoczna. Na tę przezroczystość formy zwróciłem uwagę u Staffa, u Kochanowskiego "(z wywiadu dla „Trybuny Ludu” nr 293/1975). To właśnie ta przezroczystość jest gestem wyjścia autora w stronę czytelnika, żeby się spotkać, a nie żeby czytelnik musiał poszukiwać autora za parawanem wielu gier słownych. Osobiście wolę, gdy wiersz jest spotkaniem z żywym człowiekiem, a nie tylko szaradą do rozwiązania.
Teksty Marii Kościuszko są reportażowe, kronikarskie, ale zawsze z jakimiś elementami poetyckimi. Można się kłócić, co do ich gatunkowej kwalifikacji , czy są czystą poezją, czy bardziej prozą poetycką mimo stosowanej przez autorkę wersyfikacji. W zbiorze Ścieżkami życia. Wiersze zebrane poezja miesza się z prozą poetycką, a nawet czystą prozą. Nie uważam jednak tego mixu za słabość książki. Jedynie przeszkadzała mi zbyt duża powtarzalność tematów, motywów w tekstach. Zdecydowanie lepiej, mocniej by wybrzmiały, gdyby okrojono zbiór z kilku, a może nawet kilkunastu tekstów. Wcale nie jestem przekonana co do tego, że książka mająca aspiracje być summą życia musi być gruba. Jeśli by wziąć pod uwagę same puenty z tego tomu, to jest on próbą udaną stworzenia takiego kompendium. W moim odczuciu - poza wspomnianymi już autentyzmem i uniwersalizmem - właśnie puenty należą do najsilniejszych stron tej poezji. Jest ich tak wiele i są tak piękne, że chciałoby się zacytować wszystkie, ale lepiej będzie jak sami je odkryjecie nabywając tom i go czytając. Teraz wybrałam wiersz, w którym jak w pigułce autorka ukryła całe swoje życie.
"Powrót"
tu
kocie łby kaleczyły
moje bose stopy
ludzie czasem
ranili duszę
chciałam wyjechać
jak najdalej
tylko zatoczyłam
koło
nie można przecież uciec
od siebie
I takie skondensowane wiersze Marii Kościuszko lubię najbardziej. Lubię też jej (p)odpowiedzi, do których dojrzała, doszła wieloma krętymi ścieżkami, a którymi szczodrze się dzieli z nami właśnie w swoich wierszach.
Kim jest Maria Kościuszko? Ona sama nie ucieka od określania siebie jako „starej kobiety”. Co więcej, w swoich wierszach często przywołuje stare kobiety i starców, temat kruchości życia i śmierci.
wokół mnie coraz więcej czarnych dziur
pochłaniają wszystko
dawno nie ma już matki ojca braci
teraz siostra
najmłodsza z trzech
(…)
mój kosmos się kurczy
a ja sama to jeszcze jeden znikający punkt
("Listopad 2010. Barbara")
Jednak jej opowieści o starych ludziach wcale nie są smutne i bynajmniej nie mają nic wspólnego z tanim optymizm. Są to opisy pełne czułości, wyłuskujące ze starości to, co w niej dobre – dojrzałość myślenia, życia, mądrość.
"Refleksja na marginesie"
stare kobiety piszą wiersze
dzielą się z innymi tym co im w duszy gra
mają tak wiele do przekazania
(…)
kiedy wieczorami nie mogą zasnąć
szukają słów z których składają nowe wiersze
stare kobiety przeznaczają je dla wnuków
ich serca są pełne czułości
(…)
niektóre stare kobiety
są samotne
one także piszą wiersze
z uzbieranych słów budują świat
którego nie ma
Myślę, że najlepszym zakończeniem tej recenzji i jednoczesnym podziękowaniem Marii Kościuszko za zaproszenie do odbudowanego przez nią świata będzie poemat jej mistrza - Tadeusza Różewicza.
"Opowiadanie o starych kobietach"
Lubię stare kobiety
brzydkie kobiety
złe kobiety
są solą ziemi
nie brzydzą się
ludzkimi odpadkami
znają odwrotną stronę
medalu
miłości
wiary
przychodzą i odchodzą
dyktatorzy błaznują
mają ręce splamione
krwią ludzkich istot
stare kobiety wstają o świcie
kupują mięso owoce chleb
sprzątają gotują
stoją na ulicy z założonymi
rękami milczą
stare kobiety
są
Hamlet miota się w sieci
Faust gra rolę nikczemną i śmieszną
Raskolnikow uderza siekierą
stare kobiety są
niezniszczalne
uśmiechają się pobłażliwie
umiera bóg
stare kobiety wstają jak co dzień
o świcie kupują chleb wino rybę
umiera cywilizacja
stare kobiety wstają o świcie
otwierają okna
usuwają nieczystości
umiera człowiek
stare kobiety
myją zwłoki
grzebią umarłych
sadzą kwiaty
na grobach
lubię stare kobiety
brzydkie kobiety
złe kobiety
wierzą w życie wieczne
są solą ziemi
korą drzewa
są pokornymi oczami zwierząt
tchórzostwo i bohaterstwo
wielkość i małość
widzą w wymiarach właściwych
zbliżonych do wymagań
dnia powszedniego
ich synowie odkrywają Amerykę
giną pod Termopilami
umierają na krzyżach
zdobywają kosmos
stare kobiety wychodzą o świcie
do miasta kupują mleko chleb
mięso przyprawiają zupę
otwierają okna
tylko głupcy śmieją się
ze starych kobiet
brzydkich kobiet
złych kobiet
bo to są piękne kobiety
dobre kobiety
stare kobiety
są jajem
są tajemnicą bez tajemnicy
są kulą która się toczy
stare kobiety
są mumiami
świętych kotów
są małymi
wysychającymi źródłami
pomarszczonymi owocami
albo tłustymi
owalnymi buddami
kiedy umierają
z oka wypływa
łza
i łączy się
na ustach z uśmiechem
młodej dziewczyny
Agnieszka Sroczyńska
Nie uciec od siebie
Kim jest Maria Kościuszko? Nie znajdziecie jej w Wikipedii, już szybciej na Facebooku. Ja znalazłam ją na Liternecie.pl kilka lat temu. W przeciwieństwie do większości zgromadzonego tam towarzystwa wykazywała się nie tylko wysoką kulturą słowa, ale i stoickim spokojem. Zbliżyła nas do siebie miłość do poezji Tadeusza Różewicza. Jej wiersz Stary Poeta...
2019-12-25
Pod spojrzeniem ks. Tischnera
Prawie rok temu uczestniczyłam w spotkaniu-wykładzie poświęconym osobie ks. prof. Józefa Tischnera, a wygłoszonym przez Wojciecha Bonowicza. Nosił on znaczący tytuł: „Mądrość, która daje nadzieję”. Spotkanie opisałam na swoim blogu: https://www.facebook.com/notes/o-literaturze-otwarcie/odpowied%C5%BA-na-g%C5%82%C3%B3d-polak%C3%B3w/234718427337927/
Wspominam o nim teraz, bo jestem po lekturze książki „Mądrość człowieka gór” (Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2019), która jest dla mnie jak przedłużenie, rozwinięcie tamtego wykładu. Składa się z 25 tekstów, w większości homilii ks. Tischnera. Jak pisze Autor ich wyboru i opracowania - Wojciech Bonowicz – „potraktować można [je] jako swoistą s u m m ę p o d h a la ń s k ą” [Tischnera]. W przeciwieństwie do wielu publikacji poświęconych ks. Tischnerowi, które wydał ZNAK w ostatnich latach, nie są to teksty nieznane. Jak podaje wydawca w nocie końcowej: „Zebrane w niniejszym tomie teksty w większości miały swoje pierwodruki, ale na ogół w publikacjach dziś już trudno dostępnych”. Trudny dostęp wydaje się być wystarczającym powodem do powołania tej książki. Ale po jej lekturze widzę inny równie ważny powód - aktualność podejmowanych w tych tekstach problemów. Należą do nich m.in.: kwestia rozumienia kategorii narodu i nacjonalizmu, pytania o wartość, znaczenie kultury (w tym kultury ludowej) oraz zawsze aktualne pytania dotyczące kondycji ludzkiej (jej zalet, godności i słabości).
Wiem, że określenie „zbiór kazań” może działać odstręczająco, szczególnie na tych, którzy nie poznali kaznodziei z prawdziwego zdarzenia. Napisanie i wygłoszenie wartościowego kazania jest trudną sztuką, zbyt często bagatelizowaną przez samych kaznodziejów, jak stwierdził autorytet w tej dziedzinie - ks. Adam Boniecki - podczas jednego ze spotkań też opisanych na moim blogu: https://www.facebook.com/notes/o-literaturze-otwarcie/g%C5%82os-w-sprawie-j%C4%99zyka/269838280492608/
Ale wierzę, że dla tych, którzy mają otwarte głowy i chcą zgłębiać tajniki – nie tylko wiary i kultury, o których najwięcej wspomina się w tej książce – ale również tajniki pisania, przemówień, lektura „Mądrości człowieka gór” może być bardzo pouczającą lekcją. Bez wątpienia ks. Tischner był mistrzem budowania interakcji z słuchaczami, dlatego warto uczyć się od najlepszych. Jednak tych, którzy nie czują potrzeby głoszenia żadnych mów przed nikim, zapewniam, że znajdą w tych tekstach bogactwo myśli, z którego będą mogli skorzystać tylko na własny prywatny użytek. Co istotne, bogactwo podane w formie bardzo przystępnej dla wszystkich.
Nie będę wiele rozprawiała na temat tej książki. Podzielę się tylko tym, co najbardziej mnie w niej ujęło. Zacznę od okładki, na której króluje jeden z symboli Podhala – kwiat dziewięćsiła. Jego też przywołuje ks. Tischner w jednym ze swoich kazań zamieszczonych w książce dla wytłumaczenia sensu piękna, sensu „niepożytecznej” sztuki. Zanim jednak rozwinę ten – najbardziej intrygujący mnie ze wszystkich poruszanych w książce – temat, wspomnę o pewnym drobiazgu, widniejącym na okładce właśnie, a który – w moim odczuciu – drobiazgiem jednak nie jest. Chodzi o wstawienie przed imieniem Autora skrótu „ks.”. Jest to zabieg wcale nieoczywisty i wielu autorów stanu duchownego rezygnuje z niego wydając swoje książki. Wciąż zadaję sobie pytanie, czy to dobrze, czy źle. Z punktu widzenia krytyka literackiego to jest raczej obojętne. Raczej, bo zależy od krytyka. Jeżeli jest nastawiony wrogo do kleru, to pewnie takie oznaczenie autora działa na niego jak płachta na byka. Jednak z punktu widzenia osoby wierzącej może to stanowić rodzaj świadectwa. Dla mnie osobiście to podkreślenie ważności powołania autora, nierozerwalności stanu duchownego z jego osobą. Dlatego cieszy mnie taka decyzja wydawcy, na którą (przypuszczam) miał wpływ Autor wyboru i opracowania – Wojciech Bonowicz. Podczas wspomnianego wykładu o ks. Tischnerze powiedział rzecz znamienną, że Tischner dla swojego otoczenia – poza różnymi rolami, które pełnił - zawsze pozostał księdzem (co zresztą w środowisku naukowym nie zawsze było obojętne, bywało też dyskredytujące). Zrobię tutaj dygresję, ale wiążącą się z powyższym tematem. Myślę, że mało kto podejmuje ten temat – o roli duchownego we współczesnym świecie. Czy ma być kumplem, czy niedostępnym mentorem? Ś.p. o. Jan Góra opowiadał, że po „zsyłce” do Poznania i powierzeniu mu pieczy nad duszpasterstwem akademickim był przerażony, jak się odnajdzie w tej nowej roli. No i mówiąc najoględniej wybrał drogę „spoufalania się” ze studentami, do czasu aż jedna z tych młodych osób nie powiedziała mu: „Ja potrzebuję ojca, nie kolejnego kumpla”. Myślę, że coś podobnego mogłabym powiedzieć autorom stanu duchownego – potrzebuję Waszego świadectwa, Waszego przyznania się do swojego powołania właśnie na okładkach Waszych książek, dużo mniej potrzebuję kolejnego świeckiego autora. Koniec dygresji.
A teraz o samych tekstach ks. Tischnera zawartych w tej książce. Są stosunkowo krótkie, właściwie to zadziwiająco krótkie jak na tak mądrego człowieka, który zapewne mógłby je rozbudować, ale jednak – z jakichś powodów – tego nie zrobił. Ich czytelność świadczy o jego niezwykłej skromności, niepopisywaniu się erudycją dla zaspokojenia swojej próżności, ale o przedkładaniu dobra człowieka, do którego zwracał się w taki sposób, żeby ten był w stanie zrozumieć sens przekazu. Sam Bonowicz w tekście będącym rodzajem posłowia zatytułowanego „Woda ze źródła” też zachwyca się tą skromnością profesora filozofii: „Jest coś niezwykle ujmującego w tym, że w wielu góralskich homiliach ten wybitny kaznodzieja pomniejszał własną rolę, czyniąc siebie jedynie komentatorem cudzych tekstów: opowiadań Tetmajera, wierszy podhalańskich poetek i poetów czy góralskich pieśni.”
Kazaniom na potrzeby książki nadano tytuły, co uważam za zabieg bardzo trafiony, właśnie idący w stronę, w którą szedł ks. Tischner w swoich kazaniach, czyli czytelności i przezroczystości. Poza tym całą książkę podzielono na 4 rozdziały zatytułowane porami roku. Nie był to zabieg czysto estetyczny, bo jak tłumaczy w posłowiu Bonowicz: „Czytając podhalańskie teksty Tischnera, warto pamiętać, że zrodziła je kultura ściśle spleciona z naturą – w górach i na terenach podgórskich wyjątkowo piękna, ale też szczególnie wobec człowieka surowa. Tischner nie mówił o tym wiele, niemniej jego podhalańską aktywność wyznaczały kolejne święta i uroczystości, zawsze w jakiś sposób zwieńczające dany okres roku.”
Książkę dodatkowo ubogacają piękne fotografie przedstawiające Podhale, które współgrają z kolejnymi rozdziałami. Zresztą w tej książce wszystko od początku do końca współgra ze sobą. I nawet jeśli w jakimś momencie czytelnik nie może zgodzić się z wygłoszoną przez księdza profesora prawdą (mnie zraziło tylko jedno stwierdzenie o tym, że w procesie budowania domu mężczyzna jest „od mądrości”, a kobieta od miłości), to jednak nie czuje się przez niego zdominowanym, umniejszonym, czy oskarżonym. A to są główne grzechy kaznodziejów (bywają i pisarzy).
Tak jak już wcześniej wspomniałam, najbardziej ujęły mnie fragmenty dotyczące rozumienia kultury i sztuki, wyłuszczające wartość, znaczenie piękna dla rozwoju (duszy) człowieka. Przywołam kilka z nich:
O KULTURZE
„Kultura ludzi gór. Co to jest ta kultura? To jest prawda. Prawda o górach, prawda o lasach, to jest prawda o potokach – i to jest prawda o ludziach. (…) Trzeba nam tę kulturę uszanować. Trzeba przed tą kulturą kolano zgiąć i trzeba ją pielęgnować. Ojcowski obyczaj, ojcowską pieśń, ojcowski ubiór, ojcowską prawdę. Bo jest w tym wszystkim p r a w d a. I jakby człek tę prawdę stracił, to jakbyś człeku duszę stracił. Bo jak człek nie wie, kim jest, to tak, jakby siebie stracił. Przypatrz się czasem na pijanego, co przy drodze leży. W czym jego bieda? Siebie stracił, nie wie, kim jest. Tak samo i z nami. Trzeba nam tej prawdy strzec, tej prawdy bronić, tę prawdę szanować.”
(z rozdz. „Boski młyn”)
O ARTYSTACH i PIĘKNIE
„Dzieło artysty jest jakby znakiem przy drodze, drogowskazem do miasta prowadzącym. Kto znalazł się w mieście [w Królestwie Bożym], ten nie potrzebuje drogowskazu. Drogowskazu potrzebują ci, co błądzą. (…)
Sabała był jakby tym mostem, po którym ludzie dochodzili prawdy gór. Są ludzie, co mają oczy ku widzeniu, a nie widzą, i mają uszy ku słyszeniu, a nie słyszą. Ludziom takim trzeba otworzyć oczy, otworzyć uszy. I to jest właśnie zadanie artysty: otwierać oczy i uszy! Artysta dokonuje jakby drugiego stworzenia świata. Bóg stworzył świat dla siebie, a artysta stwarza świat dla ludzi, dla nas. Artysta pokazuje prawdę świata, bez artysty ludzie chodziliby po świecie jak we śnie. Głodni – nic, tylko by chleba szukali. Spragnieni – wypatrywaliby wody. Zmęczeni - czekaliby, kiedy usną, kiedy odpoczną. I zawsze byliby tam, gdzie nie trzeba. Artysta każe ludziom przystanąć, zadziwić się światu, zadumać, zachwycić, zapłakać nad cudzym nieszczęściem, uradować się cudzym szczęściem – myśleć nie tylko o sobie. (…)
Artyści (…) to także wielcy czciciele piękna. Jeśli mówią o prawdzie, to zawsze w osnowie piękna. Artyści żyją przez piękno i umierają przez piękno. Z piękna bierze się siła tych znaków, które stawiają artyści. A czymże jest piękno? Na to pytanie nikt jeszcze nie odpowiedział. Ale wiadomo jedno: ono jest jak światło, które do nas przychodzi z drugiej strony świata. (…)
piękno jest wolne. (…) nie przywiązane do niczego, jest wiekuiste. I dlatego, kiedy człowiek pięknem się nakarmi, to mu skrzydła do duszy przyrastają. I czuje w duszy swojej wolność. Znaki, które buduje artysta, prowadzą na drugą stronę świata: tam, gdzie wszystko jest wolne.”
(z rozdz. „Drogowskazy”)
O FOTOGRAFIACH i ŚWIĄTKACH
- tekst pochodzi ze wstępu do albumu fotografii Stanisława Gadomskiego, przedstawiających kapliczki, krzyże i figury przydrożne Podbeskidzia i Podtatrza
„Zdjęcia uczą nas, jak mieć <oczy ku widzeniu i uszy ku słyszeniu>.
(…) oto o kilka kroków od nieszczęsnej cywilizacji nasza ziemia ukazuje nam zupełnie inną twarz – twarz przydrożnego Świątka. (…) Prawdę określa Świątek. Kiedy patrzy, to jakby ta ziemia patrzyła na ciebie.
Kiedyś Søren Kierkegaard napisał: <Widzi się tyle, na ile jest się widzianym>. Zazwyczaj nie pozwalamy na siebie patrzeć, nie pozwalamy się widzieć. Gdy czujemy, że ktoś na nas patrzy, natychmiast nakładamy zasłonę lub maskę. (…) Ze Świątkami Stanisława Gadomskiego jest inaczej. To one na nas patrzą. Zanim założymy maskę, już jesteśmy zauważeni i odkryci. Spojrzenia Świątków obnażają nas. Wydobywają z nas nieoczekiwane uczucia, nastroje, myśli. Kto się spieszy, pyta, gdzie się spieszy i po co. Kto się gniewa, staje naprzeciw swego gniewu i pyta: po co? Kto nie wierzy, zaczyna szeptać <Ojcze nasz… > . Kto wierzy, ten odkrywa, jak wielką niewiarą jest jego wiara. Pod spojrzeniem Świątka człowiek czuje się jak ziarno, które musi obumrzeć, by wydać jaki taki owoc.”
(z rozdz. „Oczy ku widzeniu”)
Po lekturze „Mądrości człowieka gór” chciałoby się sparafrazować ostatnie cytowane zdanie - pod spojrzeniem ks. Tischnera człowiek czuje się jak ziarno, które musi obumrzeć, by wydać jaki taki owoc. Polecam Wam tę książkę gorąco.
Agnieszka Sroczyńska
Pod spojrzeniem ks. Tischnera
Prawie rok temu uczestniczyłam w spotkaniu-wykładzie poświęconym osobie ks. prof. Józefa Tischnera, a wygłoszonym przez Wojciecha Bonowicza. Nosił on znaczący tytuł: „Mądrość, która daje nadzieję”. Spotkanie opisałam na swoim blogu:...
Zaplątani w korzenie
Kilka miesięcy temu po pewnym spotkaniu autorskim, w kolejce oczekujących na dedykację, zagadnęła mnie nieznajoma dziewczyna. Była nią Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska. Zaskoczyła mnie jej otwartość, życzliwość, naturalność i jakiś rodzaj uwagi, którym mnie obdarzyła (tym bardziej, że należę do osób tzw. mało rzucających się w oczy). Na koniec krótkiej konwersacji wręczyła mi czarny tomik. Był to "Krąg ochronny", jej trzeci tom poezji wydany przez Bibliotekę Kraków (co już stanowi swoistą recenzję). Jego premiera odbyła się jesienią zeszłego roku podczas krakowskiej Nocy Poezji 2018.
Autorka wpisała mi dedykację do tego tomiku. Brzmi ona tak: „Nie wstydź się mówić i nigdy nie przerywaj, bo jak ma się coś do powiedzenia, trzeba to powiedzieć, a nawet KRZYCZEĆ”.
Wspominam o tych prywatnych akcentach, bo one wiele mówią o Autorce Kręgu ochronnego i jednocześnie oddają ducha tego tomu. Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska należy do poetek, które traktują poezję śmiertelnie poważnie. Na marginesie, takie podejście jest mi najbliższe (chociaż szanuję również inne, oględnie mówiąc – mniej poważne). Zdarzają się wiersze, które zdają się być zbudowane z upuszczonej krwi autora. Dla mnie takimi właśnie są wiersze z Kręgu ochronnego. Ale to „upuszczenie krwi” nie ma nic wspólnego z tanim szafowaniem okrutnymi obrazami i chęcią wywołania w nas wstrząsu. Przeciwnie, mimo ciężkiej tematycznie materii, która pojawia się w wielu wierszach, jednym z uczuć towarzyszących mi przy ich lekturze był spokój. W jednej z recenzji tego tomu spotkałam się z określeniem go jako rodzaju autoterapii. Jednak sama odnoszę wrażenie, że jest on raczej jej wspaniałym owocem niż narzędziem. Co więcej, Autorka wręcz zaraża czytelnika swoim spokojem, afirmacją życia, odwagą decyzji. Dlatego jeśli już miałabym nadać tej książce cechy terapeutyczne, to bardziej skierowane byłyby w stronę czytelnika właśnie. Ale nie jest to „terapia” przeprowadzana na kozetce w zamkniętych czterech ścianach, tylko w drodze. Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska zabiera nas w podróż do świata swojego dzieciństwa, a nawet dalej – do świata swoich przodków. Ona dobrze rozumie słowa z wiersza Wojciecha H. Borkowskiego: „nie wziąłem się / z niczego / przecież // niekiedy dochodzą do mnie porozrzucane wieści / z których nie mogę nigdy złożyć raweńskich mozaik”
(Przystanek kolejowy Świętajno, późny wieczór, 1 listopada a.d. 1998)[1]
Tom otwiera przepiękny i zarazem kluczowy dla całości wiersz "Krąg ochronny".
"Przychodzisz, a oni już są.
czekają, by przekazać klucze,
kombinacje mierzwiących
w różnych warstwach win.
wyjść z cienia. zagnieździć
w tobie pękate i nierozwinięte
wsze- światy. uziemić.
mów, co chcesz, upieraj się,
że jesteś wolny, nikogo/nic-
z-ego nie potrzebujesz
- oni są. słowo w słowo,
ręka w rękę, w krwi i łzach.
nawet gdy odejdą, dalej są.
wskazują, co robić i dlaczego.
nadal ciągną w swoją stronę,
nadal ciągną na swoją stronę."
Autorka stawia sprawę jasno – od korzeni, genetyki, rodziny nie da się odciąć i nie wolno ich zbagatelizować budując swoje dorosłe życie. Ich wpływ na nasze późniejsze wybory jest niepodważalny.
"(…) noszę jego nazwisko, jedna krew w nas,
lęki, rozbuchane emocje i ambicje – nie ma co
się czarować, że jest inaczej. może mogłoby być,
lecz jest jak jest i to jest wyznacza kierunek.
(…)
czasem jednak przemawia przeze mnie
nieposkromioną bielaruskają dušą."
("Nazwiskiem toczy się i toczy")
Świadomość tych genetyczno-społecznych zależności jest niezbędna, by nauczyć się kierować własnym życiem, a nie pogrążać się w koleiny przejętych ról, stereotypów. A tych nie brakuje w naszym społeczeństwie. Jednym z nich jest stereotyp „porządnej kobiety”, matki, żony. Autorka odmalowuje w tomie wiele portretów kobiet, które były ważne w jej życiu, m.in. matki czy babki Heleny. Są to kobiety, które poświęciły się rodzinie. Ale określenie „poświęcenie” w tym przypadku ma wydźwięk nieoczywiście pozytywny. Jednym z bardziej przejmujących wierszy opowiadających o losach kobiet - wepchanych jakby bezwolnie w utarte role - jest wiersz "Pojezierze".
"(…) proste kobiety – czytające do poduszki
Biblię, rodzące podczas sianokosów
przaśne córki, jak gdyby nigdy nic
tracące zarodki na kartofliskach
- one noszą w sobie kaganek.
pod spalonymi słońcem rzęsami
i płochym uśmiechem noszą też strach
(…) wstyd, cichy powiernik
tulący ich nocne pomruki, odstępstwa,
próby odejścia, wszelkie przejawy
sięgania za linię. wiejski krajobraz."
Jak zaznaczyłam we wstępie Autorka w tomie dotyka ciężkich tematów. Poprzez opisywanie trudnych osobistych doświadczeń wskazuje często na ogólnospołeczne problemy. Jednym z nich jest uzależnienie od alkoholu i wpływ nałogu członka rodziny na bliskich. Poznałam wiele tekstów opowiadających o chorobie alkoholowej i współuzależnieniu, a mimo to wiersz "Hopak" poraził mnie swoją trafną wymową.
"(…) próbuje sprzedać strach
każdemu, kto zbliży się choćby na milimetr.
kiedy ma dość, trzaska drzwiami i grozi:
idę się powiesić. płacze i wmawia w siebie
jeszcze więcej nieszczęść. a my siedzimy,
wodząc oczami po sobie lub suficie
i po raz kolejny próbujemy uratować
roztrzaskanego na kawałki chłopca.
na drugi dzień nic nie pamięta.
my pamiętamy, to rozsadza się w nas
i wiemy, że on pamięta. tylko wstydzi się
wady swojego serca. wrażliwość zabija
powoli, a nikt nie chce umierać na raty."
Autorka prowadzi nas od miejsca do miejsca – od świętokrzyskiego do Szczecina, od wsi do miasta. Pokazuje nam zarówno piękno tych miejsc jak ich brud. Pokazuje siłę, dobroć, odwagę ich mieszkańców jak ich mniej lub bardziej skrywane słabości, grzechy. W którymś momencie „tłumaczy się”, dlaczego to robi, dlaczego snuje swoją opowieść.
"(…) naprawdę
staram się wejść w nurt codzienności,
wywołać normalność. rytm dnia
dostosować do rubryk w kalendarzu.
ale to wraca. samo. nie chce odejść,
pozwolić mi decydować.
odsuń ciernisty żal na bok i pomyśl:
jak niby mam przestać pisać,
płynąć przez wersy poezji,
na podniebieniu nie szukać więcej
smaków słowa. jak? skoro oboje
pochodzimy z rodu gawędziarzy.
("Zamiast rannego wychodzenia")
Zatem zdaje się, że nie tyle chęć przejścia autoterapii czy terapii, co kolejna odziedziczona predyspozycja pchnęła Autorkę do stworzenia "Kręgu ochronnego". To jednak nie wyklucza możliwości, by wiersze z tego tomu pełniły funkcję terapeutyczną. Tym bardziej, że w jednym z nich Autorka zwraca się do czytelnika w ten sposób:
"(…)zamiast kolejny dzień użalać się
nad sobą, dowiedz się, jak cierpka
jest krew, czym upadek lub rozpacz
bez granic, skok na spadochronie.
bądź dla siebie dobry niczym liść
miłorzębu lekko opadający na darń.
bądź łagodny, bo może jedynie
zapomniałeś, że z życia wyrasta się
podobnie jak z wiklinowej kołyski."
("Tygrysie oko. na pamiątkę")
Predyspozycja predyspozycją, jednak sam talent literacki Agnieszki Wiktorowskiej-Chmielewskiej bez jej doskonałego warsztatu nie stworzyłby tego tomu. Wykazała się w nim zarówno umiejętnościami cechującymi dobrego gawędziarza-kronikarza jak i sprawnym posługiwaniem się środkami poetyckimi. Jej prozatorskie opisy ukrywają drugie dno, nie nazwane wprost, budowane za pomocą metafor jak w wierszu "Pod wieczór".
"Przyjechali w sprawie stryjka.
zabrali ojca, reszcie kazali dojechać.
dwie godziny siedział na torach.
mrok pożerał kruche światło.
w worku szczątki
zakrwawione bólem."
Ten wiersz jest też dobrym przykładem umiejętności Autorki „zwięzłego kumulowania treści”, o której Tadeusz Różewicz mówił tak: „W wierszu na trzydziestu linijkach bywa takie skupienie materii, którego czasem nie osiągnie się na trzystu stronach.” (z wywiadu dla „Trybuny Ludu” 293/1975).
Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska w stosunkowo krótkich wierszach zmieściła wiele bogatych, trudnych do opowiedzenia historii, nadających się na zbudowanie powieści. Co ważne, uczyniła to językiem nikogo nie oskarżającym i nie raniącym.
Nawiązując do wspomnianej we wstępie dedykacji - ani przez chwilę nie miałam ochoty przerywać Autorce jej poetyckiej gawędy o korzeniach. A ponieważ, jak sama stwierdziła – opowiadanie jest dla niej koniecznością - nie mam wątpliwości, że jeszcze nie jedną historię nam opowie - wierszem. Na co czekam.
Kto jeszcze nie poznał "Kręgu ochronnego", tego gorąco namawiam do jego poznania. Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska daje nam w nim cudowną lekcję - jak mówić o rzeczach najtrudniejszych językiem, który nikogo nie kaleczy.
Agnieszka Sroczyńska Kostuch
[1] Wojciech Hieronymus Borkowski, List z detencji, Convivo, Warszawa 2018.
Recenzja ukazała się w "Akancie" nr 7/2019.
Zaplątani w korzenie
Kilka miesięcy temu po pewnym spotkaniu autorskim, w kolejce oczekujących na dedykację, zagadnęła mnie nieznajoma dziewczyna. Była nią Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska. Zaskoczyła mnie jej otwartość, życzliwość, naturalność i jakiś rodzaj uwagi, którym mnie obdarzyła (tym bardziej, że należę do osób tzw. mało rzucających się w oczy). Na koniec...
Szept Bonowicza. Słowa, które układają mi świat.
Kiedyś, w dodatku stosunkowo niedawno, w tekście „Moje okno na muzykę”, który odnosił się do wywiadu-rzeki Wojciecha Bonowicza z Wojciechem Waglewskim, zawarłam takie oświadczenie:
„Nie ośmielam się pisać recenzji tej książki (chociaż strasznie mnie kusiło), głównie ze względu na to, że Wojciecha Bonowicza uważam za autorytet w dziedzinie literatury i każdą książkę, która wychodzi spod jego ręki, za majstersztyk.”
(https://slawek-orwat.blogspot.com/2019/03/agnieszka-kostuch-moje-okno-na-muzyke.html?m=1&fbclid=IwAR2LmP2RVA_nkUxbZuLzVwZkX_VbaHFXY2ZjyoxWB3bTZDsviIx5P-BI4fA)
Faktycznie miałam na myśli szerszą deklarację: nie ośmielę się napisać recenzji ŻADNEJ jego książki. Ale kurczę, jak nie pisać?... skoro znowu mnie zachwycił. Tym razem „Dziennikiem końca świata” (Znak, Kraków 2019). Kiedy po raz pierwszy dotarła do mnie zapowiedź tej książki, wywołała we mnie konsternację, czyżby również Bonowicz – słynący ze swojej dyskrecji, jeśli chodzi o życie prywatne – uległ naciskom, namowom, by opublikować swoje najbardziej prywatne z notatek? Ale później natknęłam się na informację, że będzie to zbiór felietonów, czyli nie do końca forma dziennika. Z pewną obawą otworzyłam książkę, gdy już do mnie dotarła. Co Bonowicz tym razem chce nam „sprzedać”? Teraz, znając już zawartość "Dziennika…" nazwałabym wstęp Autora przewrotnym. Nie pokrywa się z moimi odczuciami, które mam po lekturze. Ale chyba właśnie o to chodziło Autorowi, by kolejny raz pokazać nam, byśmy nie wierzyli tak szybko różnym deklaracjom, przepowiedniom (o końcu świata chociażby), politycznym obietnicom. Zdradzam troszkę zamysł Autora? I tak przeczyta te słowa niewielu, ale ci, którzy przeczytają, wierzę, że zapragną przeczytać ją tym bardziej od deski do deski i pobiegną po nią do księgarni (również tej w komputerze czy smartfonie).
Zacznę od tego, że w książce aż kipi od humoru. I jest to rodzaj humoru, który najbardziej lubię, czyli inteligentny, ale nie chamski, nie przyklejający łaty i patrzący z góry na wszystkich. Humor, który wirtuozersko wyśmiewa różne ludzkie przywary, nie wyłączając osoby samego Autora. Drugą cechą tego „dziennika”, który przypomina kolorowy ”patchwork” zszyty z różnych gatunków literackich (felietonu, reportażu, poezji, pamiętnika, groteski), jest plastyczność opisów. Ale akurat ona nie dziwi wiernego czytelnika tekstów Bonowicza. Charakteryzuje ją szczegółowość, naturalizm, wiarygodność. Bonowicz od dawna jest uważnym obserwatorem rzeczywistości. I właśnie od tej kwestii – jego oglądu rzeczywistości - zaczyna swoją książkę.
"(…) na ogół chętnie chodzę, śledzę, podsłuchuję. Taki zawód. Interesuje mnie, o czym i jak ludzie rozmawiają. (…) Nie żebym rwał się i od razu to, co podsłuchane, przekazywał dalej. Niemniej to, co tu zapisuję, ten dziennik niby, jest jakoś głosem wspólnym, głosem głosów, nie tylko pojedynczym." (s. 8-9)
W tych słowach Bonowicz pokazuje to, co najbardziej (w moim odczuciu) cechuje go jako pisarza: uważność i dyskrecja. W dalszej części tego wywodu o pisaniu przechodzi do kwestii bardzo mi bliskiej: jak mówić/pisać do „nie-swoich”? Do takich, którzy nie podzielają naszych poglądów?
"Mamy <swój świat>, <swoją> prawdę, <swoje> wartości. Jeśli już musimy stanąć naprzeciwko <nie-swojego>, to na ogół milczymy ,czekamy, może nie trzeba będzie rozpoczynać dyskusji, a tym bardziej bitwy. (…) Tyle że słowo, które jest tylko <swoje>, mowa tylko dla <swoich> nigdy nie stanie się prawdziwym argumentem. Trzeba znaleźć inne słowo, takie słowo, które to, co rozdzierane konfliktami, na chwilę połączy. Jakie to słowo? Zawsze takie samo? Nie wiem, ale wiem, że gdzieś takie słowo jest. Kiedy tak chodzę i podsłuchuję, wierzę, że je znajdę." (s. 10)
Poruszające. Chciałabym czytać, słuchać więcej publicystów deklarujących taką otwartość. Ale poza ks. Adamem Bonieckim nie słyszę takich głosów. Być może za mało czytam, za mało nasłuchuję. Oby to była przyczyna ich niesłyszenia, a nie inna. W książce są liczne odwołania do politycznej sytuacji w Polsce, zarówno wprost jak i w formie zawoalowanej, której przykładem jest groteskowe opowiadanie "Zapiski obywatela". Autor zadedykował je Sławomirowi Mrożkowi. Jest to parodia odwołująca się do pomnikowego już Herbertowskiego "Raportu z oblężonego miasta", w moim odczuciu genialna. Autor wykazał w niej dużą dawkę dystansu nie tylko do miłosiernie nam panującego rządu, ale i do siebie samego. Postać staruszka, będącego alter ego byłego ministra obrony AM, odmalował tak zabawnie, że wszystkie moje strachy zaczęły się trząść, ale ze śmiechu. Przytoczę początek dla lepszego zobrazowania kunsztu tego języka:
"Ponieważ w mieście brakuje dowódców, władze ogłosiły akcję: <Generał w każdej rodzinie!>. Natężyłem się, ale pękły mi szelki. Żona powiedziała, że ich nie naprawi i żebym lepiej siedział w domu. (…) Za to mieszkający w bloku naprzeciwko staruszek od wczoraj chodzi z fuzją. Staruszek ma wprawdzie zapalenie spojówek, ale ponieważ zgłosił się w urzędzie miasta jako pierwszy, dostał zgodę na strzelanie bez ostrzeżenia. Dobrał sobie kilku młodych chłopaków, którzy chodzą za nim i na zmianę mu tę fuzję ładują. Najbardziej gorliwemu z nich staruszek podarował medal, który miał w domu." (s. 51-52)
Więcej nie będę zdradzała. Czytajcie sami i śmiejcie się na zdrowie. Jak się okazuje można wyśmiać każdy „koniec świata” , również ten polityczny ;) Bynajmniej nie chcę pozostawić tych, którzy jeszcze książki nie znają, z wrażeniem, że będą mieli do czynienia z książką publicystyczną, odwołującą się tylko do zagadnień społeczno-politycznych naszego kraju. Tak jak wspomniałam wcześniej "Dziennik" Bonowicza przypomina kolorowy patchwork i to nie tylko ze względu na różne formy, ale i treści. Znajdziecie w nim bardzo osobiste wspomnienia jak wizyta w domu Krystyny Miłobedzkiej, którą Autor obdarza wyjątkową estymą, czego daje dowód m.in. przywołując ją i jej poezję na swoich spotkaniach autorskich. Akurat zacytowana na początku jego druga deklaracja, że "Dziennik" będzie „wielogłosem” okazała się prawdziwa. Dlatego obok komiczno-dramatycznej relacji z przejażdżki pędzącą taksówką, znajdziemy wzruszające opisy: wsi (jaką zapamiętał Autor z dzieciństwa), leczącej dłoni babci, Ahmeda, policjanta, który zginął podczas zamachu na siedzibę redakcji w Paryżu czy też fenomenalny opis pasażera „pod wpływem”, z siatami, gadającego do niewidzialnych kompanów. Nawet swojemu kotu Leonowi Autor oddał głos. Bo kota się nie zostawia i się nie wyjeżdża, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział ;)
Na koniec wspomnę o słowach, które nie dają mi spokoju odkąd usłyszałam je z ust bardzo mądrego księdza (to nie ironia, naprawdę uważam, że jest mądry i ma dobrą wolę). Chodziło o ”Tygodnik Powszechny” (dalej: TP) i jego opinię, że nie wszystkie treści , które prezentuje, są dobre, że niektóre wprowadzają ludzi w błąd, a taka „mieszanina” jest po prostu niebezpieczna dla kogoś, kto nie umie rozeznać, co jest dobre, a co złe (na marginesie, śmiem twierdzić, że to „rozeznawanie” to trudna sztuka dla każdego i że uczymy się jej przez całe życie). W domyśle chodziło mu też o relatywizm, który jest często podawanym zarzutem wobec redaktorów TP ze strony środowisk radykalnie katolickich. Wojciech Bonowicz pisze felietony dla TP i wydaje się, że utożsamia się z filozofią tego pisma, czyli m.in. ideą „otwartego Kościoła”. Wspominam o tym z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że Autor w końcowej notce umieścił informację, że pisząc "Dziennik" końca świata wykorzystał niektóre felietony publikowana w TP w latach 2017-2019. Po drugie dlatego, że pomyślałam sobie, że ta książka przynosi odpowiedź na pytanie: czy Wojciech Bonowicz jest relatywistą? Dla mnie brzmi ona jednoznacznie: nie. Bonowicz udowadnia , że otwartość nie musi spychać człowieka w relatywizm. Człowiek otwarty na „nie-swoich” może mieć bardzo jasny system wartości, którym jest wierny. A ci, którzy by mieli wątpliwości, jakie wartości są dla Bonowicza priorytetowymi, niech przeczytają ten fragment "Dziennika":
"Dobrze jest znać umiar w pracy, kupowaniu, leczeniu się, podróżowaniu i w każdej innej rzeczy, nie wyłączając zachwytu. Dobrze jest przeczytać przynajmniej siedem książek w roku. Dobrze jest od czasu do czasu posłuchać wykładu kogoś wybitnego, nawet jeśli miałoby się tego wykładu nie rozumieć. Nie należy wierzyć w śmierć autorytetów; ludzie naprawdę wybitni nie zachowują się podle, co najwyżej czasem mogą o czymś zapomnieć. Autorytet rozpoznaje się po tym, że kiedy siądzie w jego pobliżu, człowiekowi robi się lżej na sercu.
Dobrze jest znać trochę biologii, fizyki, matematyki, historii, politologii, filozofii, a nawet teologii. Dobrze jest znać języki (…) Dobrze jest mieć do ludzi z innych krajów stosunek sympatyczny. (…)
Należy szybko wybaczać, bo długie wybaczanie łatwo staje się pamiętliwością. Dobrze jest ulegać namowom ludzi ufnych, naiwnych i bezinteresownych. Każdy, kto ma pieniądze, niech się nimi podzieli z tymi, którzy nie umieją ich wydawać .Zawsze trzeba stać po stronie ofiar i tych, którzy nie mają głosu. Dobrze mieć niepełnosprawnego przyjaciela. Dobrze jest chodzić z dziećmi do ludzi starszych i samotnych. Dobrze jest dawać zwierzętom schronienie i traktować je jak członków rodziny.
(…) choć ludzie bywają denerwujący (niekiedy w najwyższym stopniu), to jednak bez nich byłoby jakoś dziwnie. Dobrze jest myśleć o nich jako o bliźnich, cokolwiek to znaczy.
Dobrze jest – ze wszech miar dobrze – jeśli się kogoś lubi, przytulać go." (s. 182-183)
Może pogłoski o tym, że świat się kończy, bardziej nas zmobilizują, żeby przejąć się słowami Poety? On sam nie ma złudzeń, że tak się stanie, nie na skalę globalną.
"Tego, co poetki, poeci szepczą nam na ucho, nikt nie będzie powtarzał na dachach. Ale dobrze wiedzieć, że jest ktoś, kto w tym świecie podniesionych głosów próbuje mówić rzeczy ważne – szeptem." (s. 92-93)
Słyszycie szept Bonowicza?
Agnieszka Sroczyńska
Szept Bonowicza. Słowa, które układają mi świat.
Kiedyś, w dodatku stosunkowo niedawno, w tekście „Moje okno na muzykę”, który odnosił się do wywiadu-rzeki Wojciecha Bonowicza z Wojciechem Waglewskim, zawarłam takie oświadczenie:
„Nie ośmielam się pisać recenzji tej książki (chociaż strasznie mnie kusiło), głównie ze względu na to, że Wojciecha Bonowicza uważam za...
Wspaniała.
Wspaniała.
Pokaż mimo to