-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1147
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać395
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
Tomik opowiadań Aleksandry Igras zaskakuje dojrzałością. To miniaturki z życia zwykłych ludzi, a zarazem coś więcej – metafora naszych poszukiwań i tęsknot w pogoni za którymi wkraczamy na błędne ścieżki zbyt oczywistych skojarzeń, które poniewczasie odsłaniają swoje właściwe znaczenia. Wszystko ma swoją cenę, a lody Bambino, symbol naszego dzieciństwa niekoniecznie są słodkie słodyczą.
Autorka każe swoim bohaterom mierzyć się z trudami dojrzewania, pierwszych miłości i zauroczeń, budzącej się kobiecości, boleśnie ich przy tym doświadczając. To proza zderzeń i kontrastów. Starego z nowym, wsi z metropolią, młodości z dojrzałością wieku, oczekiwań i marzeń z prozą życia, naiwności z wyrachowaniem.
Młoda kobieta, konfrontując się z wydarzeniami sprzed lat, decyduje się rozliczyć z przeszłością, którą podświadomie wyparła ze świadomości. Tym samym swój finał znajdzie wreszcie sprawa niewyjaśnionego dotychczas morderstwa. W innym z opowiadań bohaterowie pod wpływem dramatycznych wydarzeń podejmą decyzję o wspólnej przyszłości, na którą nie byli dotąd gotowi. Człowiek jest mistrzem w komplikowaniu życia sobie i innym: jeden krok, zawahanie lub pochopna decyzja może zepchnąć nas w przepaść, ale może też dodać nam skrzydeł, byśmy zdołali ponad nią przefrunąć. Bohaterowie opowiadań Aleksandry Igras mylą się jak my wszyscy, przegapiają szanse, ślepo ulegają pokusom, by później ponosić smutne konsekwencje.
Niezwykle przemówił do mnie tytuł pierwszego tekstu: „Pokrzywy”. W przedziwny sposób pasuje do całości, a także do każdej historii z osobna. Pokrzywa to paskudne zielsko, które niemiłosiernie parząc niesie ból, skazuje na cierpienie za naszą nieuwagę, gapiostwo, bezmyślność. Paradoksalnie jednak bywa też lekarstwem likwidującym, czy choćby tylko uśmierzającym wcześniejsze przykre dolegliwości. Ta alegoria wpisuje się zatem doskonale we wspomnianą już wcześniej przeze mnie charakterystyczną dla tej prozy ideę kontrastu. Ból nas uczy, ostrzega, uruchamia mechanizmy obronne, budzi ostrożność i każe wzmóc uwagę. Nasi bohaterowie pod wpływem dramatycznych sytuacji, niespodziewanych wydarzeń, przypadkowych relacji, budzą się z uśpienia, przełamują rutynę, by spojrzeć na swoje życie szerzej, mądrzej. Być może da się jeszcze coś uratować, odwrócić, a nawet jeśli jest już na to za późno, to konfrontacja z prawdą, wymiecenie z pamięci starych pajęczyn, przynosi ukojenie i szansę na nowe otwarcie.
Autorka nie preferuje prostych rozwiązań, nie idealizuje rzeczywistości. Widzimy, jak miastowe porządki, przywiezione przez przyjezdną, nowobogacką elitę do zatrzymanej w czasie wioski, rujnują stary, prosty ład: sąsiedzkie relacje ulegają erozji, pojawiają się nowe, silne pokusy i w życie wielu ludzi, dotychczas zadowolonych ze swego losu, wkracza zamęt. Młodzieńcze miłości potrafią naznaczyć na długie lata, wyrzuty sumienia przygnieść z siłą kamienia, zaś zetknięcie w dzieciństwie z nieuchronnością śmierci – odebrać odwagę i radość. Dramatyczne historie są opowiedziane w sposób oszczędny, bez emfazy i czułostkowości; stają się nam zwyczajnie bliskie, podobnie jak ich bohaterowie. Moglibyśmy mieć, a może nawet mamy podobne doświadczenia. Autorka jest uważną obserwatorką naszej codzienności i dostrzega to, czego sami nie chcemy zobaczyć. Przejrzyjmy się zatem w tych opowiadaniach. Dojrzewanie to niekoniecznie jedynie przekraczanie progu między dzieciństwem a dorosłością, choć takie jego pojmowanie zajmuje w „Mokrej bieli Bambino” bardzo ważne miejsce. Dojrzewanie to także rozliczenie się z przeszłością, odwaga spojrzenia za siebie, świadomego i uważnego, dzięki czemu można ruszyć dalej bez obciążającego bagażu dawnych przeżyć. Potrzeba jednak do tego odpowiedniego bodźca. Może nim być, i najczęściej jest, drugi człowiek. Niekoniecznie znajomy, niekiedy spotkany całkiem przypadkowo i goszczący w naszym życiu ledwie przez chwilę. Chwilę znaczącą.
Zwięzły język, unikający powtórzeń i zbędnych ozdobników, daje nam przestrzeń do własnej interpretacji, do osobistej refleksji. Jest konkretny, a przy tym doskonale zapowiada pokłady emocji ukryte w tej zwyczajności. Sprawia, że pragniemy się do nich przedrzeć, odsłonić je i poznać. Genialnie przekazuje klimat prowincji, tutaj akurat rejonów wschodniej Polski – Lubelszczyzny i Zamojszczyzny, skrytej w lasach, z dala od głównych traktów i współczesnego gwaru. Są tu wciąż jeszcze krowy i kury, walące się stodoły i obszerne strychy oraz wiejska gwara, przez którą „tamte” mają miejscowych za głupków, nie wahając się okazywać im tego z pobłażliwym uśmiechem na każdym kroku. Nowe pieniądze i nowe zwyczaje, zatruwają miejscowych, zżera ich robak zawiści i poczucie własnej miernoty, a to nie może skończyć się dobrze. To zakładanie na siebie cudzego życia niczym niedopasowanego garnituru będzie uwierać i zostawi ślady, niczym jątrzące się latami odparzenia.
Zatem otrzymaliśmy opowiadania mądre a co więcej — aktualne w każdym miejscu i czasie; posługujące się osadzonymi w ściśle określonych realiach historiami, a przedstawiające prawdy uniwersalne, dla których każdy czytelnik znajdzie w swoim życiu jakieś odniesienie. Być może westchnie przy tym: no właśnie, to przecież ja tak… i zacznie poszukiwać tej właściwej drogi.
Tomik opowiadań Aleksandry Igras zaskakuje dojrzałością. To miniaturki z życia zwykłych ludzi, a zarazem coś więcej – metafora naszych poszukiwań i tęsknot w pogoni za którymi wkraczamy na błędne ścieżki zbyt oczywistych skojarzeń, które poniewczasie odsłaniają swoje właściwe znaczenia. Wszystko ma swoją cenę, a lody Bambino, symbol naszego dzieciństwa niekoniecznie są...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Literatura to dziedzina, na której „używano sobie” od tak dawna, że autor w swojej monografii sięga zaledwie do czasów Platona, niepodważalnego największego „inkwizytora” poetów, widzącego ich stanowczo poza granicami swojego idealnego państwa. Wiadomo jednak, że cofnąć można by się jeszcze sporo dalej w czasie. Czemu tak się dzieje? Znamienne będą tutaj dwa cytaty: „Nie ma literatury bez antyliteratury” oraz „Gdyby literatury nie było, antyliteratura w końcu by ją wymyśliła”. By zaistnieć, zyskać pogłos i znaczenie, warto mieć adwersarza, stworzyć pole do dyskusji, nawet bardzo ostrej, atakować i ataki odpierać. Literatura, jako pojęcie niezwykle pojemne, a zarazem niedookreślone, stanowi doskonały cel. Wbrew pozorom jednak agresja literatury w pewien sposób służy literaturze, nie pozwala jej osiąść na laurach i spokojnie zasnąć.
Wlliam Marx przywołuje eposy homeryckie jako przykłady literatury „nieskalanej”, pochodzące wprost od Muz, gdzie autor jest tylko rodzajem przekaźnika, gdyż przez niego właśnie przemawiają. To poezja będąca pierwotną prawdą, nie poddająca się badaniu, weryfikacji, a nawet ocenie. Pochodzi wprost ze źródła, jest owym źródłem, któremu nie sposób zaprzeczyć. Jej powaga i poszanowanie są zatem bezdyskusyjne. Dopiero z czasem literatura staje się przedmiotem manipulacji i wykorzystania. „Poezjożercy mieli się wkrótce ujawnić w pełnym świetle.” Co ich napędzało? Jaka siła zachęcała do ataku? Żądza władzy i monopolu na prawdę. Tak to się rozpoczęło, od powstania filozofii, która zaczęła uzurpować sobie prawo do najwyższego autorytetu i wychowawcy społeczeństw, jednocześnie zarzucając literaturze kłamliwość i rozwiązłość. Platon jako pierwszy zdecydowanie odmówił poetom prawa bytu: „Zatem jeżeli w ogóle ktokolwiek, to rządzący w państwie mają prawo kłamać; albo w stosunku do wrogów, albo do własnych obywateli dla dobra państwa. A inny nikt niech czegoś takiego nie próbuje.” Wziąwszy pod uwagę rozmyte granice „dobra państwa” wszystko staje się jasne i klarowne.
Autor w swoich rozważaniach zastanawia się komu i dlaczego przeszkadza literatura, śledzi to zjawisko na kartach historii, począwszy, jak pisałam, od Platona. Zatrzymuje się przy różnego rodzaju totalitaryzmach, gdyż właśnie one charakteryzują się wyjątkową alergią na literacki autorytet i robią doprawdy wiele, by zdecydowanie strącić go z piedestału. Sporo miejsca zajmuje tutaj chrześcijaństwo. Przyznam od razu, że w tych kategoriach nigdy dotąd go nie postrzegałam, jako ideologii kompleksu wobec wcześniejszej tradycji i „wyrafinowania” pióra twórców świata pogańskiego, którym przeciwstawiono prostotę, a nawet niedoskonałość formy jako gwarant prawdy. Po co silić się na estetykę, piękno przekazu, od teraz nie trzeba talentu, by być poetą. „Moją gramatyką jest Chrystus” rzekł Piotr Damiani, włoski eremita i święty Kościoła z XI wieku. Za nim powtarzało to wielu.
Autor odnosi się wielokrotnie do dychotomii: literatura-nauka, wykluczającej jakąkolwiek przydatność, nie wspominając już o wartości tej pierwszej. Omawia przy tym szereg niebezpieczeństw, groźnych pokus, jakie niesie takie postrzeganie kultury i takie wzajemne rozgrywanie jej dziedzin przeciw sobie. Przytacza konkretne przykłady dowodząc, choćby za Leavise`m: „Temu, że nauka powinna czynić ludzkie działanie bardziej skutecznym, nikt nie zaprzecza. Lecz, pyta krytyk, jakie będą cele takiego działania? Uczony w laboratorium nie jest w stanie tego rozstrzygnąć bardziej niż ktoś inny. Tymczasem nad tym właśnie zastanawia się literatura: nad celami ostatecznymi.” Literatura trzyma pieczę nad kwestiami estetycznymi i etycznymi, nauka bez moralnej kontroli… lepiej o tym nie myśleć! Zastanówmy się, skąd i dlaczego biorą się tak zaciekłe ataki na literaturę, komu służy podgrzewanie tego konfliktu i przeciwstawianie sobie dziedzin, które miast ze sobą walczyć, winny się uzupełniać.
Wciąga ta monografia niesamowicie. Przemieszczamy się między epokami, zapoznając się z fragmentami pamfletów, wykładów, mów antyliterackich, z ich, niekiedy absurdalną, zawsze zaś nietolerancyjną argumentacją. Poznajemy autorów owych tez, zwykle prowokujących głośną dyskusję. Jakie są ich motywacje, czemu umniejszają, wręcz negują znaczenie poezji, piękna, estetycznego wysublimowania, wolności i swobody myśli w imię sztywnych kanonów i obowiązujących w danym czasie prawd? Czemu doszukują się w nich złych intencji, brudu i perwersji? Wszystko to autor naświetla nam w kontekście społeczno-politycznym, który pozostaje w ścisłym związku z aktualną potrzebą takiej, a nie innej wizji kultury, winnej służyć, a co najmniej zgadzać się z panującym porządkiem. Jakiekolwiek nie padałyby przy tym uzasadnienia i argumenty, chodzi zawsze o jedno – o władzę i o wpływ na władzę.
Książka na wskroś aktualna, zwłaszcza teraz, gdy obserwujemy wzrost nacjonalizmów, wykluczeń, rozłamów i dychotomii, populistycznych oracji, cieszących się dużą popularnością i mącących ludziom umysły. Bez dobrej, szczerej, krytycznej i wolnej literatury, trendy te w perspektywie niosą mnóstwo zła i niebezpieczeństw, co mogliśmy zauważyć już w przytaczanych przez autora, w sposób przystępny i ciekawy, fragmentach historii. Ale i w życiu, doświadczając też na własnej skórze konsekwencji takiej narracji. To doskonała, nasycona sporą dawką ironii i świetnymi puentami lektura, błyskotliwa i mądra. Autor ma oczywiście własne zdanie. Stara się jednak być obiektywny, serwuje przykłady za i przeciw, rozważa je i uzasadnia swój pogląd. Można się z nim zgadzać, można dyskutować, można też oponować i przeczyć. Na pewno jednak warto przeczytać, przemyśleć, przechować jakiś czas w sobie własną wizję, przystawić ją do rzeczywistości z różnych stron, a z pewnością nasze spojrzenie na ów znaczący problem zyska szerszą perspektywę.
Pamiętać też należy o pobudzającej roli antyliteratury, która, wywołując społeczną burzę, paradoksalnie ożywia samą literaturę, wyróżnia ją, zwraca uwagę na jej znaczącą rolę. To dobrze. „O wiele gorsza bowiem od nienawiści do literatury byłaby obojętność. Oby bogowie nie dopuścili, by nadszedł jej czas.”
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Literatura to dziedzina, na której „używano sobie” od tak dawna, że autor w swojej monografii sięga zaledwie do czasów Platona, niepodważalnego największego „inkwizytora” poetów, widzącego ich stanowczo poza granicami swojego idealnego państwa. Wiadomo jednak, że cofnąć można by się jeszcze sporo dalej w czasie. Czemu tak się dzieje? Znamienne będą tutaj dwa cytaty: „Nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Sam Jerzy Ficowski, którego opinie trudno kwestionować, podał w wątpliwość wyłącznie „klasyczne metody literaturoznawstwa”. Twierdził, że sama nauka nie wystarczy, by zbliżyć się do światów Schulza.”
Każda monografia poświęcona Brunonowi Schulzowi i jego nieoczywistej twórczości, jaka ukazuje się na naszym rynku wydawniczym, stanowi dla mnie nie lada gratkę, ale zarazem również wyzwanie. Zafascynowana osobowością pisarza, za każdym razem znajdując coś nowego w jego opowiadaniach, konfrontuję własne przemyślenia i odkrycia z literaturą mu poświęconą. Ten niepozorny, pełen sprzeczności i niepewności człowiek, wychowanek prowincjonalnego Drohobycza, który nie zdążył stworzyć zbyt wiele, zawładnął wyobraźnią potomności, inspirując i zapładniając ją przez kolejne dziesiątki lat. Schulzologów i schulzoidów istotnie się namnożyło, można by rzec, że mamy do czynienia z całą oddzielną odnogą literaturoznawstwa i literatury wzorowanej, czerpiącej z Schulza garściami. Co ciekawe, w książce Konrada Ludwickiego zetkniemy się zarówno z monografią dotyczącą pisarza, jak i twórczością własną autora sięgającą po schulzowskie motywy. Przy czym autor, schulzolog i schulzoid w jednym, kusi się o własne odczytanie, może nie wbrew temu, co już napisano, ale na bazie wiadomego i osobistych odczuć tworzy osobną jakość, całkiem interesującą. Jak bowiem pisze: „Ostatecznie będzie to moja historia kogoś”, i jeszcze: „o twórczości jego można raczej śnić i konfabulować, niż podchodzić do niej racjonalnie.”
Tak jak sam Schulz był skomplikowany i złożony z przeciwieństw, takie też jest i jego pisanie. Łączeniem realiów ze zmyśleniem, sacrum z profanum, z rzeczy drobnych wywodzi cały wielki świat metafory. Coś co z początku wydaje się oczywiste, za chwilę może nabrać cech kompletnie odmiennych, by zaskoczyć i onieśmielić nagłą metamorfozą. Co jest prawdziwe, a co tylko się takim zdaje? Decydujemy sami. I wciąga nas to, hipnotyzuje, uwodzi. W pełni zgadzam się ze stwierdzeniem autora, że Schulza bardziej się czuje niż rozumie, odbiera poprzez membranę własnej wrażliwości i wyciąga to, co dla każdego z osobna najistotniejsze. Tak też jest dobrze. Bowiem proza Schulza jest szeroka, bezbrzeżna i zagadkowa, odczytujemy ją na wielu płaszczyznach, odrzucając kanon i metodę.
W pierwszej części pracy, poświęconej interpretacji Schulza jako człowieka i artysty, autor odnosi się często do opinii wyrażonych wcześniej przez innych badaczy, stawia Schulza obok Kafki, Witkacego, Prousta i dokonuje porównań, szuka różnic i podobieństw w pojmowaniu cielesności, Boga, wyrażaniu siebie przez twórczość, wreszcie w umiejętności kochania, a raczej braku zdolności do miłości, w rozdrabnianiu się na liczne zachwyty, olśnienia i miłostki, krótkie i gwałtowne niczym uderzenie pioruna. U Schulza dostrzega specyficzne poświęcenie się sztuce, pozostawienie w niej całego siebie, bez reszty.
Tyle tu zagadek i sprzecznych interpretacji. Był Schulz melancholijnym masochistą, mężczyzną bojącym się kobiet, traktującym je przedmiotowo i pogardliwie, sakralizującym kobiety czy też postępowym, jak na swoje czasy, feministą? Każde z tych twierdzeń ma swoich zwolenników, a komu przyznać rację? Owo przystawianie do siebie różnych recepcji Schulza i podejmowanie z nimi polemiki jest dla nas bardzo pouczające i prowokuje do samodzielnej analizy, co jest niekwestionowaną zaletą książki.
Konrad Ludwicki pokazuje nam, jak, mimo tylu monografii, niewiele wiemy o Brunonie Schulzu, ile jego biografowie i literaturoznawcy dodają od siebie, przedwcześnie i w sposób nie do końca uprawniony wyciągając wnioski. Niemal tyle samo fantazji jest w tekstach o Schulzu, co w twórczości jego samego. Skutecznie potrafił ukryć się za stworzonym przez siebie groteskowo – nostalgicznie – fantasmagorycznym świecie manekinów, ptasiego gospodarstwa, drohobyczańskich zarośniętych, rozbuchanych ogrodów i znikających znienacka sklepów cynamonowych.
Tak więc Schulza odczytujemy poprzez jego twórczość, poprzez listy oraz rysunki, w których odsłania całkiem dużo z siebie samego. Z ciekawością zdejmujemy i odrzucamy kolejne maski, za jakimi się chowa, porządkujemy celowe deformacje, odczytujemy fantasmagorie i senne majaki. To praca żmudna, poszukiwania niełatwe, nierzadko prowadzące na manowce. Autor zwraca uwagę na fakt, że po Jerzym Ficowskim niewielu jest znawców literatury, którym udało się wnieść coś nowego w tej materii. Dlatego też sam poszedł odmienną drogą, próbując przekazać nam Schulza, jego ducha i istotę, w opowieściach schulzopodobnych, gdzie ważniejszą od informacji i metodologii rolę pełni intuicja, „przeżycie” Schulza.
Opowiadania Konrada Ludwickiego, utrzymane w konwencji i klimacie drohobyczańskim, z charakterystyczną melancholijną zadumą i uważnym spojrzeniem na szczegół, wciągają i urzekają. Autor zwraca się w nich wprost do Schulza, relacjonując, jak go widzi, niczym zza szyby, bardzo blisko, jak go odbiera, zgaduje jego myśli i motywacje. Wchodzimy więc do świata Brunona Schulza i zarazem do świata Konrada Ludwickiego, gdyż to jego wyobraźnia i wrażliwość go wykreowała. Autor nawiązuje w swoich opowieściach do określonych wydarzeń z życia pisarza, ale też do miejsc i obrazków ze „Sklepów cynamonowych” i „Sanatorium Pod Klepsydrą”. Wchodząc w skórę Schulza, stając się nim, posiada jednak wiedzę o tym, co wydarzy się w kolejnych latach, a co sam Schulz jedynie instynktownie przeczuwał. Spacerujemy drohobyczańskimi zaułkami, zaglądamy na dworzec kolejowy, do antykwariatu, do maleńkiego kościoła parafialnego pod wezwaniem Świętego Bartłomieja czy też cygańskiego taboru. Poniedziałek, sierpień, jesień…czas z Schulzem mija szybko, zbyt szybko, w towarzystwie kotów i pszczół, pachnącej, nieokiełznanej roślinności, wszystkich tych elementów znaczących życie, jego bieg i przemijanie. W Warszawie Zofii Nałkowskiej i w Paryżu, mieście nieograniczonych możliwości. Kobiety Schulza, obsesje Schulza, jego marzenia, lęki i w końcu też… jego śmierć.
Przechodzimy przez życie pisarza prowadzeni za rękę przez Konrada Ludwickiego nad wyraz sprawnie, zaglądając w zakamarki, także te intymne i skrywane przed ludźmi, niczym voyeuryści podobni Schulzowi. I choć jest to subiektywna wizja Konrada Ludwickiego, daje nam ona szereg informacji i wiele radości. Schulz bowiem zawsze będzie „czyjś”, każdy weźmie z niego to, co z jego punktu widzenia będzie najważniejsze, co połączy się z jego osobistą wrażliwością. Być może to nie tylko człowiek który żył i tworzył, gonił za czymś i przed czymś uciekał, ale teraz już także symbol przenikania się sztuki i życia, fantazji i prawdy, tysiąca mistyfikacji i masek, spoza których mruga do nas z melancholijnym, porozumiewawczym uśmiechem.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
„Sam Jerzy Ficowski, którego opinie trudno kwestionować, podał w wątpliwość wyłącznie „klasyczne metody literaturoznawstwa”. Twierdził, że sama nauka nie wystarczy, by zbliżyć się do światów Schulza.”
Każda monografia poświęcona Brunonowi Schulzowi i jego nieoczywistej twórczości, jaka ukazuje się na naszym rynku wydawniczym, stanowi dla mnie nie lada gratkę, ale...
„(…) Afryka jest jak rozpalone żelazo, odciska swoje piętno na każdym, kto choćby zbliży się do równika.”
W zbiorze piętnastu opowiadań Sandora Jaszberenyi`ego, układających się w inteligentną, spójną opowieść, Afryka jawi się nam nie tylko jako kontynent pełen słonecznego żaru, ale też miejsce gorących konfliktów zbrojnych, powstań i przemocy międzyplemiennej, międzypaństwowej i religijnej. Ta ziemia spragniona jest wody, tymczasem nasiąka krwią, często całych wiosek, kobiet, dzieci i starców, których ciała litościwie okrywa, ofiarując im ostatnie schronienie.
Sudan, Nigeria, Liban, Jemen, Czad… wszędzie tam spotkamy głównego bohatera zbioru „Diabeł to czarny pies”, korespondenta wojennego, Marosa. Intuicja podpowiada mi, że jest on alter ego autora, który także patrzy na ten rozszalały świat zza obiektywu swojego Nikona, a teraz dzieli się z nami bardzo osobistą historią. Ani trochę nie przekonują mnie słowa zamieszczone przez niego na wstępie: „Łudzące podobieństwo między poniższymi historiami a rzeczywistością jest dziełem przypadku.”
Tylko po części jest to opowieść o wojnie. Na każdej stronie, w każdym zdaniu widzimy tutaj człowieka. Tego po jednej i po drugiej stronie konfliktu. Tego mierzącego z karabinu z uwagą, by nie zmarnować kuli, tego patrzącego już w oczy śmierci, z przerażeniem i niedowierzaniem oraz tego naciskającego spust migawki niczym w gorączce, raz za razem, w nadziei na zdjęcie jedno na milion, warte Grand Press.
Opowiadania epatują okrucieństwem, a autor – bohater wprost się w nim pławi. Jest krew, strzały, krzyk i płacz, przyspieszony adrenaliną oddech, smród rozkładających się w upale ciał i charakterystyczny, niepodrabialny zapach wszechobecnego strachu. Wszędzie i zawsze taki sam. A jednak nie to jest najgorsze. To co uderza najmocniej, prosto w splot słoneczny, co przeraża, to właśnie człowiek. Bestialstwo zabijania, ale też obojętność na ludzkie cierpienie, zdolność przywykania do zła, niezauważania go wręcz, do takiego czy podobnego komentarza: „Niepotrzebnie zaprzątasz sobie tym głowę. Pomyśl inaczej: oni nie żyją, a my zaraz dobrze zjemy.”
Opowiadania dają nam szansę wejrzeć w dzieciństwo bohatera, węgierskie migawki uchylają lekko szufladę, w której pogrzebał najbardziej osobiste wspomnienia. I to one każą zadać pytanie- czy to widok wojennej codzienności, próba uruchomienia mechanizmów obronnych wobec wszechobecnej śmierci, także perspektywy tej własnej, mogącej nadejść w każdej chwili, uczyniły go tak obojętnym, cynicznym, a nawet, nie waham się powiedzieć, odczłowieczonym? Czy też może od zawsze nosił w sobie zalążki tych cech, od czasu zabijania bezbronnych zwierząt, czego nauczył go ojciec?
Wiele przykładów mrozi nam krew w żyłach, każe przyglądać się bohaterowi z niedowierzaniem, nie pozwala go polubić. Chcielibyśmy jednak choć spróbować zrozumieć. Męczy nas ta kwestia. Wracamy co i rusz do jego rozmowy z Marwanem, po którego obiecał wrócić, przekraczając granicę Gazy z gorącym materiałem filmowym przemycanym na kasetach ukrytych w majtkach. W uszach dźwięczą nam słowa wypowiedziane przy jakiejś okazji: „W dzisiejszych czasach zwłoki mają konkretną cenę (…) Za zastrzelonego mężczyznę płaci się pięćdziesiąt dolarów, za dziecko – sto, pomiędzy nimi plasuje się stawka za kobietę. Świat nie stanie się ani odrobinę lepszy, jeśli odsłonimy jego okropieństwa, co najwyżej ludzie przy śniadaniu będą z niedowierzaniem kręcić głowami, tak długo, aż nie dopiją soku pomarańczowego.” Gdy pomyślimy nad nimi, wiemy, że to wszystko prawda, smutna rzeczywistość migających na ekranie okrutnych obrazków, nie robiących już na nikim wrażenia.
Wytrwać pomaga wlewany w siebie hurtowo alkohol, przygodne kontakty seksualne, amfetamina… Ci, którzy wierzyli dotąd w Boga, tracą wiarę, nie dopuszczają do siebie uczuć, gdyż te dziurawiąc ochronny pancerz wystawiają prosto na ciosy. Korespondenci wojenni to ludzie samotni z wyboru i z konieczności, choć w rejonie konfliktu starają trzymać się razem, szukają bliskości, ale wiadomo… „Nikt nie chce umierać wśród nieznajomych.”
Z opowiadaniami Jaszberenyi`ego koresponduje goszcząca ostatnio w naszych kinach „Civil War” Alexa Garlanda, zaś drugą stronę medalu, przeżycia bliskich, ich lęk, mierzenie się z depresją i zespołem stresu pourazowego z ogromną szczerością opisuje żona Wojciecha Jagielskiego – Grażyna. Połączenie kilku punktów widzenia daje nam szerszy obraz, lepszą możliwość zrozumienia, jak wygląda życie korespondenta z pierwszej linii frontu, co oznacza dla niego i jego rodziny. Cóż więc takiego każe im wracać, co nie pozwala zaznać w domu odpoczynku i znów gna w świat? Być może słowa naszego bohatera będą odpowiedzią na to pytanie: „prawdziwą wolność czuł właśnie tam, w samym środku wojny, kiedy świat niespodziewanie upraszczał się do „tak” i „nie”, do dobra i zła, do życia i śmierci.” Jeśli nawet tak, to wciąż zagadką pozostaje – dlaczego?
Dostrzegłam w tych opowiadaniach wiwisekcję człowieka w pewien sposób wykolejonego, być może skrzywdzonego, nie potrafiącego kochać, lękającego się więzi, pogodzonego z samotnością i pragmatycznym podejściem do życia. Gotowego też na własną śmierć, a w każdym razie mającego świadomość nieustannego nią zagrożenia. Coś jednak każe mu stosować się do ostrzeżeń miejscowego „jeźdźca widm” i zaopatrzyć się w ochronne amulety. To wszak Czarny Kontynent, pełen magii, przesądów i zabobonów, zjednujący sobie duchy darami, kontynent, gdzie zmarli pozostają blisko żywych, a świat realny i zaświat przenikają się. Trudno jest nie wierzyć absolutnie w nic. Mudżahedińscy wojownicy wiedzą o tym najlepiej, z ochotą ginąc za obietnicę raju.
Trudno nam uwierzyć w okrucieństwo i wojnę, gdy czytamy: „Ziemia była czerwona i wilgotna, w jarzącym się słońcu ledwie udało mi się dostrzec ruiny starożytnego miasta. Światło rozlewało się po zboczu, na którym niegdyś wznosiła się Cyrena, opromieniało jej antyczne kolumny, rzeźby i białe szczątki kamiennych domów. Widok zapierał dech w piersiach.” To kontrast rzucający się w oczy, mocny. Podobnie jak przewijający się wielokrotnie widok grupek mężczyzn w dżalabijach, przyglądających się ze stoickim spokojem gwałtom i rozlewowi krwi, ledwie zwracających uwagę na przebieg wydarzeń. Przykucnięci, strzykający czerwoną od betelu śliną „palili, powietrze wypełniała mieszanina zapachów z pobliskiego targu.” Jak pisze autor: „Na tym właśnie polega wojna – na czekaniu.”
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
„(…) Afryka jest jak rozpalone żelazo, odciska swoje piętno na każdym, kto choćby zbliży się do równika.”
W zbiorze piętnastu opowiadań Sandora Jaszberenyi`ego, układających się w inteligentną, spójną opowieść, Afryka jawi się nam nie tylko jako kontynent pełen słonecznego żaru, ale też miejsce gorących konfliktów zbrojnych, powstań i przemocy międzyplemiennej,...
Wielkie podziękowania dla wydawnictwa „Od Do” za umożliwienie mi spotkania z twórczością Aloisa Hotschniga. Ten ceniony i nagradzany w Austrii pisarz, u nas, a być może i w wielu innych miejscach na świecie, pozostaje całkowicie nieznany. Wielka to szkoda, gdyż opowiadania zamieszczone w tomie „Na siedząco lepiej się ucieka” są hipnotyzujące, mają własny, niepowtarzalny styl i formę, wciągają nas w swój spowolniały, somnambuliczny świat, w którym nic nie jest na zawsze tym samym, zmianom ulegają ludzie, miejsca, przedmioty, a także, a może jednak tylko, ich subiektywne postrzeganie. Pełno tutaj szczegółów, drobiazgów, na które bohaterowie są bardzo wyczuleni, a które dla nas z początku tworzą niezrozumiały chaos pogubionego umysłu, dopiero w miarę czasu zaczynamy bardzo intuicyjnie go porządkować.
Książka zawiera dwa, formalnie jakże różne, tomy opowiadań. „Na siedząco lepiej się ucieka” to treści złożone z samych dialogów, zlepków rozmów. Mamy wrażenie, że siedząc w pobliżu podsłuchujemy bohaterów, raz włącza się jedna rozmowa, za chwilę jednak zanika w tle, by zrobić miejsce kolejnej. Są na tyle mocne, wyraziste, że nietrudno nam wyobrazić sobie osoby, które je prowadzą, sytuacje, relacje, w jakich pozostają, mimo całkowitego braku jakiegokolwiek komentarza odautorskiego. Przed naszymi oczami rozgrywają się całe historie, niczym sceny w teatrze, pierwsza, druga… uzupełniają się i komponują. Przy czym nie mam tutaj na myśli teatralności w sensie napuszonej sztuczności, o nie. Tutaj dominuje naturalność i bezpretensjonalność, co każe widzieć w autorze doskonałego obserwatora i zdolnego psychologa, potrafiącego wczuć się i wykreować bogatą, autentyczną rzeczywistość.
Wchodzimy w krąg ludzi samotnych, życiowych outsiderów, wiek, choroba, niepełnosprawność w dużym stopniu wykluczyły ich z głównego nurtu życia. Pozostają wspomnienia i pogodzenie się z dniem dzisiejszym. „Umbria to piękny czas, Karl. Nasze podróże. Teraz podróżujesz już tylko ty. Ale i tak tylko w sklepie między regałami. Przez okno widzę, jak wyruszasz w podróż. I codziennie przynosisz nie to, co trzeba. Ale też i to, co jest potrzebne.” Dawną Parmę, Cattolikę, czy Kartitsch zastąpiły coraz krótsze podróże, do przyjaciół w domu opieki, do marketu… Małże i paelle odeszły w zapomnienie. Ich miejsce zajęły dietetyczne, bezpieczne dania, wokół których toczą się rozmowy.
Przenosimy się do miejsc, których sami nigdy byśmy nie wybrali. Do domów opieki, przychodni, gdzie króluje starość i choroba, samotność i bezradność, zamazujące się kontury obecnej rzeczywistości, stapiające to, co było dawniej z tym, co ledwie przed chwilą, a już umyka. Sami bohaterowie nie są pewni własnych myśli, spostrzeżeń, skojarzeń. Zwracają się więc ku nam, zakłopotani, byśmy pomogli im poukładać splątane w umyśle nici, a my z ochotą podejmujemy się roli detektywa w tym labiryncie.
Oglądamy stare fotografie, migawki z wojaży, uroczystości rodzinnych, randek… próbujemy pomóc bohaterom odpowiedzieć na zadawane w pomieszaniu pytania: „Ja jestem ten obok kogo? Powiedz, mieliśmy w ogóle dzieci? Ile tych dzieci niby mieliśmy? Ten obok kogo jestem, mówisz?” Dialogi są niezwykle sugestywne, prawdziwe, emocje bohaterów wyraźnie wyczuwalne, ich zagubienie, usilne próby porządkowania rzeczywistości, gorączkowe poszukiwania jakiegoś punktu zaczepienia, który nie pozwoli im zniknąć – to wszystko się nam udziela, uruchamia empatię, przywodzi na myśl rodzinne doświadczenia. Te historie żyją, toczą się, dramaturgicznie są doskonałe. Autor prowadzi grę z językiem, każe mu się powtarzać, zawieszać w próżni, jakby myśli uciekły pozostawiając pustkę, drżeć, unosić się w nagłym poruszeniu. Niekiedy napotykamy chaotyczny ciąg słów nie potrafiącego skupić się umysłu, strumień myśli, w bezładnych zdaniach pobrzmiewa niepewność. Czas to się wydłuża, to znów kurczy, plącze, zdaje się mieć własne życie, zupełnie niezależne. „Na czwartym piętrze dni są jeszcze dłuższe, a przecież już na drugim ciągną się w nieskończoność. Na piątym słonce nigdy nie zachodzi. Po wstaniu wychodzimy na korytarz i wjeżdżamy na czwarte piętro, żeby złapać trochę słońca. I popatrzeć na jezioro. Potem wracamy schodami do siebie, do cienia. I znowu mieliśmy jakieś zajęcie.”
Życie jest teraz czekaniem. Na bliskich, na koniec dnia, na kolejny posiłek, który jest jego miarą, na leki, na rozmowę z lekarzem, a w końcu… na śmierć. „Najważniejsze to umrzeć w porę. Umrzyj, kolego, w porę, zawsze sobie powtarzam. Tylko kiedy niby jest ta pora, nigdy się przecież tego nie chce.” Starają się więc być przydatni, „choćby lekarzom. W końcu dzięki naszym chorobom mają z czego żyć.” Jest ich coraz mniej, przestrzeń wokół nich pustoszeje. Niekiedy widzą bliskich, których już nie ma i tracą orientację, czy przebywają jeszcze pośród żywych, czy może już po drugiej stronie… My też nie do końca to wiemy. Bohaterowie opowiadań pozostaną z nami na długo, ich autentyzm obudził bowiem w nas pytania i wątpliwości, z którymi nie bardzo chcieliśmy się zderzyć.
Drugi tom, zatytułowany „Dzieci to nie uspokoiło” prowadzony jest już przez narratora, samego bohatera albo też zewnętrzny głos, doskonale zorientowany w najdrobniejszych niuansach uczuć i myśli bohatera. Znów mamy do czynienia z człowiekiem niepewnym, kim naprawdę jest i gdzie ma szukać swojego miejsca. To ktoś w kryzysie, z rozpękniętą osobowością, niekiedy ogarnięty obsesją obserwowania innych, całkiem obcych ludzi, uczestniczenia z ukrycia w ich monotonnym, nudnym życiu, w braku pomysłu na własne. Wciągnięty w tę niebezpieczną grę powoli zatraca siebie, nie potrafi jednak jej przerwać. Obserwuje, sam również będąc obserwowany. Znaczenie ma tutaj każdy detal, skrupulatnie opisany, pisk opon hamującego auta, rozwiązane sznurówki, tramwaj skręcający w ulicę czy dźwięk dzwonów pobliskiego kościoła. Nie wiadomo, co może pobudzić umysł do pracy, uruchomić zatarte wspomnienia, by w rezultacie wrzucić bohatera we właściwą szufladę życia, w której się rozpozna. Tymczasem „Nazwiska na jego drzwiach wciąż się zmieniały. Rano wychodził z domu i rozpoznawano go, chociaż wcale nie jako tego, za którego akurat sam się podawał. Inni wiedzieli za kogo należy go uważać, przynajmniej na to wyglądało. Stawał się kimś, kogo chcieli w nim widzieć, nie angażując się i nie udając, i niezależnie od tego, jak się zachowywał, zawsze zdawało się, że odpowiada to osobie, z którą akurat rozmawiał.”
Mamy do czynienia z obserwacją świata dziwacznego, w pewnym sensie ułomnego, zdeformowanego, w którym niemal nic nie jest na właściwym miejscu i nie wygląda na to, by miało się na nim znaleźć. W dodatku obserwację tę śmiało można nazwać uczestniczącą, bowiem wciągnięci w tę delirkę, próbujemy pomóc ją rozwiązać, poukładać elementy w prawdopodobnym porządku, co nie do końca ma prawo się udać. Krążymy wszak w skomplikowanych umysłach ekscentryków, oryginałów, starców z demencją, ludzi pokonanych przez samotność, wszystkich tych odrzuconych na margines, niezrozumianych i niepojmujących samych siebie. I jest to podróż fascynująca, w dodatku ani trochę nie ponura. To ludzie przyjmujący swój los zupełnie naturalnie, a nawet z poczuciem humoru. Obserwatora, czy jest nim bohater, czy też narrator w trzeciej osobie, cechuje chłodny obiektywizm, racjonalny dystans. Silne zaangażowanie budzi się w nas nie na skutek dramatycznej, emocjonalnej narracji. O tę tutaj trudno. Budzi się na zasadzie przeciwwagi, kontrastu, sprzeciwu, kiedy to stajemy się bohaterem, utożsamiamy z nim i nie chcemy, nie potrafimy pozostać bierni. Ów chłód, rezerwa są sprawcze, nie pozwalają nam stać z boku.
Genialna to proza, eksperymentująca na wielu polach, począwszy od sposobu opowiadania historii, przez wewnętrzne bogactwo bohaterów i wiarygodne przedstawienie ich potyczek z sobą i ze światem, po samą warstwę językową, nowatorskie zestawienia słów, ich deformacje, powtarzalność, zabiegi kształtujące, by forma narracji dorównała samej treści, tworząc spójną, ekscytującą całość, która długo jeszcze będzie w nas rezonowała.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Wielkie podziękowania dla wydawnictwa „Od Do” za umożliwienie mi spotkania z twórczością Aloisa Hotschniga. Ten ceniony i nagradzany w Austrii pisarz, u nas, a być może i w wielu innych miejscach na świecie, pozostaje całkowicie nieznany. Wielka to szkoda, gdyż opowiadania zamieszczone w tomie „Na siedząco lepiej się ucieka” są hipnotyzujące, mają własny, niepowtarzalny...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Może taka jest historia ludzkości: krótkotrwała iluzja szczęśliwych zwycięstw w długim kontinuum bolesnych, rozczarowujących klęsk.”
„Miasto Zwycięstwa”, najnowsze dzieło Salmana Rushdiego, jest wspaniałą, epicką przypowieścią o naturze człowieka, świata, pułapkach władzy i naturalnych cyklach powtarzalnej historii, która, niechybnie zapominana, raz za razem daje nam nauczkę, gdy zbyt daleko zapędzimy się w zgubnej ułudzie własnej wielkości. Narrator snuje tę, na wpół prawdziwą, na poły zaś zmyśloną historię, korzystając z odręcznych zapisków Pampy Kampany, niekiedy przytaczając je dosłownie, najczęściej zaś tylko omawiając, z zastrzeżeniem sobie prawa do pewnych zmian.
Pampa Kampana to główna bohaterka, jako dziewczynka była świadkiem potwornych wydarzeń końca pewnego imperium i samospalenia matki. To ukształtowało ją na całe życie, „zachowała w nozdrzach odór palącego się ciała matki”, a ten pchał ją do czynów, do zmian hinduskiej mentalności, do umożliwienia kobietom godnego życia i równej pozycji. Później, już jako królowa, matka miasta, czczona niczym wcielenie bogini, nie ustawała w wysiłkach, by plany te zrealizować. Dostąpiła największego zaszczytu i zarazem przekleństwa: dotknięta ręką bogini Parwati zyskała nadzwyczajne moce oraz długowieczność, która skazała ją na pożegnania z kolejnymi bliskimi osobami umierającymi z powodu starości. Ona zaś, wiecznie młoda, przeklinała ów dar, przez 249 lat. Niejedno widziała. Budowała i doskonaliła, by patrzeć, jak wszystko obraca się w pył za sprawą ludzkiej niedoskonałości.
Z wyobraźni i mocy otrzymanej od Parwati stworzyła ze zgliszczy wspaniałe królestwo, posadzone w spalonej ziemi ziarna ukorzeniły się w budowle, bujną przyrodę i ludzi. Pampa Kampana szeptała każdemu człowiekowi jego własną historię, tworząc go od podstaw, dając mu prawo do życia i własną wolę na przyszłość. Świeżo założone imperium, Bisnaga, czyli Miasto Zwycięstwa, miało być zarazem nową jakością, zwycięstwem kobiet nad niesprawiedliwością, nad patriarchalną przemocą, uciskiem, nietolerancją i ignorancją. Stawiane i rządzone było jednak słabą, ludzką ręką.
Salman Rushdie wykorzystał tutaj prawdziwą historię niezależnego sułtanatu założonego przez braci z hinduskiego rodu Sangama, Harihara i Bukkę. Stolicą został Widżajanagar (Miasto Zwycięstwa, dzisiejsze Hampi). Prędko przyłączono doń niemal całe południe Indii. Terytorium rozkwitło, nowoczesne i oświecone. Prężnie rozwijał się handel, panowała też niespotykana nigdzie indziej tolerancja dla każdej odmiany religii. Kobiety były równe mężczyznom, wykształcone, pełniły rozmaite, także wysokie funkcje w państwowej administracji. Brzmi niczym baśń, jednak wszystko działo się naprawdę, pomiędzy XIV i XVI wiekiem, w średniowieczu, określanym wszak często mianem ciemnych czasów. Magiczna aura, jaką autor otoczył rzeczywiste, zamknięte w kręgu siedmiu murów miasto, ma wymiar mitologiczny, odnosi się do ingerencji boskiej w sprawy ludzkiego świata, podkreślając ważną rolę pierwiastka duchowego.
Z nasion, marzeń, woli boskiej i ludzkiej determinacji na jałowej, spopielonej ziemi wyrasta Bisnaga, następczyni mistycznego królestwa Kiszkinthy i od razu wygląda „jak lśniąca metropolia porzucona przez wszystkich mieszkańców”. Ci zjawiają się zaraz potem, zrodzeni „we w pełni rozwiniętej postaci z brązowej gleby.” By nowe miejsce stało się domem potrzeba czasu, wspomnień, historii i ciągłości. „Nowi ludzie potrzebują opowieści, które im podpowiedzą, jakimi są ludźmi, uczciwymi, nieuczciwymi lub kimś pomiędzy.” Tak właśnie wyglądają początki miast, państw i imperiów. Wzrastając tworzą i wchłaniają legendy, wydarzenia, mity, przekazy, nasączając nimi kamień, piach i ludzkie umysły. Każde miejsce posiada własną opowieść, żywi się nią i dodaje kolejne ingrediencje, dorzuca osobiste elementy, rozbudowując ją dla następnych pokoleń.
Salman Rushdie to urodzony bajarz, erudyta i myśliciel. Otrzymaliśmy więc epos filozoficzny, szeroki i uniwersalny, łączący różnorodne gatunki, ale też rozciągający most między wiekami i miejscami, zamknięty w konwencji baśni. Nasze oczy otwierają się szeroko na pewną prawidłowość, nie dla każdego wcześniej dostrzegalną: „Odwrócenie się od historii umożliwia bowiem cykliczne powtarzanie się dawnych zbrodni.” Słaby, podatny na pokusy człowiek wpada raz po raz w pułapkę przekonania o swojej wielkości i związanej z nią całkowitej bezkarności, hamulce moralne puszczają, w pobliżu zaś ucha władcy już czekają kłamliwi doradcy. Każda, nawet najszlachetniejsza idea, przez lata podlega i ulega korozji zła, koniunkturalizmowi i pazerności jednostek. Wspomnijmy choćby utopijne, stworzone z marzeń Auroville, eksperymentalne miasto, podobnie jak Bisnaga położone w południowych Indiach. Miejsce pielgrzymek wielu idealistycznie nastawionych ludzi z całego świata, oazę harmonii i spokoju, „ludzkiej jedności”, założone w 1968 roku wokół samotnego drzewa pośrodku jałowej pustyni, podsypane garściami ziemi ze 120 państw naszego globu. Tutaj też coś poszło nie tak, zmagało się więc ono, i zmaga nadal z podziałami, chciwą zazdrością i przemocą.
I tu, i w Bisnadze zawiedli ludzie, pragnący więcej i więcej dóbr, ziemi, mający skłonność do nadużywania władzy, równający do boskości i depczący ideały. Nie uczymy się na błędach, nie wyciągamy należytych wniosków z przeszłości. Przeinaczamy ją, naginamy do własnych, egoistycznych celów, przekłamujemy, wycierając gumką niewygodne fakty, karmiąc lud grubo ciętą propagandą. Dlatego też po okresach prosperity, wolności i rozwoju przychodzi nieubłaganie czas klęski, wojen, zniszczeń i nietolerancji, trwający zwykle bardzo długo, gdyż tyrani łatwo nie oddają władzy.
Salman Rushdie pokazał ten proces na przykładzie mitycznego Miasta Zwycięstwa. My możemy prześledzić podobne historie na kartach kronik, przekopując archiwa, czytając prace historyczno-naukowe i wspomnienia. Również patrząc na Polskę nie sposób oprzeć się porównaniom. Fanatyczny mnich Widjasagar swoimi knowaniami dąży i doprowadza do przekształcenia się Bisnagi w państwo czysto wyznaniowe, z wszystkimi znanymi nam konsekwencjami dla niepokornych, heretyków, czarownic, odstępców od jedynej słusznej wiary. Sam nie dochowuje przy tym głoszonych zasad choćby wstrzemięźliwości. Skąd to znamy? Kobieca wolność odchodzi w zapomnienie, powraca uprzedmiotowienie i poddańczość. Rządzący mieni się bogiem i żąda stosownego dla swojej pozycji kultu. Też nic nowego pod słońcem.
Salman Rushdie nie daje nam przy tym arcypoważnego traktatu dydaktycznego, posępnego ostrzeżenia, gniewnego, walczącego manifestu. Otrzymujemy wieloaspektowy, ponadczasowy, egzystencjalny epos w baśniowej, uniwersalnej odsłonie, potoczysty i wciągający, zmuszający do poszukiwania znaczenia użytych metafor i przełożenia praw, zasad mitu na surową rzeczywistość. Nie brak też humoru, ironicznego żartu, dosłowność tutaj nie pasuje, wszystko jest snem o ludzkości, snem proroczym, wykładnią słabości i zawodności człowieka. Snem śnionym pod indyjskim słońcem, zanurzonym w aromacie pieprzu i goździków, w mocnych barwach i dźwięku piszczałek. Jeśli nawet ludziom pomaga z początku jakaś nadprzyrodzona siła, ja powiedziałabym – wzniosła przewodnia idea, z czasem pozostają oni sami ze sobą i swoją słabą wolą. Wówczas też zaczyna się upadek.
Jak zawsze ulegam urokowi style autora, jedynego i rozpoznawalnego, pełnego blasku i bogactwa duchowego, rozmachu, nieograniczonej niczym fantazji, która ożywia słowa zmieniając je w obrazy z „Baśni 1001 nocy”. Czuję tego ducha Wschodu, indyjski czar, poetykę latających dywanów i dżinów spełniających życzenia, bogów przemawiających z wysokości do maluczkich. Jednocześnie zaś główne przesłanie jest wyraźne i dobitne, droga od wielkości do zniszczenia, by po jakimś czasie znów się wznieść, nakreślona pewną ręką i perfekcyjnie rozrysowana. Czy zechcemy ją ujrzeć, przeanalizować, wyciągnąć wnioski… Cóż, bogowie zostawili nam wolną rękę, byśmy układali sobie życie, budowali świat i wychowywali przyszłe pokolenia. Wszystko zależy od nas samych. Pamiętajmy tylko, że czas jest określony, kiedyś się kończy. Mieszkańcy miasta Zereldy doskonale o tym wiedzą i dlatego „codziennie uwijają się z wielkimi siatkami, próbując schwytać minuty i godziny, które fruwają nad ich głowami niczym barwne motyle. Tym szczęśliwcom, którzy zdołają złapać trochę czasu i go połknąć – jest całkowicie jadalny i nawet smaczny – życie się wydłuża. Czas jest jednak trudno uchwytny i sztuka ta udaje się niewielu. I wszyscy mieszkańcy Zereldy wiedzą, że nigdy nie będą mieli go dość i że czas ostatecznie skończy się wszystkim. Smucą się, ale robią wesołe miny, bo są stoikami. Starają się wykorzystać dostępny im czas jak najlepiej.” Postarajmy się zatem pójść w ich ślady, nie marnować życia i nie schodzić z wyznaczonej sobie ścieżki uległszy marnym pokusom.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
„Może taka jest historia ludzkości: krótkotrwała iluzja szczęśliwych zwycięstw w długim kontinuum bolesnych, rozczarowujących klęsk.”
„Miasto Zwycięstwa”, najnowsze dzieło Salmana Rushdiego, jest wspaniałą, epicką przypowieścią o naturze człowieka, świata, pułapkach władzy i naturalnych cyklach powtarzalnej historii, która, niechybnie zapominana, raz za razem...
Trudno nam pogodzić się z faktem, że ludzie, miejsca, przedmioty związane z naszym dzieciństwem, młodością, z latami minionymi, zmieniają się, starzeją, niszczeją, ustępują miejsca nowemu, które przecież naturalną koleją rzeczy musi nastąpić. W braku innego wyjścia godzimy się z nieuniknionym. My także dojrzewamy, potrzebujemy przestrzeni, ciągnie nas ku przyszłości. To co było stanowi dla nas strefę odpoczynku, bezpieczeństwa, buforu, rzeczywistości która nas stworzyła dała siłę, ale zarazem pchnęła dalej. Sentyment, nostalgia, pragnienie dotknięcia własnej tożsamości, sprawdzenia ciągłości i zakorzenienia każą nam powracać, sycić się tym dawnym ciepłem i spokojem, dziecięcą beztroską, gdy wszystko wydawało się możliwe i mieliśmy odwagę po to sięgać. Dlatego wszelkie wspomnienia, pamiętniki i memuary mają pewną wspólną cechę – właśnie ową ciepłą tęsknotę za czymś, co nie powróci, a co zamknęliśmy w sobie na zawsze.
U Jakuba Ciećkiewicza również tej nuty nie brakuje, ale dodatkowo spowija ją jeszcze mgiełka oniryzmu, oderwania od rzeczywistości, czy może raczej przeniesienie jej realnej struktury w rejony baśniowej poetyki snu. Przypomina to nieco schulzowską metaforykę ze Sklepów cynamonowych, pozbawione jest jednak charakterystycznego dla niej rysu groteski i pewnej niesamowitości. To baśń z gatunku ciepłych i czułych, w których „ulica była matecznikiem wielkich białych motyli, które nigdzie indziej na świecie nie występowały. Kwiaty pachniały tu mocniej, drzewa były wyższe, a zieleń znacznie bardziej soczysta niż w innych krainach. Gwiazdy świeciły jak latarnie, noc rozświetlał miedziany księżyc, wielki jak miednica u pani Miniek. A komety przelatywały tak nisko, że można je było łapać w dłonie.” Tak oto autor zapamiętał SWÓJ Kraków, a przede wszystkim podkrakowską Olszę, jedyne w swoim rodzaju miejsce, pełne dziwów, ekscentryków, cudaków, gdzie czas „płynął szeroko, meandrował i bywało, że ktoś wpadł pomiędzy jego sploty, odbywając dziwaczną i pełną przygód podróż do przeszłości, która wciąż była w naszym mieście obecna, jak pacjent na granicy życia, podtrzymywany przez kroplówki i respiratory.”
Ów miniony świat niezwykle wyraźnie zapisał się w pamięci, jest bardzo sensualny, angażuje wszystkie zmysły, porusza dźwiękami, zapachem, kolorem, dociera do nas bezpośrednio i mocno. Po prostu stwarza się na nowo, zaczyna znów istnieć i zawłaszcza obecną, nijaką przestrzeń. Wkraczamy weń niczym do zaczarowanej krainy po drugiej stronie lustra, chcemy się rozgościć w miejscu, gdzie królują piwonie, te „Wielkie amarantowe kule perfum zawieszone na wątłych, zielonych łodygach”, gdzie „wokół słychać było ptasie śpiewy, stukoty i szelesty. Za oknami furkotały jaskółki budujące oazę prywatnego szczęścia na strychu”, a jesienią „ogród tonął w deszczu. Powietrze, napięte jak płachta wielkiego żagla, trzęsło się od spadających na ziemię błyskawic.” Każda pora roku miała coś atrakcyjnego do zaoferowania. Dzieciństwo ma w sobie magię, jest ona wyczuwalna w książce od początku do końca. To czas, gdy korytarze domu ciągną się w nieskończoność, wikłając w labirynt pełen niespodzianek, pokoje potrafią zmieniać swoje wymiary, raz skrywając tajemnice, innym zaś razem zdradzając sekrety i niedostępne skrytki. To nie powtórzy się już nigdy więcej. Ten czas… ten klimat…
Sierpień tutaj i sierpień u Schulza – trudno oprzeć się skojarzeniom i porównaniom. Tak jak i w wielu innych aspektach. Postacie żywcem wyjęte z innego wymiaru. Uzdrowiciel zwany Mistrzem, dokonujący rzeczy niemożliwych, szewc Serafin, który wygrał milion, „a potem się rozpił i umarł pod płotem”, artysta-prorok, który nagle zniknął, by potem wypłynąć w Paryżu jako światowej sławy fotograf. Nie brakuje tutaj ani świętych, ani bezbożników, głupków, hrabiów i wariatek, księży i „parchatych Żydów”, a każdy z nich przydaje rzeczywistości czegoś własnego, czyniąc ją wyjątkowo malowniczą, jak ze snu. Aby tak sugestywnie oddać obraz dawnej krakowskiej Olszy trzeba nie tylko miłości, ale też intuicji, wyczucia pewnego umiaru, by nie odkryć całej tajemnicy, dać ledwie jej przedsmak, resztę zaś pozostawić naszej wyobraźni.
Nawet śmierć jest tutaj bardziej śmiertelna, z każdą śmiercią odcinany jest potężny kawał spoistego, zakorzenionego świata, który nieodwracalnie się kurczy. Żyją jednak wspomnienia. Te pradziadów, dziadów, ojców nakładają się na siebie, trójwymiarowe, pełne głębi. Portrety legionistów i arystokratów, przestronne, osnute pajęczynami strychy, a tam wino sprzed lat o fantazyjnym smaku i mocy. To nici łączące teraz i niegdyś, napięte, rezonujące. Zamieszczone w książce licznie fotografie, czarno-białe, lekko wyblakłe, wciągają nas w swoje ramy. Pomarszczone uśmiechnięte twarze tych, co nie dali się życiu złamać i sami tworzyli historię Olszy, zdają się mówić: chodź, zobacz i wczuj się, to nasz świat, który zostawiliśmy wam, byście urządzali go dalej, pamiętając o tym, na czym został zbudowany. O ludziach, tradycji, miejscach i zdarzeniach. Każdy z nas ma własną Olszę, może więc pora ją sobie przypomnieć.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Trudno nam pogodzić się z faktem, że ludzie, miejsca, przedmioty związane z naszym dzieciństwem, młodością, z latami minionymi, zmieniają się, starzeją, niszczeją, ustępują miejsca nowemu, które przecież naturalną koleją rzeczy musi nastąpić. W braku innego wyjścia godzimy się z nieuniknionym. My także dojrzewamy, potrzebujemy przestrzeni, ciągnie nas ku przyszłości. To co...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
David Heska Wanbli Weiden jest z pochodzenia Lakotą, czyli tubylczym Amerykaninem, jak określa Indian w swojej powieści „Zimowe kroniki”. Stąd też doskonale wie, o czym pisze, my zaś możemy wyczuć jego zaangażowanie emocjonalne w kreślenie sylwetek bohaterów i przedstawianie ich skomplikowanej sytuacji. Porusza przy tym temat mało znany, a bardzo interesujący i skomplikowany z punktu widzenia socjologii, psychologii, ale też po prostu ludzkiego spojrzenia na życie, temat mniejszości etnicznych przytłoczonych i zmarginalizowanych przez duże społeczności. Ostatnio głośno o tym, a i w literaturze, tej pięknej i tej dokumentującej fakty, jakby udało się przełamać pewne tabu. Autochtoniczna ludność Kanady, Australii, teraz też Ameryki, nareszcie doczekała się sprawiedliwej oceny swojego trudnego położenia, trwającej kawał czasu dyskryminacji, zyskała możliwość, by jej przeszłość, bogata historia wreszcie wybrzmiała.
W „Zimowej kronice” autor oddaje głos swoim współziomkom, tworząc powieść na poły sensacyjną, na poły zaś kryminalną, jednak z ważnym przesłaniem. Bohater to twardy facet po wielu przejściach. Zarabia na życie wymierzając sprawiedliwość na własną rękę. Można nazwać go samozwańczym, zaakceptowanym po cichu przez plemienną wspólnotę stróżem prawa. To konieczność spowodowana stanowymi zaniedbaniami. Trudno bowiem o rzetelne rozliczenie sprawców przestępstw w rezerwatach. Sprawy są umarzane, oddalane, zapominane, lekceważone. No, chyba, że ofiarą jest biały. Wówczas machina rusza pełną parą. W pozostałych przypadkach wszystko szybko rozchodzi się po kościach. Virgil nie narzeka więc na brak zleceń. Tym razem jednak wplątuje się w coś dużo większego, na skalę federalną. Rock Crow, jego dawny prześladowca ze szkoły, zabijaka i drań, skumał się z gangiem z Denver i rezerwat zasypały twarde narkotyki. Biorą je nawet uczniowie. 14-letni siostrzeniec Virgila omal nie stracił przez nie życia. Mężczyzna ma więc nie tylko zlecone zadanie do wykonania, ale też dodatkowo do zrealizowania prywatną wendettę. I federalnych tuż za plecami.
Warstwa kryminalna została poprowadzona bardzo sprawnie, napięcie rośnie… Rick nie jest łatwym przeciwnikiem. Nie jest też sam, a jego otoczenie to ludzie bezwzględni i niebezpieczni. W poszukiwaniach pomaga Virgilowi dawna dziewczyna, piękna Marie, która ma ku temu swoje prywatne powody. Widzimy, że dawne uczucie do końca nie wygasło i jego płomień, podtrzymywany przez wspomnienia i wspólny cel, znów zaczyna się rozpalać. Tak więc sama historia jest ciekawa, dynamiczna i wciągająca.
Nie jest to jednak tylko prosta powieść sensacyjna. Autor wspomina, że choć oczywiście dokonał wielu zmian, tak, aby historię zanonimizować, to mamy do czynienia z prawdą, z faktami, które domagają się społeczno-psychologicznej analizy. To niezwykle istotna wartość dodana, która podkręca odbiór tej powieści i nadaje jej o wiele szerszy kontekst. Zacznijmy od cytatu:
„W dawnych czasach, przed Kolumbem, żyli tu wyłącznie Indianie, nie było wieżowców, ani samochodów, ani ulic. Oczywiście wtedy nie używaliśmy słów Indianin ani tubylczy Amerykanin, zwyczajnie byliśmy ludźmi. Nie wiedzieliśmy, że z nas to same pijusy, nieroby oraz dzicy. Zastanawiałem się, jak się żyło bez tego ciężaru na barkach, ciężaru pomordowanych przodków, ukradzionej ziemi, krzywdzonych dzieci – brzemienia, które nosi każdy tubylec.”
W tych gorzkich słowach zawiera się właściwie wszystko, mają wielką moc rażenia. Społeczność zmarginalizowana, ze stygmatem „gorszej”, traktowana pogardliwie, nie bardzo ma się jak bronić i przynajmniej w części zaczyna utożsamiać się z wyznaczoną jej rolą. Przemoc, pijaństwo, lenistwo, niechęć bądź też niewiara w możliwość awansu społecznego skutecznie odbierają młodym nadzieję i zabijają w nich wolę walki. Ich ziomkowie robią co mogą, by wyrwać ich z zaklętego kręgu niemocy, pomóc im znaleźć sens życia, nadać mu właściwy kierunek. Przede wszystkim nie mogą zapomnieć, kim są, jakie jest ich dziedzictwo kulturowe.
Rezerwat owiewa mgiełka pradawnej indiańskiej magii, wierzeń, szamańskich zaklęć i ludowych tradycji. Część społeczności je podtrzymuje, kultywuje i upowszechnia. Leczenie przez medicine man`ów, namioty potów, wierzenia i talizmany, potrawy sporządzane jak niegdyś, zioła i przyprawy, okadzanie i obrzędy. To istnieje, zajmuje ważne miejsce, lecz nie w życiu wszystkich mieszkańców. Nie każdy chce być wierny tradycji, niektórzy pragnęliby o swoim pochodzeniu zapomnieć, wmieszać się w tłum, być postrzegani jako Amerykanie, bez określenia „tubylczy”. Konsekwencje tego bywają rozmaite. Jednak „(…) rezerwat ma się w sobie, wirtualnie, rezerwat to stan umysłu.” Jaki balans więc tu zachować, co jest lepsze, na przekór wszystkiemu nosić głowę wysoko jako Indianin, czy też nałożyć na twarz maskę i wtopić się w społeczność jakiegoś dużego miasta, z dala od rezerwatu i bliskich.
W zasadzie podczas lektury „Zimowych kronik” od razu nasuwa się skojarzenie z czarną ludnością i sformułowanie, także w systemowym odniesieniu białych do Indian – „amerykański apartheid”, ciśnie się na usta jako pierwsze. Widać też więź łączącą autora z jego ludem, dumę i radość, jaka musiała towarzyszyć mu w trakcie opisywania lakockiej kultury, jej głębokiej duchowości i bogatych obyczajów. To wartości mające duże znaczenie dla poczucia tożsamości i budowania wzajemnych relacji jako społeczności, którą łączą wieki, która ma szansę przetrwać w pełni sił i ambicji, godna szacunku.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
David Heska Wanbli Weiden jest z pochodzenia Lakotą, czyli tubylczym Amerykaninem, jak określa Indian w swojej powieści „Zimowe kroniki”. Stąd też doskonale wie, o czym pisze, my zaś możemy wyczuć jego zaangażowanie emocjonalne w kreślenie sylwetek bohaterów i przedstawianie ich skomplikowanej sytuacji. Porusza przy tym temat mało znany, a bardzo interesujący i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nieco odmienny od znanych mi do tej pory zbiór refleksji i obserwacji Bogdana Frymorgena, tym razem dotyczący sytuacji w Ukrainie po zbrojnej inwazji rosyjskiej zwanej dla niepoznaki „wojskową operacją specjalną”, jakby nazwa mogła tutaj ukryć prawdziwe intencje agresora. Zaczęło się 24 lutego 2022 roku, zaś pierwsza notatka autora powstała dzień później. W tomiku znalazły się więc teksty pisane na gorąco, w miarę rozwoju wydarzeń, komentujące nie tylko działania wojenne, ale też w dużo szerszej perspektywie reakcję świata, w tym nas, Polaków, na tę bezprecedensową agresję.
Jego novum, to przede wszystkim aktualność w momencie publikacji na profilu autora w sieci, szybka reakcja w odpowiedzi na konkretny epizod, a co się z tym wiąże, emocjonalna, nieraz gorączkowa. Wartością dodatkową, bardzo istotną i unikatową, jest też możliwość porównania perspektyw, tej z 2022 roku z tą dzisiejszą, po ponad dwóch latach morderczych walk, znaczonych tysiącami mogił ludności cywilnej, przeciwko której ta agresja tak naprawdę jest skierowana. Zmieniło się wiele, nikt chyba nie przypuszczał, że te dwa lata jeszcze wzmocnią zaciekłość nie odnotowujących znaczących sukcesów Rosjan, nie osłabiając przy tym ducha walki i woli zwycięstwa strony ukraińskiej, nie wspieranej przez Zachód tak, jak należałoby to robić i jak to deklarowano. Jest więc początkowe zaskoczenie, oszołomienie i ogromna empatia. Jest radość z zaangażowania zwykłych Polaków w pomoc uchodźcom. Pamiętajmy, że wcale nie było to takie oczywiste, wziąwszy pod uwagę wcześniejszy konflikt na naszej wschodniej granicy. „W końcu „uchodźca” znaczy to, co ma oznaczać – człowiek uszedł z życiem i trzeba mu pomóc”. Ale jest też pytanie, które niepokoiło, i nadal trwoży, nie tylko autora: co będzie dalej? Na jak długo wystarczy wszystkim współodczuwania, serca, cierpliwości? Jak bardzo zasadne są nasze obawy przekonujemy się już teraz, a tymczasem końca wojny nie widać…
Jestem w tym wszystkim razem z Bogdanem Frymorgenem, czuję dokładnie to samo, oglądam, czytam, wpłacam na zbiórki, martwię się o te biedne dzieci, którym z dnia na dzień odebrano poczucie bezpieczeństwa, a z tym dzieciństwo. Pojawiły się teraz tutaj, między nami, bawią się z moją wnuczką na placu zabaw na łódzkim Radogoszczu, jak i na wielu placach w całej Polsce, chodzą do szkół z naszymi dziećmi, a myślą biegną do własnego domu, o ile ten jeszcze stoi, do pozostawionych za sobą przyjaciół i bliskich.
Bogdan Frymorgen ma rzadki talent dostrzegania drobiazgów, wyławiania pojedynczych gestów, uczuć skrytych w głębi źrenic. Potrafi je przekuć w symbole, uczynić z nich ważny przekaz. Bo wojna to nie tylko walka dwóch armii, to przede wszystkim setki tysięcy pojedynczych dramatów, także tych nigdy nie do odwrócenia; śmierci, okaleczeń, traum, które rozciągną się na resztę życia. Niezwykle cenny jest krytycyzm autora, z jakim podchodzi do politycznych deklaracji przywódców państw, gdy dziwi się opieszałości w podejmowaniu decyzji o militarnym wsparciu Ukrainy, gdy woła niecierpliwie, że nadszedł czas na czyny, nie marnujmy go więc na pustą gadaninę. Z goryczą podsumowuje także wspólny zanik pamięci w kwestii budapeszteńskich deklaracji. Robi to oczywiście z klasą, nikogo nie obrażając, za to stanowczo, przytaczając na poparcie swojego stanowiska miażdżące fakty, mające siłę kamieni.
To żywe kadry historii. Tej wspólnej, wielkiej, i tych indywidualnych, wcale nie mniejszych gatunkowo. Gdy „Worek wielkości człowieka spada do długiego głębokiego dołu” wspólnej mogiły, spowija przecież ciało męża, ojca, brata, przyjaciela… który mógł żyć, gdyby nie chore ambicje dyktatora. Wobec wszechobecnej technologii, gdy nagrania z telefonu komórkowego w moment trafiają do ludzi na całym świecie, wszyscy jesteśmy po trosze uczestnikami dramatu, słyszymy okrzyki przerażenia, wybuchy, płacz, widzimy rozmazaną łzami krew. Nie da się tego odzobaczyć, zamknąć się w pancerzu obojętności nad filiżanką cappuccino z pianką. W nocnych koszmarach przeżywamy to jeszcze raz, na nowo, bez końca. Bogdan Frymorgen przytacza śnione przez siebie wojny, mamy okazję porównać je z tymi naszymi i poczuć ludzką wspólnotę. Są jednak tacy, na których te obrazy nie działają, tak, naprawdę są. I zastanawiam się nieraz, czy ten brak uczuć jest zakaźny niczym wirus, czy jest wyleczalny?
Dziękuję też za piękne słowa o ukraińskich kobietach, tych, które własnym ciałem chronią dzieci, i tych, które ramię w ramię z mężczyznami walczą na froncie z wrogiem. Doceniam też uważność na los wszystkich bez wyjątku. Autor niejeden raz rozważa sytuację rosyjskich jeńców, młodych chłopaków posłanych na śmierć. To trudne do oceny, na pewno nie zerojedynkowe zjawisko. Wielu z nich zostało zabitych przez własne oddziały, których zadaniem było odstrzeliwać dezerterów. Nie każdy chce zabijać. Choć takich co chcą jest po rosyjskiej stronie wystarczająco dużo. Gdzie są więc matki rosyjskich chłopców, gdzie ich dziewczyny i żony? Czemu wszyscy boją się do tego stopnia, że nawet perspektywa śmierci nie wyprowadzi ich na ulice rosyjskich miast? Czyżby propagandowy przekaz był tak przekonujący, że wyłączył ludziom funkcję myślenia? Biorąc pod uwagę ostatnie 8 lat w Polsce nie powinniśmy się chyba jednak temu dziwić. Autor rozmyśla nad kwestią odpowiedzialności rosyjskiej ludności i jest w tym surowy, gdyż nie sposób nie dostrzec, iż: „To olbrzymi kraj, w którym mieszkają sto czterdzieści cztery miliony ludzi. Mogą bezczynnie patrzeć na popełniane barbarzyństwa albo im się przeciwstawiać.” Można wiec zastanawiać się, co jest z tym narodem nie tak… I jeszcze jedno… jakże inaczej podchodzimy do wojny, gdy jest tuż za naszym progiem, gdy trzeba co i rusz podrywać maszyny, bowiem nieprzyjazne samoloty, a nawet zbłąkane rakiety, naruszają naszą przestrzeń powietrzną. To ciekawe spostrzeżenie, którego prawdziwość od jakiegoś czasu możemy testować na własnej skórze.
Zapiski Bogdana Frymorgena, poza szczerą emocjonalnością i udaną próbą ujęcia w literackie ramy, uporządkowania tego, co samo w sobie jest impulsywnym chaosem, stanowią odzwierciedlenie uważnego i nie dającego się łatwo oszukać grze pozorów umysłu dziennikarza, fotoreportera, człowieka o szerokich horyzontach, nie od dziś przyglądającego się światu. Stąd różnorodność poruszanych zagadnień, ale także rozpatrywanie każdego z nich w wielu kontekstach, unikanie wyciągania pochopnych wniosków z tego, co nad wyraz złożone i niejednoznaczne. Teksty obejmują zaledwie dwa pierwsze miesiące wojennej zawieruchy w Ukrainie, wiem, że pisane były, i są, przez cały czas. Słowo „pierwszy” dodane do tytułu, pozwala mieć nadzieję na kolejne publikacje, na co czekam, by móc znów porównać moje, i autora, odczucia oraz przewidywania sytuacji. Ta zaś wciąż dynamicznie się zmienia i domaga się, byśmy dotrzymywali kroku wydarzeniom i korygowali na bieżąco błędy w swoich wcześniejszych zapatrywaniach, niekiedy niestety naiwnych, powtarzając sobie: „tak łatwo nie zmęczysz mnie, wojno, nie doprowadzisz do znużenia. Tyle mogę dla ciebie zrobić.”
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Nieco odmienny od znanych mi do tej pory zbiór refleksji i obserwacji Bogdana Frymorgena, tym razem dotyczący sytuacji w Ukrainie po zbrojnej inwazji rosyjskiej zwanej dla niepoznaki „wojskową operacją specjalną”, jakby nazwa mogła tutaj ukryć prawdziwe intencje agresora. Zaczęło się 24 lutego 2022 roku, zaś pierwsza notatka autora powstała dzień później. W tomiku...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jak powiedział Artur Conan-Doyle: „(…) gdzie kobieta wchodzi w grę, należy zawsze postępować bardzo ostrożnie.” Przytaczam te słowa z przekornym uśmiechem jako motto niniejszej recenzji książeczki malutkiej, która nieźle zaskoczyła mnie swoją wyjątkowością i nieczęsto ostatnio spotykanym w literaturze absurdalnym poczuciem humoru. To opowiadania z kobietą w roli głównej, a raczej z jej różnymi, nieoczekiwanymi wcieleniami.
Jako, że słowo kobieta kojarzymy z takimi określeniami, jak np. tajemnicza, zmysłowa, nieprzewidywalna, zgubna, romantyczna, nie zabraknie tutaj erotyzmu (oj, nie zabraknie), magii, zaskoczeń, nawiązań do literatury, tekstów piosenek, filmów, popkultury… Wszystkie te dziedziny nie tylko kobiecość opisywały, wykorzystywały jej rozmaite aspekty, ale też kreowały nowe wzorce, najmodniejszy styl, decydowały, co jest cool, a co passe w kanonie kobiecości.
Czemu więc kolejna Alicja nie miałaby skusić znużonych codzienną rutyną współpasażerów, by podążyli za nią przez króliczą norę do o wiele barwniejszej krainy? Wszak przejście do Krainy Czarów można znaleźć wszędzie, gdy tylko bardzo się tego chce i wysili wyobraźnię. Najmniejszego trudu nie sprawi też kobiecie przeprowadzenie szalenie skomplikowanej akcji szpiegowskiej, nawet gdy musi działać nie tylko na dwóch frontach, a na wielu więcej. Jej urok osobisty i umiejętności wejścia w każdą rolę są niezrównane. Nawet dama z obrazu potrafi zawrócić w głowie współczesnemu malarzowi, a gorące uczucie stopi szklaną górę niczym łyżkę lodów.
To kompletnie zwariowane opowiadania, w których wszystko zdaje się możliwe. Postacie ze scenariusza ożywają i nie zgadzając się z koncepcją reżysera, postanawiają nakręcić własną wersję filmu. Calineczki spotykają nie do końca takich Olbrzymów, o jakich śniły, a koniec miłości wydaje się niewielkim dramatem, skoro można z tego zrobić story na Tik-Toka, prezentując przy okazji nienagannie przyczesane doczepy i makijaż permanentny z najlepszego salonu urody.
Kogóż my tutaj nie spotkamy! Kobietę narożną i latawicę, kobietę mściwą i tę, którą zemsta dosięga, damę, babę, królewnę Śnieżkę (a może jednak Śmieszkę?)… Mężczyźni ulegają im, by je później oszukiwać i zwodzić, opuszczają, by z pokorą powrócić i wpaść w sidła po raz kolejny, by iść „trasami pokrętnych myśli, obscenicznych zakrętów, mijać źródła rzek fałszywych łez.” To nie są retellingi baśni i przypowieści, choć czerpią z nich pełnymi garściami. Na myśl przywodzą ciągi skojarzeń złożone z tytułów i fragmentów tekstów kultury, tej masowej głównie, które tworzą nową jakość tekstu, absurdalnego, sugerującego kolejne znaczenia i perspektywy. Od Bradleya Coopera po Mickiewicza, od Ikei i Google`a po Matrix. Horror i baśń, kryminał i komedia – co się komu podoba. Przy tym fantastyczna zabawa konwencjami, zamiana ról, naigrywanie się ze stereotypów i oczywiście nieprzypadkowe ich przeinaczania, zderzenia słów, dopełniających się lub przeciwstawnych, by wywołać i uśmiech i zdumienie i pomieszanie.
Warto przeczytać uważnie, by odcyfrować wszystkie metafory, odnaleźć ukryte przesłania, a pod warstwą komizmu podszytego lekką ironią, dojrzeć też coś więcej. Autorka jest poetką. To się czuje w warstwie językowej opowiadań, w wymyślnych wygibasach, które wywracają pierwotne znaczenia na nice, szukając ich nowego wymiaru, chętnie eksperymentują z formą. Ale też nie dla samej zabawy słowem warto zapoznać się z tą specyficzną prozą. W tak atrakcyjnie lekkim anturażu zawiera się ostre spojrzenie na współczesność, na powierzchowność i sztuczność relacji, na ich interesowność i nieszczerość, na głupotę i bezmyślność, na brak inwencji i zatopienie w wirtualnym świecie, pogoń za nierealnymi marzeniami, niedocenianie tego, co tuż obok, cenne, w końcu traci blask i pokrywa się patyną zapomnienia.
Człowiek zawsze będzie stanowił doskonały i niewyczerpany temat dla literatury, również tej poetycko-satyrycznej, co widzimy w „Kobiecie narożnej”. Jeśli zaś postawimy go wobec zaskakujących okoliczności, skażemy na groteskowych sąsiadów, przydamy magicznych umiejętności i wrzucimy w świat absurdu i niedorzeczności, to przeżyjemy jedyną w swoim rodzaju przygodę. „Może wybierzesz Route 66 albo Road to Heaven, ale nigdy Road to Perdition. Na zatracenie masz czas. (…) Dlatego jak najszybciej wyrusz w drogę, nawet z One Way Ticket”.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Jak powiedział Artur Conan-Doyle: „(…) gdzie kobieta wchodzi w grę, należy zawsze postępować bardzo ostrożnie.” Przytaczam te słowa z przekornym uśmiechem jako motto niniejszej recenzji książeczki malutkiej, która nieźle zaskoczyła mnie swoją wyjątkowością i nieczęsto ostatnio spotykanym w literaturze absurdalnym poczuciem humoru. To opowiadania z kobietą w roli głównej, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
To pierwsza taka monografia na naszym rynku wydawniczym, niezwykle barwna i ciekawa, rzucająca światło na epokę oświecenia w Polsce i w Europie oraz na miejsce kobiet w społeczeństwie, a także ich coraz wyższą świadomość własnych zainteresowań i możliwości ich realizowania. Podróże nie tylko pozwalały poznać świat, doświadczyć jego różnorodności, poszerzając tym samym horyzonty, otwierając oczy na odmienność, ale też zachęcały do samodzielności, do nauki języków, wyrabiania sobie własnych opinii i konfrontowania ich z rzeczywistością. W czterech ścianach domu kobieta była skazana na czerpanie wiadomości z drugiej ręki, najczęściej męskiej, przyswajając sobie przy okazji cudze stanowisko, być może kompletnie inne niż byłoby jej własne w tej sytuacji. Teraz zaś może o wszystkim przekonać się sama, sama być źródłem sądów i przekonań. Oznacza to samoświadomość, rozwój i poszerzenie własnej swobody, o ile oczywiście chciało się z tych możliwości czerpać. Niekoniecznie podobało się to mężczyznom, przyzwyczajonym do narzucanej kobietom roli żony, matki i strażniczki domowego ogniska. Stąd też ich widoczny dystans wobec owej mody na kobiece wojażowanie.
Autorka skupia się oczywiście na pewnym wycinku czasowym, obejmującym lata 1740-1830 oraz na konkretnej grupie społecznej – kobietach wywodzących się z elity narodu, czyli z rodów magnackich i szlacheckich. Inaczej książka nasza musiałaby siłą rzeczy upodobnić się do wielotomowej encyklopedii, nie do zgłębienia. Poszczególne rozdziały przybliżają nam różne zagadnienia związane z głównym tematem, badając go z każdej strony bardzo rzetelnie. Zaczynamy od bodźców, jakie pchnęły kobiety do podróży, te zaś bywały rozmaite, od podroży poślubnych poczynając, na wymuszonej lub spowodowanej innymi czynnikami emigracji kończąc.
Kobieca aktywność społeczna niezwykle się w epoce oświecenia ożywiła, co także miało swoje przełożenie na chęć lub nawet konieczność wyruszania w podróż. Wszak była to epoka rozumu, wiedzy, doświadczenia, budzenia się z letargu i wzrastania ochoty uczestniczenia w życiu, tym ogólnospołecznym i tym osobistym. Nie dziwi oczywiście fakt, że tak ważne decyzje, jak wyjazd, a już szczególnie poza granice Polski, kobiety uzależniały od zgody mężów czy też rodziców. W pełni wolne w wyborach były tylko wdowy. Obyczaje różniły się od dzisiejszych, status kobiety również. Zwykle też w podróż wybierały się pod męską opieką. Najbardziej fascynujący okazał się dla mnie rozdział poświęcony samej podróży, zatytułowany „Codzienność w drodze”. Walory literackie opracowania znakomicie podkręcają licznie przywołane tutaj cytaty z epoki. Trzeba bowiem podkreślić, że ówczesne kobiety nie tylko wojażowały, zwiedzały, ale też często starały się swoje wrażenia utrwalać na piśmie i czyniły to w nader interesujący sposób, o czym możemy się sami przekonać. To jeszcze czasy sprzed wielkiej rewolucji przemysłowej, sprzed „wieku pary i elektryczności”. Podróżuje się więc romantycznie – powozem, zwykle w większym gronie, bo tak bezpieczniej i raźniej. Może „romantycznie” nie jest jednak określeniem w pełni trafnym, zważywszy na stan ówczesnych dróg i traktów, zwykle opłakany.
Pojęcie o życiu w dobie oświecenia przybliżają nam, licznie w książce zamieszczone, ilustracje i ryciny. Bardzo się przydają, by stworzyć odpowiedni klimat, współgrają z treścią monografii. Dowiadujemy się na przykład, że już wówczas były surowe kontrole na granicach, poszukiwano przemycanej kontrabandy i srodze za takową karano. Jak pisała Anna Paulina z Sapiehów Jabłonowska: „Każde dwie mile opłacać coś trzeba, to konie, to ludzi, to drogę, to na ostatek, gdy pretekstu nie masz już do czego wzięcia, to ostatni ten wynajdują, że to jest droga, którą cesarz jeździ (…) Na ostatek cło ostatnie wiedeńskie jest jedno z najniegodziwszych rzeczy, (…) do ostatniego gałgana rewidują, kawałek każdy nowy opłacony być musi.” Czyta się te urywki z ochotą, są niesamowicie obrazowe, działają na wyobraźnię.
Oberży i zajazdów nie było zbyt wiele, niekiedy trzeba było nocować w powozie. Zdarzało się i tak: „Noc spędziliśmy w Castelnuovo. Pensjonat był przykładem tego zaniedbania: bardzo brudny, ledwo co dostaliśmy dwa niewygodne łóżka.” Przyznacie, że dla magnackiej córki czy szlacheckiej żony rzecz nie do przyjęcia, a jednak nie zniechęcało to skutecznie do podróży. Widzimy przy tym, że krytyczne uwagi dzisiaj i 300 lat temu zdają się podobne, w podróży jesteśmy zdani na warunki, jakie zastaniemy, nie wszystko da się przewidzieć.
Bezradnych podróżnych spotykają przeróżne uciążliwe perypetie, o których my czytamy w ciepłym, oświetlonym lampą, przytulnym pokoju. Niestraszne nam więc te wszystkie załamania pogody, rozbójnicze bandy grasujące na trakcie. Za to później, już przybywszy na miejsce, można było pomyśleć, jak wypełnić sobie kolejne dni. Tego także nie pominięto w monografii polskich podróżniczek. Czy to udawały się na kurację do tak zwanych „wód”, czy w podróż krajoznawczą, sporo czasu zajmowało im bogate życie towarzyskie. Jeśli w okolicy przebywał król, zdarzały się i dworskie audiencje, i bale. Bywało też niestety tragicznie: śmierć od pioruna, więzienie za długi, pamiętać bowiem należy, że, jak chce przysłowie „Nieszczęście nie po górach, lecz po ludziach chodzi.”
Książka wciągająca, napisana z werwą, ale też starannie przemyślana i opatrzona całym szeregiem przypisów i obszerną bibliografią. Uwzględnia najprzeróżniejsze aspekty podróży i turystycznej aktywności XVIII wiecznej kobiety, podając przykłady, cytując źródła, by przekazać nam jak najpełniejszy obraz, Można rzec, że już sama lektura jest niezłą przygodą, pouczającą i dostarczającą rozrywki. Sceny znane nam z literatury pięknej, tutaj zostają posegregowane, zatytułowane i opatrzone stosownym komentarzem. Nam zaś nie pozostaje nic innego, jak zweryfikować nieco swoje poglądy na temat słabości i podległej roli kobiet wieku oświecenia. Okazuje się, ze nawet w tym, wówczas dość sztywnym gorsecie zasad i konwenansów, kobiety potrafiły znaleźć dla siebie ścieżkę, która pozwoliła im podążać ku marzeniom i nie lękały się na nią wkroczyć.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
To pierwsza taka monografia na naszym rynku wydawniczym, niezwykle barwna i ciekawa, rzucająca światło na epokę oświecenia w Polsce i w Europie oraz na miejsce kobiet w społeczeństwie, a także ich coraz wyższą świadomość własnych zainteresowań i możliwości ich realizowania. Podróże nie tylko pozwalały poznać świat, doświadczyć jego różnorodności, poszerzając tym samym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Brazylia widziana oczami potomków zniewolonych przed laty Afrykańczyków to bardziej piekielna otchłań aniżeli raj, jakim ją widzą turyści. W XX wieku sytuacja czarnej ludności nie wygląda wcale lepiej niż kiedyś, więc określenie ich pracy jako niewolniczej nie będzie nadużyciem, a stwierdzeniem faktu. Zaś ich pogodzenie z losem budzi zrozumiały odruch sprzeciwu u czytelnika.
Brazylijska prowincja, ubogie, gliniane chaty, zmywane ulewami, bezkresne pola ryżowe, i widoczne z daleka pochylone, zgięte w kabłąk plecy zmęczonych rolników, harujących nie dla siebie, a na wygodne życie właścicieli hacjend, dzieci zamiast zabawą zajęte od świtu przepłaszaniem starzyków, „maciupeńkich szkodników o czarnych, lśniących w świetle jutrzenki niemalże na niebiesko piórach.” Stałe zmagania z przebiegłą naturą raz przechylają szalę zwycięstwa na stronę człowieka, częściej jednak to przyroda udowadnia, kto tutaj rządzi, zsyłając suszę, czy też dla odmiany niepowstrzymane strumienie deszczu, podmywające grunt i zagrażające nie tylko plonom, ale i ludzkim siedzibom. Słabi nie mają szans przeżycia, silni zaś zużywają wszystkie zapasy energii, by doczekać jutra, na bunt sił już nie pozostaje.
Życie wioski toczy się siłą rozpędu, od rana do wieczora. Zeka Kapelusznik, wioskowy uzdrowiciel, szaman, noszący w sobie opiekuńczych nieziemskich, pomagający w potrzebie każdemu, jest bezapelacyjnie najbardziej szanowaną osobą. To ojciec naszych bohaterek, Bibiany i Belonizji, które los złączył po raz pierwszy jako siostry, a powtórnie jeszcze silniejszym węzłem, poprzez nieszczęśliwy wypadek w dzieciństwie. Wydarzenia poznajemy bezpośrednio z ich relacji.
Naturalistycznym obrazom trudnego, wiejskiego bytowania, zmagań z żywiołem i pańskimi kaprysami właścicieli hacjendy Agua Negra, wykluczenia i pogardy rasowej, towarzyszy tajemna moc wierzeń, duchów opanowujących ludzkie ciała, świętych, także gustujących w towarzystwie człowieka, klątwy prześladującej rodzinę Donany oraz przewijającego się w rodzinnej historii świetlistego noża z rękojeścią z kości słoniowej i tajemniczych przesądów, od których nie jest wolny żaden z mieszkańców. Wiele z nich to pozostałości po afrykańskich mitach, których bohaterowie: Stary Nago, Oxossi czyli łowca, Mae D`Agua – Matka Wód, Rita Rybołówka, przywędrowali tu wraz ze swoim uprowadzonym z Czarnego Lądu ludem, by go strzec. Wierzenia te wrosły w nową ziemię, użyźnione cierpieniem i nasiąkające tutejszym obyczajem stworzyły się niejako na nowo, rozbudzając nadzieje co do swoich magicznych możliwości. Dla ludzi żyjących w symbiozie z ziemią i w pokornym szacunku wobec nieba, wiara w niepoznane, nadprzyrodzone, nie była ani czymś osobliwym, ani nowym. Żyją więc schwytani niejako w dwa ognie, kłaniając się ziemskim panom i niewidzialnym duchom, ani trochę zaś nie wierzący we własną sprawczość jako pojedynczych ludzi czy też jako silnej grupy. Bibiana mówi: „byłam przyzwyczajona do obecności nieziemskich na wieczornicach jare. Mieszkałam w domu uzdrowiciela Zeki Kapelusznika, dorastałam wśród obłąkańców i modłów, wśród krzyków, korzennych syropów, świec i bębnów.” Życie i śmierć, sacrum i profanum, ciało i ducha dzieli tu bardzo niewiele, często wręcz się przenikają. To właśnie jest bardzo silnie wyczuwalne w powieści, owo złączenie zwyczajności i niesamowitości, zmysłowość i sensualność, jakaś siła niezwykła w człowieku, która nim włada, pozbawiając go własnej woli, każąc iść za sobą. Na tym między innymi zasadza się moc i urok powieści brazylijskiego autora, którą znakomicie przetłumaczył Eliasz Chmiel, sam będący pisarzem („Rozdroża”), a także podróżnikiem i znawcą kultury brazylijskiej.
Jest jeszcze coś, co czyni tę powieść wyjątkową. Mam na myśli zrównoważenie wszystkiego co złe, opresyjne, niegodziwe, więzią międzyludzką, wzajemnym wsparciem i zrozumieniem, jakie łączą mieszkańców hacjendy i czynią z nich wspólnotę. Systemowy rasizm, przemoc w rodzinie, podkręcana jeszcze przez wszechobecny alkohol, niewolnicza praca i łupienie gospodarstw i tak biednej ludności z resztek zapasów. „Strach przed każdym krokiem, strach przed niespodobaniem się, strach przed istnieniem. Strach, że ty i to, co robisz, nie będzie w ich guście, że nie w smak będą im twój zapach, twoje włosy, twój kolor; że nie polubią twoich dzieci, twoich pieśni, naszego siostrzeństwa, braterskości. Gdzie byśmy nie poszli, natrafialiśmy na naszych krewnych, nigdy nie byliśmy sami. Jeśli nie byliśmy krewnymi, to się nimi stawaliśmy.” Bierność, uległość, poddańczość i kompletna bezradność, zadziwia więc i wywołuje złość. Chciałoby się krzyknąć – zróbcie coś, razem jesteście przecież silni! To właśnie czyni Severo, edukuje mieszkańców co do ich praw, budzi w nich ducha walki, wykorzystując swoje doświadczenie nabyte w związkach zawodowych w mieście. Zaś w mikroskali, w pojedynczych sytuacjach przemocy i niesprawiedliwości domowej, widzimy w podobnej akcji Belonizję, wyrastającą stopniowo na wioskową feministkę, kobietę o wielkim sercu i dzielności.
Wszystkie gromadzące się nad wiejską społecznością Agua Negra nieszczęścia, zarówno te całkowicie niezależne od człowieka, jak klęski żywiołowe, te niezawinione przez wioskową ludność, jak prześladowania i wykorzystywanie, ale także te spowodowane przez własne nałogi i bezradne trwanie w przestarzałym porządku społecznym, konsolidują ludzi jako wioskową społeczność, wymuszają solidarność i współpracę. Ci ludzie żyją razem, dzielą się skromnymi zasobami, pomagają sobie w odbieraniu porodów i leczeniu chorób, świętują, modlą się, uczestniczą w pielgrzymkach we wspólnej intencji, ale też w odczytywaniu przekazu opiekuńczych duchów, które im towarzyszą w tym życiu, przeoranym krzywym pługiem, poranionym, pełnym nierównych bruzd i pułapek. W tym są silni jak nikt. Wioska żyje na uboczu, z dala od wielkich miast, iventów i przełomowych wydarzeń. Polityka tutaj nie dociera. Trudno jednak, by całkiem zapomniała o nich cywilizacja. Prąd, pierwszy telewizor, lodówka… i dążenie do czegoś więcej, jakie się pojawia wraz z powiewem wielkiego świata, innych przestrzeni, uświadomienie sobie własnych praw i możliwości. Może już czas przestać polegać tylko na nieziemskich. Może jednak pora przebudzić się i wziąć sprawy w swoje ręce…
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Brazylia widziana oczami potomków zniewolonych przed laty Afrykańczyków to bardziej piekielna otchłań aniżeli raj, jakim ją widzą turyści. W XX wieku sytuacja czarnej ludności nie wygląda wcale lepiej niż kiedyś, więc określenie ich pracy jako niewolniczej nie będzie nadużyciem, a stwierdzeniem faktu. Zaś ich pogodzenie z losem budzi zrozumiały odruch sprzeciwu u...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Prozatorski debiut szwajcarskiego pisarza z pierwszej połowy XX wieku jest obiecującą zapowiedzią jego dalszego pisarstwa. Czy Fritz Kocher to alter ego autora? Bardzo możliwe, choć on sam twierdzi, że są to autentyczne zapiski młodo zmarłego chłopca, które pozyskał od jego matki. Skąd ta chęć przeniesienia się w świat dzieciństwa? Rozmyślałam trochę nad tym. Być może Walser postanowił posłużyć się dziecięcą wrażliwością na świat, która pozwala powiedzieć więcej i szczerzej, nie oglądając się na konwenanse, niż jakakolwiek inna perspektywa. Dziecku wybacza się nawet najokrutniejszą prawdę, przy tym jej nie lekceważąc.
Tomik prezentuje krótkie, jedno, dwustronicowe spostrzeżenia, jakie czyni Fritz – uważny świadek dnia codziennego, nazywając je „wypracowaniami”. Są spontaniczne, niekiedy urwane w pół zdania, przerwane dzwonkiem oznajmiającym koniec lekcji, a może też utratą zainteresowania małego pisarza. Jest z niego sumienny uczeń, wręcz idealny, skoro sam zwraca uwagę na własne błędy i niedociągnięcia, ganiąc się za nie. Fritza zajmują zarówno ludzie, jak i natura, zarówno wielkie miasto, jak cichy, odludny las. Znakomicie potrafi odmalować scenkę rodzajową z jarmarku, jak i ze spaceru ulicą czy też z sali lekcyjnej. Gorzej, gdy temat ma wymyślić samodzielnie, stanowczo woli otrzymać konkretne zadanie do wykonania. Cieszy się życiem i wszystkim, co dookoła. Można by rzec – wieczny optymista, człowiek dobrego, łagodnego serca, uprzejmy i spostrzegawczy. Przy tym nad wiek inteligentny. Sformułowania zrazu dziecinnie naiwne wieńczy często prawdziwie dorosła puenta, umyślnie krytyczna, jednak wyrażona w oględny, powściągliwy sposób. Wtedy orientujemy się, że owo prostoduszne zagajenie miało charakter prześmiewczy, choć poczciwy.
Tematyka tych dziecięcych wprawek jest dość bogata. Począwszy od tak szerokiego, niemożliwego do zgłębienia zagadnienia, jakim jawi się człowiek, według bezkompromisowej oceny Fritza, istota dość ułomna, niedoskonała w swoim dążeniu ku rozwojowi, bowiem co i rusz wodzona na pokuszenie i mu ulegająca. Mamy też fundamentalne pojęcia, jak przyjaźń i ojczyzna, która napawa Fritza dumą i której chciałby służyć. Tymczasem jednak pisze rozżalony: „Jestem jak na łańcuchu. Czuję się dorosłym, rozumnym człowiekiem i tylko lustro, które ukazuje mi mój obraz, dowodzi mi mojej nic nieznaczącej młodości.” Wiele uwag przez niego czynionych to bardzo roztropne i logiczne spostrzeżenia, wywiedzione z konkretnej, zaistniałej sytuacji. Czyż nie jest bowiem prawdą, że doznane rozczarowania są najlepszą nauką życia, a bieda nie zawiera w sobie nic dobrego, przy czym litość jest dla biedaka upokarzająca. Na każdy temat Fritz ma wyrobioną, przemyślaną opinię, z którą z reguły trudno się nie zgodzić. Zastanawia owo zderzenie sformułowań bardzo naiwnych i sentymentalnych z niezwykle pragmatycznym, racjonalnym spojrzeniem. Krytycznym także wobec siebie samego: „Na to, żeby zostać lekarzem, brak mi ochoty, na księdza brak mi talentu, na prawnika brak mi wytrwałości, a zostać nauczycielem – to już wolałbym umrzeć.”
Z zachwytem przygląda się światu, docenia jego uroki, dostrzega nawet maleńkie przejawy życia, rozróżnia i rozważa odmienny koloryt każdej pory roku. „Śnieg to iście monotonny śpiew. Dlaczego barwa nie miałaby robić wrażenia dźwięku! Biel to mamrotanie, szept, modlitwa. Ogniste kolory, na przykład jesienne, to krzyk. Zieleń pełni lata to wielogłosowy śpiew w najwyższej tonacji.” Widać tu uważność i wrażliwość, a także umiejętność zatrzymania na chwilę rzeczy ulotnych, byśmy mogli im się przyjrzeć. Natura w utworach Fritza Kochera sprzęgnięta jest z człowiekiem i wywiera niepośledni wpływ na jego życie, podobnie sztuka. Po prostu są, jakoś specjalnie nie trzeba ich szukać, same nas odnajdują, by zniewolić i uzależnić od siebie. Poczucie piękna i umiar są dla Fritza (i autora także) jednymi z ważniejszych wartości, wizytówką człowieka.
Robert Walser, wchodząc w rolę małego chłopca, znakomicie się bawi wodząc nas na manowce, zrazu operując egzaltowanymi, płytkimi sformułowaniami, by w końcu zaskoczyć głębią podsumowania w kolejnym zdaniu. Celowe jest przeciwstawienie niedojrzałej, dziecięcej fantazji surowej prozy życia, której sam Fritz/ alter ego Walsera nie zdołał doświadczyć, przedwcześnie umierając. Pozostał niewinny i nieświadomy w swoim szczęśliwym dziecięctwie, a autor dopisał jego refleksjom rozczarowanie i gorzką pigułkę prawdy dorosłego życia.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Prozatorski debiut szwajcarskiego pisarza z pierwszej połowy XX wieku jest obiecującą zapowiedzią jego dalszego pisarstwa. Czy Fritz Kocher to alter ego autora? Bardzo możliwe, choć on sam twierdzi, że są to autentyczne zapiski młodo zmarłego chłopca, które pozyskał od jego matki. Skąd ta chęć przeniesienia się w świat dzieciństwa? Rozmyślałam trochę nad tym. Być może...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Tytuł dość przewrotny, wywołujący uniesienie brwi i uśmiech. Jak to nie istnieje lekka praca? Przecież nawet dziecko wie, że wysiłku górnika nie da porównać się z pracą bibliotekarza, a odpowiedzialności chirurga z twórczym procesem artystycznym. I też zupełnie nie o to tutaj chodzi, nie o kwestie tak względne, zależne od naszych uzdolnień i upodobań. To, co dla jednego trudne, dla innego jest dziecinnie łatwe, i odwrotnie.
36-letnia bohaterka powieści po kilkunastu latach pracy w placówce pomocy społecznej czuje się wypalona, przytłoczona nadmiarem obowiązków oraz wymagań. Postanawia więc zrezygnować z dotychczasowego zajęcia, by ratować siebie. Gdy jednak pieniądze z zasiłku się kończą, musi poszukać czegoś, co pozwoli jej się utrzymać. Nie może wszak znów żyć „ na garnuszku” rodziców. Rozgląda się za pracą niezbyt absorbującą, nie wymagającą też częstych kontaktów z ludźmi, spokojną i bezstresową.
Jak widać mogła to być książka jedna z wielu, jakie zalegają na księgarskich i bibliotecznych półkach, na darmo usychając z tęsknoty za czytelnikiem. Tytuł mało zachęcający, opis podobnie… Jednak tak, jak różne może być nasze podejście do pracy, tak najlepszy literacki temat można zepsuć, albo też uczynić z niego smakowite danie, podlewając je humorem i dodając szczyptę surrealizmu.
Już same zajęcia, jakich podejmuje się nasza bohaterka, są zadziwiające. Pomyślimy sobie – Japonia to kraj odmiennej kultury, nic więc zagadkowego. Może na polskim gruncie również można by znaleźć równie „niszowe” zawody, kto wie… Wpatrywanie się całymi godzinami w ekran przekazujący obraz z kamer umieszczonych przez służby w mieszkaniu pewnego pisarza, by znaleźć sposób na zlokalizowanie u niego cennego przemytu. Przy okazji widzimy jak bardzo monotonne, pozbawione bodźców jest jego życie, jak przewidywalny każdy krok. Czy ktoś taki zdoła napisać interesującą powieść? Kolejne zajęcia, jakich ima się bohaterka, są równie mało ciekawe. Rozwieszanie plakatów w mieście, wymyślanie sloganów reklamowych dla sieci tokijskich autobusów, samotne siedzenie w chatce w głębi parku narodowego i perforowanie biletów wstępu do muzeum. I chyba jeszcze najbardziej z nich kreatywne: wymyślanie informacji na opakowania krakersów tak, by tworzyły konkretne tematyczne serie.
Bohaterka pragnie odpocząć, jednak w każdą aktywność angażuje się całą sobą. Nie potrafi odciąć się od myślenia o niej w godzinach, które inni poświęcają zwykle na życie osobiste. Próbuje wprowadzać innowacje i rozwiązywać problemy. I rzeczywiście to robi. Momentami powieść nieco przypomina literaturę detektywistyczną, dziewczyna wciela się w rolę Colombo i wykorzystując inteligencję w powiązaniu z intuicją odgaduje istotę problemu. Próbujemy wraz z nią rozwikłać przemyślne metody działania sekty, prowadzimy poszukiwania zaginionego mężczyzny, odkrywamy dziwne powiązania znikających i pojawiających się sklepów z zamieszczanymi w autobusach Albatrosa reklamami. Przez chwilę odnosimy wrażenie, jakby towarzyszył nam tajemniczy duch, jakby działały też inne ponadnaturalne moce, jakby łączyły one w niewytłumaczalny sposób poszczególne miejsca zatrudnienia bohaterki, a także działania koordynatorki pośredniczącej w jej poszukiwaniu. Zmowa, spisek, czary, przypadek… Wrażenie to pojawia się i znika, nie opuszczając nas jednak do samego końca.
To niesamowicie wciągający sposób roztaczania opowieści przed niczego nie spodziewającym się czytelnikiem. Książka, która początkowo ani trochę nie zapowiada się na interesującą lekturę, z czasem staje się po prostu nieodkładalna. Warstwa fabularna została pomyślana w sposób oryginalny, wręcz finezyjny, balans pomiędzy realizmem, a nie dającym się bliżej określić przypadkiem, czy też magią, jest idealny, wyważony, a my z zapartym tchem czekamy na kolejne odsłony ani trochę nie nudnej codzienności naszej bohaterki.
Jest tutaj jeszcze coś więcej. Jest współczesna Japonia i jej problemy, Miejskie życie, jakże różne od europejskiego. Poddane rutynie i rytuałom, wyuczonym od dziecka, kulturowo wdrukowanym sposobom zachowania i komunikacji, które nie pozwalają na spontaniczność i bezpośredniość. Mamy więc Japończyków zanurzonych w samotności, nie bardzo z tym szczęśliwych, wycofanych, rzucających się w pracę, jakby poza nią niczego już nie było. Nasza bohaterka również taka jest. Niemal nic nie wiemy o jej życiu osobistym. Nie poznamy jej rodziców ani nikogo spoza pracy, nie dowiemy się, jakie ma pasje, o ile w ogóle je ma. Zupełnie jakby poza działalnością zawodową bohaterka traciła wszelkie właściwości i rozmywała się w niebycie. Z pewnością słyszeliście o syndromie wycofania społecznego, zwanym hikikomori, tutaj też się z nim spotkamy i to w hardcorowej odsłonie.
Na pierwszy rzut oka da się zauważyć ogromną różnicę między japońskim, a europejskim kodem zachowań. Japończycy są bardziej powściągliwi, skrupulatni, przy czym biorą świat takim, jaki jest, nie buntując się, mimo wszelkich życiowych burz zachowując opanowanie i uprzejmość. Nasza bohaterka doświadczyła wypalenia zawodowego, a to zaledwie jeden z lżejszych skutków ogromnego zaangażowania w pracę. Takich karoshi jest więcej, królują pośród nich udary i zawały.
No i dużo tu japońskiej kuchni, która jest specyficzna i wielu terminów nie da się przetłumaczyć. Odnosimy wrażenie, że nasza bohaterka jest stale głodna, a także, iż przekąski i różnego rodzaju makarony służą jako pretekst do integrowania się ludzi, zbliżania się do siebie i zatapiania w rozmowie w rytm chrupania słonych krakersów czy chrupek z owoców chlebowca.
Tak więc nie jest to wbrew pozorom książka o pracy, a przynajmniej nie tylko. Bardziej opowiada ona o charakterystycznym do pracy podejściu, wynikającym nie tylko z indywidualnych cech charakteru, jak i z całokształtu obyczaju i kultury, w jakiej bohaterowie wyrośli. Wciągająca, zabawna, zaskakująca opowieść Japonki o jej kraju i rodakach.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Tytuł dość przewrotny, wywołujący uniesienie brwi i uśmiech. Jak to nie istnieje lekka praca? Przecież nawet dziecko wie, że wysiłku górnika nie da porównać się z pracą bibliotekarza, a odpowiedzialności chirurga z twórczym procesem artystycznym. I też zupełnie nie o to tutaj chodzi, nie o kwestie tak względne, zależne od naszych uzdolnień i upodobań. To, co dla jednego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Świat dzielił się dla nich, prezentował się w serii drobnych teatralnych zdarzeń.
A teraz – powiedziała kobieta do mężczyzny na przystanku – opowiem ci całą historię. Widzisz, rzecz w tym, że…”
Ten cytat z powieści Helen Garner stanowi idealny przedtakt do rozważań o „Małych preludiach”, będących drobnym, a zarazem wielkim dziełem literackiej sztuki. Trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie jakiś inny utwór, mogący być przykładem podobnej kondensacji ładunku znaczeniowego i emocjonalnego w stosunku do rozmiarów samego tekstu. Patrząc pod tym kątem, mamy do czynienia z idealnym „haiku” prozy psychologicznej.
Helen Garner rzuca na białą kartkę garść za garścią, kolorowe, najrozmaitsze impresje z życia kilkorga bohaterów dramatu. Gdy je czytamy, zrazu zdają się bezładne, urwane, gorączkowo przypadkowe. Jest to podobne wrażenie, jak podczas studiowania z bliska obrazu Moneta, gdy trudno nam odczytać istotę treści z tańczących barwnych plam, rzucanych od czasu do czasu efektów świetlnych i chaotycznej dynamiki. Gdy jednak nieco się odsuniemy, tak, by objąć wzrokiem całość, poszczególne, z pozoru nieuporządkowane elementy złożą się w wymowną całość, która, tak jeśli chodzi o ładunek treściowy, jak i wydźwięk uczuciowy, nie będzie miała sobie równych.
Tę oszczędną prozę trzeba czytać bardzo uważnie. Łatwo można bowiem prześlizgnąć się zaledwie po jej powierzchni, wzruszyć ramionami i bąknąć – no i co w tym takiego? Gdy jednak spróbujemy wejrzeć głębiej, poszperać między zdaniami, zapuścić wzrok poza czarne znaki wydrukowane równymi rzędami na białej powierzchni, odkopać wszystko to, co autorka skryła „mimo”, „za” i „pośród”, wówczas wyciągniemy na światło ogrom sensów, sekretów, znaczeń i podtekstów, które wypełnią białe plamy, puste miejsca, brakujące ogniwa. Otrzymamy wielopłaszczyznową, psychologicznie wyrafinowaną i do bólu szczerą historię nas samych. Atheną, Philipem, Dexterem, Elizabeth czy Vicki może być każdy z nas. To ludzie zadowoleni z życia, jakie prowadzą od lat, a przynajmniej tak im się wydaje. Athena i Dexter, w przeciwieństwie do swoich awanturniczych sąsiadów, których nazwali „Państwo Jebaniec”, są przykładnym, zżytym małżeństwem, wychowującym dwóch synów, w tym jednego z niepełnosprawnością intelektualną. Kontakt z nim jest trudny, komunikacja żadna, a nagłe wybuchy emocji ciężkie do zniesienia. Ich codzienność to przewidywalne czynności, co daje wszystkim w tej sytuacji większe poczucie bezpieczeństwa. Nieoczekiwanie w ich życie po 20 latach, niczym tornado, wpada dawna bliska przyjaciółka Dextera. Oprócz własnych problemów i pewnego rodzaju nieobliczalności, wrzuca w ich ustatkowany dom również pełną niepokoju i niezaspokojonych uczuć młodszą siostrę oraz swojego chłopaka, Philipa, czarującego, uwodzicielskiego i kapryśnego gitarzystę rockowego. Całkiem jakby wsypać w tryby idealnie pracującej maszyny garść piasku, a ona wówczas zacznie skrzypieć, charczeć, kolebać się i rozstrojona wydawać zupełnie inne, nieskoordynowane odgłosy, zanim się zatrzyma. Gdy codzienna rutyna zawodzi na jaw zaczynają wypełzać nieuświadomione dotąd tęsknoty, zapomniane dawno pragnienia, wkracza się jakiś pierwotny zew, kuszący nowymi możliwościami, które mogą wkrótce bezpowrotnie zniknąć, zanim je wypróbujemy.
Odnosi się wrażenie, jakby wokół unosiła się masa odłamków zwierciadła potłuczonego nagłym powiewem świeżego, ożywczego powietrza. W każdym z tych fragmentów widzimy nieco inną twarz bohaterów, wiele ich nieznanych odsłon, a każdy z nich w tych kawałeczkach lustra widzi siebie takiego, jakiego dotychczas nie znał, a nawet nie podejrzewał, jakiego zapewne nie chciałby nigdy ujrzeć. Stateczna żona i opiekuńcza matka konstatuje: „W domu byłam na wpół martwa” i pragnie żyć przez chwilę egoistycznie tylko dla siebie. Kochliwy, chwytający życie przystojniak znajduje ciepło i „odpoczynek wojownika”, a zarazem staje się upragnionym przewodnikiem po nowym dla kobiety świecie przyjemności. Pogubiona, samotna dziewczyna pławi się przez chwilę w domowej atmosferze „idealnej rodziny”, czując się wreszcie potrzebną i próbując jak najlepiej wpasować się w jej ramy. A co robi sprawczyni całego zamieszania? Przygląda się ze spokojną ciekawością destrukcji, niczym operacji na żywym, otwartym sercu, czekając na rezultat zamieszania. Pacjent przeżyje czy tez rozpadnie się na kawałki nie do zszycia.
Każdy jest tu czymś kuszony, a pokusie oprzeć się trudno. Wszyscy mają jakieś ukryte słabości, których się wstydzą, albo wkrótce wstydzić będą. Dla czytelnika to duże przeżycie, gdyż większość z nas odnajdzie się w tej historii w takiej czy innej konfiguracji. Trudno nam będzie później spokojnie zasnąć.
Bohaterów poznajemy w dialogach, w działaniu, w konkretnych sytuacjach. Autorka ani ich nie ocenia, ani nie tłumaczy, nie oceniają też siebie nawzajem. Są równorzędni wobec siebie i wobec całej historii. Wiele rzeczy wybrzmiewa gdzieś pomiędzy, musimy ich sami poszukać, domyślić się ukrytych znaczeń, odczytać niewypowiedziane. W tym sensie lektura jest wymagająca i niełatwa, choć samą powieść czyta się z przejęciem i na jednym wdechu, a autorka stale nas zaskakuje. To fragmenty codziennych zdarzeń, prozaicznych, tak zwyczajnych, że umykających zwykle uwadze. A jednak to właśnie w powszedniości się sprawdzamy, w kieracie obowiązków i nam może się wymknąć coś takiego jak Athenie o niepełnosprawnym synu: „W głębi serca go porzuciłam (…) To jest praca. Muszę tylko wytrwać do czasu, kiedy będziemy mogli się go pozbyć.” Zmęczenie luzuje kontrolę, jaką sobie narzuciliśmy, na chwilę zapominamy, że gramy rolę i wychodzimy z niej, prawdziwi i bezbronni bez maski.
Pokłon składam nie tylko szczerości narracji, celności autorskiej obserwacji, doskonałości w stosowaniu wielowymiarowego skrótu i piętrowości odczytań tekstu. Nie mogę nie wspomnieć o języku. Tak jak o życiu autorka pisze celebrując jego zwyczajność i tylko od czasu do czasu wrzucając granat zdolny wywrócić stan rzeczy do góry nogami, podobnie postępuje z literackim opisem. Jest on minimalistyczny, po skandynawsku wręcz oszczędny, choć autorka jest Australijką przecież. Powiedziałabym nawet, że chłodny i zdystansowany. Jednak w pozornie proste, zwykłe słowach władowano całe tony emocji, które najmocniej wybrzmiewają właśnie w owych przerwach, pustych niszach. Zaś w miejscach, gdzie uczucia winny dźwięczeć i krzyczeć, obijamy się tylko o głuche echo przemilczeń. I nagle, znienacka odczytujemy tę poetycką ekspresję i w milczeniu ją smakujemy: „on jednak uderzył w jeden cichy akord, rozległy i melancholijny, akord muzyki, na której się nie znała i do grania której była zbyt spięta; stała nieruchomo, słuchając, a on pozostawił ciszę, a potem ją rozwikłał.” Przeplata się tu delikatność z brutalnością, ekstaza z nudą. Tacy jesteśmy, wiele w nas sprzeczności i zaskakujących reakcji, sami siebie nie znamy, więc jak mają nas poznać inni?
„Małe preludia” są też wstępem do nowej przyszłości. Niczym zmiksowana muzyka, której zasadę tłumaczy Philip Athenie: „Na początku wkładasz wszystko, co przyjdzie ci do głowy (…) A potem zaczynasz wyciągać kawałki. (…) Wszystkie są osobno, dopóki nie połączysz ich na innej taśmie. To się nazywa miks.” Z sumy doświadczeń, jakie przyniosła naszym bohaterom ta znajomość, z odmiennego spojrzenia na świat, jakie dostrzegli u siebie wzajemnie, z szoku, w jakim pozostawiły ich własne wybory i myśli, mogą zbudować teraz siebie od nowa. Każde zbierze te okruchy całości, jakie mu będą potrzebne i złoży je na osobnej taśmie. Urodzą się jako inni oni. Czy utrzymają z sobą kontakt, czy ich życie okaże się pełniejsze, bardziej świadome, cóż, tego nie wiemy. Scenariuszy może być wiele, los zdaje się mistrzem w ich tworzeniu.
Książkę mogłam przeczytać dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
„Świat dzielił się dla nich, prezentował się w serii drobnych teatralnych zdarzeń.
A teraz – powiedziała kobieta do mężczyzny na przystanku – opowiem ci całą historię. Widzisz, rzecz w tym, że…”
Ten cytat z powieści Helen Garner stanowi idealny przedtakt do rozważań o „Małych preludiach”, będących drobnym, a zarazem wielkim dziełem literackiej sztuki. Trudno mi w...
Mamy XXI wiek. Latamy samolotami, penetrujemy Wszechświat, wymyślamy panaceum na każdą niemal chorobę, grzebiemy w fizyce kwantowej (cokolwiek to jest😊) i… wierzymy w gusła! Przynajmniej część z nas wierzy. Tym razem przenosimy się do Nigerii, niezbyt chętnie z początku, ponieważ temat jest bolesny i wręcz szokujący. Dzieci umierają, gdyż są posądzane o czary, o rzucanie uroków, szkodliwą, czarną magię. Malutkie trzy, czteroletnie dzieci! Gdy już zdołamy jakimś cudem opanować zdumienie, słyszeliśmy w końcu nie tak dawno o dramacie albinosów w Afryce, problemie dość podobnym i równie trudnym do rozwiązania, zaczynamy naszą wiedzę porządkować i wciągać się w opowieść o „Matce dzieci przeklętych” – Anji Ringgren Loven, kobiecie niosącej tym dzieciom pomoc i przywracającej je do życia dzięki założonej przez siebie fundacji.
Widzimy też ile może zdziałać reklama w mediach społecznościowych. Jedno magiczne zdjęcie Anji pochylającej się nad zagłodzonym czarnym chłopcem i pojącej go wodą z butelki, obiegło świat w mgnieniu oka, stało się wiralem i nagłośniło problem. Książka jest opisem życia Anji, od dzieciństwa w Danii, w biednej rodzinie, z ojcem zmagającym się z problemem alkoholowym i resztą domowników zmagającą się z pijącym ojcem. Dla Anji i jej dwóch sióstr skałą, opoką, na której zawsze można było polegać była matka. Jej śmierć na raka płuc z przerzutami to zakręt życiowy, z którego siostry, a przede wszystkim sama Anja, długo nie mogły wyjść na prostą. W zasadzie cała przedafrykańska historia życia Anji zawiera się w tatuażach, którymi pokryte jest gęsto jej ciało. Portret matki jest jednym z najważniejszych. Chcemy się im wszystkim przypatrzeć z uwagą, by dotrzeć do genezy jej dobrego serca, umiejętności słuchania ludzi i gotowości, by ruszać im z pomocą, ilekroć jej potrzebują. A także dowiedzieć się, skąd bierze ona odwagę i determinację. Nie jest bowiem ani łatwo ani bezpiecznie podróżować białej kobiecie afrykańskimi koleinami i stawać w poprzek wioskowych, zabobonnych zwyczajów, by ratować kolejne, bezradne dziecko.
Jej biografia daje nam odpowiedzi na te pytania, ukazuje życie niezwykle wrażliwej dziewczyny, której los nie szczędził trudnych sprawdzianów. Przeszła niejedno załamanie nerwowe, jednak po każdym z nich podnosiła się z uporem, by dalej wadzić się z życiem. Co zrobić, gdy przeżyte traumy prowadzą nas w mroczne rejony lęków, zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, anoreksji i uzależnień, np. od tatuowania swojego ciała? Kiedy czujemy, że bezwzględnie musimy coś kontrolować, mieć na cokolwiek wpływ, bo inaczej zwariujemy, rozsypiemy się na drobne kawałeczki? Anja zupełnym przypadkiem znalazła cel, a ten dał jej siłę. Dzień, w którym poleciała do Malawi, jako 33-letnia wolontariuszka, stał się początkiem jej nowego, lepszego, spełnionego bycia: „Wiedziałam, że nie uratuję całego świata. Mogłam jednak zmienić świat dla jednej osoby.” Zaś każde z przywróconych życiu dzieci ma swój niezaprzeczalny udział w uratowaniu Anji od dręczących ją niegdyś demonów.
Z fascynacją przyglądamy się przemianie zagubionej, zalęknionej dziewczyny w stanowczą i energiczną właścicielkę fundacji. Nie stało się to oczywiście z dnia na dzień, doświadczenie wymaga czasu, ważne by uważnie patrzeć i nie powtarzać wcześniejszych błędów. Afryka to próba niełatwa. Całkiem odmienna kultura, wyróżniający kolor skóry, korupcja, bieda – same przeszkody i pułapki. Most ponad nimi przerzuca empatia. Ona nie zna granic ni języków, jest wszędzie jednakowa. Dlatego ludzie różnych narodowości pracujący dla organizacji charytatywnych porozumiewają się bez trudu.
Tak właśnie powstała „Land of Hope” Anji. Problem zaś, wbrew pozorom, jest w Nigerii olbrzymi. To około 15 tysięcy dzieci rocznie oskarżanych o czary, dręczonych i zabijanych w swoich wioskach. Widzimy niektóre z nich na zamieszczonych w książce fotografiach – każde, to jedno życie, którego mogło już nie być, jedno zwycięstwo dobra nad złem i głupotą. Czytając „Matkę przeklętych dzieci” pozbywamy się złudzeń. To nie romantyzm i malowniczość „Pożegnania z Afryką”, a prawdziwe życie, w którym nic nie jest proste ani przewidywalne i z zasady najlepiej nikomu nie ufać. Jednak Anja, i nie ona jedna przecież, odnalazła tutaj swój cel i swój dom.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Mamy XXI wiek. Latamy samolotami, penetrujemy Wszechświat, wymyślamy panaceum na każdą niemal chorobę, grzebiemy w fizyce kwantowej (cokolwiek to jest😊) i… wierzymy w gusła! Przynajmniej część z nas wierzy. Tym razem przenosimy się do Nigerii, niezbyt chętnie z początku, ponieważ temat jest bolesny i wręcz szokujący. Dzieci umierają, gdyż są posądzane o czary, o rzucanie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wydawnictwo Arkady wydało zjawiskowy album „Rijksmuseum w Amsterdamie”, poświęcony, zgodnie z tym, co sugeruje tytuł, malarstwu holenderskiemu, niderlandzkiemu, flamandzkiemu, a także w niewielkim stopniu włoskiemu, wybranemu ze zbiorów słynnego muzeum. Jest obszerny, pięknie wydany, bogato ilustrowany i równie bogaty w informacje. Twarda, masywna oprawa z kolorową obwolutą, na której widnieje „Młoda kobieta ogrzewająca dłonie – alegoria zimy” Caesara Boetiusa von Everdingena z połowy XVII wieku to zaledwie przedsmak wspaniałości, jakie odkryją przed nami kolejne karty.
Wchodzimy więc do wnętrza muzealnych sal i chłoniemy w zachwycie piękno powstałe setki lat temu, piękno nieprzemijające, wieczne, mimo zmian zachodzących w świecie. Zaczynamy chronologicznie od XIV wieku, od kiedy to malarstwo zaczęło silnie się rozwijać, upowszechniać, zarówno to mocno związane z Kościołem, wiarą, pobożnością, adoracją świętych i Boga, jak też coraz później popularniejsze - portretowe. Jego kierunek i zainteresowania łączyły się rzecz jasna z wydarzeniami historycznymi, przemianami kulturalno-społecznymi, jakie zachodziły dość dynamicznie zarówno w Europie, jak i w niderlandzkich koloniach. Przyglądając się obrazom, twarzom, pejzażom, wizerunkom i udramatyzowanym scenom rodzajowym, mamy jednocześnie możliwość poznać kontekst i genezę tego malarstwa. Zadbali o to autorzy arcyciekawego tekstu, który swadą, a także interesującym podejściem do historii, i historii sztuki w szczególności, dalece odbiega od suchych, encyklopedycznych informacji. Zawdzięczamy to trójce autorów, będących nie tylko pasjonatami sztuki, co wybrzmiewa wyraźnie w treści albumu, ale też jej prawdziwymi znawcami – historykami sztuki i kustoszami w Muzeum Narodowym w Warszawie.
Bardzo podoba mi się grupowanie treści w albumie. Mamy chronologię, czas podzielono na segmenty: wiek XIV-XVI i tutaj najwięcej uwagi poświęcono malarstwu religijnemu, wizerunkom świętych, scenom biblijnym, mitologicznym. Jest to zgodne z ówczesnymi upodobaniami i modą, a także zapotrzebowaniem na sztukę do licznie powstających kościołów i katedr. Pojawiają się też pierwsze sceny rodzajowe i portrety, które w późniejszych stuleciach zajmują coraz więcej miejsca i w końcu wysuwają się na główny plan. Znacznie więcej jest ich w rozdziale „Złoty wiek XVII” i kolejnych. Poczesne miejsce przypada rodzinie królewskiej, dworzanom, ministrom i innym znacznym osobistościom, ale nie brak też mieszczan i zwykłych ludzi, przechadzających się po targu miejskim czy też odpoczywającym na łonie natury.
Nie mamy klasyfikacji dzieł według nazwisk ich twórców. I doskonale. Są pogrupowane wedle tematyki, co pozwala dostrzec różnorodność kreski, kolorystyki, układu sceny, towarzyszącego jej tła i innych zastosowanych środków wyrazu. Zderzamy tym sposobem ze sobą rozmaite podejścia do tematu, z jakimi można spotkać się na danym terenie w określonym czasie. Możemy dostrzec, do kogo przynależy miano prekursora, kto pierwszy wykazał się nowatorskim spojrzeniem, innowacyjną techniką. Na bieżąco śledzimy więc postęp, rozwój sztuki, co od razu też konfrontujemy ze zmianami w życiu społeczeństwa i wysnuwamy wnioski, kojarząc ze sobą wszystkie fakty.
Tak więc uczcie estetycznej towarzyszy pasjonująca praca śledcza, zachwytom wizualnym – pogłębianie i porządkowanie konkretnej wiedzy. „Rijksmuseum w Amsterdamie” spełnia wiele ról, jego staranne, przemyślane w każdym calu „fizis” wydatnie się do tego przyczynia. Wiadomo, że w sieci znajdziemy dzisiaj każdą informację i fotografię najbardziej nawet zapomnianego dzieła sztuki. Nic jednak nie zastąpi obcowania z ilustracją na błyszczącym, kredowym papierze, z widocznym każdym szczegółem pociągnięcia pędzla, z wyraźną, żywą kolorystyką. Wszystko to mamy w albumie Arkad, pachnącym drukarską farbą, co ceni sobie każdy książkoholik, albumie ciężkim i grubym, który bez wahania można nazwać „solidną sztuką” w każdym możliwym znaczeniu tego pojemnego treściowo określenia. Tym bardziej miło nam, redakcji portalu kulturalnego Sztukater.pl, patronować temu monumentalnemu wydaniu.
Album mogłam zrecenzować dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Wydawnictwo Arkady wydało zjawiskowy album „Rijksmuseum w Amsterdamie”, poświęcony, zgodnie z tym, co sugeruje tytuł, malarstwu holenderskiemu, niderlandzkiemu, flamandzkiemu, a także w niewielkim stopniu włoskiemu, wybranemu ze zbiorów słynnego muzeum. Jest obszerny, pięknie wydany, bogato ilustrowany i równie bogaty w informacje. Twarda, masywna oprawa z kolorową...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Czemu powieść, uhonorowana w Austrii prestiżowymi nagrodami, u nas przeszła niemal bez echa, pozostanie dla mnie zagadką. Przecież jest doskonała, nowatorska w formie i odważna w podjęciu tematyki ostatecznych wyborów. Tytuł myli wszelkie tropy. „Królowa Gór” nie oznacza powieści podróżniczej czy przygodowej, choć przewrotnie jest zarazem każdą z wymienionych. Podróżujemy w głąb umysłu człowieka śmiertelnie chorego, dotykamy jego emocji i jest to dla nas wyprawa ze wszech miar zaskakująca. Autor bowiem stan swojego bohatera niejako sankcjonuje, sam bohater też uznaje to tragiczne status quo, z którym codziennie próbuje się pogodzić, żyć z nim w wymuszonej zgodzie i pokoju. Nie napotkamy tutaj tkliwej litości, ani też rozpaczy czy buntu. To po prostu zaistniały fakt.
Akcja rozgrywa się głównie na terenie zakładu opiekuńczego, miejsca, gdzie takie dramaty są powszednim zjawiskiem. Pacjenci cierpią, personel zmaga się z nadmiarem obowiązków i własnymi problemami. Codzienna rutyna, w którą trzeba się wpasować i w niej odnaleźć. Śniadanie, leki, terapia, telewizja, spacer w ogrodzie, obiad, nuda… myśli… za dużo myśli… sen.
Robert Turin jest zaledwie po czterdziestce, wie jednak, że jego życie nie potrwa długo. SM, przeklęte dwie litery, oznaczające stwardnienie rozsiane, a więc wyrok bez zawiasów, już unieruchomiło go na wózku, pozbawiło węchu i niemal wzroku, ma zaś wobec Roberta plany dużo poważniejsze, można by rzec – ostateczne. Łzy ni krzyk niczego nie zmienią. Sclerosis multiplex to pani bez serca, nieprzekupna i konsekwentna. Nasz bohater zerwał więc z dnia na dzień z przeszłością. Teraz żyje życiem oddziału, w milczeniu, sponad kolejnego kieliszka gruner weltlinera obserwuje, zapamiętuje i rozważa. Zna bolączki zakładu, a nawet bardzo osobiste, rodzinne problemy personelu. Ci ludzie i to miejsce to teraz jego cały świat. Żona, Irena, przychodzi w weekendy, a czas płynie przecież dalej i przechodzi w poniedziałek, we wtorek… tydzień po tygodniu… miesiąc po miesiącu… rok po roku…
Jeśli wydaje się Wam, że o chorobie i śmierci można i trzeba mówić tylko odpowiednio podniosłym tonem, ocierając łzy, to Daniel Wisser udowadnia, że da się to uczynić zupełnie inaczej. Jego powieść oscyluje nieustannie między powagą, a śmiechem, między najbardziej uniwersalnymi dylematami etycznymi, a banalną, czasami zabawną czy nawet absurdalną prozą życia. Wymaga od nas przemyśleń, jednocześnie rozświetlając mrok iskrą dowcipu, rozczulającą uwagą albo bezlitosną drwiną. Robert Turin wiele rzeczy musi przemilczeć, schować w sobie, to bardzo osobiste historie, przeznaczone tylko dla ucha najlepszego kumpla. On zaś ma takiego, wypróbowanego. W takich sytuacjach rozmawia ze swoim, nieżyjącym od dawna kotem, wielbicielem Rolling Stonesów i mistrzem zgryźliwości. Z racji dawnej bliskości i obecnego statusu nieboszczyka, Dukakis z pewnością jest godny zaufania. On jeden zna wszystkie tajemnice Turina, nawet takie, jak tlący się w nim jeszcze erotyzm, podsuwający mu myśl, jak „bardzo chętnie stanąłby prosto na kilka sekund, by po utracie równowagi, upadając, chwycić Milę za biust i przytrzymać się go.” Tymczasem zaś nie jest w stanie nawet unieść się w fotelu, podczas gdy cholerne niebo „bez żadnej reakcji przygląda się jego rozpadowi.”
Robert poważnie rozważa wspomagane samobójstwo. To dylemat moralny, ale też prawo każdego człowieka do wolności decydowania o sobie. Nasz bohater nie działa pod wpływem chwili, nie spieszy się, korespondując ze szwajcarską kliniką bije się z myślami. Wie, że czas podejmowania przez niego świadomych decyzji i sprawnego komunikowania się z otoczeniem dobiega końca. Niedługo będzie zmuszony poddać się władzy i woli innych. Potrzebuje jednak pomocy, ktoś musi zawieźć go do Szwajcarii, czyli de facto pomóc mu odejść. Mamy do czynienia z trudnymi wyborami, dla większości nie do wyobrażenia, powodującymi cały szereg wątpliwości, wyrzutów sumienia i duży lęk. Czy wolno nam prosić o pomoc w tak problematycznej kwestii, czy decydując się na odejście, gdy jest to na razie sytuacja hipotetyczna, jednak nie zmienimy zdania, kiedy będzie już za późno? Lęk przed bólem, przed bezradnością i skazaniem na korzystanie z pomocy w najprostszych czynnościach życiowych to jedna strona medalu. Jest jeszcze odwieczny, silny instynkt życia, trzymania się go kurczowo mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Co zwycięży? Przy tym bliscy też muszą dokonać wyboru, który nigdy nie będzie dobry. Pozostaną ze świadomością, że utorowali komuś drogę do śmierci, albo wręcz przeciwnie, nie pomogli mu odejść godnie i świadomie. Z tymi i podobnymi refleksjami będziemy mierzyć się w trakcie lektury i jeszcze długo po jej ukończeniu.
Czy lubimy Roberta Turina? Nie bardzo da się on lubić, ze swoją skłonnością do manipulacji, niechęcią do kobiet i roszczeniowością. Stanowczo większą sympatią darzymy jego zabawnego, złośliwego kota Dukakisa, który nigdy nie pozwala zapędzić się w kozi róg, a do tego zawsze ma gotową ironiczną i trafną puentę. Jednak Robert przecież umiera, z całą tego tragiczną świadomością, nie pora więc rozliczać go z zachowania. Irena, ukochana żona, jeździ po świecie, pracuje i robi karierę, jest piękna i pełna wdzięku, co można podziwiać co tydzień, gdy odwiedza Roberta na oddziale. Jego „domem zaś jest zakład opieki, czwarte piętro, oddział czwarty, pokój numer 409” i tylko spoza jego zakratowanych okien ogląda prawdziwe życie, które toczy się zupełnie gdzie indziej i bez jego udziału. Kiedyś był mężczyzną, był mężem, kochankiem, współwłaścicielem formy IT, uwielbiającym swoją pracę… „tyle, że nigdy nie miał czasu dla tych ludzi i kotów, którzy byli mu najbliżsi. A dzisiaj tego żałuje (…) Teraz już nie jest Robertem Turinem, tylko panem Turinem. Nie jest już Ja, tylko On (…) jest w pewnym sensie kastrowanym kocurem.” Nie śmie spytać, czy Irena z kimś się spotyka, odpycha wspomnienia, po kolei oddaje kolejne pola… Zapomina się z butelką ulubionego wina, rozmawiając z imaginacją kocura. „Pan Turin pije! Jak dobrze robi mu zimne wino! Jakie lekkie w dotyku wydaje się nagle jego ciało. Jakie przyjemne jest to łaskotanie w brzuchu.” Na razie stara się utrzymać na powierzchni życia, zapewniając jednak sobie honorowy odwrót.
Prawdopodobnie nie przepadamy więc za naszym bohaterem, jednak im bardziej go poznajemy, tym lepiej rozumiemy. Autor poprzez zastosowane zabiegi formalne wydatnie pomaga nam przebić się przez pancerz zobojętnienia i stoicyzmu, jaki Robert Turin na siebie nałożył. Słuchamy jego rozmów z ludźmi, ale też osobistego, prowadzonego wewnątrz umysłu dialogu z przewrotnym kocurem. Dukakis zaś nie bierze jeńców, doskonale wie, jak wygląda prawda i bez ogródek serwuje ją Robertowi. Głośno wypowiadane słowa są też konfrontowane z prawdziwymi myślami, będącymi najczęściej ich przeciwieństwem, graficznie wyodrębnionymi w równoległej kolumnie tekstu. To, co wymyka się nieopatrznie, a nie powinno wybrzmieć – jest przekreślone, zaś słowa „tabu” (śmierć, samobójstwo, zabić się itp.) zamazane czarnym tuszem całkowicie. W dodatku nasz bohater słyszy nie tylko głos nieżyjącego kota. W kluczowych kwestiach możemy poznać, co na dany temat myślą inni – hipotetycznie rzecz jasna, w rzeczywistości bowiem nie ma ich przy Turinie. Te nietypowe środki wzbogacają narrację, ujawniają bardzo różne oblicza bohatera, a i sam problem oświetlają z rozmaitych stron. Sprawia to dziwne wrażenie tekstu pokreślonego ręką surowego cenzora, w żaden jednak sposób nie zakłóca przejrzystości, podkreśla ją nawet i porządkuje, nadając utworowi ciekawe, teatralne ramy i konwencję.
„Świat jest damską torebką. Tego, czego człowiek szuka, bo właśnie potrzebuje, nie może znaleźć. Ale za to znajduje tysiąc innych rzeczy, o których nawet nie wiedział, że istnieją.” Z nich próbuje budować swoje życie, nimi się otacza, je akceptuje, a w końcu też musi się z nimi pożegnać. Jaki jest swiat Roberta Turina? Warto go poznać, jest w nim wiele prawdy, na którą złożyły się życiorysy wielu ludzi poznanych przez Daniela Wissera, również takich, o których tylko usłyszał, ale też i on sam zostawił w „Królowej Gór” cząstkę siebie. I jeszcze ta obłędna okładka – kot złożony z tego, co najważniejsze, ale niewypowiadalne, z tajemnicy i prawdy – kot przyjaciel z niewyparzoną gębą. Brawo Frycz i Wicha!!!
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
Czemu powieść, uhonorowana w Austrii prestiżowymi nagrodami, u nas przeszła niemal bez echa, pozostanie dla mnie zagadką. Przecież jest doskonała, nowatorska w formie i odważna w podjęciu tematyki ostatecznych wyborów. Tytuł myli wszelkie tropy. „Królowa Gór” nie oznacza powieści podróżniczej czy przygodowej, choć przewrotnie jest zarazem każdą z wymienionych. Podróżujemy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Historia jest niezgłębioną, bogatą w różnorodne wątki, zależności i porównania kopalnią pomysłów literackich. Obecnie jednak wykorzystywaną w coraz bardziej ograniczonym zakresie, a jeżeli już, to wydarzenia historyczne stanowią zaledwie mgliste tło dla rozpisania przygodowej lub miłosnej intrygi. Toż to czyste marnotrawstwo. W powieści Bogumiła Wójcika jest zgoła inaczej. To piękne nawiązanie do naszych wcześniejszych dokonań na polu dziejowej gawędy, która potrafiła być zajmująca i merytoryczna zarazem, do znakomitej tradycji Karola Bunscha, Antoniego Gołubiewa, Teodora Parnickiego czy ostatnio Elżbiety Cherezińskiej.
„Kraj za morzem” jest pierwszym tomem cyklu, mam nadzieję, że obszernego, podejmującego kwestię średniowiecznych krucjat i szerokiego spojrzenia na wiążący się z tym zjawiskiem cały szereg zagadnień. Mam tutaj na myśli krzewienie i obronę chrześcijaństwa na ziemiach z gruntu mu obcych, kulturowo odmiennych. Ale też zachodzącą przy tym, bo jakże inaczej, wymianę obyczajową, cywilizacyjną, jaka w zetknięciu tak różnych porządków, musiała i namieszać i zaprocentować. Historię tworzą ludzie. Średniowiecze to epoka barwna, skomplikowana i wielowymiarowa, takich też miała bohaterów, a z niektórymi mamy okazję zetknąć się na kartach powieści Bogumiła Wójcika. To wybitni władcy i przywódcy świata chrześcijańskiego i muzułmańskiego, ale też po prostu ludzie, podlegający emocjom, podatni na wpływy, czasem próżni, niekiedy egoistyczni, małostkowi czy pazerni. Książę Rajmund de Poitiers z Antiochii, o zmiennym jak pogoda w kwietniu charakterze, lęka się nade wszystko złośliwej plotki na swój temat, która będzie przekazywana z ust do ust w pieśniach wędrownych minstreli. Królowa Melisanda zaś nie bardzo ma ochotę pogodzić się z koniecznością przekazania władzy nad Królestwem Jerozolimskim synowi, znajdując w rządzeniu i panowaniu niepomierną satysfakcję.
Dla czytelnika ważni są przede wszystkim bohaterowie dnia codziennego, wypełniający karty powieści dialogami, dzielący się z nami skrytymi myślami, wyjaśniający motywy swoich działań, które kierują akcję powieści dynamicznie do przodu, dostarczając nam rozrywki, emocji, ale przy tym także wiedzy. Oni są bowiem przedstawicielami średniowiecznej ludności, jej obyczajowości, mody, jakiej hołduje, wiary i przekonań oraz obaw.
Wkraczamy więc do świata Outremer, czyli zajętego w czasie I krucjaty przez krzyżowców nadmorskiego pasa, ciągnącego się mniej więcej od Małej Armenii na północy do Gazy na południu, w skład którego wchodzą stosunkowo młode Hrabstwo Edessy, Księstwo Antiochii, Hrabstwo Trypolisu i Królestwo Jerozolimskie. Wokół zaś nieprzyjazne muzułmańskie ludy, pragnące odbić te rejony, by poddać je swojej władzy i swojej religii. To świat okrutny i niepewny jutra, broń trzeba stale mieć na podorędziu, wystawiać straże i szukać sojuszników, nikomu do końca nie ufając – rok 1147. Autor doskonale przedstawił nie tylko intrygi polityczne, ciągłą zmianę sojuszniczych układów, podstępną grę i zawiłości dyplomacji. Widzimy też cały trud, jaki biorą na siebie templariusze, waleczny zakon rycerski, pilnujący szlaków pielgrzymich na Wschodzie, lawirujący między księstwami, wspierający nowe chrześcijaństwo w tym regionie, zbrojnie i w każdy inny sposób. To imponujący sojusznik, który może stać się też potężnym wrogiem. Zakon Templariuszy wyrasta na głównego bohatera powieści, z Tybaldem de Rideau i bajlifem Rogerem z Akwitanii, przeżywającymi tutaj swoje bitewne przygody i miłosne zauroczenia. Daje to okazję do poznania życia codziennego w Zakonie, Reguły, którą się kierowano, która była ważnym prawem i obowiązkiem, całej niezwyczajności tego życia w wierze, ale z mieczem przypasanym zawsze do boku. Ówczesny wielki mistrz wstąpił w jego progi powodowany głębokim miłosnym zawodem. Co zaś kierowało innymi? Jak radzili sobie z pokusami świata, od którego wszak nie byli odgrodzeni klasztornym murem, w którego sprawach uczestniczyli niezwykle czynnie i sprawczo? Wiele tu ciekawostek, sporo też gruntowniejszej wiedzy, rzucającej światło na epokę.
Tymczasem chodzimy też uliczkami choćby Trypolisu, przy których mieściły się „sklepy, warsztaty i domy. Trypolis słynął z wyrobów szklanych i rymarskich, dlatego też co najmniej trzy boczne ulice w całości zajęte były przez kramy i kantory oferujące te właśnie wyroby. Zapach wyprawionej skóry, zmieszany z wonią przypraw i jadła z ulicznych garkuchni towarzyszył bajlifowi aż do portu.” Bierzemy udział w dworskich ucztach, kiedy to stoły uginają się pod misami pełnymi wszelakiego jadła, a w oczach mienią się kolorami tęczy drogocenne jedwabie. Z drugiej strony siadamy też nocą koło płonącego ogniska, nad którym piecze się nadziany na patyk królik, a wokół zmęczeni wojowie, spragnieni solidnego posiłku, przełykają niecierpliwie ślinę. Nie mówię już o brutalnych, krwawych bitwach, które przybierają w powieści iście panoramiczny, filmowy wręcz obraz.
Mamy i polski akcent w tej karkołomnej, tragicznej drugiej krucjacie. Legendarny, szlachetny książę Henryk Sandomierski mierzyć się musi z podstępnymi knowaniami zawistnego Władysława Wygnańca, którymi ten usiłuje zarazić księcia Bolesława, swego syna, pragnąć znaleźć w nim sojusznika i pomocnika. Jak widać intryga królowała na każdym poziomie życia społecznego i politycznego, zdając się najskuteczniejszą bronią w osiąganiu bezwzględnych celów.
Co w powieści wybrzmiewa niezwykle mocno, to silne postacie kobiece. Silne inteligencją, wolą i umiejętnościami. Wykształcone i posiadające nader szerokie horyzonty, potrafiące idealnie łączyć tę wiedzę z praktyką prowadzenia konsekwentnej polityki. Królowa Eleonora Akwitańska, bez której król Francji nie mógł się obyć ani na naradzie wojennej, ani na samej wojnie. Melisanda, władająca Królestwem Jerozolimskim w imieniu małoletniego syna. Adela de Montfort i Maria de Griss, potrafiące dbać o swoje włości lepiej aniżeli niejeden książę, rozważne, mądre i do tego piękne. Nic dziwnego, że są zdolne zawrócić w głowie najdzielniejszym rycerzom, co i tutaj ma miejsce.
Dzięki sprawnej narracji i lekkiej, nie nadmiernej, a z pewnością nie utrudniającej zrozumienia, stylizacji języka na dawną modłę, bez trudu wnikamy w ten surowy, na swój sposób niezwykle barwny świat średniowiecza, świat żelaza, krwi, krzyża i gorących serc, szczęku broni i melodii religijnej pieśni. A także w tę wschodnią egzotykę na styku kultur i wiary, muzułmańskiej, katolickiej i bizantyjskiej obyczajowości, honoru i podstępu, zmiany granic i walki o wpływy.
Historia jest niezgłębioną, bogatą w różnorodne wątki, zależności i porównania kopalnią pomysłów literackich. Obecnie jednak wykorzystywaną w coraz bardziej ograniczonym zakresie, a jeżeli już, to wydarzenia historyczne stanowią zaledwie mgliste tło dla rozpisania przygodowej lub miłosnej intrygi. Toż to czyste marnotrawstwo. W powieści Bogumiła Wójcika jest zgoła inaczej....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Wypalony, zmarznięty, z głową przyspawaną do nieba, skazany na to, żeby odejść…”
Och, ten Bernhard… zdarzyło mi się niejeden raz westchnąć podczas lektury wydanych u nas po raz pierwszy dwóch dość wczesnych opowiadań austriackiego pisarza. Jedne z pierwszych, a już bardzo charakterystyczne, bernhardowskie w stylu i treści, rozpoznawalne. Jak to się dzieje, że z początku wchodzę w jego teksty z dużym oporem, odpychają mnie one, prowokują do zamknięcia książki, do ucieczki od czającego się tam mroku i przedziwnej bernhardowskiej obsesyjności, od labiryntu niekończących się zdań, powtarzanych maniakalnie całych wersów. Za każdym nawrotem można jednak dostrzec nowy sens, podkreślenie znaczenia czy choćby nadanie tekstowi pewnego reprezentatywnego, dostrzegalnego rytmu. I łapiemy się na tym, że niemal niezauważalnie w ten rytm wpadamy, staramy się mu dorównać, nie zgubić tempa, i… raptem dochodzimy do ostatniego zdania.
Tak też było i z „Chodzeniem”, chyba najbardziej zwariowanym tekstem Bernharda, z jakim miałam do czynienia. Jest hipnotyzujący, zasysa nas i każe tańczyć do własnej melodii, coraz szybciej i szybciej, niczym w transie, do całkowitego zapamiętania. „Amras” jest natomiast odmienne w formie, charakteryzuje je dogłębny smutek, przeczucie nieuchronności śmierci, która, odroczona w czasie, i tak się dopełni. Powtórzenia niemal tu nie występują, pojawiają się dopiero pod sam koniec, gdy bohaterowie pędzą w stronę dramatycznego zwieńczenia, niczym ćmy zwabione światłem, bez namysłu, siłą instynktu. Świat staje się coraz trudniejszy do zniesienia, ucieczka przed nim coraz bardziej paniczna, na przyspieszonym, urywanym oddechu.
Czemu więc tak różne opowiadania umieszczono w jednym tomiku? Czy rzeczywiście są aż tak odmienne? Wbrew formalnym różnicom, wbrew odmiennemu nastrojowi, w „Chodzeniu” gniewnie sarkastycznemu, a „Amras” przygnębiająco profetycznemu, łączy je postawiona w samym centrum jednostka. Człowiek ma tutaj niewielki wpływ na swoje życie, popychane przez otoczenie, a także tłamszone przez bezduszny mechanizm państwa, dąży ono do nieuchronnej klęski. Jednostka jest samotna. Nawet w otoczeniu pozostałych, równie osamotnionych jednostek, nawet, jak w „Amras” zmuszona do przebywania bez przerwy w jednym pomieszczeniu z bratem, coraz głębiej zapada się w swoją osobność, pragnie tej alienacji i zarazem nie może jej znieść.
Bohaterem „Chodzenia” jest Oehler, nawykły do poniedziałkowych i środowych spacerów ze swoim towarzyszem. Raz w tygodniu towarzyszył mu Karrer, jednak postradał zmysły na skutek samobójczej śmierci Hollensteinera. Ten zaś targnął się na życie, gdy okazało się, że państwo wstrzymało dotację jego naukowego projektu, dzieła życia. To państwo „nienawidzi wszystkiego, co nadzwyczajne, niczego nie nienawidzi głębiej niż nadzwyczajności. Jasne jest bowiem, że w tym państwie chroni się i raz po raz popiera wyłącznie tępotę, brak środków i dyletantyzm, i że w tym państwie wszystkie środki ładuje się wyłącznie w partactwo i w to, co zbędne.” Możemy sobie wyobrazić z jak zjadliwą pogardą brzmi „to państwo”, kilkakrotnie dobitnie powtórzone, w ustach samego Bernharda. Nie ukrywał od swojego niechętnego stosunku do Austrii, w kolejnych utworach podkreślał jej zachowawczość, rozrośniętą do niemożliwości biurokrację, markowanie działań, obojętność czy wręcz pogardliwą wrogość do obywateli. Cóż jednak począć, gdy ten kraj to najważniejsze, co mamy, nie potrafimy wyrzucić go z serca pomimo jego licznych wad, nie mamy w sobie tyle determinacji, by osiąść gdzie indziej. Bohater „Chodzenia” powrócił z Ameryki do Austrii, wie więc dobrze, o czym mówi. Bardzo możliwe, że samego Bernharda także kusiło porzucenie ojczyzny, która napawała go takim niesmakiem, że w testamencie zakazał publikowania w Austrii swoich utworów i wystawiania sztuk aż do 2059 roku. Wszyscy mamy świadomość, jak cienka granica oddziela miłość od nienawiści.
„Chodzenie” i „Amras” zdecydowanie różni sposób zastosowanej narracji. W pierwszym z opowiadań mamy do czynienia z istnym szaleństwem powtórzeń, wręcz jakby kompulsywnym, nie do zatrzymania. Jest to wszak celowe, autor szuka bowiem nowych środków wyrazu, innego sposobu ekspresji, poruszenia czytelnika. Akurat zastosowana tutaj metoda nadaje utworowi dynamiczne tempo, efekt przyśpieszającego spaceru, aż do zadyszki, co umyślnie wprowadza czytelnika w rodzaj somnambulicznego, uzależniającego transu, którego z początku nie jesteśmy nawet świadomi, później zaś nie potrafimy (nie chcemy?) już się z niego wyzwolić.
W „Amras” zaś ekspansywność narracji, z początku spokojnej, wręcz niemrawej, także się nasila, popadając z kolei w coraz mocniejsze rozedrganie nerwów, coraz wyższe napięcie, w miarę rozwoju akcji, zmierzającej ku kulminacji, by później znów się wyciszyć. Tutaj rzeczywistość komentuje K., jeden z braci. Waltera możemy poznać wczytując się w urywane, nerwowe fragmenty jego notatek. W „Chodzeniu” natomiast w ogóle świat jest nam przedstawiany nawet nie z drugiej, a z trzeciej czy czwartej ręki. Narrator przytacza swoją rozmowę z Oehlerem, ten jednak posiłkuje się tym, co usłyszał od Karrera, a ten z kolei od Hollensteinera, który… i tak dalej. „W gruncie rzeczy wszystko, co się mówi, jest cytatem.” A idąc stale, mówi się i myśli dużo. Temu też poświęcona jest opowieść: chodzeniu, mówieniu i myśleniu, niekoniecznie akurat w takiej kolejności. Panowie chodząc wprowadzają się zarazem w ferwor rozmowy, w filozofowanie na temat człowieka i świata, ludzkich nawyków, przyzwyczajeń i uzależnień, stanowiących znak rozpoznawczy każdego z nas, na temat obstrukcji państwa, które stopniowo, niczym wampir, wysysa siły z obywateli, by na koniec zostawić ich samym sobie na zatracenie. Wszystkie te rozważania prowadzą do jednego wniosku – świat jest okropny. „Sztuką jest więc niewątpliwie znoszenie tego, co nieznośne i nieodczuwanie tego, co potworne, jako potworności. Sztuka istnienia wbrew faktom, mówi Oehler, jest sztuką najtrudniejszą ze wszystkich sztuk.” Czemu więc ludzie, sami będąc nieszczęśliwi, bezrozumnie płodzą kolejnych ludzi, którzy też później będą przeklinać swoje życie? Być może nawet będą chcieli je zakończyć, przerwać poprzez samobójstwo, jak rodzina w „Amras” czy Hollensteiner w „Chodzeniu”. Zastanawia pesymistyczna konkluzja: „stopniowo wymierająca, a wreszcie całkowicie bezludna ziemia byłaby prawdopodobnie czymś najpiękniejszym.” Czy nie spotykamy się z podobnym myśleniem dzisiaj, choćby w odniesieniu do wyniszczających wojen i siejących spustoszenie w naturze zmian klimatycznych? Człowiek nosi w sobie pierwiastek dewastacji, rujnowania, siebie i tego, co wokół niego. Jego samego zaś gubi myślenie, prowadzące nieuniknienie do odkrycia smutnej prawdy o sobie i świecie, do ostatecznych rozwiązań albo do obłędu. Jednak wpadając w obłęd nie jesteśmy już tego faktu świadomi, tak więc droga ta zdaje się być daremna i bezsensowna.
Wizja rzeczywistości przedstawiana przez Bernharda jest z gruntu przerażająco smutna i tragiczna. Człowiek nie ma niemal nic do powiedzenia, nie jest w stanie ani przewidzieć, ani tym bardziej przeciwdziałać upadkowi. „Nic bowiem nie jest nieodwołalne i nic nie jest obliczone z góry, ale wiele, i to często najstraszniejszych rzeczy, przychodzi ot tak, całkiem po prostu.” Ów determinizm przytłacza, odbiera chęć działania, przekreśla nadzieję i paraliżuje. Nie poddając się czarnej wizji Bernharda, szukając mimo wszystko i wbrew wszystkiemu jasnych punktów naszego istnienia na ziemi, nie lekceważmy jednak jego spostrzeżeń odnoszących się do natury człowieka i świata, zachowajmy w sobie uważność i wrażliwość na wszelkie symptomy destrukcji.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/
„Wypalony, zmarznięty, z głową przyspawaną do nieba, skazany na to, żeby odejść…”
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toOch, ten Bernhard… zdarzyło mi się niejeden raz westchnąć podczas lektury wydanych u nas po raz pierwszy dwóch dość wczesnych opowiadań austriackiego pisarza. Jedne z pierwszych, a już bardzo charakterystyczne, bernhardowskie w stylu i treści, rozpoznawalne. Jak to się dzieje, że z...