rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Trudno nam pogodzić się z faktem, że ludzie, miejsca, przedmioty związane z naszym dzieciństwem, młodością, z latami minionymi, zmieniają się, starzeją, niszczeją, ustępują miejsca nowemu, które przecież naturalną koleją rzeczy musi nastąpić. W braku innego wyjścia godzimy się z nieuniknionym. My także dojrzewamy, potrzebujemy przestrzeni, ciągnie nas ku przyszłości. To co było stanowi dla nas strefę odpoczynku, bezpieczeństwa, buforu, rzeczywistości która nas stworzyła dała siłę, ale zarazem pchnęła dalej. Sentyment, nostalgia, pragnienie dotknięcia własnej tożsamości, sprawdzenia ciągłości i zakorzenienia każą nam powracać, sycić się tym dawnym ciepłem i spokojem, dziecięcą beztroską, gdy wszystko wydawało się możliwe i mieliśmy odwagę po to sięgać. Dlatego wszelkie wspomnienia, pamiętniki i memuary mają pewną wspólną cechę – właśnie ową ciepłą tęsknotę za czymś, co nie powróci, a co zamknęliśmy w sobie na zawsze.

U Jakuba Ciećkiewicza również tej nuty nie brakuje, ale dodatkowo spowija ją jeszcze mgiełka oniryzmu, oderwania od rzeczywistości, czy może raczej przeniesienie jej realnej struktury w rejony baśniowej poetyki snu. Przypomina to nieco schulzowską metaforykę ze Sklepów cynamonowych, pozbawione jest jednak charakterystycznego dla niej rysu groteski i pewnej niesamowitości. To baśń z gatunku ciepłych i czułych, w których „ulica była matecznikiem wielkich białych motyli, które nigdzie indziej na świecie nie występowały. Kwiaty pachniały tu mocniej, drzewa były wyższe, a zieleń znacznie bardziej soczysta niż w innych krainach. Gwiazdy świeciły jak latarnie, noc rozświetlał miedziany księżyc, wielki jak miednica u pani Miniek. A komety przelatywały tak nisko, że można je było łapać w dłonie.” Tak oto autor zapamiętał SWÓJ Kraków, a przede wszystkim podkrakowską Olszę, jedyne w swoim rodzaju miejsce, pełne dziwów, ekscentryków, cudaków, gdzie czas „płynął szeroko, meandrował i bywało, że ktoś wpadł pomiędzy jego sploty, odbywając dziwaczną i pełną przygód podróż do przeszłości, która wciąż była w naszym mieście obecna, jak pacjent na granicy życia, podtrzymywany przez kroplówki i respiratory.”

Ów miniony świat niezwykle wyraźnie zapisał się w pamięci, jest bardzo sensualny, angażuje wszystkie zmysły, porusza dźwiękami, zapachem, kolorem, dociera do nas bezpośrednio i mocno. Po prostu stwarza się na nowo, zaczyna znów istnieć i zawłaszcza obecną, nijaką przestrzeń. Wkraczamy weń niczym do zaczarowanej krainy po drugiej stronie lustra, chcemy się rozgościć w miejscu, gdzie królują piwonie, te „Wielkie amarantowe kule perfum zawieszone na wątłych, zielonych łodygach”, gdzie „wokół słychać było ptasie śpiewy, stukoty i szelesty. Za oknami furkotały jaskółki budujące oazę prywatnego szczęścia na strychu”, a jesienią „ogród tonął w deszczu. Powietrze, napięte jak płachta wielkiego żagla, trzęsło się od spadających na ziemię błyskawic.” Każda pora roku miała coś atrakcyjnego do zaoferowania. Dzieciństwo ma w sobie magię, jest ona wyczuwalna w książce od początku do końca. To czas, gdy korytarze domu ciągną się w nieskończoność, wikłając w labirynt pełen niespodzianek, pokoje potrafią zmieniać swoje wymiary, raz skrywając tajemnice, innym zaś razem zdradzając sekrety i niedostępne skrytki. To nie powtórzy się już nigdy więcej. Ten czas… ten klimat…

Sierpień tutaj i sierpień u Schulza – trudno oprzeć się skojarzeniom i porównaniom. Tak jak i w wielu innych aspektach. Postacie żywcem wyjęte z innego wymiaru. Uzdrowiciel zwany Mistrzem, dokonujący rzeczy niemożliwych, szewc Serafin, który wygrał milion, „a potem się rozpił i umarł pod płotem”, artysta-prorok, który nagle zniknął, by potem wypłynąć w Paryżu jako światowej sławy fotograf. Nie brakuje tutaj ani świętych, ani bezbożników, głupków, hrabiów i wariatek, księży i „parchatych Żydów”, a każdy z nich przydaje rzeczywistości czegoś własnego, czyniąc ją wyjątkowo malowniczą, jak ze snu. Aby tak sugestywnie oddać obraz dawnej krakowskiej Olszy trzeba nie tylko miłości, ale też intuicji, wyczucia pewnego umiaru, by nie odkryć całej tajemnicy, dać ledwie jej przedsmak, resztę zaś pozostawić naszej wyobraźni.

Nawet śmierć jest tutaj bardziej śmiertelna, z każdą śmiercią odcinany jest potężny kawał spoistego, zakorzenionego świata, który nieodwracalnie się kurczy. Żyją jednak wspomnienia. Te pradziadów, dziadów, ojców nakładają się na siebie, trójwymiarowe, pełne głębi. Portrety legionistów i arystokratów, przestronne, osnute pajęczynami strychy, a tam wino sprzed lat o fantazyjnym smaku i mocy. To nici łączące teraz i niegdyś, napięte, rezonujące. Zamieszczone w książce licznie fotografie, czarno-białe, lekko wyblakłe, wciągają nas w swoje ramy. Pomarszczone uśmiechnięte twarze tych, co nie dali się życiu złamać i sami tworzyli historię Olszy, zdają się mówić: chodź, zobacz i wczuj się, to nasz świat, który zostawiliśmy wam, byście urządzali go dalej, pamiętając o tym, na czym został zbudowany. O ludziach, tradycji, miejscach i zdarzeniach. Każdy z nas ma własną Olszę, może więc pora ją sobie przypomnieć.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Trudno nam pogodzić się z faktem, że ludzie, miejsca, przedmioty związane z naszym dzieciństwem, młodością, z latami minionymi, zmieniają się, starzeją, niszczeją, ustępują miejsca nowemu, które przecież naturalną koleją rzeczy musi nastąpić. W braku innego wyjścia godzimy się z nieuniknionym. My także dojrzewamy, potrzebujemy przestrzeni, ciągnie nas ku przyszłości. To co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

David Heska Wanbli Weiden jest z pochodzenia Lakotą, czyli tubylczym Amerykaninem, jak określa Indian w swojej powieści „Zimowe kroniki”. Stąd też doskonale wie, o czym pisze, my zaś możemy wyczuć jego zaangażowanie emocjonalne w kreślenie sylwetek bohaterów i przedstawianie ich skomplikowanej sytuacji. Porusza przy tym temat mało znany, a bardzo interesujący i skomplikowany z punktu widzenia socjologii, psychologii, ale też po prostu ludzkiego spojrzenia na życie, temat mniejszości etnicznych przytłoczonych i zmarginalizowanych przez duże społeczności. Ostatnio głośno o tym, a i w literaturze, tej pięknej i tej dokumentującej fakty, jakby udało się przełamać pewne tabu. Autochtoniczna ludność Kanady, Australii, teraz też Ameryki, nareszcie doczekała się sprawiedliwej oceny swojego trudnego położenia, trwającej kawał czasu dyskryminacji, zyskała możliwość, by jej przeszłość, bogata historia wreszcie wybrzmiała.

W „Zimowej kronice” autor oddaje głos swoim współziomkom, tworząc powieść na poły sensacyjną, na poły zaś kryminalną, jednak z ważnym przesłaniem. Bohater to twardy facet po wielu przejściach. Zarabia na życie wymierzając sprawiedliwość na własną rękę. Można nazwać go samozwańczym, zaakceptowanym po cichu przez plemienną wspólnotę stróżem prawa. To konieczność spowodowana stanowymi zaniedbaniami. Trudno bowiem o rzetelne rozliczenie sprawców przestępstw w rezerwatach. Sprawy są umarzane, oddalane, zapominane, lekceważone. No, chyba, że ofiarą jest biały. Wówczas machina rusza pełną parą. W pozostałych przypadkach wszystko szybko rozchodzi się po kościach. Virgil nie narzeka więc na brak zleceń. Tym razem jednak wplątuje się w coś dużo większego, na skalę federalną. Rock Crow, jego dawny prześladowca ze szkoły, zabijaka i drań, skumał się z gangiem z Denver i rezerwat zasypały twarde narkotyki. Biorą je nawet uczniowie. 14-letni siostrzeniec Virgila omal nie stracił przez nie życia. Mężczyzna ma więc nie tylko zlecone zadanie do wykonania, ale też dodatkowo do zrealizowania prywatną wendettę. I federalnych tuż za plecami.

Warstwa kryminalna została poprowadzona bardzo sprawnie, napięcie rośnie… Rick nie jest łatwym przeciwnikiem. Nie jest też sam, a jego otoczenie to ludzie bezwzględni i niebezpieczni. W poszukiwaniach pomaga Virgilowi dawna dziewczyna, piękna Marie, która ma ku temu swoje prywatne powody. Widzimy, że dawne uczucie do końca nie wygasło i jego płomień, podtrzymywany przez wspomnienia i wspólny cel, znów zaczyna się rozpalać. Tak więc sama historia jest ciekawa, dynamiczna i wciągająca.

Nie jest to jednak tylko prosta powieść sensacyjna. Autor wspomina, że choć oczywiście dokonał wielu zmian, tak, aby historię zanonimizować, to mamy do czynienia z prawdą, z faktami, które domagają się społeczno-psychologicznej analizy. To niezwykle istotna wartość dodana, która podkręca odbiór tej powieści i nadaje jej o wiele szerszy kontekst. Zacznijmy od cytatu:
„W dawnych czasach, przed Kolumbem, żyli tu wyłącznie Indianie, nie było wieżowców, ani samochodów, ani ulic. Oczywiście wtedy nie używaliśmy słów Indianin ani tubylczy Amerykanin, zwyczajnie byliśmy ludźmi. Nie wiedzieliśmy, że z nas to same pijusy, nieroby oraz dzicy. Zastanawiałem się, jak się żyło bez tego ciężaru na barkach, ciężaru pomordowanych przodków, ukradzionej ziemi, krzywdzonych dzieci – brzemienia, które nosi każdy tubylec.”

W tych gorzkich słowach zawiera się właściwie wszystko, mają wielką moc rażenia. Społeczność zmarginalizowana, ze stygmatem „gorszej”, traktowana pogardliwie, nie bardzo ma się jak bronić i przynajmniej w części zaczyna utożsamiać się z wyznaczoną jej rolą. Przemoc, pijaństwo, lenistwo, niechęć bądź też niewiara w możliwość awansu społecznego skutecznie odbierają młodym nadzieję i zabijają w nich wolę walki. Ich ziomkowie robią co mogą, by wyrwać ich z zaklętego kręgu niemocy, pomóc im znaleźć sens życia, nadać mu właściwy kierunek. Przede wszystkim nie mogą zapomnieć, kim są, jakie jest ich dziedzictwo kulturowe.

Rezerwat owiewa mgiełka pradawnej indiańskiej magii, wierzeń, szamańskich zaklęć i ludowych tradycji. Część społeczności je podtrzymuje, kultywuje i upowszechnia. Leczenie przez medicine man`ów, namioty potów, wierzenia i talizmany, potrawy sporządzane jak niegdyś, zioła i przyprawy, okadzanie i obrzędy. To istnieje, zajmuje ważne miejsce, lecz nie w życiu wszystkich mieszkańców. Nie każdy chce być wierny tradycji, niektórzy pragnęliby o swoim pochodzeniu zapomnieć, wmieszać się w tłum, być postrzegani jako Amerykanie, bez określenia „tubylczy”. Konsekwencje tego bywają rozmaite. Jednak „(…) rezerwat ma się w sobie, wirtualnie, rezerwat to stan umysłu.” Jaki balans więc tu zachować, co jest lepsze, na przekór wszystkiemu nosić głowę wysoko jako Indianin, czy też nałożyć na twarz maskę i wtopić się w społeczność jakiegoś dużego miasta, z dala od rezerwatu i bliskich.

W zasadzie podczas lektury „Zimowych kronik” od razu nasuwa się skojarzenie z czarną ludnością i sformułowanie, także w systemowym odniesieniu białych do Indian – „amerykański apartheid”, ciśnie się na usta jako pierwsze. Widać też więź łączącą autora z jego ludem, dumę i radość, jaka musiała towarzyszyć mu w trakcie opisywania lakockiej kultury, jej głębokiej duchowości i bogatych obyczajów. To wartości mające duże znaczenie dla poczucia tożsamości i budowania wzajemnych relacji jako społeczności, którą łączą wieki, która ma szansę przetrwać w pełni sił i ambicji, godna szacunku.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

David Heska Wanbli Weiden jest z pochodzenia Lakotą, czyli tubylczym Amerykaninem, jak określa Indian w swojej powieści „Zimowe kroniki”. Stąd też doskonale wie, o czym pisze, my zaś możemy wyczuć jego zaangażowanie emocjonalne w kreślenie sylwetek bohaterów i przedstawianie ich skomplikowanej sytuacji. Porusza przy tym temat mało znany, a bardzo interesujący i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nieco odmienny od znanych mi do tej pory zbiór refleksji i obserwacji Bogdana Frymorgena, tym razem dotyczący sytuacji w Ukrainie po zbrojnej inwazji rosyjskiej zwanej dla niepoznaki „wojskową operacją specjalną”, jakby nazwa mogła tutaj ukryć prawdziwe intencje agresora. Zaczęło się 24 lutego 2022 roku, zaś pierwsza notatka autora powstała dzień później. W tomiku znalazły się więc teksty pisane na gorąco, w miarę rozwoju wydarzeń, komentujące nie tylko działania wojenne, ale też w dużo szerszej perspektywie reakcję świata, w tym nas, Polaków, na tę bezprecedensową agresję.

Jego novum, to przede wszystkim aktualność w momencie publikacji na profilu autora w sieci, szybka reakcja w odpowiedzi na konkretny epizod, a co się z tym wiąże, emocjonalna, nieraz gorączkowa. Wartością dodatkową, bardzo istotną i unikatową, jest też możliwość porównania perspektyw, tej z 2022 roku z tą dzisiejszą, po ponad dwóch latach morderczych walk, znaczonych tysiącami mogił ludności cywilnej, przeciwko której ta agresja tak naprawdę jest skierowana. Zmieniło się wiele, nikt chyba nie przypuszczał, że te dwa lata jeszcze wzmocnią zaciekłość nie odnotowujących znaczących sukcesów Rosjan, nie osłabiając przy tym ducha walki i woli zwycięstwa strony ukraińskiej, nie wspieranej przez Zachód tak, jak należałoby to robić i jak to deklarowano. Jest więc początkowe zaskoczenie, oszołomienie i ogromna empatia. Jest radość z zaangażowania zwykłych Polaków w pomoc uchodźcom. Pamiętajmy, że wcale nie było to takie oczywiste, wziąwszy pod uwagę wcześniejszy konflikt na naszej wschodniej granicy. „W końcu „uchodźca” znaczy to, co ma oznaczać – człowiek uszedł z życiem i trzeba mu pomóc”. Ale jest też pytanie, które niepokoiło, i nadal trwoży, nie tylko autora: co będzie dalej? Na jak długo wystarczy wszystkim współodczuwania, serca, cierpliwości? Jak bardzo zasadne są nasze obawy przekonujemy się już teraz, a tymczasem końca wojny nie widać…

Jestem w tym wszystkim razem z Bogdanem Frymorgenem, czuję dokładnie to samo, oglądam, czytam, wpłacam na zbiórki, martwię się o te biedne dzieci, którym z dnia na dzień odebrano poczucie bezpieczeństwa, a z tym dzieciństwo. Pojawiły się teraz tutaj, między nami, bawią się z moją wnuczką na placu zabaw na łódzkim Radogoszczu, jak i na wielu placach w całej Polsce, chodzą do szkół z naszymi dziećmi, a myślą biegną do własnego domu, o ile ten jeszcze stoi, do pozostawionych za sobą przyjaciół i bliskich.

Bogdan Frymorgen ma rzadki talent dostrzegania drobiazgów, wyławiania pojedynczych gestów, uczuć skrytych w głębi źrenic. Potrafi je przekuć w symbole, uczynić z nich ważny przekaz. Bo wojna to nie tylko walka dwóch armii, to przede wszystkim setki tysięcy pojedynczych dramatów, także tych nigdy nie do odwrócenia; śmierci, okaleczeń, traum, które rozciągną się na resztę życia. Niezwykle cenny jest krytycyzm autora, z jakim podchodzi do politycznych deklaracji przywódców państw, gdy dziwi się opieszałości w podejmowaniu decyzji o militarnym wsparciu Ukrainy, gdy woła niecierpliwie, że nadszedł czas na czyny, nie marnujmy go więc na pustą gadaninę. Z goryczą podsumowuje także wspólny zanik pamięci w kwestii budapeszteńskich deklaracji. Robi to oczywiście z klasą, nikogo nie obrażając, za to stanowczo, przytaczając na poparcie swojego stanowiska miażdżące fakty, mające siłę kamieni.

To żywe kadry historii. Tej wspólnej, wielkiej, i tych indywidualnych, wcale nie mniejszych gatunkowo. Gdy „Worek wielkości człowieka spada do długiego głębokiego dołu” wspólnej mogiły, spowija przecież ciało męża, ojca, brata, przyjaciela… który mógł żyć, gdyby nie chore ambicje dyktatora. Wobec wszechobecnej technologii, gdy nagrania z telefonu komórkowego w moment trafiają do ludzi na całym świecie, wszyscy jesteśmy po trosze uczestnikami dramatu, słyszymy okrzyki przerażenia, wybuchy, płacz, widzimy rozmazaną łzami krew. Nie da się tego odzobaczyć, zamknąć się w pancerzu obojętności nad filiżanką cappuccino z pianką. W nocnych koszmarach przeżywamy to jeszcze raz, na nowo, bez końca. Bogdan Frymorgen przytacza śnione przez siebie wojny, mamy okazję porównać je z tymi naszymi i poczuć ludzką wspólnotę. Są jednak tacy, na których te obrazy nie działają, tak, naprawdę są. I zastanawiam się nieraz, czy ten brak uczuć jest zakaźny niczym wirus, czy jest wyleczalny?

Dziękuję też za piękne słowa o ukraińskich kobietach, tych, które własnym ciałem chronią dzieci, i tych, które ramię w ramię z mężczyznami walczą na froncie z wrogiem. Doceniam też uważność na los wszystkich bez wyjątku. Autor niejeden raz rozważa sytuację rosyjskich jeńców, młodych chłopaków posłanych na śmierć. To trudne do oceny, na pewno nie zerojedynkowe zjawisko. Wielu z nich zostało zabitych przez własne oddziały, których zadaniem było odstrzeliwać dezerterów. Nie każdy chce zabijać. Choć takich co chcą jest po rosyjskiej stronie wystarczająco dużo. Gdzie są więc matki rosyjskich chłopców, gdzie ich dziewczyny i żony? Czemu wszyscy boją się do tego stopnia, że nawet perspektywa śmierci nie wyprowadzi ich na ulice rosyjskich miast? Czyżby propagandowy przekaz był tak przekonujący, że wyłączył ludziom funkcję myślenia? Biorąc pod uwagę ostatnie 8 lat w Polsce nie powinniśmy się chyba jednak temu dziwić. Autor rozmyśla nad kwestią odpowiedzialności rosyjskiej ludności i jest w tym surowy, gdyż nie sposób nie dostrzec, iż: „To olbrzymi kraj, w którym mieszkają sto czterdzieści cztery miliony ludzi. Mogą bezczynnie patrzeć na popełniane barbarzyństwa albo im się przeciwstawiać.” Można wiec zastanawiać się, co jest z tym narodem nie tak… I jeszcze jedno… jakże inaczej podchodzimy do wojny, gdy jest tuż za naszym progiem, gdy trzeba co i rusz podrywać maszyny, bowiem nieprzyjazne samoloty, a nawet zbłąkane rakiety, naruszają naszą przestrzeń powietrzną. To ciekawe spostrzeżenie, którego prawdziwość od jakiegoś czasu możemy testować na własnej skórze.

Zapiski Bogdana Frymorgena, poza szczerą emocjonalnością i udaną próbą ujęcia w literackie ramy, uporządkowania tego, co samo w sobie jest impulsywnym chaosem, stanowią odzwierciedlenie uważnego i nie dającego się łatwo oszukać grze pozorów umysłu dziennikarza, fotoreportera, człowieka o szerokich horyzontach, nie od dziś przyglądającego się światu. Stąd różnorodność poruszanych zagadnień, ale także rozpatrywanie każdego z nich w wielu kontekstach, unikanie wyciągania pochopnych wniosków z tego, co nad wyraz złożone i niejednoznaczne. Teksty obejmują zaledwie dwa pierwsze miesiące wojennej zawieruchy w Ukrainie, wiem, że pisane były, i są, przez cały czas. Słowo „pierwszy” dodane do tytułu, pozwala mieć nadzieję na kolejne publikacje, na co czekam, by móc znów porównać moje, i autora, odczucia oraz przewidywania sytuacji. Ta zaś wciąż dynamicznie się zmienia i domaga się, byśmy dotrzymywali kroku wydarzeniom i korygowali na bieżąco błędy w swoich wcześniejszych zapatrywaniach, niekiedy niestety naiwnych, powtarzając sobie: „tak łatwo nie zmęczysz mnie, wojno, nie doprowadzisz do znużenia. Tyle mogę dla ciebie zrobić.”
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Nieco odmienny od znanych mi do tej pory zbiór refleksji i obserwacji Bogdana Frymorgena, tym razem dotyczący sytuacji w Ukrainie po zbrojnej inwazji rosyjskiej zwanej dla niepoznaki „wojskową operacją specjalną”, jakby nazwa mogła tutaj ukryć prawdziwe intencje agresora. Zaczęło się 24 lutego 2022 roku, zaś pierwsza notatka autora powstała dzień później. W tomiku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak powiedział Artur Conan-Doyle: „(…) gdzie kobieta wchodzi w grę, należy zawsze postępować bardzo ostrożnie.” Przytaczam te słowa z przekornym uśmiechem jako motto niniejszej recenzji książeczki malutkiej, która nieźle zaskoczyła mnie swoją wyjątkowością i nieczęsto ostatnio spotykanym w literaturze absurdalnym poczuciem humoru. To opowiadania z kobietą w roli głównej, a raczej z jej różnymi, nieoczekiwanymi wcieleniami.

Jako, że słowo kobieta kojarzymy z takimi określeniami, jak np. tajemnicza, zmysłowa, nieprzewidywalna, zgubna, romantyczna, nie zabraknie tutaj erotyzmu (oj, nie zabraknie), magii, zaskoczeń, nawiązań do literatury, tekstów piosenek, filmów, popkultury… Wszystkie te dziedziny nie tylko kobiecość opisywały, wykorzystywały jej rozmaite aspekty, ale też kreowały nowe wzorce, najmodniejszy styl, decydowały, co jest cool, a co passe w kanonie kobiecości.

Czemu więc kolejna Alicja nie miałaby skusić znużonych codzienną rutyną współpasażerów, by podążyli za nią przez króliczą norę do o wiele barwniejszej krainy? Wszak przejście do Krainy Czarów można znaleźć wszędzie, gdy tylko bardzo się tego chce i wysili wyobraźnię. Najmniejszego trudu nie sprawi też kobiecie przeprowadzenie szalenie skomplikowanej akcji szpiegowskiej, nawet gdy musi działać nie tylko na dwóch frontach, a na wielu więcej. Jej urok osobisty i umiejętności wejścia w każdą rolę są niezrównane. Nawet dama z obrazu potrafi zawrócić w głowie współczesnemu malarzowi, a gorące uczucie stopi szklaną górę niczym łyżkę lodów.

To kompletnie zwariowane opowiadania, w których wszystko zdaje się możliwe. Postacie ze scenariusza ożywają i nie zgadzając się z koncepcją reżysera, postanawiają nakręcić własną wersję filmu. Calineczki spotykają nie do końca takich Olbrzymów, o jakich śniły, a koniec miłości wydaje się niewielkim dramatem, skoro można z tego zrobić story na Tik-Toka, prezentując przy okazji nienagannie przyczesane doczepy i makijaż permanentny z najlepszego salonu urody.

Kogóż my tutaj nie spotkamy! Kobietę narożną i latawicę, kobietę mściwą i tę, którą zemsta dosięga, damę, babę, królewnę Śnieżkę (a może jednak Śmieszkę?)… Mężczyźni ulegają im, by je później oszukiwać i zwodzić, opuszczają, by z pokorą powrócić i wpaść w sidła po raz kolejny, by iść „trasami pokrętnych myśli, obscenicznych zakrętów, mijać źródła rzek fałszywych łez.” To nie są retellingi baśni i przypowieści, choć czerpią z nich pełnymi garściami. Na myśl przywodzą ciągi skojarzeń złożone z tytułów i fragmentów tekstów kultury, tej masowej głównie, które tworzą nową jakość tekstu, absurdalnego, sugerującego kolejne znaczenia i perspektywy. Od Bradleya Coopera po Mickiewicza, od Ikei i Google`a po Matrix. Horror i baśń, kryminał i komedia – co się komu podoba. Przy tym fantastyczna zabawa konwencjami, zamiana ról, naigrywanie się ze stereotypów i oczywiście nieprzypadkowe ich przeinaczania, zderzenia słów, dopełniających się lub przeciwstawnych, by wywołać i uśmiech i zdumienie i pomieszanie.

Warto przeczytać uważnie, by odcyfrować wszystkie metafory, odnaleźć ukryte przesłania, a pod warstwą komizmu podszytego lekką ironią, dojrzeć też coś więcej. Autorka jest poetką. To się czuje w warstwie językowej opowiadań, w wymyślnych wygibasach, które wywracają pierwotne znaczenia na nice, szukając ich nowego wymiaru, chętnie eksperymentują z formą. Ale też nie dla samej zabawy słowem warto zapoznać się z tą specyficzną prozą. W tak atrakcyjnie lekkim anturażu zawiera się ostre spojrzenie na współczesność, na powierzchowność i sztuczność relacji, na ich interesowność i nieszczerość, na głupotę i bezmyślność, na brak inwencji i zatopienie w wirtualnym świecie, pogoń za nierealnymi marzeniami, niedocenianie tego, co tuż obok, cenne, w końcu traci blask i pokrywa się patyną zapomnienia.

Człowiek zawsze będzie stanowił doskonały i niewyczerpany temat dla literatury, również tej poetycko-satyrycznej, co widzimy w „Kobiecie narożnej”. Jeśli zaś postawimy go wobec zaskakujących okoliczności, skażemy na groteskowych sąsiadów, przydamy magicznych umiejętności i wrzucimy w świat absurdu i niedorzeczności, to przeżyjemy jedyną w swoim rodzaju przygodę. „Może wybierzesz Route 66 albo Road to Heaven, ale nigdy Road to Perdition. Na zatracenie masz czas. (…) Dlatego jak najszybciej wyrusz w drogę, nawet z One Way Ticket”.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Jak powiedział Artur Conan-Doyle: „(…) gdzie kobieta wchodzi w grę, należy zawsze postępować bardzo ostrożnie.” Przytaczam te słowa z przekornym uśmiechem jako motto niniejszej recenzji książeczki malutkiej, która nieźle zaskoczyła mnie swoją wyjątkowością i nieczęsto ostatnio spotykanym w literaturze absurdalnym poczuciem humoru. To opowiadania z kobietą w roli głównej, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To pierwsza taka monografia na naszym rynku wydawniczym, niezwykle barwna i ciekawa, rzucająca światło na epokę oświecenia w Polsce i w Europie oraz na miejsce kobiet w społeczeństwie, a także ich coraz wyższą świadomość własnych zainteresowań i możliwości ich realizowania. Podróże nie tylko pozwalały poznać świat, doświadczyć jego różnorodności, poszerzając tym samym horyzonty, otwierając oczy na odmienność, ale też zachęcały do samodzielności, do nauki języków, wyrabiania sobie własnych opinii i konfrontowania ich z rzeczywistością. W czterech ścianach domu kobieta była skazana na czerpanie wiadomości z drugiej ręki, najczęściej męskiej, przyswajając sobie przy okazji cudze stanowisko, być może kompletnie inne niż byłoby jej własne w tej sytuacji. Teraz zaś może o wszystkim przekonać się sama, sama być źródłem sądów i przekonań. Oznacza to samoświadomość, rozwój i poszerzenie własnej swobody, o ile oczywiście chciało się z tych możliwości czerpać. Niekoniecznie podobało się to mężczyznom, przyzwyczajonym do narzucanej kobietom roli żony, matki i strażniczki domowego ogniska. Stąd też ich widoczny dystans wobec owej mody na kobiece wojażowanie.

Autorka skupia się oczywiście na pewnym wycinku czasowym, obejmującym lata 1740-1830 oraz na konkretnej grupie społecznej – kobietach wywodzących się z elity narodu, czyli z rodów magnackich i szlacheckich. Inaczej książka nasza musiałaby siłą rzeczy upodobnić się do wielotomowej encyklopedii, nie do zgłębienia. Poszczególne rozdziały przybliżają nam różne zagadnienia związane z głównym tematem, badając go z każdej strony bardzo rzetelnie. Zaczynamy od bodźców, jakie pchnęły kobiety do podróży, te zaś bywały rozmaite, od podroży poślubnych poczynając, na wymuszonej lub spowodowanej innymi czynnikami emigracji kończąc.

Kobieca aktywność społeczna niezwykle się w epoce oświecenia ożywiła, co także miało swoje przełożenie na chęć lub nawet konieczność wyruszania w podróż. Wszak była to epoka rozumu, wiedzy, doświadczenia, budzenia się z letargu i wzrastania ochoty uczestniczenia w życiu, tym ogólnospołecznym i tym osobistym. Nie dziwi oczywiście fakt, że tak ważne decyzje, jak wyjazd, a już szczególnie poza granice Polski, kobiety uzależniały od zgody mężów czy też rodziców. W pełni wolne w wyborach były tylko wdowy. Obyczaje różniły się od dzisiejszych, status kobiety również. Zwykle też w podróż wybierały się pod męską opieką. Najbardziej fascynujący okazał się dla mnie rozdział poświęcony samej podróży, zatytułowany „Codzienność w drodze”. Walory literackie opracowania znakomicie podkręcają licznie przywołane tutaj cytaty z epoki. Trzeba bowiem podkreślić, że ówczesne kobiety nie tylko wojażowały, zwiedzały, ale też często starały się swoje wrażenia utrwalać na piśmie i czyniły to w nader interesujący sposób, o czym możemy się sami przekonać. To jeszcze czasy sprzed wielkiej rewolucji przemysłowej, sprzed „wieku pary i elektryczności”. Podróżuje się więc romantycznie – powozem, zwykle w większym gronie, bo tak bezpieczniej i raźniej. Może „romantycznie” nie jest jednak określeniem w pełni trafnym, zważywszy na stan ówczesnych dróg i traktów, zwykle opłakany.

Pojęcie o życiu w dobie oświecenia przybliżają nam, licznie w książce zamieszczone, ilustracje i ryciny. Bardzo się przydają, by stworzyć odpowiedni klimat, współgrają z treścią monografii. Dowiadujemy się na przykład, że już wówczas były surowe kontrole na granicach, poszukiwano przemycanej kontrabandy i srodze za takową karano. Jak pisała Anna Paulina z Sapiehów Jabłonowska: „Każde dwie mile opłacać coś trzeba, to konie, to ludzi, to drogę, to na ostatek, gdy pretekstu nie masz już do czego wzięcia, to ostatni ten wynajdują, że to jest droga, którą cesarz jeździ (…) Na ostatek cło ostatnie wiedeńskie jest jedno z najniegodziwszych rzeczy, (…) do ostatniego gałgana rewidują, kawałek każdy nowy opłacony być musi.” Czyta się te urywki z ochotą, są niesamowicie obrazowe, działają na wyobraźnię.

Oberży i zajazdów nie było zbyt wiele, niekiedy trzeba było nocować w powozie. Zdarzało się i tak: „Noc spędziliśmy w Castelnuovo. Pensjonat był przykładem tego zaniedbania: bardzo brudny, ledwo co dostaliśmy dwa niewygodne łóżka.” Przyznacie, że dla magnackiej córki czy szlacheckiej żony rzecz nie do przyjęcia, a jednak nie zniechęcało to skutecznie do podróży. Widzimy przy tym, że krytyczne uwagi dzisiaj i 300 lat temu zdają się podobne, w podróży jesteśmy zdani na warunki, jakie zastaniemy, nie wszystko da się przewidzieć.

Bezradnych podróżnych spotykają przeróżne uciążliwe perypetie, o których my czytamy w ciepłym, oświetlonym lampą, przytulnym pokoju. Niestraszne nam więc te wszystkie załamania pogody, rozbójnicze bandy grasujące na trakcie. Za to później, już przybywszy na miejsce, można było pomyśleć, jak wypełnić sobie kolejne dni. Tego także nie pominięto w monografii polskich podróżniczek. Czy to udawały się na kurację do tak zwanych „wód”, czy w podróż krajoznawczą, sporo czasu zajmowało im bogate życie towarzyskie. Jeśli w okolicy przebywał król, zdarzały się i dworskie audiencje, i bale. Bywało też niestety tragicznie: śmierć od pioruna, więzienie za długi, pamiętać bowiem należy, że, jak chce przysłowie „Nieszczęście nie po górach, lecz po ludziach chodzi.”

Książka wciągająca, napisana z werwą, ale też starannie przemyślana i opatrzona całym szeregiem przypisów i obszerną bibliografią. Uwzględnia najprzeróżniejsze aspekty podróży i turystycznej aktywności XVIII wiecznej kobiety, podając przykłady, cytując źródła, by przekazać nam jak najpełniejszy obraz, Można rzec, że już sama lektura jest niezłą przygodą, pouczającą i dostarczającą rozrywki. Sceny znane nam z literatury pięknej, tutaj zostają posegregowane, zatytułowane i opatrzone stosownym komentarzem. Nam zaś nie pozostaje nic innego, jak zweryfikować nieco swoje poglądy na temat słabości i podległej roli kobiet wieku oświecenia. Okazuje się, ze nawet w tym, wówczas dość sztywnym gorsecie zasad i konwenansów, kobiety potrafiły znaleźć dla siebie ścieżkę, która pozwoliła im podążać ku marzeniom i nie lękały się na nią wkroczyć.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

To pierwsza taka monografia na naszym rynku wydawniczym, niezwykle barwna i ciekawa, rzucająca światło na epokę oświecenia w Polsce i w Europie oraz na miejsce kobiet w społeczeństwie, a także ich coraz wyższą świadomość własnych zainteresowań i możliwości ich realizowania. Podróże nie tylko pozwalały poznać świat, doświadczyć jego różnorodności, poszerzając tym samym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Brazylia widziana oczami potomków zniewolonych przed laty Afrykańczyków to bardziej piekielna otchłań aniżeli raj, jakim ją widzą turyści. W XX wieku sytuacja czarnej ludności nie wygląda wcale lepiej niż kiedyś, więc określenie ich pracy jako niewolniczej nie będzie nadużyciem, a stwierdzeniem faktu. Zaś ich pogodzenie z losem budzi zrozumiały odruch sprzeciwu u czytelnika.

Brazylijska prowincja, ubogie, gliniane chaty, zmywane ulewami, bezkresne pola ryżowe, i widoczne z daleka pochylone, zgięte w kabłąk plecy zmęczonych rolników, harujących nie dla siebie, a na wygodne życie właścicieli hacjend, dzieci zamiast zabawą zajęte od świtu przepłaszaniem starzyków, „maciupeńkich szkodników o czarnych, lśniących w świetle jutrzenki niemalże na niebiesko piórach.” Stałe zmagania z przebiegłą naturą raz przechylają szalę zwycięstwa na stronę człowieka, częściej jednak to przyroda udowadnia, kto tutaj rządzi, zsyłając suszę, czy też dla odmiany niepowstrzymane strumienie deszczu, podmywające grunt i zagrażające nie tylko plonom, ale i ludzkim siedzibom. Słabi nie mają szans przeżycia, silni zaś zużywają wszystkie zapasy energii, by doczekać jutra, na bunt sił już nie pozostaje.

Życie wioski toczy się siłą rozpędu, od rana do wieczora. Zeka Kapelusznik, wioskowy uzdrowiciel, szaman, noszący w sobie opiekuńczych nieziemskich, pomagający w potrzebie każdemu, jest bezapelacyjnie najbardziej szanowaną osobą. To ojciec naszych bohaterek, Bibiany i Belonizji, które los złączył po raz pierwszy jako siostry, a powtórnie jeszcze silniejszym węzłem, poprzez nieszczęśliwy wypadek w dzieciństwie. Wydarzenia poznajemy bezpośrednio z ich relacji.

Naturalistycznym obrazom trudnego, wiejskiego bytowania, zmagań z żywiołem i pańskimi kaprysami właścicieli hacjendy Agua Negra, wykluczenia i pogardy rasowej, towarzyszy tajemna moc wierzeń, duchów opanowujących ludzkie ciała, świętych, także gustujących w towarzystwie człowieka, klątwy prześladującej rodzinę Donany oraz przewijającego się w rodzinnej historii świetlistego noża z rękojeścią z kości słoniowej i tajemniczych przesądów, od których nie jest wolny żaden z mieszkańców. Wiele z nich to pozostałości po afrykańskich mitach, których bohaterowie: Stary Nago, Oxossi czyli łowca, Mae D`Agua – Matka Wód, Rita Rybołówka, przywędrowali tu wraz ze swoim uprowadzonym z Czarnego Lądu ludem, by go strzec. Wierzenia te wrosły w nową ziemię, użyźnione cierpieniem i nasiąkające tutejszym obyczajem stworzyły się niejako na nowo, rozbudzając nadzieje co do swoich magicznych możliwości. Dla ludzi żyjących w symbiozie z ziemią i w pokornym szacunku wobec nieba, wiara w niepoznane, nadprzyrodzone, nie była ani czymś osobliwym, ani nowym. Żyją więc schwytani niejako w dwa ognie, kłaniając się ziemskim panom i niewidzialnym duchom, ani trochę zaś nie wierzący we własną sprawczość jako pojedynczych ludzi czy też jako silnej grupy. Bibiana mówi: „byłam przyzwyczajona do obecności nieziemskich na wieczornicach jare. Mieszkałam w domu uzdrowiciela Zeki Kapelusznika, dorastałam wśród obłąkańców i modłów, wśród krzyków, korzennych syropów, świec i bębnów.” Życie i śmierć, sacrum i profanum, ciało i ducha dzieli tu bardzo niewiele, często wręcz się przenikają. To właśnie jest bardzo silnie wyczuwalne w powieści, owo złączenie zwyczajności i niesamowitości, zmysłowość i sensualność, jakaś siła niezwykła w człowieku, która nim włada, pozbawiając go własnej woli, każąc iść za sobą. Na tym między innymi zasadza się moc i urok powieści brazylijskiego autora, którą znakomicie przetłumaczył Eliasz Chmiel, sam będący pisarzem („Rozdroża”), a także podróżnikiem i znawcą kultury brazylijskiej.

Jest jeszcze coś, co czyni tę powieść wyjątkową. Mam na myśli zrównoważenie wszystkiego co złe, opresyjne, niegodziwe, więzią międzyludzką, wzajemnym wsparciem i zrozumieniem, jakie łączą mieszkańców hacjendy i czynią z nich wspólnotę. Systemowy rasizm, przemoc w rodzinie, podkręcana jeszcze przez wszechobecny alkohol, niewolnicza praca i łupienie gospodarstw i tak biednej ludności z resztek zapasów. „Strach przed każdym krokiem, strach przed niespodobaniem się, strach przed istnieniem. Strach, że ty i to, co robisz, nie będzie w ich guście, że nie w smak będą im twój zapach, twoje włosy, twój kolor; że nie polubią twoich dzieci, twoich pieśni, naszego siostrzeństwa, braterskości. Gdzie byśmy nie poszli, natrafialiśmy na naszych krewnych, nigdy nie byliśmy sami. Jeśli nie byliśmy krewnymi, to się nimi stawaliśmy.” Bierność, uległość, poddańczość i kompletna bezradność, zadziwia więc i wywołuje złość. Chciałoby się krzyknąć – zróbcie coś, razem jesteście przecież silni! To właśnie czyni Severo, edukuje mieszkańców co do ich praw, budzi w nich ducha walki, wykorzystując swoje doświadczenie nabyte w związkach zawodowych w mieście. Zaś w mikroskali, w pojedynczych sytuacjach przemocy i niesprawiedliwości domowej, widzimy w podobnej akcji Belonizję, wyrastającą stopniowo na wioskową feministkę, kobietę o wielkim sercu i dzielności.

Wszystkie gromadzące się nad wiejską społecznością Agua Negra nieszczęścia, zarówno te całkowicie niezależne od człowieka, jak klęski żywiołowe, te niezawinione przez wioskową ludność, jak prześladowania i wykorzystywanie, ale także te spowodowane przez własne nałogi i bezradne trwanie w przestarzałym porządku społecznym, konsolidują ludzi jako wioskową społeczność, wymuszają solidarność i współpracę. Ci ludzie żyją razem, dzielą się skromnymi zasobami, pomagają sobie w odbieraniu porodów i leczeniu chorób, świętują, modlą się, uczestniczą w pielgrzymkach we wspólnej intencji, ale też w odczytywaniu przekazu opiekuńczych duchów, które im towarzyszą w tym życiu, przeoranym krzywym pługiem, poranionym, pełnym nierównych bruzd i pułapek. W tym są silni jak nikt. Wioska żyje na uboczu, z dala od wielkich miast, iventów i przełomowych wydarzeń. Polityka tutaj nie dociera. Trudno jednak, by całkiem zapomniała o nich cywilizacja. Prąd, pierwszy telewizor, lodówka… i dążenie do czegoś więcej, jakie się pojawia wraz z powiewem wielkiego świata, innych przestrzeni, uświadomienie sobie własnych praw i możliwości. Może już czas przestać polegać tylko na nieziemskich. Może jednak pora przebudzić się i wziąć sprawy w swoje ręce…

Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Brazylia widziana oczami potomków zniewolonych przed laty Afrykańczyków to bardziej piekielna otchłań aniżeli raj, jakim ją widzą turyści. W XX wieku sytuacja czarnej ludności nie wygląda wcale lepiej niż kiedyś, więc określenie ich pracy jako niewolniczej nie będzie nadużyciem, a stwierdzeniem faktu. Zaś ich pogodzenie z losem budzi zrozumiały odruch sprzeciwu u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prozatorski debiut szwajcarskiego pisarza z pierwszej połowy XX wieku jest obiecującą zapowiedzią jego dalszego pisarstwa. Czy Fritz Kocher to alter ego autora? Bardzo możliwe, choć on sam twierdzi, że są to autentyczne zapiski młodo zmarłego chłopca, które pozyskał od jego matki. Skąd ta chęć przeniesienia się w świat dzieciństwa? Rozmyślałam trochę nad tym. Być może Walser postanowił posłużyć się dziecięcą wrażliwością na świat, która pozwala powiedzieć więcej i szczerzej, nie oglądając się na konwenanse, niż jakakolwiek inna perspektywa. Dziecku wybacza się nawet najokrutniejszą prawdę, przy tym jej nie lekceważąc.

Tomik prezentuje krótkie, jedno, dwustronicowe spostrzeżenia, jakie czyni Fritz – uważny świadek dnia codziennego, nazywając je „wypracowaniami”. Są spontaniczne, niekiedy urwane w pół zdania, przerwane dzwonkiem oznajmiającym koniec lekcji, a może też utratą zainteresowania małego pisarza. Jest z niego sumienny uczeń, wręcz idealny, skoro sam zwraca uwagę na własne błędy i niedociągnięcia, ganiąc się za nie. Fritza zajmują zarówno ludzie, jak i natura, zarówno wielkie miasto, jak cichy, odludny las. Znakomicie potrafi odmalować scenkę rodzajową z jarmarku, jak i ze spaceru ulicą czy też z sali lekcyjnej. Gorzej, gdy temat ma wymyślić samodzielnie, stanowczo woli otrzymać konkretne zadanie do wykonania. Cieszy się życiem i wszystkim, co dookoła. Można by rzec – wieczny optymista, człowiek dobrego, łagodnego serca, uprzejmy i spostrzegawczy. Przy tym nad wiek inteligentny. Sformułowania zrazu dziecinnie naiwne wieńczy często prawdziwie dorosła puenta, umyślnie krytyczna, jednak wyrażona w oględny, powściągliwy sposób. Wtedy orientujemy się, że owo prostoduszne zagajenie miało charakter prześmiewczy, choć poczciwy.

Tematyka tych dziecięcych wprawek jest dość bogata. Począwszy od tak szerokiego, niemożliwego do zgłębienia zagadnienia, jakim jawi się człowiek, według bezkompromisowej oceny Fritza, istota dość ułomna, niedoskonała w swoim dążeniu ku rozwojowi, bowiem co i rusz wodzona na pokuszenie i mu ulegająca. Mamy też fundamentalne pojęcia, jak przyjaźń i ojczyzna, która napawa Fritza dumą i której chciałby służyć. Tymczasem jednak pisze rozżalony: „Jestem jak na łańcuchu. Czuję się dorosłym, rozumnym człowiekiem i tylko lustro, które ukazuje mi mój obraz, dowodzi mi mojej nic nieznaczącej młodości.” Wiele uwag przez niego czynionych to bardzo roztropne i logiczne spostrzeżenia, wywiedzione z konkretnej, zaistniałej sytuacji. Czyż nie jest bowiem prawdą, że doznane rozczarowania są najlepszą nauką życia, a bieda nie zawiera w sobie nic dobrego, przy czym litość jest dla biedaka upokarzająca. Na każdy temat Fritz ma wyrobioną, przemyślaną opinię, z którą z reguły trudno się nie zgodzić. Zastanawia owo zderzenie sformułowań bardzo naiwnych i sentymentalnych z niezwykle pragmatycznym, racjonalnym spojrzeniem. Krytycznym także wobec siebie samego: „Na to, żeby zostać lekarzem, brak mi ochoty, na księdza brak mi talentu, na prawnika brak mi wytrwałości, a zostać nauczycielem – to już wolałbym umrzeć.”

Z zachwytem przygląda się światu, docenia jego uroki, dostrzega nawet maleńkie przejawy życia, rozróżnia i rozważa odmienny koloryt każdej pory roku. „Śnieg to iście monotonny śpiew. Dlaczego barwa nie miałaby robić wrażenia dźwięku! Biel to mamrotanie, szept, modlitwa. Ogniste kolory, na przykład jesienne, to krzyk. Zieleń pełni lata to wielogłosowy śpiew w najwyższej tonacji.” Widać tu uważność i wrażliwość, a także umiejętność zatrzymania na chwilę rzeczy ulotnych, byśmy mogli im się przyjrzeć. Natura w utworach Fritza Kochera sprzęgnięta jest z człowiekiem i wywiera niepośledni wpływ na jego życie, podobnie sztuka. Po prostu są, jakoś specjalnie nie trzeba ich szukać, same nas odnajdują, by zniewolić i uzależnić od siebie. Poczucie piękna i umiar są dla Fritza (i autora także) jednymi z ważniejszych wartości, wizytówką człowieka.

Robert Walser, wchodząc w rolę małego chłopca, znakomicie się bawi wodząc nas na manowce, zrazu operując egzaltowanymi, płytkimi sformułowaniami, by w końcu zaskoczyć głębią podsumowania w kolejnym zdaniu. Celowe jest przeciwstawienie niedojrzałej, dziecięcej fantazji surowej prozy życia, której sam Fritz/ alter ego Walsera nie zdołał doświadczyć, przedwcześnie umierając. Pozostał niewinny i nieświadomy w swoim szczęśliwym dziecięctwie, a autor dopisał jego refleksjom rozczarowanie i gorzką pigułkę prawdy dorosłego życia.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Prozatorski debiut szwajcarskiego pisarza z pierwszej połowy XX wieku jest obiecującą zapowiedzią jego dalszego pisarstwa. Czy Fritz Kocher to alter ego autora? Bardzo możliwe, choć on sam twierdzi, że są to autentyczne zapiski młodo zmarłego chłopca, które pozyskał od jego matki. Skąd ta chęć przeniesienia się w świat dzieciństwa? Rozmyślałam trochę nad tym. Być może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytuł dość przewrotny, wywołujący uniesienie brwi i uśmiech. Jak to nie istnieje lekka praca? Przecież nawet dziecko wie, że wysiłku górnika nie da porównać się z pracą bibliotekarza, a odpowiedzialności chirurga z twórczym procesem artystycznym. I też zupełnie nie o to tutaj chodzi, nie o kwestie tak względne, zależne od naszych uzdolnień i upodobań. To, co dla jednego trudne, dla innego jest dziecinnie łatwe, i odwrotnie.

36-letnia bohaterka powieści po kilkunastu latach pracy w placówce pomocy społecznej czuje się wypalona, przytłoczona nadmiarem obowiązków oraz wymagań. Postanawia więc zrezygnować z dotychczasowego zajęcia, by ratować siebie. Gdy jednak pieniądze z zasiłku się kończą, musi poszukać czegoś, co pozwoli jej się utrzymać. Nie może wszak znów żyć „ na garnuszku” rodziców. Rozgląda się za pracą niezbyt absorbującą, nie wymagającą też częstych kontaktów z ludźmi, spokojną i bezstresową.

Jak widać mogła to być książka jedna z wielu, jakie zalegają na księgarskich i bibliotecznych półkach, na darmo usychając z tęsknoty za czytelnikiem. Tytuł mało zachęcający, opis podobnie… Jednak tak, jak różne może być nasze podejście do pracy, tak najlepszy literacki temat można zepsuć, albo też uczynić z niego smakowite danie, podlewając je humorem i dodając szczyptę surrealizmu.

Już same zajęcia, jakich podejmuje się nasza bohaterka, są zadziwiające. Pomyślimy sobie – Japonia to kraj odmiennej kultury, nic więc zagadkowego. Może na polskim gruncie również można by znaleźć równie „niszowe” zawody, kto wie… Wpatrywanie się całymi godzinami w ekran przekazujący obraz z kamer umieszczonych przez służby w mieszkaniu pewnego pisarza, by znaleźć sposób na zlokalizowanie u niego cennego przemytu. Przy okazji widzimy jak bardzo monotonne, pozbawione bodźców jest jego życie, jak przewidywalny każdy krok. Czy ktoś taki zdoła napisać interesującą powieść? Kolejne zajęcia, jakich ima się bohaterka, są równie mało ciekawe. Rozwieszanie plakatów w mieście, wymyślanie sloganów reklamowych dla sieci tokijskich autobusów, samotne siedzenie w chatce w głębi parku narodowego i perforowanie biletów wstępu do muzeum. I chyba jeszcze najbardziej z nich kreatywne: wymyślanie informacji na opakowania krakersów tak, by tworzyły konkretne tematyczne serie.

Bohaterka pragnie odpocząć, jednak w każdą aktywność angażuje się całą sobą. Nie potrafi odciąć się od myślenia o niej w godzinach, które inni poświęcają zwykle na życie osobiste. Próbuje wprowadzać innowacje i rozwiązywać problemy. I rzeczywiście to robi. Momentami powieść nieco przypomina literaturę detektywistyczną, dziewczyna wciela się w rolę Colombo i wykorzystując inteligencję w powiązaniu z intuicją odgaduje istotę problemu. Próbujemy wraz z nią rozwikłać przemyślne metody działania sekty, prowadzimy poszukiwania zaginionego mężczyzny, odkrywamy dziwne powiązania znikających i pojawiających się sklepów z zamieszczanymi w autobusach Albatrosa reklamami. Przez chwilę odnosimy wrażenie, jakby towarzyszył nam tajemniczy duch, jakby działały też inne ponadnaturalne moce, jakby łączyły one w niewytłumaczalny sposób poszczególne miejsca zatrudnienia bohaterki, a także działania koordynatorki pośredniczącej w jej poszukiwaniu. Zmowa, spisek, czary, przypadek… Wrażenie to pojawia się i znika, nie opuszczając nas jednak do samego końca.

To niesamowicie wciągający sposób roztaczania opowieści przed niczego nie spodziewającym się czytelnikiem. Książka, która początkowo ani trochę nie zapowiada się na interesującą lekturę, z czasem staje się po prostu nieodkładalna. Warstwa fabularna została pomyślana w sposób oryginalny, wręcz finezyjny, balans pomiędzy realizmem, a nie dającym się bliżej określić przypadkiem, czy też magią, jest idealny, wyważony, a my z zapartym tchem czekamy na kolejne odsłony ani trochę nie nudnej codzienności naszej bohaterki.

Jest tutaj jeszcze coś więcej. Jest współczesna Japonia i jej problemy, Miejskie życie, jakże różne od europejskiego. Poddane rutynie i rytuałom, wyuczonym od dziecka, kulturowo wdrukowanym sposobom zachowania i komunikacji, które nie pozwalają na spontaniczność i bezpośredniość. Mamy więc Japończyków zanurzonych w samotności, nie bardzo z tym szczęśliwych, wycofanych, rzucających się w pracę, jakby poza nią niczego już nie było. Nasza bohaterka również taka jest. Niemal nic nie wiemy o jej życiu osobistym. Nie poznamy jej rodziców ani nikogo spoza pracy, nie dowiemy się, jakie ma pasje, o ile w ogóle je ma. Zupełnie jakby poza działalnością zawodową bohaterka traciła wszelkie właściwości i rozmywała się w niebycie. Z pewnością słyszeliście o syndromie wycofania społecznego, zwanym hikikomori, tutaj też się z nim spotkamy i to w hardcorowej odsłonie.

Na pierwszy rzut oka da się zauważyć ogromną różnicę między japońskim, a europejskim kodem zachowań. Japończycy są bardziej powściągliwi, skrupulatni, przy czym biorą świat takim, jaki jest, nie buntując się, mimo wszelkich życiowych burz zachowując opanowanie i uprzejmość. Nasza bohaterka doświadczyła wypalenia zawodowego, a to zaledwie jeden z lżejszych skutków ogromnego zaangażowania w pracę. Takich karoshi jest więcej, królują pośród nich udary i zawały.

No i dużo tu japońskiej kuchni, która jest specyficzna i wielu terminów nie da się przetłumaczyć. Odnosimy wrażenie, że nasza bohaterka jest stale głodna, a także, iż przekąski i różnego rodzaju makarony służą jako pretekst do integrowania się ludzi, zbliżania się do siebie i zatapiania w rozmowie w rytm chrupania słonych krakersów czy chrupek z owoców chlebowca.

Tak więc nie jest to wbrew pozorom książka o pracy, a przynajmniej nie tylko. Bardziej opowiada ona o charakterystycznym do pracy podejściu, wynikającym nie tylko z indywidualnych cech charakteru, jak i z całokształtu obyczaju i kultury, w jakiej bohaterowie wyrośli. Wciągająca, zabawna, zaskakująca opowieść Japonki o jej kraju i rodakach.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Tytuł dość przewrotny, wywołujący uniesienie brwi i uśmiech. Jak to nie istnieje lekka praca? Przecież nawet dziecko wie, że wysiłku górnika nie da porównać się z pracą bibliotekarza, a odpowiedzialności chirurga z twórczym procesem artystycznym. I też zupełnie nie o to tutaj chodzi, nie o kwestie tak względne, zależne od naszych uzdolnień i upodobań. To, co dla jednego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Świat dzielił się dla nich, prezentował się w serii drobnych teatralnych zdarzeń.
A teraz – powiedziała kobieta do mężczyzny na przystanku – opowiem ci całą historię. Widzisz, rzecz w tym, że…”

Ten cytat z powieści Helen Garner stanowi idealny przedtakt do rozważań o „Małych preludiach”, będących drobnym, a zarazem wielkim dziełem literackiej sztuki. Trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie jakiś inny utwór, mogący być przykładem podobnej kondensacji ładunku znaczeniowego i emocjonalnego w stosunku do rozmiarów samego tekstu. Patrząc pod tym kątem, mamy do czynienia z idealnym „haiku” prozy psychologicznej.

Helen Garner rzuca na białą kartkę garść za garścią, kolorowe, najrozmaitsze impresje z życia kilkorga bohaterów dramatu. Gdy je czytamy, zrazu zdają się bezładne, urwane, gorączkowo przypadkowe. Jest to podobne wrażenie, jak podczas studiowania z bliska obrazu Moneta, gdy trudno nam odczytać istotę treści z tańczących barwnych plam, rzucanych od czasu do czasu efektów świetlnych i chaotycznej dynamiki. Gdy jednak nieco się odsuniemy, tak, by objąć wzrokiem całość, poszczególne, z pozoru nieuporządkowane elementy złożą się w wymowną całość, która, tak jeśli chodzi o ładunek treściowy, jak i wydźwięk uczuciowy, nie będzie miała sobie równych.

Tę oszczędną prozę trzeba czytać bardzo uważnie. Łatwo można bowiem prześlizgnąć się zaledwie po jej powierzchni, wzruszyć ramionami i bąknąć – no i co w tym takiego? Gdy jednak spróbujemy wejrzeć głębiej, poszperać między zdaniami, zapuścić wzrok poza czarne znaki wydrukowane równymi rzędami na białej powierzchni, odkopać wszystko to, co autorka skryła „mimo”, „za” i „pośród”, wówczas wyciągniemy na światło ogrom sensów, sekretów, znaczeń i podtekstów, które wypełnią białe plamy, puste miejsca, brakujące ogniwa. Otrzymamy wielopłaszczyznową, psychologicznie wyrafinowaną i do bólu szczerą historię nas samych. Atheną, Philipem, Dexterem, Elizabeth czy Vicki może być każdy z nas. To ludzie zadowoleni z życia, jakie prowadzą od lat, a przynajmniej tak im się wydaje. Athena i Dexter, w przeciwieństwie do swoich awanturniczych sąsiadów, których nazwali „Państwo Jebaniec”, są przykładnym, zżytym małżeństwem, wychowującym dwóch synów, w tym jednego z niepełnosprawnością intelektualną. Kontakt z nim jest trudny, komunikacja żadna, a nagłe wybuchy emocji ciężkie do zniesienia. Ich codzienność to przewidywalne czynności, co daje wszystkim w tej sytuacji większe poczucie bezpieczeństwa. Nieoczekiwanie w ich życie po 20 latach, niczym tornado, wpada dawna bliska przyjaciółka Dextera. Oprócz własnych problemów i pewnego rodzaju nieobliczalności, wrzuca w ich ustatkowany dom również pełną niepokoju i niezaspokojonych uczuć młodszą siostrę oraz swojego chłopaka, Philipa, czarującego, uwodzicielskiego i kapryśnego gitarzystę rockowego. Całkiem jakby wsypać w tryby idealnie pracującej maszyny garść piasku, a ona wówczas zacznie skrzypieć, charczeć, kolebać się i rozstrojona wydawać zupełnie inne, nieskoordynowane odgłosy, zanim się zatrzyma. Gdy codzienna rutyna zawodzi na jaw zaczynają wypełzać nieuświadomione dotąd tęsknoty, zapomniane dawno pragnienia, wkracza się jakiś pierwotny zew, kuszący nowymi możliwościami, które mogą wkrótce bezpowrotnie zniknąć, zanim je wypróbujemy.

Odnosi się wrażenie, jakby wokół unosiła się masa odłamków zwierciadła potłuczonego nagłym powiewem świeżego, ożywczego powietrza. W każdym z tych fragmentów widzimy nieco inną twarz bohaterów, wiele ich nieznanych odsłon, a każdy z nich w tych kawałeczkach lustra widzi siebie takiego, jakiego dotychczas nie znał, a nawet nie podejrzewał, jakiego zapewne nie chciałby nigdy ujrzeć. Stateczna żona i opiekuńcza matka konstatuje: „W domu byłam na wpół martwa” i pragnie żyć przez chwilę egoistycznie tylko dla siebie. Kochliwy, chwytający życie przystojniak znajduje ciepło i „odpoczynek wojownika”, a zarazem staje się upragnionym przewodnikiem po nowym dla kobiety świecie przyjemności. Pogubiona, samotna dziewczyna pławi się przez chwilę w domowej atmosferze „idealnej rodziny”, czując się wreszcie potrzebną i próbując jak najlepiej wpasować się w jej ramy. A co robi sprawczyni całego zamieszania? Przygląda się ze spokojną ciekawością destrukcji, niczym operacji na żywym, otwartym sercu, czekając na rezultat zamieszania. Pacjent przeżyje czy tez rozpadnie się na kawałki nie do zszycia.

Każdy jest tu czymś kuszony, a pokusie oprzeć się trudno. Wszyscy mają jakieś ukryte słabości, których się wstydzą, albo wkrótce wstydzić będą. Dla czytelnika to duże przeżycie, gdyż większość z nas odnajdzie się w tej historii w takiej czy innej konfiguracji. Trudno nam będzie później spokojnie zasnąć.

Bohaterów poznajemy w dialogach, w działaniu, w konkretnych sytuacjach. Autorka ani ich nie ocenia, ani nie tłumaczy, nie oceniają też siebie nawzajem. Są równorzędni wobec siebie i wobec całej historii. Wiele rzeczy wybrzmiewa gdzieś pomiędzy, musimy ich sami poszukać, domyślić się ukrytych znaczeń, odczytać niewypowiedziane. W tym sensie lektura jest wymagająca i niełatwa, choć samą powieść czyta się z przejęciem i na jednym wdechu, a autorka stale nas zaskakuje. To fragmenty codziennych zdarzeń, prozaicznych, tak zwyczajnych, że umykających zwykle uwadze. A jednak to właśnie w powszedniości się sprawdzamy, w kieracie obowiązków i nam może się wymknąć coś takiego jak Athenie o niepełnosprawnym synu: „W głębi serca go porzuciłam (…) To jest praca. Muszę tylko wytrwać do czasu, kiedy będziemy mogli się go pozbyć.” Zmęczenie luzuje kontrolę, jaką sobie narzuciliśmy, na chwilę zapominamy, że gramy rolę i wychodzimy z niej, prawdziwi i bezbronni bez maski.

Pokłon składam nie tylko szczerości narracji, celności autorskiej obserwacji, doskonałości w stosowaniu wielowymiarowego skrótu i piętrowości odczytań tekstu. Nie mogę nie wspomnieć o języku. Tak jak o życiu autorka pisze celebrując jego zwyczajność i tylko od czasu do czasu wrzucając granat zdolny wywrócić stan rzeczy do góry nogami, podobnie postępuje z literackim opisem. Jest on minimalistyczny, po skandynawsku wręcz oszczędny, choć autorka jest Australijką przecież. Powiedziałabym nawet, że chłodny i zdystansowany. Jednak w pozornie proste, zwykłe słowach władowano całe tony emocji, które najmocniej wybrzmiewają właśnie w owych przerwach, pustych niszach. Zaś w miejscach, gdzie uczucia winny dźwięczeć i krzyczeć, obijamy się tylko o głuche echo przemilczeń. I nagle, znienacka odczytujemy tę poetycką ekspresję i w milczeniu ją smakujemy: „on jednak uderzył w jeden cichy akord, rozległy i melancholijny, akord muzyki, na której się nie znała i do grania której była zbyt spięta; stała nieruchomo, słuchając, a on pozostawił ciszę, a potem ją rozwikłał.” Przeplata się tu delikatność z brutalnością, ekstaza z nudą. Tacy jesteśmy, wiele w nas sprzeczności i zaskakujących reakcji, sami siebie nie znamy, więc jak mają nas poznać inni?

„Małe preludia” są też wstępem do nowej przyszłości. Niczym zmiksowana muzyka, której zasadę tłumaczy Philip Athenie: „Na początku wkładasz wszystko, co przyjdzie ci do głowy (…) A potem zaczynasz wyciągać kawałki. (…) Wszystkie są osobno, dopóki nie połączysz ich na innej taśmie. To się nazywa miks.” Z sumy doświadczeń, jakie przyniosła naszym bohaterom ta znajomość, z odmiennego spojrzenia na świat, jakie dostrzegli u siebie wzajemnie, z szoku, w jakim pozostawiły ich własne wybory i myśli, mogą zbudować teraz siebie od nowa. Każde zbierze te okruchy całości, jakie mu będą potrzebne i złoży je na osobnej taśmie. Urodzą się jako inni oni. Czy utrzymają z sobą kontakt, czy ich życie okaże się pełniejsze, bardziej świadome, cóż, tego nie wiemy. Scenariuszy może być wiele, los zdaje się mistrzem w ich tworzeniu.
Książkę mogłam przeczytać dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

„Świat dzielił się dla nich, prezentował się w serii drobnych teatralnych zdarzeń.
A teraz – powiedziała kobieta do mężczyzny na przystanku – opowiem ci całą historię. Widzisz, rzecz w tym, że…”

Ten cytat z powieści Helen Garner stanowi idealny przedtakt do rozważań o „Małych preludiach”, będących drobnym, a zarazem wielkim dziełem literackiej sztuki. Trudno mi w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mamy XXI wiek. Latamy samolotami, penetrujemy Wszechświat, wymyślamy panaceum na każdą niemal chorobę, grzebiemy w fizyce kwantowej (cokolwiek to jest😊) i… wierzymy w gusła! Przynajmniej część z nas wierzy. Tym razem przenosimy się do Nigerii, niezbyt chętnie z początku, ponieważ temat jest bolesny i wręcz szokujący. Dzieci umierają, gdyż są posądzane o czary, o rzucanie uroków, szkodliwą, czarną magię. Malutkie trzy, czteroletnie dzieci! Gdy już zdołamy jakimś cudem opanować zdumienie, słyszeliśmy w końcu nie tak dawno o dramacie albinosów w Afryce, problemie dość podobnym i równie trudnym do rozwiązania, zaczynamy naszą wiedzę porządkować i wciągać się w opowieść o „Matce dzieci przeklętych” – Anji Ringgren Loven, kobiecie niosącej tym dzieciom pomoc i przywracającej je do życia dzięki założonej przez siebie fundacji.

Widzimy też ile może zdziałać reklama w mediach społecznościowych. Jedno magiczne zdjęcie Anji pochylającej się nad zagłodzonym czarnym chłopcem i pojącej go wodą z butelki, obiegło świat w mgnieniu oka, stało się wiralem i nagłośniło problem. Książka jest opisem życia Anji, od dzieciństwa w Danii, w biednej rodzinie, z ojcem zmagającym się z problemem alkoholowym i resztą domowników zmagającą się z pijącym ojcem. Dla Anji i jej dwóch sióstr skałą, opoką, na której zawsze można było polegać była matka. Jej śmierć na raka płuc z przerzutami to zakręt życiowy, z którego siostry, a przede wszystkim sama Anja, długo nie mogły wyjść na prostą. W zasadzie cała przedafrykańska historia życia Anji zawiera się w tatuażach, którymi pokryte jest gęsto jej ciało. Portret matki jest jednym z najważniejszych. Chcemy się im wszystkim przypatrzeć z uwagą, by dotrzeć do genezy jej dobrego serca, umiejętności słuchania ludzi i gotowości, by ruszać im z pomocą, ilekroć jej potrzebują. A także dowiedzieć się, skąd bierze ona odwagę i determinację. Nie jest bowiem ani łatwo ani bezpiecznie podróżować białej kobiecie afrykańskimi koleinami i stawać w poprzek wioskowych, zabobonnych zwyczajów, by ratować kolejne, bezradne dziecko.

Jej biografia daje nam odpowiedzi na te pytania, ukazuje życie niezwykle wrażliwej dziewczyny, której los nie szczędził trudnych sprawdzianów. Przeszła niejedno załamanie nerwowe, jednak po każdym z nich podnosiła się z uporem, by dalej wadzić się z życiem. Co zrobić, gdy przeżyte traumy prowadzą nas w mroczne rejony lęków, zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, anoreksji i uzależnień, np. od tatuowania swojego ciała? Kiedy czujemy, że bezwzględnie musimy coś kontrolować, mieć na cokolwiek wpływ, bo inaczej zwariujemy, rozsypiemy się na drobne kawałeczki? Anja zupełnym przypadkiem znalazła cel, a ten dał jej siłę. Dzień, w którym poleciała do Malawi, jako 33-letnia wolontariuszka, stał się początkiem jej nowego, lepszego, spełnionego bycia: „Wiedziałam, że nie uratuję całego świata. Mogłam jednak zmienić świat dla jednej osoby.” Zaś każde z przywróconych życiu dzieci ma swój niezaprzeczalny udział w uratowaniu Anji od dręczących ją niegdyś demonów.

Z fascynacją przyglądamy się przemianie zagubionej, zalęknionej dziewczyny w stanowczą i energiczną właścicielkę fundacji. Nie stało się to oczywiście z dnia na dzień, doświadczenie wymaga czasu, ważne by uważnie patrzeć i nie powtarzać wcześniejszych błędów. Afryka to próba niełatwa. Całkiem odmienna kultura, wyróżniający kolor skóry, korupcja, bieda – same przeszkody i pułapki. Most ponad nimi przerzuca empatia. Ona nie zna granic ni języków, jest wszędzie jednakowa. Dlatego ludzie różnych narodowości pracujący dla organizacji charytatywnych porozumiewają się bez trudu.

Tak właśnie powstała „Land of Hope” Anji. Problem zaś, wbrew pozorom, jest w Nigerii olbrzymi. To około 15 tysięcy dzieci rocznie oskarżanych o czary, dręczonych i zabijanych w swoich wioskach. Widzimy niektóre z nich na zamieszczonych w książce fotografiach – każde, to jedno życie, którego mogło już nie być, jedno zwycięstwo dobra nad złem i głupotą. Czytając „Matkę przeklętych dzieci” pozbywamy się złudzeń. To nie romantyzm i malowniczość „Pożegnania z Afryką”, a prawdziwe życie, w którym nic nie jest proste ani przewidywalne i z zasady najlepiej nikomu nie ufać. Jednak Anja, i nie ona jedna przecież, odnalazła tutaj swój cel i swój dom.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Mamy XXI wiek. Latamy samolotami, penetrujemy Wszechświat, wymyślamy panaceum na każdą niemal chorobę, grzebiemy w fizyce kwantowej (cokolwiek to jest😊) i… wierzymy w gusła! Przynajmniej część z nas wierzy. Tym razem przenosimy się do Nigerii, niezbyt chętnie z początku, ponieważ temat jest bolesny i wręcz szokujący. Dzieci umierają, gdyż są posądzane o czary, o rzucanie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Rijksmuseum w Amsterdamie Piotr Borusowski, Aleksandra Janiszewska-Cardone, Antoni Ziemba
Ocena 9,0
Rijksmuseum w ... Piotr Borusowski, A...

Na półkach:

Wydawnictwo Arkady wydało zjawiskowy album „Rijksmuseum w Amsterdamie”, poświęcony, zgodnie z tym, co sugeruje tytuł, malarstwu holenderskiemu, niderlandzkiemu, flamandzkiemu, a także w niewielkim stopniu włoskiemu, wybranemu ze zbiorów słynnego muzeum. Jest obszerny, pięknie wydany, bogato ilustrowany i równie bogaty w informacje. Twarda, masywna oprawa z kolorową obwolutą, na której widnieje „Młoda kobieta ogrzewająca dłonie – alegoria zimy” Caesara Boetiusa von Everdingena z połowy XVII wieku to zaledwie przedsmak wspaniałości, jakie odkryją przed nami kolejne karty.

Wchodzimy więc do wnętrza muzealnych sal i chłoniemy w zachwycie piękno powstałe setki lat temu, piękno nieprzemijające, wieczne, mimo zmian zachodzących w świecie. Zaczynamy chronologicznie od XIV wieku, od kiedy to malarstwo zaczęło silnie się rozwijać, upowszechniać, zarówno to mocno związane z Kościołem, wiarą, pobożnością, adoracją świętych i Boga, jak też coraz później popularniejsze - portretowe. Jego kierunek i zainteresowania łączyły się rzecz jasna z wydarzeniami historycznymi, przemianami kulturalno-społecznymi, jakie zachodziły dość dynamicznie zarówno w Europie, jak i w niderlandzkich koloniach. Przyglądając się obrazom, twarzom, pejzażom, wizerunkom i udramatyzowanym scenom rodzajowym, mamy jednocześnie możliwość poznać kontekst i genezę tego malarstwa. Zadbali o to autorzy arcyciekawego tekstu, który swadą, a także interesującym podejściem do historii, i historii sztuki w szczególności, dalece odbiega od suchych, encyklopedycznych informacji. Zawdzięczamy to trójce autorów, będących nie tylko pasjonatami sztuki, co wybrzmiewa wyraźnie w treści albumu, ale też jej prawdziwymi znawcami – historykami sztuki i kustoszami w Muzeum Narodowym w Warszawie.

Bardzo podoba mi się grupowanie treści w albumie. Mamy chronologię, czas podzielono na segmenty: wiek XIV-XVI i tutaj najwięcej uwagi poświęcono malarstwu religijnemu, wizerunkom świętych, scenom biblijnym, mitologicznym. Jest to zgodne z ówczesnymi upodobaniami i modą, a także zapotrzebowaniem na sztukę do licznie powstających kościołów i katedr. Pojawiają się też pierwsze sceny rodzajowe i portrety, które w późniejszych stuleciach zajmują coraz więcej miejsca i w końcu wysuwają się na główny plan. Znacznie więcej jest ich w rozdziale „Złoty wiek XVII” i kolejnych. Poczesne miejsce przypada rodzinie królewskiej, dworzanom, ministrom i innym znacznym osobistościom, ale nie brak też mieszczan i zwykłych ludzi, przechadzających się po targu miejskim czy też odpoczywającym na łonie natury.

Nie mamy klasyfikacji dzieł według nazwisk ich twórców. I doskonale. Są pogrupowane wedle tematyki, co pozwala dostrzec różnorodność kreski, kolorystyki, układu sceny, towarzyszącego jej tła i innych zastosowanych środków wyrazu. Zderzamy tym sposobem ze sobą rozmaite podejścia do tematu, z jakimi można spotkać się na danym terenie w określonym czasie. Możemy dostrzec, do kogo przynależy miano prekursora, kto pierwszy wykazał się nowatorskim spojrzeniem, innowacyjną techniką. Na bieżąco śledzimy więc postęp, rozwój sztuki, co od razu też konfrontujemy ze zmianami w życiu społeczeństwa i wysnuwamy wnioski, kojarząc ze sobą wszystkie fakty.

Tak więc uczcie estetycznej towarzyszy pasjonująca praca śledcza, zachwytom wizualnym – pogłębianie i porządkowanie konkretnej wiedzy. „Rijksmuseum w Amsterdamie” spełnia wiele ról, jego staranne, przemyślane w każdym calu „fizis” wydatnie się do tego przyczynia. Wiadomo, że w sieci znajdziemy dzisiaj każdą informację i fotografię najbardziej nawet zapomnianego dzieła sztuki. Nic jednak nie zastąpi obcowania z ilustracją na błyszczącym, kredowym papierze, z widocznym każdym szczegółem pociągnięcia pędzla, z wyraźną, żywą kolorystyką. Wszystko to mamy w albumie Arkad, pachnącym drukarską farbą, co ceni sobie każdy książkoholik, albumie ciężkim i grubym, który bez wahania można nazwać „solidną sztuką” w każdym możliwym znaczeniu tego pojemnego treściowo określenia. Tym bardziej miło nam, redakcji portalu kulturalnego Sztukater.pl, patronować temu monumentalnemu wydaniu.
Album mogłam zrecenzować dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Wydawnictwo Arkady wydało zjawiskowy album „Rijksmuseum w Amsterdamie”, poświęcony, zgodnie z tym, co sugeruje tytuł, malarstwu holenderskiemu, niderlandzkiemu, flamandzkiemu, a także w niewielkim stopniu włoskiemu, wybranemu ze zbiorów słynnego muzeum. Jest obszerny, pięknie wydany, bogato ilustrowany i równie bogaty w informacje. Twarda, masywna oprawa z kolorową...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czemu powieść, uhonorowana w Austrii prestiżowymi nagrodami, u nas przeszła niemal bez echa, pozostanie dla mnie zagadką. Przecież jest doskonała, nowatorska w formie i odważna w podjęciu tematyki ostatecznych wyborów. Tytuł myli wszelkie tropy. „Królowa Gór” nie oznacza powieści podróżniczej czy przygodowej, choć przewrotnie jest zarazem każdą z wymienionych. Podróżujemy w głąb umysłu człowieka śmiertelnie chorego, dotykamy jego emocji i jest to dla nas wyprawa ze wszech miar zaskakująca. Autor bowiem stan swojego bohatera niejako sankcjonuje, sam bohater też uznaje to tragiczne status quo, z którym codziennie próbuje się pogodzić, żyć z nim w wymuszonej zgodzie i pokoju. Nie napotkamy tutaj tkliwej litości, ani też rozpaczy czy buntu. To po prostu zaistniały fakt.

Akcja rozgrywa się głównie na terenie zakładu opiekuńczego, miejsca, gdzie takie dramaty są powszednim zjawiskiem. Pacjenci cierpią, personel zmaga się z nadmiarem obowiązków i własnymi problemami. Codzienna rutyna, w którą trzeba się wpasować i w niej odnaleźć. Śniadanie, leki, terapia, telewizja, spacer w ogrodzie, obiad, nuda… myśli… za dużo myśli… sen.

Robert Turin jest zaledwie po czterdziestce, wie jednak, że jego życie nie potrwa długo. SM, przeklęte dwie litery, oznaczające stwardnienie rozsiane, a więc wyrok bez zawiasów, już unieruchomiło go na wózku, pozbawiło węchu i niemal wzroku, ma zaś wobec Roberta plany dużo poważniejsze, można by rzec – ostateczne. Łzy ni krzyk niczego nie zmienią. Sclerosis multiplex to pani bez serca, nieprzekupna i konsekwentna. Nasz bohater zerwał więc z dnia na dzień z przeszłością. Teraz żyje życiem oddziału, w milczeniu, sponad kolejnego kieliszka gruner weltlinera obserwuje, zapamiętuje i rozważa. Zna bolączki zakładu, a nawet bardzo osobiste, rodzinne problemy personelu. Ci ludzie i to miejsce to teraz jego cały świat. Żona, Irena, przychodzi w weekendy, a czas płynie przecież dalej i przechodzi w poniedziałek, we wtorek… tydzień po tygodniu… miesiąc po miesiącu… rok po roku…

Jeśli wydaje się Wam, że o chorobie i śmierci można i trzeba mówić tylko odpowiednio podniosłym tonem, ocierając łzy, to Daniel Wisser udowadnia, że da się to uczynić zupełnie inaczej. Jego powieść oscyluje nieustannie między powagą, a śmiechem, między najbardziej uniwersalnymi dylematami etycznymi, a banalną, czasami zabawną czy nawet absurdalną prozą życia. Wymaga od nas przemyśleń, jednocześnie rozświetlając mrok iskrą dowcipu, rozczulającą uwagą albo bezlitosną drwiną. Robert Turin wiele rzeczy musi przemilczeć, schować w sobie, to bardzo osobiste historie, przeznaczone tylko dla ucha najlepszego kumpla. On zaś ma takiego, wypróbowanego. W takich sytuacjach rozmawia ze swoim, nieżyjącym od dawna kotem, wielbicielem Rolling Stonesów i mistrzem zgryźliwości. Z racji dawnej bliskości i obecnego statusu nieboszczyka, Dukakis z pewnością jest godny zaufania. On jeden zna wszystkie tajemnice Turina, nawet takie, jak tlący się w nim jeszcze erotyzm, podsuwający mu myśl, jak „bardzo chętnie stanąłby prosto na kilka sekund, by po utracie równowagi, upadając, chwycić Milę za biust i przytrzymać się go.” Tymczasem zaś nie jest w stanie nawet unieść się w fotelu, podczas gdy cholerne niebo „bez żadnej reakcji przygląda się jego rozpadowi.”

Robert poważnie rozważa wspomagane samobójstwo. To dylemat moralny, ale też prawo każdego człowieka do wolności decydowania o sobie. Nasz bohater nie działa pod wpływem chwili, nie spieszy się, korespondując ze szwajcarską kliniką bije się z myślami. Wie, że czas podejmowania przez niego świadomych decyzji i sprawnego komunikowania się z otoczeniem dobiega końca. Niedługo będzie zmuszony poddać się władzy i woli innych. Potrzebuje jednak pomocy, ktoś musi zawieźć go do Szwajcarii, czyli de facto pomóc mu odejść. Mamy do czynienia z trudnymi wyborami, dla większości nie do wyobrażenia, powodującymi cały szereg wątpliwości, wyrzutów sumienia i duży lęk. Czy wolno nam prosić o pomoc w tak problematycznej kwestii, czy decydując się na odejście, gdy jest to na razie sytuacja hipotetyczna, jednak nie zmienimy zdania, kiedy będzie już za późno? Lęk przed bólem, przed bezradnością i skazaniem na korzystanie z pomocy w najprostszych czynnościach życiowych to jedna strona medalu. Jest jeszcze odwieczny, silny instynkt życia, trzymania się go kurczowo mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Co zwycięży? Przy tym bliscy też muszą dokonać wyboru, który nigdy nie będzie dobry. Pozostaną ze świadomością, że utorowali komuś drogę do śmierci, albo wręcz przeciwnie, nie pomogli mu odejść godnie i świadomie. Z tymi i podobnymi refleksjami będziemy mierzyć się w trakcie lektury i jeszcze długo po jej ukończeniu.

Czy lubimy Roberta Turina? Nie bardzo da się on lubić, ze swoją skłonnością do manipulacji, niechęcią do kobiet i roszczeniowością. Stanowczo większą sympatią darzymy jego zabawnego, złośliwego kota Dukakisa, który nigdy nie pozwala zapędzić się w kozi róg, a do tego zawsze ma gotową ironiczną i trafną puentę. Jednak Robert przecież umiera, z całą tego tragiczną świadomością, nie pora więc rozliczać go z zachowania. Irena, ukochana żona, jeździ po świecie, pracuje i robi karierę, jest piękna i pełna wdzięku, co można podziwiać co tydzień, gdy odwiedza Roberta na oddziale. Jego „domem zaś jest zakład opieki, czwarte piętro, oddział czwarty, pokój numer 409” i tylko spoza jego zakratowanych okien ogląda prawdziwe życie, które toczy się zupełnie gdzie indziej i bez jego udziału. Kiedyś był mężczyzną, był mężem, kochankiem, współwłaścicielem formy IT, uwielbiającym swoją pracę… „tyle, że nigdy nie miał czasu dla tych ludzi i kotów, którzy byli mu najbliżsi. A dzisiaj tego żałuje (…) Teraz już nie jest Robertem Turinem, tylko panem Turinem. Nie jest już Ja, tylko On (…) jest w pewnym sensie kastrowanym kocurem.” Nie śmie spytać, czy Irena z kimś się spotyka, odpycha wspomnienia, po kolei oddaje kolejne pola… Zapomina się z butelką ulubionego wina, rozmawiając z imaginacją kocura. „Pan Turin pije! Jak dobrze robi mu zimne wino! Jakie lekkie w dotyku wydaje się nagle jego ciało. Jakie przyjemne jest to łaskotanie w brzuchu.” Na razie stara się utrzymać na powierzchni życia, zapewniając jednak sobie honorowy odwrót.

Prawdopodobnie nie przepadamy więc za naszym bohaterem, jednak im bardziej go poznajemy, tym lepiej rozumiemy. Autor poprzez zastosowane zabiegi formalne wydatnie pomaga nam przebić się przez pancerz zobojętnienia i stoicyzmu, jaki Robert Turin na siebie nałożył. Słuchamy jego rozmów z ludźmi, ale też osobistego, prowadzonego wewnątrz umysłu dialogu z przewrotnym kocurem. Dukakis zaś nie bierze jeńców, doskonale wie, jak wygląda prawda i bez ogródek serwuje ją Robertowi. Głośno wypowiadane słowa są też konfrontowane z prawdziwymi myślami, będącymi najczęściej ich przeciwieństwem, graficznie wyodrębnionymi w równoległej kolumnie tekstu. To, co wymyka się nieopatrznie, a nie powinno wybrzmieć – jest przekreślone, zaś słowa „tabu” (śmierć, samobójstwo, zabić się itp.) zamazane czarnym tuszem całkowicie. W dodatku nasz bohater słyszy nie tylko głos nieżyjącego kota. W kluczowych kwestiach możemy poznać, co na dany temat myślą inni – hipotetycznie rzecz jasna, w rzeczywistości bowiem nie ma ich przy Turinie. Te nietypowe środki wzbogacają narrację, ujawniają bardzo różne oblicza bohatera, a i sam problem oświetlają z rozmaitych stron. Sprawia to dziwne wrażenie tekstu pokreślonego ręką surowego cenzora, w żaden jednak sposób nie zakłóca przejrzystości, podkreśla ją nawet i porządkuje, nadając utworowi ciekawe, teatralne ramy i konwencję.

„Świat jest damską torebką. Tego, czego człowiek szuka, bo właśnie potrzebuje, nie może znaleźć. Ale za to znajduje tysiąc innych rzeczy, o których nawet nie wiedział, że istnieją.” Z nich próbuje budować swoje życie, nimi się otacza, je akceptuje, a w końcu też musi się z nimi pożegnać. Jaki jest swiat Roberta Turina? Warto go poznać, jest w nim wiele prawdy, na którą złożyły się życiorysy wielu ludzi poznanych przez Daniela Wissera, również takich, o których tylko usłyszał, ale też i on sam zostawił w „Królowej Gór” cząstkę siebie. I jeszcze ta obłędna okładka – kot złożony z tego, co najważniejsze, ale niewypowiadalne, z tajemnicy i prawdy – kot przyjaciel z niewyparzoną gębą. Brawo Frycz i Wicha!!!
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Czemu powieść, uhonorowana w Austrii prestiżowymi nagrodami, u nas przeszła niemal bez echa, pozostanie dla mnie zagadką. Przecież jest doskonała, nowatorska w formie i odważna w podjęciu tematyki ostatecznych wyborów. Tytuł myli wszelkie tropy. „Królowa Gór” nie oznacza powieści podróżniczej czy przygodowej, choć przewrotnie jest zarazem każdą z wymienionych. Podróżujemy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historia jest niezgłębioną, bogatą w różnorodne wątki, zależności i porównania kopalnią pomysłów literackich. Obecnie jednak wykorzystywaną w coraz bardziej ograniczonym zakresie, a jeżeli już, to wydarzenia historyczne stanowią zaledwie mgliste tło dla rozpisania przygodowej lub miłosnej intrygi. Toż to czyste marnotrawstwo. W powieści Bogumiła Wójcika jest zgoła inaczej. To piękne nawiązanie do naszych wcześniejszych dokonań na polu dziejowej gawędy, która potrafiła być zajmująca i merytoryczna zarazem, do znakomitej tradycji Karola Bunscha, Antoniego Gołubiewa, Teodora Parnickiego czy ostatnio Elżbiety Cherezińskiej.

„Kraj za morzem” jest pierwszym tomem cyklu, mam nadzieję, że obszernego, podejmującego kwestię średniowiecznych krucjat i szerokiego spojrzenia na wiążący się z tym zjawiskiem cały szereg zagadnień. Mam tutaj na myśli krzewienie i obronę chrześcijaństwa na ziemiach z gruntu mu obcych, kulturowo odmiennych. Ale też zachodzącą przy tym, bo jakże inaczej, wymianę obyczajową, cywilizacyjną, jaka w zetknięciu tak różnych porządków, musiała i namieszać i zaprocentować. Historię tworzą ludzie. Średniowiecze to epoka barwna, skomplikowana i wielowymiarowa, takich też miała bohaterów, a z niektórymi mamy okazję zetknąć się na kartach powieści Bogumiła Wójcika. To wybitni władcy i przywódcy świata chrześcijańskiego i muzułmańskiego, ale też po prostu ludzie, podlegający emocjom, podatni na wpływy, czasem próżni, niekiedy egoistyczni, małostkowi czy pazerni. Książę Rajmund de Poitiers z Antiochii, o zmiennym jak pogoda w kwietniu charakterze, lęka się nade wszystko złośliwej plotki na swój temat, która będzie przekazywana z ust do ust w pieśniach wędrownych minstreli. Królowa Melisanda zaś nie bardzo ma ochotę pogodzić się z koniecznością przekazania władzy nad Królestwem Jerozolimskim synowi, znajdując w rządzeniu i panowaniu niepomierną satysfakcję.

Dla czytelnika ważni są przede wszystkim bohaterowie dnia codziennego, wypełniający karty powieści dialogami, dzielący się z nami skrytymi myślami, wyjaśniający motywy swoich działań, które kierują akcję powieści dynamicznie do przodu, dostarczając nam rozrywki, emocji, ale przy tym także wiedzy. Oni są bowiem przedstawicielami średniowiecznej ludności, jej obyczajowości, mody, jakiej hołduje, wiary i przekonań oraz obaw.

Wkraczamy więc do świata Outremer, czyli zajętego w czasie I krucjaty przez krzyżowców nadmorskiego pasa, ciągnącego się mniej więcej od Małej Armenii na północy do Gazy na południu, w skład którego wchodzą stosunkowo młode Hrabstwo Edessy, Księstwo Antiochii, Hrabstwo Trypolisu i Królestwo Jerozolimskie. Wokół zaś nieprzyjazne muzułmańskie ludy, pragnące odbić te rejony, by poddać je swojej władzy i swojej religii. To świat okrutny i niepewny jutra, broń trzeba stale mieć na podorędziu, wystawiać straże i szukać sojuszników, nikomu do końca nie ufając – rok 1147. Autor doskonale przedstawił nie tylko intrygi polityczne, ciągłą zmianę sojuszniczych układów, podstępną grę i zawiłości dyplomacji. Widzimy też cały trud, jaki biorą na siebie templariusze, waleczny zakon rycerski, pilnujący szlaków pielgrzymich na Wschodzie, lawirujący między księstwami, wspierający nowe chrześcijaństwo w tym regionie, zbrojnie i w każdy inny sposób. To imponujący sojusznik, który może stać się też potężnym wrogiem. Zakon Templariuszy wyrasta na głównego bohatera powieści, z Tybaldem de Rideau i bajlifem Rogerem z Akwitanii, przeżywającymi tutaj swoje bitewne przygody i miłosne zauroczenia. Daje to okazję do poznania życia codziennego w Zakonie, Reguły, którą się kierowano, która była ważnym prawem i obowiązkiem, całej niezwyczajności tego życia w wierze, ale z mieczem przypasanym zawsze do boku. Ówczesny wielki mistrz wstąpił w jego progi powodowany głębokim miłosnym zawodem. Co zaś kierowało innymi? Jak radzili sobie z pokusami świata, od którego wszak nie byli odgrodzeni klasztornym murem, w którego sprawach uczestniczyli niezwykle czynnie i sprawczo? Wiele tu ciekawostek, sporo też gruntowniejszej wiedzy, rzucającej światło na epokę.

Tymczasem chodzimy też uliczkami choćby Trypolisu, przy których mieściły się „sklepy, warsztaty i domy. Trypolis słynął z wyrobów szklanych i rymarskich, dlatego też co najmniej trzy boczne ulice w całości zajęte były przez kramy i kantory oferujące te właśnie wyroby. Zapach wyprawionej skóry, zmieszany z wonią przypraw i jadła z ulicznych garkuchni towarzyszył bajlifowi aż do portu.” Bierzemy udział w dworskich ucztach, kiedy to stoły uginają się pod misami pełnymi wszelakiego jadła, a w oczach mienią się kolorami tęczy drogocenne jedwabie. Z drugiej strony siadamy też nocą koło płonącego ogniska, nad którym piecze się nadziany na patyk królik, a wokół zmęczeni wojowie, spragnieni solidnego posiłku, przełykają niecierpliwie ślinę. Nie mówię już o brutalnych, krwawych bitwach, które przybierają w powieści iście panoramiczny, filmowy wręcz obraz.

Mamy i polski akcent w tej karkołomnej, tragicznej drugiej krucjacie. Legendarny, szlachetny książę Henryk Sandomierski mierzyć się musi z podstępnymi knowaniami zawistnego Władysława Wygnańca, którymi ten usiłuje zarazić księcia Bolesława, swego syna, pragnąć znaleźć w nim sojusznika i pomocnika. Jak widać intryga królowała na każdym poziomie życia społecznego i politycznego, zdając się najskuteczniejszą bronią w osiąganiu bezwzględnych celów.

Co w powieści wybrzmiewa niezwykle mocno, to silne postacie kobiece. Silne inteligencją, wolą i umiejętnościami. Wykształcone i posiadające nader szerokie horyzonty, potrafiące idealnie łączyć tę wiedzę z praktyką prowadzenia konsekwentnej polityki. Królowa Eleonora Akwitańska, bez której król Francji nie mógł się obyć ani na naradzie wojennej, ani na samej wojnie. Melisanda, władająca Królestwem Jerozolimskim w imieniu małoletniego syna. Adela de Montfort i Maria de Griss, potrafiące dbać o swoje włości lepiej aniżeli niejeden książę, rozważne, mądre i do tego piękne. Nic dziwnego, że są zdolne zawrócić w głowie najdzielniejszym rycerzom, co i tutaj ma miejsce.

Dzięki sprawnej narracji i lekkiej, nie nadmiernej, a z pewnością nie utrudniającej zrozumienia, stylizacji języka na dawną modłę, bez trudu wnikamy w ten surowy, na swój sposób niezwykle barwny świat średniowiecza, świat żelaza, krwi, krzyża i gorących serc, szczęku broni i melodii religijnej pieśni. A także w tę wschodnią egzotykę na styku kultur i wiary, muzułmańskiej, katolickiej i bizantyjskiej obyczajowości, honoru i podstępu, zmiany granic i walki o wpływy.

Historia jest niezgłębioną, bogatą w różnorodne wątki, zależności i porównania kopalnią pomysłów literackich. Obecnie jednak wykorzystywaną w coraz bardziej ograniczonym zakresie, a jeżeli już, to wydarzenia historyczne stanowią zaledwie mgliste tło dla rozpisania przygodowej lub miłosnej intrygi. Toż to czyste marnotrawstwo. W powieści Bogumiła Wójcika jest zgoła inaczej....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Rumowiska” to opowieść o życiu, o pisaniu, o powieści, języku oraz oczywiście i nade wszystko o człowieku. Bohaterką jest tutaj rzeka, ale autor podkreśla zarazem, że „Rzeka jest metaforą. To jasne. A jeśli metafora jest rzeką?” Jak zatem należy rozumieć tę parabolę, którą Wit Szostak pieczołowicie konstruuje, rozbudowuje i przeobraża? Można dociekać jej istoty przyrównując sens słów: rzeka – rzecz – rzeczywistość – rzec. W nich zawiera się zarówno rodzina ze swoim dziedzictwem, kraj z własną historią, dom i jego niezbadane nigdy do końca pokoje i korytarze, bieg zdarzeń, bieg czasu, zbieg okoliczności. A to zaledwie cząstka tego, co z „Rumowisk” możemy wydobyć, zrekonstruować i po swojemu oswoić.

Rzeka w „Rumowiskach” ma wiele ważnych dopływów, zasilanych po drodze przez mniejsze i całkiem nieduże strumyki. Jeden z najważniejszych rozrasta się szeroko, burzy, wiruje i dudni po kamienistym, mocno wyżłobionym dnie, odsłaniając przy okazji, jedną po drugiej, latami skrywane tajemnice. To historia rodziny Chodnikiewiczów, jej kilku pokoleń. Możemy śledzić, jak zza tej wszystkim znajomej, oficjalnej twarzy babci Heleny, wyłania się jej druga, osobista i bardzo bezbronna fizis, by jednak już niebawem znów na zawsze zniknąć, jak powoli wyjaśnia się zagadka służbówki Onego i tajemnica samej jego osoby, jak coraz bliżej ku nam podchodzi dziadek Tomasz, by wszak co jakiś czas skryć się z ulgą w swoim gabinecie – azylu, wokół zaś krążą cienie tych, których wojna połknęła, by nigdy nie oddać, lub oddała już obcymi, całkiem nie do poznania.

Przetacza się historia, powojenne powroty i wrastanie w nowe miejsca i nową rzeczywistość, porządkowanie życia na wzór rozkładów jazdy kolei, by za nic nie dopuścić do kolizji, przestojów, by dobrze rozpoznać priorytety i dalsze ciągi komunikacyjne. Jest konspiracja, ruch wolnościowy, zebrania w ciszy gabinetu, ulotki, Solidarność, transformacja i sejm kontraktowy, emigracja za lepszą przyszłością, która przynieść może więcej bólu niż pożytku i nie jest warta nowo budowanego domu.

Nie może zabraknąć dwóch tak istotnych dla autora światów. Są nimi Kraków i rodzina. Kraków – miasto żyjące, oddychające, kryjące tajemnice, nasycone przeszłością i legendą, karmiące się nimi oraz zwrotnie przekazujące ludziom ową magiczną, nieco przytłaczającą aurę, wyciekającą każdym porem kamiennej fasady budynków, bruku pamiętającego jeszcze kopyta koni ciągnących królewską karetę, drzew szumiących opowieściami. Tak było w „Chochołach”, powieści-sadze, w której Kraków przeobrażał się, znikał, by za niedługo pojawić się i pochłonąć mieszkańców, przywoływał zamierzchłe duchy i mieszał czasy. W „Rumowiskach” miasto towarzyszy strumieniowi rodzinnej historii, zasilając jego nurt, wrzucając weń dodatkowe kamyki, burząc osuwiska. Jest ważny i obecny.

Innym nurtem tej opowieści są podkrakowskie Świniowice z fabryką Mielonki Najprzedniejszej i klubem sportowym Puszkarz. No i jest także wykład o rzece, jej meandrach i metaforach, wielce pomocny w rozbiorze tej zadziwiającej, wielostopniowej i wieloaspektowej powieści. To rzeka, do której wpadają wspomnienia, wyblakłe, fragmentaryczne. Srebrna łyżeczka z suku w Damaszku, cenna, zaśniedziała pamiątka, już nie bardzo wiadomo czego, powidoki pierwszej fascynacji erotycznej, konspiracyjne narady w gabinecie dziadka osnute papierosowym dymem, przebiegające w zgodnej, rodzinnej otulinie milczenia.

Głównym, choć nie jedynym narratorem uczynił Wit Szostak przedstawiciela trzeciego pokolenia Chodnikiewiczów, imiennika nestora rodu, który mówi o sobie: „Nazywam się Tomasz Wnuk. I opowiem o ciszy między tymi dwoma słowami.” W ten sposób rozpoczynamy wędrówkę niejako pod prąd, od ujścia ku źródłu. Najpierw jest śmierć dziadka Tomasza, byśmy od tego ostatecznego końca, śmierci jako rozpadu, cofnąć się mogli ku początkom, łącząc poszczególne dopływy w jeden bieg, włączając je w szerszy kontekst rodzinnych zależności i uwarunkowań. Przy czym żmudnie idzie Tomaszowi Wnukowi, a za nim i nam, oddzielanie ziarna od plew. Zauważamy choćby, że najważniejsza osoba w rodzinie Chodnikiewiczów, dziadek, stwarzał się sam z półprawd i konfabulacji, poprzez przedmioty, które tak naprawdę go nie obchodziły i nie dotyczyły, budował kunsztownie swoją legendę. Prawdę odkrywać zaczęto po jego śmierci, gdy ze zgromadzonego rumowiska rzeczy można było wreszcie wydestylować sam ekstrakt, to co najważniejsze, dziadkowe.

Do głównego nurtu co rusz wpadają rozmaite strumyki, te duże – najważniejsze fakty, niesporne fragmenty życia, ale także te skraplające się powoli informacjami, skrytymi w skałach i podłożu, jednak z mozołem torujące sobie drogę, żłobiące łożysko, by w końcu triumfalnie wlać się do serca rzeki. Są i te ledwo domyślne, podziemne, niewidoczne, choć niekiedy słyszalne spod powierzchni, dopominające się nieśmiało o uwagę. Bardziej je przeczuwamy niż czujemy, nie jesteśmy pewni, czy nie stanowią tylko wytworu naszej fantazji. „Podziemne rzeki mogą być wielką pokusą. To przecież wyjście poza widzialne, przekroczenie źródła. Czym jest rzeka zanim stanie się rzeką? Jeśli jest w człowieku pragnienie źródłowości, to jak potężne musi być odkryte na dnie źródła pragnienie podziemności?” Każdy z bohaterów, jak i my wszyscy przecież, ma taki fragment życia, który chce zostawić tylko dla siebie, schować w podziemnym królestwie pamięci. Gdy natykamy się nań przypadkiem, widzimy zdumieni zupełnie inny obraz człowieka niż ten znany nam na co dzień. Ale to rzadki przypadek, a to, co pod ziemią, tam też ma pozostać. Nie da się jednak zaprzeczyć, że samo dokopywanie się do sekretów, wyskubywanie ich spomiędzy szczelin i zakamarków, to powszechnie znany i z pasją uprawiany sport, rodzaj ekscytującego łowiectwa. Zwykle więc opowieści towarzyszy dopowieść, a więc to, co wykreowała wyobraźnia i co bezwiednie zrosło się z realistyczną tkanką w nierozerwalną całość, na tyle ją zainfekowało, że niełatwo będzie przywrócić chwiejną równowagę. Toczy się więc rumowisko, a rzeka opływa kamienie, wyobla je, wygładza, przytula…

„Język dotrze wszędzie, naniesie, nawarstwi się i obejmie wszystko”. Język rzeki, a więc życia, powieści, jej rytm, tempo, zawirowania i płycizny, spiętrzenia i głębiny, te wszystkie „toczyny, wleczyny, unosiny, zawiesiny i roztwory.” To wszystko nas u Wita Szostaka zadziwia, onieśmiela, w końcu wchłania i trzyma mocno, do utraty oddechu. Z posługiwania się literackim językiem polskim w sposób ekwilibrystyczny, wielopiętrowy, nowatorski, podkreślający jego różnorodność, piękno i możliwości Wit Szostak słynie nie od dzisiaj. Zauroczyło mnie to już kilka lat temu w niewielkiej powieści „Wróżenie z wnętrzności”. Zdaje się on dysponować nieograniczoną wyobraźnią, pozwalającą mu modelować słowa i tworzyć z nich zaskakujące świeżymi kontekstami zestawienia. Całe fragmenty „Rumowisk” można by wyjąć śmiało z tekstu i potraktować jako osobne eseje, które doskonale da się czytać pojedynczo, zaś włączone na powrót w pozostałą materię powieści, natychmiast znów się z nią jednoczą, wplatają i dodają znaczenia.

Autor eksperymentuje też z nastrojem, z łączeniem różnych struktur literackich, z wnikaniem między znaczenia, w ich pęknięcia i zarysowania, by wydobyć, wydusić z nich coś więcej, odkryć tajemnicę. Powieść słusznie jest tu przyrównana do stale wzbierającej, przemieszczającej się ze swojej natury rzeki, życie zaś jawi się nam pulsujące niczym nurt, zbierające poboczne odnogi i odnóżki, inne w naszej pamięci, a nieco odmienne we wspomnieniach bliskich nam osób, choć przecież te i te jak najbardziej prawdziwe. Odbywa się ciągłe odkrywanie ułamków prawd, które układają się w kolejne opowieści, wzbogacające tę główną narrację, często ją dekomponując i reinterpretując.

Czuję, że autor opowiada też trochę siebie, między wierszami tka wyimki z własnej historii, łącząc je dyskretnie z pozostałą resztą, okraszając osobistą emocją. Próbuję więc wyłuskiwać te okruchy i lepić z nich jeden obraz, niepełny, ale zawsze jakiś. Człowieka oddanego miastu i ludziom, gawędziarza wyginającego zdania w erudycyjne esy-floresy, tworzyciela mitów i alegorii na użytek opisu złożoności świata. Przy tym zaś osoby wrażliwej i empatycznej, z wyrozumiałością podchodzącej do kreowanych przez siebie bohaterów i z dużym wyczuciem reagującej na potrzeby tych, których wojna wyrzuciła z domów i skazała na niepewny los uchodźcy. Nalewa do talerzy parującą zupę, tłumacząc się: „Nie chcę notować, co widzę w oczach matek, czuję, że byłoby to zdradą. Ich anonimowość niewiele zmienia, są nagie w swej bezradności i trzeba odwrócić wzrok i powściągnąć rękę, która chce pisać. W takich chwilach ważniejsza jest ta druga ręka, która zatrzymuje pióro i stawia granice. Nie piszę o uchodźcach, nie mam prawa, piszę swoje. Tylko tak mogę uciec.” To jeszcze nie czas, za wcześnie, ale historia upomni się i o tę opowieść, której nurt będzie silny, wezbrany poczuciem krzywdy i łzami matek oraz, mam nadzieję, donośny.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

„Rumowiska” to opowieść o życiu, o pisaniu, o powieści, języku oraz oczywiście i nade wszystko o człowieku. Bohaterką jest tutaj rzeka, ale autor podkreśla zarazem, że „Rzeka jest metaforą. To jasne. A jeśli metafora jest rzeką?” Jak zatem należy rozumieć tę parabolę, którą Wit Szostak pieczołowicie konstruuje, rozbudowuje i przeobraża? Można dociekać jej istoty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do recenzji „Ulewy” podchodzę z dużą nieśmiałością, ba, przyznam, że nawet z lękiem. Jako osoba kompletnie niewierząca i utrzymująca krytyczny dystans do Kościoła, zapewne odbieram ten na pół zbiór opowiadań, na pół zaś powieść, bardzo po swojemu, inaczej niż większość, może nawet sprzecznie z intencjami autora. Nic na to nie mogę poradzić, wszak wiara nie jest dobrem, które możemy sobie po prostu „przysposobić”, to dar, jaki przychodzi sam i rozgaszcza się w naszym wnętrzu, jeśli mu na to pozwolimy.

„Ulewa” zawiera wiele odniesień do Starego i Nowego Testamentu, wykorzystuje symbolikę chrześcijańską, kreśli sylwetki bohaterów, na których spłynęła łaska i opromieniła ich życie. To życie, które dotąd ich nie oszczędzało, odmawiając podstawowych dóbr, jakie nas kształtują, przede wszystkim dobra rodzicielskiej miłości. Ono właśnie jest generatorem naszej późniejszej siły i poczucia bezpieczeństwa.

Narracja, jaką wybrał autor, coś pomiędzy realistycznym portretem, wręcz całą galerią psychologicznych konterfektów, a mistycznym przeżyciem, połączonym z sennymi widzeniami, wrażeniami słuchowymi z pogranicza omamów, alkoholowymi wizjami i emocjonalnym zawirowaniem, oscyluje między racjonalizmem szczegółu, a mgiełką duchowego uniesienia. W tym wszystkim zaś opowiada o człowieku, o jego sposobach radzenia sobie lub też nieradzenia z własnym życiem. Bohaterowie mierzą się z problemami, które ich przerastają, są ponad ich siły. Porzucenie i śmierć wymagają przejścia kolejnych etapów żałoby, to dwie największe straty, obie niezawinione i niespodziewane, na żadną z nich nie da się przygotować. Dziecko odepchnięte przez matkę, oddane w obce ręce, jak zawadzający grat, zostaje sierotą z dziurawym sercem do końca życia, choć zapewne w różny sposób będzie próbowało tę przestrzeń, przepuszczającą nieprzyjemny chłód, jakoś załatać.

Zbigniew i Wojtek, Bronka, Andrzej, Marek, Małgosia… Różne osoby, osobne życia, ekstremalne doświadczenia… Alkoholizm, śmiertelna choroba, schizofrenia, śmierć bliskich… Trzeba przyznać, że bagaż tak ciężki, iż grozi utratą równowagi, upadkiem, okaleczeniem. Jedni wówczas chowają się w sobie, znikają, jakby ich nigdy nie było. Inni krzyczą, zaciskają pięści i wyprowadzają ciosy, te okrutne, poniżej pasa, nokautujące, niekiedy całkiem bezładne. Są też tacy, którzy szukają pomocy, próbują walczyć. Dzięki autorowi zyskujemy wgląd w każdą z takich prób odzyskania kontroli nad sobą i tym, co może się jeszcze wydarzyć. Może przydarzyć się człowiekowi tak wielkie zwątpienie, że stojąc na moście bierze pod uwagę najbardziej dramatyczne i ostateczne opcje. Jego równowaga emocjonalna jest wtedy niezwykle chwiejna, każdy zmysł napięty i wyczulony, chwyta i przetwarza najmniejsze bodźce, odczuwając je po wielekroć, a one rezonują, wyzwalając nieoczekiwane, ponadracjonalne reakcje. Marek doznaje objawienia, a ono czyni go wysłannikiem Boga, wrażliwego na ludzkie cierpienie. Traktuje to jako misję, posłannictwo.

To dla mnie trudne tematy ze względu na mój sceptycyzm. Toteż traktuję tę kwestię bardziej w kategoriach przeżycia duchowego, katharsis – w co akurat wierzę. Człowiek pod wpływem przeżyć i emocji może dostąpić nagłej przemiany, dokonać przewartościowania priorytetów, tak jakby odrodził się i powstał na nowo. Tak właśnie postrzegam Marka, ale też Adriana, Macieja, Edwarda… Ludzie, którzy przeszli przez piekło np. alkoholizmu, narkomanii, lęku przed relacjami społecznymi i depresji, oni najlepiej wiedzą, jakie to wyniszczające. Pragną więc pomóc przerwać błędne koło autodestrukcji tym, których jeszcze można uratować. Opowieść Macieja Bieszczada daje nam nadzieję, pozwala wierzyć, że ten, do którego wyciągnięto pomocną dłoń, poda z kolei swoją rękę innemu człowiekowi w potrzebie. Łańcuch ludzkich rąk, Boża opieka, szczęśliwy traf, karma… nie przegapmy ich, rozglądajmy się wokół siebie. Może teraz ktoś potrzebuje naszej pomocy. Kto wie, kiedy my także będziemy takowej oczekiwać.

Tytuł „Ulewa” nasuwa wiele skojarzeń. Deszcz oczyszcza, zmywa brud i zmęczenie upałem, niesie świeżość i orzeźwienie. Jako symbol stymulującej rześkości, łączy się z nowym spojrzeniem, energią i optymizmem. Trzeba mieć odwagę poddać się tej kąpieli, zwykle na początku oznaczającej wstrząs, brutalnej. , zmuszającej nas do skonfrontowania się z lękami, z nieprawościami, jakimi zawiniliśmy, ze słabością. Nie wszystkim udaje się wyjść z tego zwycięsko. Autor i jego bohaterowie podsuwają nam w tej materii różne tropy i podpowiedzi. Interpretacji może być więcej. Stanowi to ogromną wartość tej opowieści. Jej uniwersalność, przekładalność na szeroki kontekst, alegoryczność… Postacie bohaterów są ledwo zarysowane, można pod nie podłożyć dowolnych innych, stąd uproszczona konstrukcja ich sylwetek, kreślona obiektywnie, dość obojętnie, na pozór bez emocjonalnego zaangażowania. Nie przywiązujemy się do nich. Dla nas mogą być nie Andrzejem i Markiem, a Iksem i Igrekiem, których twarze bez trudu wpasowują się nam w obrys bohaterów „Ulewy”. Ich losy też są dość schematycznie podane, by można było uściślić je obrazami z innego życia, dowolnie zbieżnego, podobnego. To szeroka, mądra przypowieść z biblijnymi akcentami, które dla mnie nabierają obiektywnego, humanistycznego znaczenia, wiary w człowieczeństwo, w dobro.

Ciekawym odautorskim zabiegiem wydaje się rozpoczęcie całej historii od serii przypadkowych, pojedynczych zdarzeń, spotykających obce sobie osoby, w rozmaitych miejscach i różnym czasie. Później zaś, stopniowo, te jednostkowe losy zaczynają się łączyć, przenikać, wpływać na siebie, współgrać, tworzyć dwugłos, trio, kwartet, cały chór… Z opowiadań wyłania się powieść, osobni ludzie stają się sobie bliscy, tworzą relacje, więzi, są patchworkiem zszytym przez życie z kawałków. W tym właśnie tkwi ludzka siła. Nie wiem, czy akurat tę koncepcję autor miał zamiar nam przekazać, być może jest ona jedną z wielu, mnie jednak najbliższą, zgodną z moją naturą i sposobem patrzenia na świat. Chcę w nią wierzyć i czerpać z tej wiary nadzieję i optymizm.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Do recenzji „Ulewy” podchodzę z dużą nieśmiałością, ba, przyznam, że nawet z lękiem. Jako osoba kompletnie niewierząca i utrzymująca krytyczny dystans do Kościoła, zapewne odbieram ten na pół zbiór opowiadań, na pół zaś powieść, bardzo po swojemu, inaczej niż większość, może nawet sprzecznie z intencjami autora. Nic na to nie mogę poradzić, wszak wiara nie jest dobrem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wojna skończyła się prawie 80 lat temu, od czasu Zagłady narodziło się już niejedno nowe pokolenie, krewni tych, których Holokaust zabił, pokaleczył, ograbił z życia. Wydawałoby się, że to wystarczający czas, aby uporać się z traumą, by ją oswoić. Tak myślą ci, nad których rodzinną historią nie unosi się gryzący dym krematoryjnych pieców. Pozostali wiedzą, gdyż doświadczają tego na co dzień, że pamięć utraty dziedziczy się w genach, a pustych miejsc w rodzinnych albumach nie da się niczym zapełnić. Kim jestem, do kogo jestem podobny, skąd pochodzę, czy żyje ktoś z moich bliskich, a ja o tym nie wiem… To pytania dręczące tych, którzy żyją podarowanym życiem, żydowskie dzieci, podawane pośpiesznie przez okna, wykradane z gett, wyrzucane z mknących ku Auschwitz wagonów w nadziei, że znajdą dom, przetrwają… Tyle wątpliwości, nagłych zwątpień i zagubienia. Czytamy o tym we wspomnieniach, pamiętnikach, dziennikach, o tym pisze Mikołaj Grynberg, Włodek Goldkorn, Michel Laub, o tym opowiada też Łukasz Lewandowski w przejmującym monodramie autorstwa Tadeusza Słobodzianka „Historia Jakuba”. To wszystko fakty, historia. Zyta Rudzka zmienia ją w dzieło literackiej fikcji, a w nim zamykają się wątki i zbiegają ścieżki wielu żyć. Trzeba też dodać, że Rudzka uczyniła to przed wielu laty, pod koniec XX wieku, zanim jeszcze rozsypał się cały wielki wór z tego typu literaturą rozliczeniową. Dzieje się tu coś bardzo ważnego, historia utkana przez autorkę staje się prawdą, a Elżbieta, Bella, Natan, mają nieskończenie więcej imion.

Zyta Rudzka w sposób nielinearny, urywany, fragmentaryczny, zapoznaje nas ze swoimi bohaterami i ich losem. To migawki równie poszarpane i niepełne, jak ich życie, domagające się ciągłości, dopowiedzenia, rozplątania. Potomkowie uratowanych z Zagłady szukają na nowo siebie, swojego miejsca w świecie, tożsamości, bez której błądzimy. Przy czym bycie Żydem jak nigdy nie było, tak dalej nie jest łatwe. W Polsce Bella wyciera obrzydliwe antysemickie napisy z drzwi mieszkania, później zaś „staje przed lustrem w łazience – chce zobaczyć, jak wygląda ohydny Żyd.” W Izraelu natomiast Natan postanawia kontynuować poszukiwania czynione przez zmarłą matkę, nie ustającą w poszukiwaniu pozostawionych w kraju krewnych, matki i siostry, wciąż mającą nadzieję na cud odnalezienia ich żywych. Bella i Natan. Jedno z nich hołubi wieczko, drugie przechowuje pozostałą część cukiernicy, jedynej pamiątki, jaka pozostała po wojnie w rodzinie. Czy kiedyś uda im się spotkać i złożyć w całość te dwa elementy, by dopełnić historię ?

Obrazki rzucane przez autorkę na kartkę papieru są niczym wideoklipy, mocne, wyraziste, to wykrojone z życia wymowne sceny, które nie potrzebują omówienia, wystarczą ich fragmenty, one krzyczą same. Codzienność. Matka pochylona nad maszyną do pisania, leżąca obok córki w trawie – wpatrzona w obłoki, rozpamiętująca w oparach papierosowego dymu porażkę ostatniej randki. Bella roztapiająca się w jednorazowych miłostkach, otulająca matkę kołdrą, spod której słychać bełkotliwe słowa piosenki o makach na Monte Cassino. Natan obserwujący matkę, Mordkę Haberstein, a ona z dnia na dzień kurczy się, marszczy, niknie, „wypłakuje Polskę” usiłując przywołać twarz ojca. „El mole ruchamim. El mole ruchamim, Zundel. To dla ciebie ta modlitwa, Panie. To dla ciebie kadisz, Zundel. Dla ciebie słowa.” Proza Zyty Rudzkiej jest surowa, całkowicie odarta z czułości, brzmi mocno, czasem gniewnie, bezlitośnie. Są drastyczne porównania i wyzwiska, nikt się tutaj nie boi krzyczeć, nazywać rzeczy po imieniu, operować drapieżnym, ekstremalnym słowem, prowokacyjnym opisem. Takie przecież jest właśnie życie, więc nie wstawiajmy go w pastelowe ramki. Bohaterowie są szorstcy, nie użalają się ani nad sobą ani nad innymi. Czasem gruboskórni, choć nieraz to tylko poza. Trudno ich polubić, ale można starać się zrozumieć to ich pragnienie zniknięcia, albo wręcz przeciwnie, zapamiętywanie się w destrukcji, na przekór instynktowi przetrwania. Miotają się, próbując żyć.

W tym morzu chaosu i zadawanych ciosów dostrzegalna jest charakterystyczna dla autorki umiejętność podnoszenia szczegółu do rangi przypowieści. Głos oddany tu został kobietom, jak to często w powieściach Zyty Rudzkiej bywa. Czyni to autorka z krytyczną, surową życzliwością. Elementy zwyczajnego życia w powojennej, smutnej i nieżyczliwej , wręcz antysemickiej Polsce łączą się z rodzajem mistycznego przeżywania, boskiej opatrzności, antycypowania przyszłych zdarzeń i śnienia koszmarów z przeszłości niekoniecznie własnej, a tej zbiorowej, rodzinnej, odziedziczonej. Wszystko może mieć znaczenie zarówno realistyczne, jak i to symboliczne, ukryte. Ważne jest też zderzenie postaw i oczekiwań ocalonych i ich wybawców. Bywa, że są one sprzeczne, a w każdym razie nie harmonijnie przystawalne. Początkowo bezładnie rozrzucone elementy poszczególnych historii stopniowo ulegają porządkowaniu, układają się w zrozumiałą całość, a bohaterowie odkrywają się przed nami z całą ufnością, licząc na próbę zrozumienia. Zakończenie pozostaje otwarte z dużą nadzieją na domknięcie wątków, które zaczynały swój bieg z dwóch różnych kierunków, by stopniowo tę odległość między sobą zmniejszać niemal do zera. Ważny temat, znakomite jego ujęcie i poprowadzenie, emocje zawarte w oszczędnych słowach zdają się je rozsadzać swą siłą. To jedna z pierwszych powieści Zyty Rudzkiej, dająca przedsmak tych następnych, równie mocnych i bezkompromisowych.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Wojna skończyła się prawie 80 lat temu, od czasu Zagłady narodziło się już niejedno nowe pokolenie, krewni tych, których Holokaust zabił, pokaleczył, ograbił z życia. Wydawałoby się, że to wystarczający czas, aby uporać się z traumą, by ją oswoić. Tak myślą ci, nad których rodzinną historią nie unosi się gryzący dym krematoryjnych pieców. Pozostali wiedzą, gdyż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To wspaniały debiut, już kolejny w tym roku, który mnie zachwycił i onieśmielił. Jaki talent trzeba mieć, by tak pisać o zwykłych, przyziemnych, a wręcz dla wielu wstydliwych sprawach! Z takim kunsztem rozpiąć szarą, smutną biedę pomiędzy wzniosłość poezji i wrzask wściekłości, podlewając to jeszcze gorzką ironią z pieprzną nutą szyderczej kpiny. To ballada o jednej z tych, co to „powpadali do dziur w chodniku, noga im się powinęła, kostka skręciła, może źle stąpnęli, nie uważali, a może to nie miało znaczenia, nikt ich o nic nie pytał, historia nie jest panią, co pyta, mimo, że nauczycielką życia.”

Zapewne każdy z nich, głodnych, stojących w nigdy nie kończącej się kolejce do banku żywności czy też po darmową zupę od zakonników, gdy tymczasem „przez dziurę w bucie wlewa się listopad, chlupocze”, ma w zanadrzu równie trudną, pokręconą historię do opowiedzenia. My mamy okazję poznać jedną z wielu takich historii, opowiada ją samotna młoda matka, której zdarzyła się nie taka miłość, jaka daje poczucie bezpieczeństwa i miękką ochronę, ale jednak miłość, a ta przecież nie wybiera… Przydarzył się Wojtuś, stanął przed nią na Plantach i już został. Wieczny chłopiec, nie mający zamiaru niczego w swoim życiu zmieniać, porządkować. W razie problemów „znikał za rogiem z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę.” Albo i szybciej. Nasza bohaterka nie miała szans go dogonić. Zresztą po co? Zawsze znalazłby się kolejny róg, zaułek, tunel, w który Wojtuś mógł z charakterystycznym dla siebie wdziękiem zanurkować. Została więc sama. Nie, już nie sama. Z malutkim Chlebkiem, Chlebisławem, dzieckiem obdarzonym słodyczą spokoju i… ciężką chorobą. Wcale nie tak znowu rzadko przychodzi jej na myśl, że „Życie – przelotna wizyta po tej stronie ziemi, po tej stronie świadomości, w tym rodzaju materii – wydaje się fanaberią. Płomieniem wznieconym z przypadkowego uderzenia krzemieniem o krzemień.” Jej krzemienna iskra stała się Chlebkiem, więc teraz co noc nasłuchuje jego oddechu, ciesząc się, że jest, że go słyszy.

Zachwyca językowa układanka, jakiej autorka zdaje się być mistrzynią. Pod jej piórem słowa zyskują nowe znaczenia, mówią więcej i dobitniej aniżeli zwykle. Zestawione ze sobą w sposób niekiedy karkołomny, a zawsze zaskakujący, wdzierają się do naszej podświadomości, rozbłyskując nieoczekiwanym sensem. Od drobiazgu, szczegółu dnia codziennego, jakich przecież wiele, autorka wzbija się na wyższy poziom uogólnienia, uderzając w nas poetycką metaforą. Sytuacja pasażera zatrzaśniętego nieszczęśliwie w WC pociągu urasta do rangi symbolu, wyabstrahowana szeroko i nadzwyczaj trafnie: „Tak łatwo się zatrzasnąć i już nie wydostać, chyba że tam, gdzie „skład kończy bieg”, jak oznajmiają bezdenni melancholicy (melancholijni bezdennicy) przez głośniki na peronach.”

Jeszcze coś zwraca naszą uwagę. Kraków. To w tym mieście – ikonicznym dla polskiej historii, malowniczo wychylającej się z klimatycznych fotografii, rozgrywa się dramat (tak, to jest dramat, mimo mocnego sarkazmu w przekazie) osób wykluczonych. Oczywiście nie jest on na krakowską wyłączność, jednak tutaj, w tej sielskiej, cepeliowskiej dekoracji tym bardziej razi i uwiera. Z kart „Głodnych” bije krakowska, wielkościowa stęchlizna, duchota zamierzchłej świetności, zapatrzona w przeszłość, a pozbawiona wrażliwości na tu i teraz. Gołębie obsiadają bohaterkę, a ona dzieli się z nimi jedyną bułką, która powinna wystarczyć jej do jutra. Jednak gołębie nie mogą tego wiedzieć, tak samo sfruwają codziennie do stóp obładowanych pamiątkami turystów, błyskających bezmyślnie fleszami aparatów fotograficznych. „Gdyby ktoś o nas pytał, powiedzcie, że zapadliśmy się pod Kraków, w nieciągłość Gutenberga pomiędzy płaszczem a jądrem ziemi, pomiędzy to, co twarde, skorupiaste, a to co płynne, żarliwe. Materia się tam zagęszcza, temperatura rośnie, kształty nabierają plastyczności, zamierają fale sejsmiczne.” – szepczą wykluczeni, z czapkami niewidkami na głowach. Tymczasem na Kazimierzu jak zawsze rozbrzmiewa fado, nawoływanie sprzedawców obwarzanków i co godzinę rozlega się hejnał z Wieży Mariackiej. Życie toczy się jak zawsze, obojętne, zajęte sobą.

Historia bohaterki jest jedną z wielu podobnych. Nie tak znowu rzadko zdarza się rzucić wszystko, gdy dopada nas głód uczucia, pragnienie silnych emocji i pierwotnych wrażeń, obiecywanej przez poetów nirwany. Często wszakże bywa to tylko projekcja, podrasowana chemią przyciągania i taki Wojtuś jawi się wtedy księciem z bajki: „Źrenice nosiłam rozwarte, zakropione atropiną. Pochłaniałam go czarnymi przepaściami, dziurami po wyrwanych gwoździach, unosiłam głowę i projektowałam aureole wokół latarni, ptako-liście wyrastające z gałęzi, rozwidlenia antenowych masztów.” A jednak przecież „wszystko się kończy, człowieku. Asyria, Persja, Dynastia, imperium Romanum. Jakim cudem by się miało nie rozpaść nędzne chemiczne wiązanie?” Gdy kończy się poezja uniesień, pozostaje surowa proza życia, z którą trzeba się zmierzyć.

Proza „Głodnych” to orkiestra emocji. Wysokie, drżące dźwięki skrzypiec, gdy oczy wpatrują się w oczy, widząc w nich wszystko to, co tylko pragną zobaczyć. Mocne akordy złości na świat i jego przeszkody. Dzwoneczki czułości, gdy zmienia się Chlebkowi cewnik, przerywane pełnymi napięcia momentami ciszy, gdy wstrzymuje się oddech w obawie, że się nie uda. Uszy rani zgrzyt strojenia instrumentów, ten dysonans bolesny, gdy bohaterka chciałaby zniknąć, zapaść się w siebie, a tymczasem stoi, wrastając stopami w podłoże, by wyżebrać bułkę, talerz pomidorowej czy parę puszek z instytucji pomocy dla życiowych rozbitków. Tak kusi, by zasnąć, schować się w kokonie kołdry już na zawsze, albo wciągnąć w płuca ogromny haust znieczulacza, który pozwoli unieść się nad ziemię i odfrunąć. A jednak „Idę, niosę mapę tego miasta odciśniętą na podeszwach, ulice wrzeźbione w stopy niczym linie papilarne. Zaułek Obtartej Pięty, pasaż Drzazgi pod Paznokciem, plac Kamyczka między Palcami. Tyle odcisków, pęcherzy, halluksów. Tyle zagubieni, odnalezieni, podchodów, odwrotów. Przystanięć, oniemień, rozgłupień.”

Iwona Bassa nie tylko wwierca się w głowę bohaterki, wyłapując każdą jej rozterkę, obserwując każdy krok zbliżający ją do przepaści, wrzucający w ciemność, która nie ma dna, a więc nie ma końca spadaniu, nijak też nie da się wydostać. Autorka jest do tego uważną obserwatorką codziennych, zwykłych czynności i sytuacji, a te, jak widzimy, nasza bohaterka przeżywa z własnej, specyficznej perspektywy, perspektywy zderzania się ze ścianą, potykania się i upadania, by znów się podnosić, i tak bez końca. Wciąż stara się walczyć, nie poddawać. Na otoczenie patrzy zjadliwie i krytycznie, choć i bezradnie, wiedząc, że niezdolna niczego zmienić niewiele znaczy. Jeśli nawet pisze: „Rozsypałam się na podłodze w kuchni, śrubki poluzowały się i wypadły, potoczyły pod meble, wturlały do mysich dziur, uwięzły w szczelinach między deskami”, to zaraz zbiera się w sobie, bo Chlebisław, bo trzeba znów iść w kolejkę po „co łaska”, bo… i „Wciskam plecy w chropowate deski, nabijam się na drzazgi, wkładam rękę pod skórę jak pod podszewkę płaszcza, poruszam serce, nadaję mu rytm, rozkrążam krew, nagarniam powietrze do płuc, rozwiązuję supły z żył. Żyj – okładam się pięściami – rozżyj się!” Człowiek jest maszyną, którą miłość oliwi, troska i czułość polerują do blasku. Gdy ich braknie trybiki się zacinają, nity puszczają i atakuje podstępna rdza zaniedbania. Pogarda, litość, lekceważenie – to tylko pogłębia proces rozpadu. By temu przeciwdziałać uruchamia się mechanizm obronny – gniew, niezgoda, bunt, które są niczym szczepionka, multiwitamina.

To, co autorka wyrabia z naszym swojskim, polskim językiem, wydawałoby się, że tak dobrze nam przecież znanym, odsłania całkiem nowe jego możliwości, wprowadza na nieznane ścieżki. Opisując tak skomplikowany mechanizm, jakim jest człowiek i to, co w jego wnętrzu głęboko skrywane, koniecznie trzeba było użyć świeżych, stworzonych na tę właśnie okoliczność pojęć, połączyć, pożenić różne sfery wrażliwości, ukazując pogubienie, rozedrganie bohaterki. Dla niej nic przecież nie było zwyczajne ani proste. Kraków, znane sobie miejsca, ludzi, a nawet siebie samą postrzegała jako zmienione, obce, nie na miejscu.

Wrażenie jest jedno, bardzo mocne, uderza nas w splot słoneczny. Nasza bohaterka, poruszająca się w realnym świecie, przemierzająca krakowskie ulice, słuchająca Chłopców z Placu Broni i dwóch tysięcy trębaczy bijących na rynku rekord Guinnessa, szlifująca obcasami rozpadających się butów z Caritasu korytarze „współczujących” urzędów w poszukiwaniu coraz to nowych zaświadczeń swej bezradności, w całej tej popkulturze i biurokracji niknie, wpada w króliczą norę, nie mogąc nadziwić się absurdowi tego, co ją otacza. Tak bardzo stara się pilnować każdej śrubki i nakrętki, by się nie rozpaść, nie jest ani przez moment świadoma swego heroizmu. Jednak trzeba pamiętać, że nawet bohaterowie bywają zmęczeni, nawet oni…
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

To wspaniały debiut, już kolejny w tym roku, który mnie zachwycił i onieśmielił. Jaki talent trzeba mieć, by tak pisać o zwykłych, przyziemnych, a wręcz dla wielu wstydliwych sprawach! Z takim kunsztem rozpiąć szarą, smutną biedę pomiędzy wzniosłość poezji i wrzask wściekłości, podlewając to jeszcze gorzką ironią z pieprzną nutą szyderczej kpiny. To ballada o jednej z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przybylski to człowiek osobliwy i osobny. Rodzaj outsidera, skupionego na sobie, biorącego z zewnątrz tylko tyle, co konieczne, nie potrafiącego (nie chcącego?) żadnego miejsca nazwać swoim, ani też przy żadnej kobiecie pozostać na stałe. Stale w drodze i w poszukiwaniu… czego? Czegoś lepszego, co mogłoby mu umknąć, gdyby gdzieś dłużej się zasiedział. W ten sposób nie mógł czuć się człowiekiem spełnionym, spełnienie było wiecznie przed nim, o krok… nie ten, następny… albo jeszcze jeden…”Nic było lżejsze niż coś, a on był lekki, bez własności, nicnierobienie dobrze korespondowało z przynależną mu lekkością. W nicnierobieniu był prawdziwy, niczego nie musiał.”

Ale tutaj chodziło jeszcze o wolność, dla Przybylskiego nie do przecenienia, najważniejszą, szczególnie w czasach jakie nadeszły, kiedy wrażenie, że świat zbliża się do swojego własnego finiszu stawało się z dnia na dzień wyraźniejsze. Wojny, epidemie, klimat oszalał, a jego krańcowość była zabójcza. Skrajne warunki wymagają zdecydowanych działań, często na granicy autokratyzmu, co Przybylski zwykł kontestować, a teraz ucieczka przed nimi nastręczała duże trudności. Hel, niegdyś półwysep, teraz zaś oderwana od stałego lądu wyspa, zasypana śniegiem, zlodowaciała, nieprzyjazna, została jego ostatnim schronieniem. To stamtąd, z tego zagubionego kawałka ziemi, łączy się drogą radiową ze słuchaczami, karmiąc ich swoją uwagą i muzyką, która sama, intuicyjnie mu się objawia. Dlatego i słowa i ich muzyczne tło idealnie ze sobą współgrają.

Tematów do rozważań Marcin Polak podrzuca nam mnóstwo. Obecne życie jego bohatera jest jedną długą rozmową z samym sobą o świecie, który go rozczarował o niespełnieniach, jakich doświadczył i wciąż doświadcza. Znaczenie związków i miłości, realizowanie siebie, lawirowanie między pragnieniem wolności, a potrzebą bycia w społeczeństwie, które tę wolność ogranicza. Lenistwo nie do przezwyciężenia, przez co życie umyka w sposób niekontrolowany i bezpowrotny. Tyle zagadnień otwartych zaledwie, niedopowiedzianych. Choćby władza, jej pułapki i konsekwencje jej nieograniczoności, ale też, co interesuje nas wszystkich, rola przypadku w naszym życiu. Jak to się dzieje, że „Jedna krucha istota włada inną podobną sobie istotą dzięki znikomej asymetrii.”

Nasz bohater rozmyśla o tym wszystkim przy następujących jedna po drugiej kolejkach Jacka Danielsa, póki nie zawodzi go zdolność do formułowania myśli, zaś następnego dnia, na potężnym kacu, wszystko rozpoczyna się od nowa. Świat jest mroczny, trwa obojętnie, zdaje się, że wbrew ludziom, którzy po prostu zmuszeni są dostosować się do szybko zmieniającej się sytuacji. Z trudem poruszają się oni w mglistej rzeczywistości, patrząc wrogo jeden na drugiego.

Przypadki spotykające Przybylskiego są tutaj rozpatrywane w dużo szerszym, filozoficznym aspekcie. W jaką stronę zdąża rzeczywistość, dokąd nas prowadzi i czy naprawdę chcemy, musimy tam iść? Choć wokół jakoś dziwnie groźnie, nadzieja umyka, zamykają się kolejne drogi wyjścia, to jednak powaga bywa dość często rozładowywana śmiechem, sarkazmem, złośliwą puentą, a przyprawą w stałym użyciu pozostaje melancholia – w dużych ilościach. Akcji właściwie brak, dominuje efekt zawieszenia w pustce w oczekiwaniu na coś, co niewątpliwie nastąpi. Czas ten wypełniają wspomnienia zaprzeszłych miłości, niezrealizowanych marzeń i planów bez pokrycia, a także muzyka towarzysząca w tle bohaterowi, miasta kolejno opuszczane dla innych miast, przyjaciele, którzy albo już nie żyją, albo już nie są przyjaciółmi. Przeczucie końca jest coraz silniejsze. Końca świata? Końca życia? Czyżby tym właśnie była dla Przybylskiego emerytura? Może jednak idzie o coś więcej, dużo więcej?

Odbieram tę krótką, ale intensywną prozę jako coś w rodzaju rozliczenia człowieka z własnym życiem przed jego kolejnym, zupełnie innym etapem, ucieczką, wypisaniem się z teraźniejszości. To rodzaj przeglądu, cofnięcia taśmy filmowej, by raz jeszcze dotknąć najważniejszych jego fragmentów. Dobierana starannie muzyka za każdym razem ułatwia nam wejście w tekst, jego rozumienie. W uszach słyszymy to mocne rytmy Rammsteina, to znów słodką bossanovę Astrud Gilberto czy rockowe country Neila Younga. „Bogowie śpiewają” ma moc, ma nastrój, ma też sporo przestrzeni do przemyśleń, naszych refleksji o tym, co ważne i czy nie stoimy przypadkiem w martwym punkcie, nie mając pojęcia, co począć z sobą dalej. Nasz świat wszak się nie kończy.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Przybylski to człowiek osobliwy i osobny. Rodzaj outsidera, skupionego na sobie, biorącego z zewnątrz tylko tyle, co konieczne, nie potrafiącego (nie chcącego?) żadnego miejsca nazwać swoim, ani też przy żadnej kobiecie pozostać na stałe. Stale w drodze i w poszukiwaniu… czego? Czegoś lepszego, co mogłoby mu umknąć, gdyby gdzieś dłużej się zasiedział. W ten sposób nie mógł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść napisana przez poetę i filozofa, Karola Samsela, jest niesłychanie wymagająca. Powiem wprost, że to po prostu wielkie czytelnicze wyzwanie. Czy mu sprostałam? Z pewnością nie do końca. To literatura, która odsłania się powoli, z każdym kolejnym czytaniem pełniej, ale tak jest naszpikowana odniesieniami do filozofii, logiki, etyki, że nigdy nie będziemy mieli pewności, że odkryliśmy już wszystkie nawiązania. Zaś tropów literackich z pewnością wystarczy nam na bardzo długi czas.

Jerzy Marcin Tomaszewski doznaje objawienia, ukazuje mu się Maryja, co staje się początkiem ciągu wydarzeń ważnych nie tylko dla niego i jego rodziny, ale też dla całego społeczeństwa, jednych łącząc w grupy wyznawców, innych skłócając. Skutkiem tego mistycznego przeżycia jest bowiem „Niemożliwość Piety”, tom poetycki o ogromnej sile oddziaływania, mocny, poruszający, wprawiający w konsternację. Kto by przewidział, że stanie się zaczątkiem kultu, myśli, religii, programu i dyskusji… inspiracją, oszołomieniem, fetyszem… ale tego przecież nigdy nie da się wyprorokować.

Autor daje nam możliwość wędrówki w czasie, daleko do przodu, do kolejnego stulecia, byśmy mogli prześledzić znaczenie owej nowej Wielkiej Księgi objawionej ludzkości, podejrzeć jej recepcję w czasie jej powstania oraz kolejnych lat, gdy czytać ją zaczęły następne pokolenia Polaków i Europejczyków, a ona obrastała w liczne mity i interpretacje.

Tak naprawdę to trudno powiedzieć, kto jest rzeczywistym bohaterem utworu Karola Samsela. Jest nim bowiem i Tomaszewski, jego żona i dzieci, a jednak na plan główny wysuwa się też samo jego poetyckie dzieło, o tytule tożsamym z powieścią. Czyli książka w książce? Nie do końca, bo zaledwie jej krótkie fragmenty. Raczej idea, podpalony lont przenoszący płomień coraz dalej. Ludzie potrzebują idei, muszą w coś wierzyć. Gdy jedna się wyczerpuje wypatrują kolejnej, z nadzieją, że zyskają cel, wokół którego się zgromadzą, który zapłodni ich myśli i natchnie wolą działania.

„Niemożliwość Piety” jest powieścią niebywale trudną, hermetyczną, gęstą od znaczeń, symboli i odwołań. Filozofia, historia i literatura w spleceniu z religią oraz licznymi wędrówkami w stronę antyku. Sacrum zmieszane z profanum, duchowość z cielesnością i to bardzo dosłowną, wzniosłość z najciemniejszą perwersją, tajemnica z ekshibicjonizmem… Onieśmiela mnogość nawiązań do literatury, tej polskiej i tej światowej z najwyższej półki. Widać, że powieść rozpisana jest gdzieś pomiędzy „Czarodziejską górą” (Tomaszewski jako Castorp przeżywający swoje dojrzewanie i wzrastanie w mądrości), proustowskim cyklem „W poszukiwaniu straconego czasu” z jego wnikaniem w istotę rzeczy, pierwotną materię, a przenikliwym wizjonerstwem Lema. Tropów literackich nie da się wprost zliczyć. Andrzejewski, Myśliwski, Dostojewski, Dario Fo, Iwaszkiewicz i Umberto Eco, Witkacy, Gombrowicz, Norwid i Yasmina Reza, Olga Tokarczuk, Miłosz i Różewicz… Intertekstualność najwyższego rzędu, Warlikowski, Kieślowski i Żuławski, świat filmu, teatru, literatury i… religii. Niezwykle istotne są bowiem trzy znane nazwiska: Jerzy Popiełuszko, Józef Tischner i Karol Wojtyła.

Niekiedy ma się wrażenie, że to pastisz świata akademików – intelektualistów, dyskutujących dla samej dyskusji, z której poza nagromadzeniem pojęć, jakie nie zawsze od razu potrafimy zdefiniować, nie wynika nic istotnego. A później, w kolejnych fragmentach chwytamy kontekst. To powieść i niepowieść zarazem. Fikcji towarzyszą prawdziwe motywy, które wychwytujemy z entuzjazmem podążającego za wykrywaczem metali poszukiwacza skarbów. Brak niemal akcji, a jednak można mówić o specyficznej, rodzinnej sadze Tomaszewskich. Między opisem narratorskim przewijają się pierwszoosobowe wypowiedzi, dialogi i długie niemal wykłady, fragmenty poezji z „Niemożliwości Piety” – tej symbolicznej księgi postkatolicyzmu, a także korespondencja i w końcu referat.

Mam wrażenie ledwie nadgryzienia tej osobliwej lektury, nadgryzienia niewątpliwie wiążącego się z poważnym ryzykiem utraty uzębienia. A zarazem dziwne uczucie popadnięcia w jakiś rodzaj uzależnienia. Korci, męczy i woła mnie w „Niemożliwości Piety” to wszystko, co jeszcze wciąż czeka na odkrycie, co do mnie mruga spod tych modernistycznie niejednoznacznych fraz. To powieść do studiowania na lata, labirynt, w którym łatwo się zagubić i wziąć chociażby na poważnie to, co jest ironią i przewrotnym żartem, a nie zauważyć samej istoty rzeczy, złożoności ludzkiej natury, jej oscylowania między wielkością i deprecjacją, chęcią wzrastania duchowego i unicestwienia.

To właśnie czułam czytając wcześniej „Szatańskie wersety”, wiedząc, ze ślizgam się tylko po powierzchni, a i to zaledwie ją muskając, jednocześnie będąc pewną, że chcę wrócić do Rushdiego jeszcze niejeden raz. Lubię to uczucie, to przyciąganie, choć też i złości mnie moje intelektualne ograniczenie. Jednak stawiane wysoko poprzeczki każą się nam bardziej starać, dać z siebie wszystko, skupić… a satysfakcja, gdy się je już przeskoczy warta jest każdego wysiłku.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

Powieść napisana przez poetę i filozofa, Karola Samsela, jest niesłychanie wymagająca. Powiem wprost, że to po prostu wielkie czytelnicze wyzwanie. Czy mu sprostałam? Z pewnością nie do końca. To literatura, która odsłania się powoli, z każdym kolejnym czytaniem pełniej, ale tak jest naszpikowana odniesieniami do filozofii, logiki, etyki, że nigdy nie będziemy mieli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wciąż poczucie, że zamknięci w tym pociągu wdychamy, jak okiem sięgnąć, całe nieświeże powietrze, podczas gdy na zewnątrz kraina odsłania się przed nami w sposób naturalny, co dokładnie pochwycić można wzrokiem jedynie z okien nocnego pociągu pod włączoną nieprzerwanie lampą. Kraina ta spływa najpierw z ciemnych wzgórz w przestrzeń między nie a pociąg, przyjmując postać wyjątkowo wąskiej doliny, potem dzięki porannym mgłom rozjaśnia się białawo, jak gdyby oświetlona oknem połaciowym, górskie hale stopniowo nabierają świeżości, dotknięte nią, jak nigdy wcześniej, soczysta zieleń, która zaskakuje mnie w tym suchym jakże roku, od wschodzącego słońca trawa w końcu blaknie, ulegając powolnej przemianie.”

To piękny pejzaż Szwajcarii widoczny zza szyby jadącego pociągu, oglądany przez podróżujących nim dwóch przyjaciół. Dokładnie w ten sam sposób podczas lektury „Próz utajonych” odsłania się przed nami ich autor, Franz Kafka, coraz jaśniejsze światło pada zarówno na jego twórczość, jak i na niego samego, Kafkę – człowieka, to dwa światy wzajemnie się uzupełniające.

To Kafka nieco inny, chaotyczny, fragmentaryczny, niedokończony, jakby zatrzymany, zawieszony na niewiadomy czas w przestrzeni. A jednak wciąż podobnie niepokojący, szukający w człowieku nieoczywistości, ukrytych intencji, sprzeczności, chropowatości. Po kafkowsku melancholijny, zahaczający od czasu do czasu o surrealizm, bo tak właśnie postrzega on ogromny świat i malutkiego w nim człowieka. Jeśli nawet przez chwilę rozświetla się humorem, to jest to zwykle lekka ironia.

Otrzymujemy nieuporządkowany zbiór tekstów wcześniej nieznanych, a nawet nietłumaczonych. To Kafka łamany przez Maxa Broda, rycerza, który miast zniszczyć, uratował dla potomności twórczość przyjaciela, doprawiając ją z konieczności (a może i nie tylko) własną interpretacją. W treści utworów przewija się motyw niepokoju, jakiegoś rozedrgania, które nie pozwala na spokojny sen, każe szukać schronienia, i nawet wówczas, gdy wiadomo, że drzwi zostały już dawno wydarte z futryny, zapominać się i wyciągać rękę w celu ich domknięcia. Są tu też doskonale nam znane motywy bezsensu i irracjonalnego słowotoku urzędniczej nowomowy i biurokracji, które nie niosą żadnej treści, są tylko zabijaniem czasu i terkotaniem o niczym. Człowiek poddany takim oddziaływaniom traci świadomość celu i oszołomiony próbuje choć trochę zrozumieć, co się wokół niego dzieje. Niekiedy wkraczamy, zupełnie na to nieprzygotowani, w duszny sen przerażonego, zagubionego człowieka, przemierzającego niekończące się korytarze jakiegoś budynku (sądu?), nie rozpoznając ni miejsca ni ludzi. Tak jak osaczony czuje się człowiek pomiędzy ludźmi, tak też i kuna, tu zwierzę synagogowe, „zdaje się obserwować wiernych bladymi, zawsze otwartymi, pozbawionymi powiek oczami, z pewnością jednak nikogo nie widzi, lecz tylko wypatruje niebezpieczeństw, przez które czuje się zagrożone.”

Sporo tekstów jest niedokończonych, urwanych czasem nawet w pół zdania, jakby autor, zamiast dokończyć myśl, zajął się już innym zagadnieniem. Niektóre, jak na przykład „Kto raz z pozoru był martwy” robią wrażenie dość bezładnych ciągów myśli, które później miały zostać dopracowane, uporządkowane logicznie i stylistycznie, co z jakichś powodów się nie stało. To całkiem tak, jakby pisarz dopuścił nas do procesu powstawania dzieła i w pewnej chwili porzucił je, a ono wciąż czeka na domknięcie.

Franz Kafka wychyla się do nas z każdego z opowiadań, macha od niechcenia z podróżnych wagonów, wiozących jego i jego przyjaciół: Samuela, Maxa, Roberta, w różnych kierunkach, wzdycha ze stron zeszytów dzienników, które dziennikami są tylko z nazwy, tak naprawdę będąc dowolnymi, zmyślonymi, prowokowanymi wyobraźnią zapiskami. Pokoje są zwykle ciemne, dni dżdżyste, człowiek samotny, a świat mało zrozumiały. Nie wszystkie teksty są czytelne, niektóre z nich to jakby zaledwie pierwsze szkice. Jednak osobowość Franza Kafki nadaje im rozpoznawalny charakter, niczym mocno odbita pieczęć mistrza.

Myślę sobie, cóż z tego, że Max Brod dołożył do tej pieczęci zapewne nieco własnego inkaustu. Gdyby nie jego zapobiegliwość i nieposłuszeństwo nikt z nas dzisiaj nie kojarzyłby, kto zacz Franz Kafka. Jego rękopisy spłonęłyby, zgodnie z jego ostatnią wolą, i nikt nie miałby potrzeby zastanawiać się, ile jest w Kafce Kafki, a ile Broda. Literatura bez „Zamku” i „Procesu” niewątpliwie byłaby o wiele uboższa.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/

„Wciąż poczucie, że zamknięci w tym pociągu wdychamy, jak okiem sięgnąć, całe nieświeże powietrze, podczas gdy na zewnątrz kraina odsłania się przed nami w sposób naturalny, co dokładnie pochwycić można wzrokiem jedynie z okien nocnego pociągu pod włączoną nieprzerwanie lampą. Kraina ta spływa najpierw z ciemnych wzgórz w przestrzeń między nie a pociąg, przyjmując postać...

więcej Pokaż mimo to