-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant1
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński2
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2016-05-12
2016-08-12
Po sieci krąży obrazek z tekstem „Rodzicielstwo –jeśli nie jesteś zmęczony , robisz to źle”. I tak sobie myślę, że coś w tym jest, bo gdy koło 22 padam na poduszkę, zastanawiam się jak to możliwe, że taki mały człowiek wymaga aż tyle atencji przez 14 h dziennie, 7 dni w tygodniu, 31 w miesiącu (chyba że to luty). No ale uwaga to jedno. A wychowanie to zupełnie inna para kaloszy. No dobra. Wiele par.
Ale do rzeczy. Rozmowa Eichelbergera z Anną Mieszczanek to uzupełniona o jeden rozdział książka wydana po raz pierwszy w 1994 roku. I wbrew pozorom nie jest to poradnik, jak wychowywać. Raczej - jak stać się dobrym rodzicem. A najpierw – jak stać się fajnym człowiekiem. Autorzy poruszają kilka niezwykle interesujących tematów i stawiają niemniej ciekawe diagnozy. Przede wszystkim zaś zwracając uwagę na obciążenie pokoleniowe, z którymi wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu się borykamy. Wychowywani przez rodziców z jakimiś brakami, sami te braki próbujemy sobie rekompensować na naszym dziecku, a ono wkrótce będzie je konfrontować ze swoimi partnerami, własnym potomstwem.
Eichelberger nie boi się stawiać diagnoz. Sięga też do filozofów wychowania, wtrąca wątki historyczne. Książka jest za krótka, by zanalizować problem wychowania na wszystkich poruszanych płaszczyznach. Jednak dotyka wielu ważnych w wychowaniu kwestii. Przede wszystkim jednak podkreśla, że aby wychować szczęśliwe dziecko, musimy zadbać o własne szczęście. Bynajmniej nie chodzi tu o spełnianie zachcianek realizowaniu się w leżeniu na kanapie bądź oddawaniu się pasji 4 godziny dziennie. Autorzy podkreślają, jak istotna jest samoświadomość w wychowaniu i uporządkowanie własnego wnętrza, zanim zostaniemy rodzicami. A wszystko po to, aby nie obciążać naszych dzieci tym, czego zabrakło w naszym dzieciństwie, bądź co było niepotrzebne, co nas dotknęło, skrzywdziło.
Tak sobie myślę, że ta rozmowa jest świetnym preludium do pracy nad sobą. Dla wielu okaże się pomocna dzięki zasygnalizowaniu pewnych kwestii, niektórych być może nawet zmobilizuje do poważniejszego kroku, jakim jest psychoterapia. A to coraz modniejszy temat. Ale nie o modę tutaj idzie, a o szczęśliwe dziecko. Także to w nas, wewnętrzne. Aby swoim szczęściem zarażało nasze potomstwo.
Po sieci krąży obrazek z tekstem „Rodzicielstwo –jeśli nie jesteś zmęczony , robisz to źle”. I tak sobie myślę, że coś w tym jest, bo gdy koło 22 padam na poduszkę, zastanawiam się jak to możliwe, że taki mały człowiek wymaga aż tyle atencji przez 14 h dziennie, 7 dni w tygodniu, 31 w miesiącu (chyba że to luty). No ale uwaga to jedno. A wychowanie to zupełnie inna para...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedy brałam do ręki książkę Małgorzaty Halber, nawet nie przeczuwałam, co mnie spotka. Nie miałam pojęcia, kim jest autorka, a o tym, co zawarła w Najgorszym człowieku na świecie nie domyślałam się, mimo lakonicznej, aczkolwiek przekonującej, recenzji przyjaciółki.
Z krótkiej notki na okładce wynika, że książka miałaby być sprawozdaniem z uzależnienia, z drogi do trzeźwości poświadczonej przez samą autorkę. Mogłaby więc być czymś na kształt pamiętnika. Spowiedzi może nawet. Tymczasem, w moim odczuciu, stała się opowieścią o pokoleniu, które "ma w sobie pustkę" i niekoniecznie w alkoholu, ale w milionie innych rzeczy, w tym także i pracy, szuka ucieczki przed samym sobą. Powieść Halber jest poruszająca, irytująca i do granic możliwości prawdziwa. Prawdziwa w swoich osądach. Szczera w mówieniu o rzeczywistości . Nie cukrzy, nie maluje świata kolorami, nie przesadza też w drugą stronę. Nie demonizuje, nie pisze "jakie to wszystko jest straszne". Halber mówi jak jest. Prosto i trafnie.
Z główną bohaterką, Krystyną nie sposób się nie zaprzyjaźnić. I nie sposób się na nią nie wkurzać . To bowiem osoba i budząca pozytywne uczucia i złość za to, jak postępuje. W gruncie rzeczy jest bowiem fajną, ale bardzo zagubioną i samotną osobą. W świecie pełnym bodźców, możliwości i kolorów nie wie, jaka jest. Nie wie co czuje. A nawet jeśli już do tej wiedzy dochodzi, nie ma pewności, czy to czucie jest ok. Zanim w końcu zaakceptuje czucie i samą siebie, znieczula się ilością alkoholu znaną bardzo wielu jej rówieśnikom. Alkohol, miękkie narkotyki, dopalacze, seks, praca - wszystko może stać się uzależnienie, w którym ktoś będzie chciał się się schronić przed światem. Ale nie tylko o tym jest książką Halber. To także opowieść o pokoleniu trzydziestolatków, którzy mogą wszystko i w tym "wszystko" bardzo łatwo się im zgubić. To opowieść o tym, że to, co "powszechnie ludzie myślą" to moje myśli. To moje uważanie i to ja. To powieść o tym, że trzeba włożyć jednak jakieś minimum wysiłku w to, aby poznać siebie i dopiero wówczas można dalej zdobywać świat. W innym przypadku zawsze można mieć poczucie, że czegoś we mnie brakuje. Ale to też książka o tym, że jeśli pytasz siebie "czy ja przypadkiem nie za dużo piję" to prawdopodobnie pijesz za dużo.
Nade wszystko, jest to jednak zręcznie napisała i niezwykle wciągająca historia, po której skończeniu aż żal odkładać książkę.
Kiedy brałam do ręki książkę Małgorzaty Halber, nawet nie przeczuwałam, co mnie spotka. Nie miałam pojęcia, kim jest autorka, a o tym, co zawarła w Najgorszym człowieku na świecie nie domyślałam się, mimo lakonicznej, aczkolwiek przekonującej, recenzji przyjaciółki.
Z krótkiej notki na okładce wynika, że książka miałaby być sprawozdaniem z uzależnienia, z drogi do...
Przyjemnie się czyta, dużo ciekawostek, pokazuje jak nie zwariować w gąszczu informacji, zaleceñ i dobrych rad.
Przyjemnie się czyta, dużo ciekawostek, pokazuje jak nie zwariować w gąszczu informacji, zaleceñ i dobrych rad.
Pokaż mimo to
Są książki, z którymi po skończonej lekturze trudno się rozstać. Są bohaterowie, z którymi po skończonej lekturze rozstać się nie sposób. Tęsknimy za nimi, zastanawiamy się nawet czasem nad ich dalszymi losami (pod warunkiem, że nie zginęli oczywiście z końcem powieści), jeszcze przez jakiś czas żyją oni z nami tak, jak najbliżsi przyjaciele. Najczęściej nie są to wcale postaci kryształowo czyste, pozytywne. Raczej dobrze skonstruowane, nieszablonowe, dynamiczne, pełne wad i zalet, podobne w swoich niedoskonałościach i poprzez błędnie podjęte decyzje do nas. Często są wręcz negatywne, ale ich człowieczeństwo jest nam tak bliskie, że to właśnie z nimi zaprzyjaźniamy się najbardziej.
Taką postacią, za którą ja właśnie zaczynam tęsknić jest Matka Makryna Mieczysławska, a właściwie Irena Wińczowa. Kobieta, której los nie oszczędzał, potrafiła to jednak wykorzystać i na kanwie własnego nieszczęścia zbudować postać męczennicy, Matki przełożonej blisko zaprzyjaźnionej później z księciem Czartoryskim i bywającej na audiencjach u dwóch papieży niemal świętej zakonnicy.
Oprócz samej bohaterki na uwagę niewątpliwie zasługuje forma powieści – dopracowana do perfekcji stylizacja językowa, liczne archaizmy, składnia dowodzą, że Dehnel ciężko pracował nad opisaniem tej historii. Pięcioletnia praca nad książką jednak się opłaciła. Powieść nie dość, że zawiera intrygującą opowieść stworzoną na podstawie losów prawdziwej postaci, nie dość, że świetna technicznie, sprawia, że pomimo pewnych trudności językowych, konieczności częstego zaglądania do słowniczka (który na szczęście znajduje się na końcu książki) , „wchodzi” niemal naturalnie, wciąga tak, że trudno się od niej oderwać. I chce się więcej i więcej smakować język, atmosferę, historię - tę wokół książka jest osnuta i tę, która rozgrywa się w tle – dzieje polskiej dziewiętnastowiecznej emigracji z jej niesnaskami i ciekawostkami. Przewijają się więc tutaj i Towiański z Mickiewiczem i Słowacki, i Czartoryski i wiele innych interesujących osób.
„Matka Makryna” to tego typu literatura, w której rozsmakowujemy się z każdą kolejną stroną, z każdym kolejnym poziomem opowieści. To literatura najwyższego sortu. Ale być może jestem nieobiektywna, ponieważ poczynając od „Lali”, poprzez „Balzakianę”, „Saturna” i „Dworek w Smyrnie” moja miłość do prozy Dehnela rozrasta się jak bluszcz.
Są książki, z którymi po skończonej lekturze trudno się rozstać. Są bohaterowie, z którymi po skończonej lekturze rozstać się nie sposób. Tęsknimy za nimi, zastanawiamy się nawet czasem nad ich dalszymi losami (pod warunkiem, że nie zginęli oczywiście z końcem powieści), jeszcze przez jakiś czas żyją oni z nami tak, jak najbliżsi przyjaciele. Najczęściej nie są to wcale...
więcej mniej Pokaż mimo to
W jednej z recenzji przeczytałam, że nie jest to książka dla każdego, że trzeba mieć swój własny „wschód”, żeby przemierzać razem z narratorem bezkresny step i zaludnioną praską część stolicy. W innej autor zarzuca Stasiukowi brak dociekliwości w jego podróży. Tymczasem dla mnie „Wschód” jest aż nazbyt dociekliwy i aż nazbyt narzucający autorski punkt widzenia.
To podróż przede wszystkich wgłąb czasu, własnej pamięci, tożsamości, własnego istnienia pośród przeszłości. Stasiuk narzuca czytelnikowi swoją wizję, swój komunizm, swoją drogę a mimo to łatwo odnaleźć na kartach tej opowieści, a raczej, przy okazji tej opowieści, cząstki własnej historii, tożsamości i pamięci.
Rzeczywiście nie jest to książka dla każdego. Ze Stasiukiem jest taki problem, że albo płynie się z jego wizją albo nie. Nie każdy przemierzy Mongolię razem z nim, zwłaszcza, jeśli będzie szukał tam wyłącznie Mongolii.
Dla mnie jest to proza wyjątkowa nie tylko ze względu na sposób prowadzenia narracji ale i pewną poetyckość, która tak przyjemnie zostaje w pewnych frazach i sprawia, że przyjemność z lektury pozostaje na dłużej dzięki zanotowanym zwrotom i określeniom.
W jednej z recenzji przeczytałam, że nie jest to książka dla każdego, że trzeba mieć swój własny „wschód”, żeby przemierzać razem z narratorem bezkresny step i zaludnioną praską część stolicy. W innej autor zarzuca Stasiukowi brak dociekliwości w jego podróży. Tymczasem dla mnie „Wschód” jest aż nazbyt dociekliwy i aż nazbyt narzucający autorski punkt widzenia.
To podróż...
Wiedza współczesnego Polaka na temat kultury, historii oraz polityki Ukrainy zamyka się w kilku stereotypowych powtarzanych przez media sądach. Korupcja, niewykorzystane szansy na prawdziwą demokrację, pomarańczowa rewolucja. Wspólna historia Polski i Ukrainy to nadal temat trudny i drażliwy, mimo że Polacy chcą uchodzić za wielkich przyjaciół „zacofanej” Ukrainy. Pogranicze polsko-ukraińskie to świadek wielu niesnasek, tragedii oraz incydentów, które owocują do dziś niezrozumieniem po obu stronach.
Oksana Zabużko pisząc Muzeum porzuconych sekretów musiała liczyć się z tym, że poruszone przez nią tematy okażą się punktem wyjścia nie tylko do rozmowy o tożsamości współczesnego Ukraińca, o miejscu kobiety w ukraińskim życiu publicznym i prywatnym ale i o stosunkach polsko-ukraińskich które są nabrzmiałe od urazów i wzajemnych lęków.
Przede wszystkich jednak ostatnia powieść Zabużko to skondensowana na 700 stronach opowieść o ukraińskiej duszy, rozdartej pomiędzy przeszłością i przyszłością z pominięciem teraźniejszości, która upomina się o siebie z niemniejszym impetem niż przeszłość, potrzeba rozliczenia się z niepowodzeniami, ukrytymi zbrodnia i tragediami, które nie miały szans na ujrzenie światła dziennego.
Zabużko prowadzi nielinearną narrację wprowadzając chaos w odbiorze swojej powieści, z którego w sposób niezwykle wysublimowany wyłania się paradoksalnie dość jasny, choć nieuporządkowany mikrokosmos współczesnej Ukrainy. Daryna, która łączy całość i prowadzi, choć nie zawsze świadomie, przez historię i narrację, jest uwikłana w każdy możliwy sposób w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość Ukrainy. Krąży pomiędzy tragiczną i upolitycznioną historią ojca, a zbyt wcześnie przerwanym życiem przyjaciółki-malarki oraz równolegle niemal toczącymi się żywotami żołnierzy UPA, przodkami Adriana i swoimi wyborami, które doprowadzają ją nie tylko do niezależności. Jest raczej przewodnikiem po warstwach ukraińskiej duszy, niewyjaśnionych nigdy sekretów, które, mimo że porzucone, domagają się ujawnienia.
Zabużko w niezwykły sposób opowiada historię swojego kraju, opisuje jego charakter, braki i piękno. Nie sposób przerwać czytanie Muzeum mimo trudności w odbiorze, potrzeby poszerzenia wiedzy historycznej podczas lektury oraz wytężenia całej uwagi na narracji. Nie jest to książka z puli łatwych miłych i przyjemnych ale fascynujących i inteligentnie poprowadzonych historii, z których wiele czeka na opowiedzenie.
Wiedza współczesnego Polaka na temat kultury, historii oraz polityki Ukrainy zamyka się w kilku stereotypowych powtarzanych przez media sądach. Korupcja, niewykorzystane szansy na prawdziwą demokrację, pomarańczowa rewolucja. Wspólna historia Polski i Ukrainy to nadal temat trudny i drażliwy, mimo że Polacy chcą uchodzić za wielkich przyjaciół „zacofanej” Ukrainy....
więcej mniej Pokaż mimo to
Dziennik. Gatunek tyleż specyficzny, co trudny. Niby nic łatwiejszego. Siadasz i na bieżąco spisujesz swoje komentarze do aktualnych wydarzeń, opinie, opowiadasz o prozaicznych obowiązkach dnia codziennego –zakupy , remont, spotkania z przyjaciółmi. Spotkania autorskie- jeśli jesteś pisarzem. Sprawy zawodowe i zobowiązania literackie.
Ale jak to wszystko powiązać, skoro są to raczej niezwiązane ze sobą tematy, aby dały w rezultacie spójna książkę? I w jaki sposób spisać rok życia, aby okazał się interesujący dla czytelnika? Dehnel także się nad tym zastanawia w „Dzienniku roku chrystusowego”, ale zdaje się, że robi to z pewną kokieterią. Jego dowcip, dystans do siebie i świata oraz bezpardonowość stwarzają tak unikalny klimat, że trudno oderwać się od jego „Dziennika…”.
Ale, aby w wieku lat 33 napisać dziennik, który trafi w XXI w. w gusta wybrednych czytelników, trzeba i wiedzy i erudycji i pasji i - pewnie przede wszystkim – lekkiego, przyjemnego pióra.
Czyta się, jak zawsze Jacka, doskonale. Żarty smaczne, komentarze trafne a wejście w świat autora „Lali” i obserwowanie go zza zasłonki, za którą pozwala nam wejść – przyjemne i relaksujące. To ostatnie ważne zwłaszcza, gdy w natłoku własnych codziennych spraw nie mamy czasu podrapać się po głowie.
Dziennik. Gatunek tyleż specyficzny, co trudny. Niby nic łatwiejszego. Siadasz i na bieżąco spisujesz swoje komentarze do aktualnych wydarzeń, opinie, opowiadasz o prozaicznych obowiązkach dnia codziennego –zakupy , remont, spotkania z przyjaciółmi. Spotkania autorskie- jeśli jesteś pisarzem. Sprawy zawodowe i zobowiązania literackie.
więcej Pokaż mimo toAle jak to wszystko powiązać, skoro są...