Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Bardzo satysfakcjonująca pozycja o ambicjach monograficznych (jak dla mnie spełnionych, bo przy całej pasji, jaką od kilkunastu lat wkładam w kibicowanie Interowi i śledzenie ligi włoskiej, to jednak bardziej szczegółowo historii włoskiej piłki poznawać bym już nie chciał), w zasadzie obowiązkowa dla każdej osoby, dla której calcio to nie tylko czysta zabawa, ale też w jakimś stopniu poważne zainteresowanie. Autorowi udało się połączyć akademicki profesjonalizm i erudycję ze swoistą efektownością treści, nieodzowną w przypadku książek o piłce ze względów komercyjnych. Dzięki temu "Calcio" ma znamiona poważnej publikacji historycznej i prezentuje spojrzenie kompleksowe na piłkę nie samą w sobie, lecz wpisaną w kontekst polityczny, ekonomiczny i kulturowy (w dodatku autor bez skrupułów nadał swojemu dziełu wydźwięk zdecydowanie gorzki, bezlitośnie piętnując rozliczne patologie toczące włoski futbol na przestrzeni wielu lat), a jednocześnie nie jest nudno, kronikarsko i bezosobowo.

Szczerze mówiąc nie uważam piłki nożnej czy tym bardziej jakiegokolwiek innego sportu za zjawiska jako takie szczególnie "interesujące" - cenię ją i trzymam się jej blisko ze względu na emocje i urok alternatywnej rzeczywistości, jaką tworzy - więc generalnie żadna książka piłkarska raczej nie będzie dla mnie lekturą naprawdę pasjonującą i ta również nie była, stąd nie szaleję z oceną. Ale jak na to, czym jest, jest naprawdę świetną pozycją. Jeśli do czegoś się przyczepić, to chyba najbardziej do tego, że autor trochę za mocno skupił się na włoskich zawodnikach, podczas gdy wielkie włoskie zespoły tworzyli też w dużej mierze obcokrajowcy - a jak już poświęca im rozdział, to głównie swoim rodakom (Brytyjczykom), którzy akurat tworzyli je w bardzo małej mierze. Paru kluczowych dla historii włoskiej piłki zagranicznych nazwisk nie zobaczymy tu ani razu, mimo że książka ma ponad 700 stron.

7.5/10

Bardzo satysfakcjonująca pozycja o ambicjach monograficznych (jak dla mnie spełnionych, bo przy całej pasji, jaką od kilkunastu lat wkładam w kibicowanie Interowi i śledzenie ligi włoskiej, to jednak bardziej szczegółowo historii włoskiej piłki poznawać bym już nie chciał), w zasadzie obowiązkowa dla każdej osoby, dla której calcio to nie tylko czysta zabawa, ale też w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ktoś, kto nabierze chęci na zapoznanie się z twórczością Grassa, ale przestraszy dużą objętością "Blaszanego bębenka" czy "Psich lat", zapewne sięgnie na próbę po krótką powieść "Kot i mysz", napisaną pomiędzy tamtymi dwiema. I jeśli tak zrobi, to bardzo prawdopodobne, że świetnego "Blaszanego bębenka" już nie przeczyta. Lektura środkowej pozycji z "trylogii gdańskiej" jest wręcz smutnym przeżyciem: od razu odnalazłem tutaj styl Grassa, ale od razu i aż do końca miałem wrażenie, że jest to jego skarlała forma. Gdyby to było dzieło wcześniejsze, można by powiedzieć, że to niepozorne pierwsze kroki przyszłego bardzo dobrego autora, ale ze świadomością, że powstało po "Blaszanym bębenku", odbierałem je jako pokaz literackiego zmęczenia autora po włożeniu wielkiego wysiłku w swoją najsłynniejszą powieść.

To nie tak, że to zła książka, przeciwnie: obraz gdańskiego nabrzeża czasów drugiej wojny światowej wyszedł nawet sugestywnie, pociągający jest główny motyw powieści, którym dla mnie jest obsesyjna jednokierunkowa relacja między narratorem a głównym bohaterem sama w sobie, a całość jest spięta pewną może nienadzwyczajną, ale niebagatelną atmosferą dorastania grupy chłopców z wojną utrzymywaną w tle, niepodlegającą praktycznie żadnej ocenie i komentarzowi, ale coraz bardziej poprzez fakty wdzierającą się do życia. Nawet najwspanialsza umiejętność Grassa, czyli specyficzna, podważająca utarte spojrzenia na rzeczywistość maniera narracyjna, nie jest tu nieobecna, natomiast jest tak znacznie mniej kreatywna, mniej śmiała, mniej liryczna, że bezustannie stoi tak blisko "zwyczajnej", realistycznej prozy, jak te najsłabsze fragmenty "Blaszanego bębenka". Wciąż całkiem niezła powiastka, ale spore rozczarowanie.

6.0/10

Ktoś, kto nabierze chęci na zapoznanie się z twórczością Grassa, ale przestraszy dużą objętością "Blaszanego bębenka" czy "Psich lat", zapewne sięgnie na próbę po krótką powieść "Kot i mysz", napisaną pomiędzy tamtymi dwiema. I jeśli tak zrobi, to bardzo prawdopodobne, że świetnego "Blaszanego bębenka" już nie przeczyta. Lektura środkowej pozycji z "trylogii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść powieści. Z pewnego punktu widzenia monstrualne dzieło Tołstoja to prawdopodobnie najbardziej spektakularna epika, po prostu najbardziej epicka epika, jaka kiedykolwiek powstała; tekst, z którym będą się porównywać kolejne powieści jeszcze przez wiele lat. Rozwlekłość, szczegółowość i wielość wątków; liczba postaci i głębokich portretów psychologicznych; wnikliwość i wiarygodność historyczna; misterność wykonania, powiązania ze sobą tego wszystkiego; pieczołowitość konstrukcji świata przedstawionego; szerokość dziedzin, z jakich autor sięga po zagadnienia (psychologia, socjologia, politologia, historia, historiozofia, wojskowość, rodzina i osnuwająca to wszystko filozofia Tołstoja, z początku bardziej "życiowa", jakby przełożona na prostszy rozum, ale jak szczególnie dobitnie widać w ostatniej części - dotykająca skomplikowanych, akademickich kwestii filozoficznych i płynnie się w nich poruszająca): wszystko to jest przytłaczająco epickie, tłuste, potężne zarówno w ilości, jak i w jakości. Jeśli ktoś uznaje "Wojnę i pokój" za największe literackie arcydzieło wszech czasów, to choć wprawdzie nie zgadzam się z nim i zupełnie tego nie czuję, to też taką osobę rozumiem, bo są ku takim sądom silne przesłanki. I choć pozostanę przy powieściach, gdzie jest mniej fabuły i świata przedstawionego, a więcej treści artystycznej, ciekawego języka (w opozycji do tylko "kunsztownego", jakiego Tołstojowi nie da się odmówić), atmosfery i po prostu zagadnień bardziej mnie interesujących niż historiozofia i epoka napoleońska w Rosji, to paroma walorami autor oczarował i mnie, sceptycznie podchodzącego do realizmu tak w literaturze, jak w innych gałęziach sztuki.

Po pierwsze Tołstoj jak mało który autor umożliwia przeniknięcie do świata przedstawionego, co jest wynikiem z grubsza tego wszystkiego, co wyżej opisałem: języka dokładnego i angażującego zarazem; opisów bogatych, lecz i pełnych polotu; postaci pełnowymiarowych i interesujących; fabuły ekscytującej i wciągającej, a przy tym doskonale zbalansowanej, ze świetnym panowaniem nad tempem i dynamiką. Autor stworzył świat równie wiarygodny, co ciekawy, dzięki czemu łatwo przenieść się do Rosji z czasów wojen napoleońskich i poprzebywać przez półtora tysiąca stron w świecie innym, choć kiedyś istniejącym.

Po drugie podoba mi się również zasygnalizowane wcześniej przeszycie prawie całej treści często delikatną, prawie niewidoczną nicią tołstojowskiej filozofii, która w pewnych momentach wypływa silniej na powierzchnię, ukazywana to w doniosłych kwestiach poruszanych przez bohaterów, to w filozofujących wstawkach samego narratora, wystrzeliwująca ostatecznie w końcowym tomie w przemianie Pierre'a i oryginalną historiozoficzną myślą autora (nie umiem jej ocenić, bo znacznie za mało znam się na historii, ale jest interesująca i wydaje się sensowna).

Ale dokładnie tak samo jak w "Annie Kareninie", tak i tutaj najbardziej doceniłem u Tołstoja niesamowitą wnikliwość psychologiczną i zdolność do precyzyjnego, a jednocześnie artystycznego wyłożenia tej wnikliwości w misternie snutych portretach poszczególnych postaci. Snutych przeróżnie, czy to za pomocą dokładnych opisów przemyśleń tych postaci, czy to poprzez drobne gesty tych postaci, które dokładają coś do całokształtu. Mimo że mija w tym roku 150 lat od ukończenia powieści i mimo że te postacie pochodzą głównie z rosyjskiej arystokracji, to prawie wszystko jest zupełnie aktualne i współczesny czytelnik odnajdzie tu wiele odbić siebie i znanych mu osób, co dowodzi mistrzostwa pisarza. Szczególnie rewelacyjny jest rozwlekły w czasie, ulegający rozwojowi portret Pierre'a, ale i Bołkoński, Mikołaj Rostow czy Kutuzow to ciekawe postacie, otoczone przez dziesiątki mniej szczegółowo rozbitych.

Czy w dzisiejszych czasach "Wojna i pokój" jest jeszcze pozycją obowiązkową? To chyba kwestia dogłębności zainteresowania literaturą - na pewnym poziomie zaangażowania trzeba się z tym zmierzyć, ale dziś jest już sporo dzieł moim zdaniem bardziej esencjonalnych. Sporą ilość czasu, jaką trzeba przeznaczyć na tę powieść, bardziej polecam oddać już choćby Proustowi i "W poszukiwaniu straconego czasu". Nie wspominając już o tym, że sam Tołstoj przebił się później na plus zarówno jakością (wyższą), jak i ilością (niższą), pisząc "Annę Kareninę".

(Recenzja dotyczy całej powieści, nie tylko tomów I i II).

7.5/10

Powieść powieści. Z pewnego punktu widzenia monstrualne dzieło Tołstoja to prawdopodobnie najbardziej spektakularna epika, po prostu najbardziej epicka epika, jaka kiedykolwiek powstała; tekst, z którym będą się porównywać kolejne powieści jeszcze przez wiele lat. Rozwlekłość, szczegółowość i wielość wątków; liczba postaci i głębokich portretów psychologicznych; wnikliwość...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kino końca wieku. Historia kina, tom 4 Tadeusz Lubelski, Iwona Sowińska, Rafał Syska
Ocena 8,6
Kino końca wie... Tadeusz Lubelski, I...

Na półkach:

Po prostu logiczna kontynuacja pierwszych trzech tomów, powielająca ich główne zalety i wady, utrzymana na równym poziomie i bardzo dopracowana. Tak jak za pierwszym, drugim i trzecim razem: zachwyca ogrom zawartych tu informacji, rzetelność w ich przekazywaniu i sensowna, spójna wizja ich przekazywania, kwiecisty i profesjonalny akademicki język. Można z tej księgi wyciągnąć potężną wiedzę o kinie i całym jego socjopolitycznym kontekście, który, jak mi się zdaje, od początku powstania kinematografu z dekady na dekadę stawał się coraz istotniejszy, a więc w dekadach opisywanych był już naprawdę bardzo istotny. Jedna z wad to standardowo to, że autorzy jak na mój gust trochę przesadnie czasem się tego kontekstu trzymają, zamiast wypowiedzieć się głębiej na temat czysto artystycznego wymiaru dzieł. Generalnie to jest kwestia koncepcji książki - ta jest jakby nie patrzeć podręcznikiem akademickim i autorzy zdecydowali się patrzeć na kino z bardzo zewnętrznej perspektywy, traktując kino mniej jako własny świat artystycznego medium, tylko bardziej część historii świata. Jest to w sumie mocno zrozumiałe, bo kino sztuką tak naprawdę tylko bywa i to moim zdaniem rzadko; nie zdołało i ze względu na swą specyfikę raczej nie zdoła wyodrębnić spójnej sfery artystycznej, oddzielonej grubą kreską od sfer rozrywkowych i użytkowych, tak jak to z grubsza jest w muzyce, literaturze i malarstwie (można wyróżnić ewidentnych artystów kina, ale nie ma dla nich wspólnego worka i zawsze będą się mieszać w takich i innych opracowaniach z nieczystymi artystami i czystymi nieartystami - no i jest ich moim zdaniem bardzo niewielu). Ale mimo wszystko trochę mi się słabo zrobiło na widok, że w rozdziale o kinematografii węgierskiej gigant Bela Tarr dostał dwa trzy trzy akapity, a nakreślanie warunkującej kino sytuacji społecznej, ekonomicznej i politycznej na Węgrzech co najmniej kilka stron. Czepiam się, bo mogę.

7.5/10


Szersze podsumowanie całego cyklu nie ma chyba sensu, bo to spójny, jednorodny organizm i każdy tom jest praktycznie taki sam, tylko o czym innym. Jakkolwiek nie była to najbardziej pasjonująca lektura mojego życia, bo i raczej być nie mogła, tak biję pokłony przed autorami, że się tego podjęli i doprowadzili do końca. Lektura podstawowa dla każdego, kto chce się na poważnie interesować kinem.

7.5/10

Po prostu logiczna kontynuacja pierwszych trzech tomów, powielająca ich główne zalety i wady, utrzymana na równym poziomie i bardzo dopracowana. Tak jak za pierwszym, drugim i trzecim razem: zachwyca ogrom zawartych tu informacji, rzetelność w ich przekazywaniu i sensowna, spójna wizja ich przekazywania, kwiecisty i profesjonalny akademicki język. Można z tej księgi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chociaż ostatecznie muszę postać Fichtego jako filozofa ocenić zupełnie negatywnie, to lektura tego dzieła jest właściwie fascynująca z historiozoficznego punktu widzenia. Nie odpowiada może na żadne nurtujące pytania metafizyczne i tym podobne, ale w dużej mierze rozwiązuje niezwykłą zagadkę, w jaki sposób z czegoś tak rozsądnego i wartościowego jak kantyzm mogło się we w miarę prostej linii zrodzić coś tak fantazmatycznego i szkodliwego jak heglizm. Mało dziś znany i jeszcze mniej czytany filozof z Saksonii jest tym magicznym łącznikiem, a "Powołanie człowieka" w zwięzły sposób ujmuje proces jego zgubnej w skutkach transgresji myślowej. Czytamy tu najpierw, jak Fichte opisuje swoje spętanie w metafizycznych wątpliwościach o istocie człowieka, przede wszystkim na linii antynomii determinizmu i wolnej woli. To rozdział bardzo dobry, bo bardzo dobrze oddający tej natury wątpliwości - wystarczająco precyzyjnie i z emocjonalnym sznytem, co generalnie czyni zeń całkiem zgrabne wprowadzenie do filozofii dla kogoś, kogo odstręcza specjalistyczne słownictwo i scholastyczny wykład. Czytamy, jak następnie w dialogu z "duchem" filozof obrazuje stopniowe rozsupływanie tej antynomii za pomocą kantowskiej sztuczki intelektualnej w dziedzinie wolności woli z "Krytyki czystego rozumu" (sztuczki, która od samego początku była dla mnie u Kanta jednym z najbardziej grząskich gruntów - a więc heglizm w zasadzie upasł się na tym właśnie punkcie). Jak nie pozostając usatysfakcjonowany oschłym, wciąż agnostycznym wynikiem kantowskiej epistemologii Fichte dodaje do niej kantowską etykę, po czym... kompletnie się nią zachłystuje i zaczyna coraz bardziej fantazjować i odlatywać, zdradzając krytyczne podejście swojego mistrza i w porywie fantazji oddając się nieskrępowanej spekulacji (wzmocnionej finalnie dość pretensjonalną, w przegięty sposób natchnioną literaturą spod znaku św. Augustyna).



Niestety to, co Fichte napisał tutaj dorzecznie, to właściwie czysty lub prawie czysty Kant (a raczej, bo warto to podkreślić, niewielki kawałek Kanta), tylko napisany zupełnie niekantowskim językiem. Ma i to swoją wartość, bo tak jak wspomniałem może stanowić przystępne i bardziej emocjonalne zobrazowanie pewnego wycinka myśli królewieckiego giganta, nawet jeśli merytorycznie to nic nowego. Wszystko zaś, co Fichte wniósł od siebie, to właśnie te spekulatywne bajania o braterstwie ludzkości, świecie duchów i życiu po śmierci. Same w sobie jeszcze w sumie nie takie złe, właściwie pozytywne, tylko że otwierające filozofom furtkę do postępowania jak poeci. Furtkę, którą wkrótce z rozpędem przekroczył Hegel. Ale ostatecznie, patrząc na to z jeszcze innej strony: czytało się, oprócz ostatnich paru stron, naprawdę dobrze.

6.5/10

Chociaż ostatecznie muszę postać Fichtego jako filozofa ocenić zupełnie negatywnie, to lektura tego dzieła jest właściwie fascynująca z historiozoficznego punktu widzenia. Nie odpowiada może na żadne nurtujące pytania metafizyczne i tym podobne, ale w dużej mierze rozwiązuje niezwykłą zagadkę, w jaki sposób z czegoś tak rozsądnego i wartościowego jak kantyzm mogło się we w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niezwykła, silnie eksperymentalna powieść, w której autor za pomocą radykalnie odessanego z materii narracyjnej strumienia świadomości stara się odkryć i ujawnić mechanizmy psychologiczne kształtującego swoją percepcję wrażliwego, wybitnie uzdolnionego dziecka. Dzieckiem jest Fryderyk Chopin, ale to raczej książka Chopinem inspirowana niż książka o Chopinie. Hultberg rozpoczyna od bardzo konkretnej, rzeczywistej postaci, ale kończy na uniwersalnym przekazie - i to nie tylko uniwersalnym portrecie psychologicznym geniusza muzycznego, który już od pierwszych, najmłodszych lat musi przebijać się przez powały niezrozumienia, przyziemności i niezmiennego od wieków lekceważenia sztuki, choć i tak tę powieść łatwo odczytać. Dla mnie chyba jednak jeszcze bardziej jest to po prostu uniwersalna przypowieść o dzieciństwie i wychowaniu w ogóle - o mechanizmach psychologicznych dziecka i o tym, jak rodzice nieświadomie wtłaczają dzieci w utarte schematy funkcjonowania, często szkodliwe i ograniczające, twardo budując swój autorytet, posługując się szeroko pojętymi zabobonami, pomijając ścieżkę rozumu w "zarządzaniu" swoim potomstwem. Hultberg nie ocenia rodziców Chopina, pisze czystym strumieniem świadomości bez komentarza z offu, choć oczywiście czasem tak układa zdania i sytuacje, że ocena nasuwa się sama, szczególnie ocena kochającej, acz zabobonnej, autorytatywnej i ograniczonej matki. Mimo wszystko pozostawia jednak pole na zrozumienie rodziców, którzy muszą jakoś radzić sobie z trudem wychowania i dla dobra dzieci sięgać po niewyrafinowane metody; po lekturze pozostaje zresztą wrażenie ciepłego, dobrego domu. Do pewnego stopnia jest to zresztą też portret psychologiczny właśnie rodziców Chopina i... dorosłych w ogóle, z ich brakiem elastyczności intelektualnej, uprzedzeniami, utartymi sposobami postępowania i splątaniem w konwenansach społecznych. W końcu, mimo braku figury czysto narracyjnej, nawet sugestywny portret społeczeństwa warszawskiego czasów Chopina.



Wszystko to zaserwowane za pomocą krótkich, niesklejonych ze sobą niczym poza chronologią kapsułek różnie stosowanego strumienia świadomości, w założeniu zapewne paralelnych wobec preludiów Chopina. Czasami strasznie mocno mnie ta forma wciągała, ale na ogół czułem się w świecie zbyt sucho intelektualnym. Hultberg był psychoanalitykiem i to widać, ale być może to go również ograniczało - podążając za wiarygodnością psychologiczną strumienia świadomości doznał uszczerbku na emocjonalnym i estetycznym wymiarze literatury, plasując się jednak wyraźnie poniżej gigantów strumienia świadomości jak choćby Faulkner. Mimo tego "Preludia" są świetną lekturą, może nie obłędnie przyjemną, ale jak wartościową. Szkoda, że tylko ta jedna książka Hultberga doczekała się tłumaczenia na polski - podobno daleko jej do najlepszej, a jeśli tak, to najlepsza jest już prawdopodobnie naprawdę wybitna.

7.5/10

Niezwykła, silnie eksperymentalna powieść, w której autor za pomocą radykalnie odessanego z materii narracyjnej strumienia świadomości stara się odkryć i ujawnić mechanizmy psychologiczne kształtującego swoją percepcję wrażliwego, wybitnie uzdolnionego dziecka. Dzieckiem jest Fryderyk Chopin, ale to raczej książka Chopinem inspirowana niż książka o Chopinie. Hultberg...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Scheiblerowie w drodze do ziemi obiecanej. Kazimierz Badziak, Peter Christoph von Scheibler
Ocena 6,5
Scheiblerowie ... Kazimierz Badziak, ...

Na półkach:

Można by zacząć opinię o tej książce słowami "obszerna, szczegółowa publikacja na temat słynnej niemieckiej rodziny łódzkich potentatów finansowych" i na nich zakończyć, ale dla mnie stała się interesująca w bardziej uniwersalnym wymiarze. Historia Scheiblerów jako przedsiębiorców jest czymś godnym poznania, ale prawdę mówiąc jest na świecie bardzo, bardzo wiele rzeczy, które obchodzą mnie dużo mocniej. Ta pozycja jest natomiast o tyle niezwykła, że oprócz historycznego wstępu polskiego profesora spisana jest przez praprawnuka Karola Scheiblera, jednego z dwóch najważniejszych twórców potęgi gospodarczej Łodzi. Praprawnuka, który bardzo mocno czuje się tym praprawnukiem i dla którego rodzina jest bardzo ważna, który sporo czasu i energii poświęcił na odnajdowanie swoich korzeni. I tak bardziej niż historią Scheiblerów stała się dla mnie - który podobnie jak mnóstwo albo i większość ludzi żyje właściwie bez korzeni, nawet z większością dziadków nie mając nigdy bliskiego kontaktu, nie mówiąc o niższych gałęziach drzewa genealogicznego - ta książka przyczynkiem do rozważań nad psychologią człowieka z korzeniami kilkusetletnimi i szeroko znanymi. Albo nad tym, jak nawet największa fortuna może się wypalić i pozostawić swoich wcale nie tak odległych spadkobierców w klasycznie trudnej sytuacji życiowej. Tekst Petera Christopha jest strasznie grzeczny, bogobojny i wręcz przesłodzony, ale mimo wszystko to osobliwa lektura i warta tego niedługiego czasu, jaki zabiera.

6.5/10

Można by zacząć opinię o tej książce słowami "obszerna, szczegółowa publikacja na temat słynnej niemieckiej rodziny łódzkich potentatów finansowych" i na nich zakończyć, ale dla mnie stała się interesująca w bardziej uniwersalnym wymiarze. Historia Scheiblerów jako przedsiębiorców jest czymś godnym poznania, ale prawdę mówiąc jest na świecie bardzo, bardzo wiele rzeczy,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Imperium rodziny Poznańskich w Łodzi Andrzej Machejek, praca zbiorowa
Ocena 6,7
Imperium rodzi... Andrzej Machejek, p...

Na półkach:

Wyczerpujące kompendium informacji nie tylko na temat Poznańskich - genezy ich przemysłowej tradycji, losów ich fortuny i poszczególnych członków rodu - ale też spuścizny architektonicznej, jaką pozostawili w Łodzi. Część architektoniczna jest może nawet dłuższa niż właściwa historia rodziny, co zupełnie mi nie przeszkadzało, bo to dla mnie bardziej interesująca płaszczyzna wiedzy o tej rodzinie niż szczegóły budowy imperium finansowego. Tekst jest suchy i kronikarski, ale rzetelny i profesjonalny; razi trochę archaiczna jak na mój gust szata graficzna i w ogóle wiele aspektów wydania, poza tym to bardzo pozytywna rzecz.

6.0/10

Wyczerpujące kompendium informacji nie tylko na temat Poznańskich - genezy ich przemysłowej tradycji, losów ich fortuny i poszczególnych członków rodu - ale też spuścizny architektonicznej, jaką pozostawili w Łodzi. Część architektoniczna jest może nawet dłuższa niż właściwa historia rodziny, co zupełnie mi nie przeszkadzało, bo to dla mnie bardziej interesująca płaszczyzna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Całkiem obszerna i interesująca publikacja na temat śląskiej Nysy i jej utraconego splendoru. Autor podszedł nieco zachowawczo do tekstu, nie próbując za mocno swoich sił literackich, nie siląc się na opowieść, pisząc raczej sucho i z kronikarską manierą, co w przypadku tego typu książki jest całkiem w porządku. Zmęczyły trochę rozwlekłe rozważania na temat symboliki religijnej i żywotów świętych, które można by śmiało skrócić i trzymać się bliżej samej Nysy. Piękne zdjęcia sprawiają jednak, że nawet przy tych mniej ciekawych fragmentach tekstu nie ma nudy.

6.0/10

Całkiem obszerna i interesująca publikacja na temat śląskiej Nysy i jej utraconego splendoru. Autor podszedł nieco zachowawczo do tekstu, nie próbując za mocno swoich sił literackich, nie siląc się na opowieść, pisząc raczej sucho i z kronikarską manierą, co w przypadku tego typu książki jest całkiem w porządku. Zmęczyły trochę rozwlekłe rozważania na temat symboliki...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sekrety Katowic Michał Bulsa, Barbara Szmatloch
Ocena 6,8
Sekrety Katowic Michał Bulsa, Barba...

Na półkach:

Nie czytało mi się tego aż tak dobrze jak "Sekrety Legnicy", ale mimo to coraz bardziej lubię tę serię. Katowice nie są jakimś fascynującym miastem, a większość z tych opowieści-ciekawostek to historie mało sensacyjne, ale przedstawione są w taki przyjemny bajarski sposób, dobrane tak celnie i z różnorodnością, że czyta się to z permanentnym zaciekawieniem. Świetny sposób na niezobowiązujące zapoznanie się z historią miasta - nie przez suche encyklopedyczne teksty, lecz wyciąg osobliwych, interesujących zdarzeń i motywów z różnych okresów i dziedzin, zaprezentowanych przez ludzi z pasją do tego miejsca.

7.0/10

Nie czytało mi się tego aż tak dobrze jak "Sekrety Legnicy", ale mimo to coraz bardziej lubię tę serię. Katowice nie są jakimś fascynującym miastem, a większość z tych opowieści-ciekawostek to historie mało sensacyjne, ale przedstawione są w taki przyjemny bajarski sposób, dobrane tak celnie i z różnorodnością, że czyta się to z permanentnym zaciekawieniem. Świetny sposób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kilka z największych walorów tej powieści stawiam niemal na równi i ciężko mi wybrać, od czego zacząć; niech więc pomoże mi tytuł. Nie jest metaforyczny ani mylący: dzieło Fuentesa to w dużej mierze rewelacyjna, choć momentami bardzo posępna i wręcz niewygodna medytacja nad śmiercią, ze swoim kunsztem i dogłębnością niemająca raczej wiele precedensów w historii literatury. Rozwlekły obraz osoby żegnającej się ze światem, dokonującej bezkompromisowego, szczerego rachunku sumienia, który pojawia się wraz z bezładnie odtwarzanymi wspomnieniami. Rozwlekły i kompleksowy - Fuentes składa ostatnie dni swojej postaci z wartkiego strumienia wspomnień (dużych, freskowych, dotyczących całych dni lub okresów życia i pojedynczych, punktowych, będących urywkami zdań, obrazów, doznań zmysłowych), z przemyśleniami natury egzystencjalnej i etycznej, ze wstrząsającymi opisami agonii fizycznej z ostatnich dni w szpitalu, połączonej z sentymentem do zdrowego ciała z młodości. Jest to wszystko tak dogłębne i sugestywne, że nie mogłem wyjść z podziwu, iż napisał to człowiek, który nie tylko nigdy nie umierał, ale i od śmierci oddzielony był jeszcze o grube kilkadziesiąt lat.

Żeby to zrobić, potrzebny był dorodny portret psychologiczny, pełnokrwista i niebanalna postać - i taką też udało się Fuentesowi wyrzeźbić. Artemio Cruz to bohater niełatwy do oceny, nie czarny i nie biały, splątany w swoją narodowość, w swoje otoczenie i wydarzenia z młodości, które ukierunkowały jego zachowanie; pełen wrażliwości i bezwzględności zarazem, zmęczony własną siłą i wytrwałością, inteligentny, rozczarowany zniszczonymi - także przez samego siebie - ideałami, posępnie lecz z odwagą spoglądający na życie ułożone w ciąg wynikających z siebie błędów.

Jedno i drugie nie wyszłoby bez dobrej formy, a ta nie jest tylko dobra, lecz wręcz spektakularna. Fuentes mistrzowsko posłużył się całą paletą technik narracji. W skali makro znakomity jest rytm powieści, wyznaczany przez schemat rozdziałów: pierwsza część rozdziału to wspomnienie z przeszłości głównego bohatera, relacjonowane w trzeciej osobie (zwykle spokojnie, niedopowiedzianie, impresjonistycznie), druga to pierwszoosobowy opis tego, co dzieje się w szpitalu w teraźniejszości (często naturalistyczny, posępny i bezwzględny), a ostatnia - pełne natchnienia i fatalizmu, często grozy i metafizyki, przeszywające strumienie myśli wypowiadane w drugiej osobie, najbardziej intensywne i porywające fragmenty książki. Nadaje to powieści rytmiki wprost muzycznej. I cudownie rozluźnia i rozmazuje powieść, bo kolejne wspomnienia nie są przedstawione chronologicznie (chociaż może trochę szkoda, że Fuentes nie poszedł tak daleko jak choćby Vargas-Llosa w "Zielonym domu" cztery lata później i opatrzył wspomnienia datami). W skali mikro - spontaniczność zdań i ich sekwencji, przeszywanie wypowiedzi myślami, żonglowanie narracją w obrębie nawet jednego akapitu, liryzm, częste przeskoki z tematu na temat, ze stylu na styl.

Co mnie zachwyciło natomiast może najbardziej, chociaż naprawdę trudno powiedzieć, to ostatecznie zdolność autora do lirycznego spojrzenia na rzeczywistość, do wyłapywania niewidzialnego i niesłyszalnego, ale istniejącego pomiędzy ludźmi, w ludziach, a nawet w naturze - i za pomocą daleko posuniętych środków stylistycznych przekuwania tego w zdania, co jest jednym z najważniejszych wyznaczników kunsztu literackiego. Poszczególne wspomnieniowe części rozdziałów to osobne obrazki, osobne atmosfery świata przedstawionego, osobne nastroje głównego bohatera, często bardzo wyraziste. Co warto zaznaczyć, to że Fuentes robi to bez sięgania po realizm magiczny, przynajmniej nie taki ewidentny jak u paru latynoamerykańskich pisarzy.

Żeby nie przesłodzić i zasygnalizować mimo wszystko wyraźną podrzędność Fuentesa wobec największych z największych mistrzów pióra, uderzę jeszcze na koniec w ostatnie kilkadziesiąt stron, których ciężaru i doniosłości moim zdaniem autor do końca nie udźwignął.

Co ciekawe, jednym z najważniejszych, a być może nawet najważniejszym dla autora tematem powieści jest coś, o czym nie wspomniałem: rozrachunek z rewolucją meksykańską i innymi motywami z historii i kultury Meksyku, szczere, pełne miłości, smutku i nagany jednocześnie spojrzenie wgłąb duszy swojej ojczyzny. Jeśli dobrze to wyczuwam, to sama postać Artemia Cruz jest w pewnym stopniu alegoryczna dla całego kraju i narodu. O Meksyku wiem niewiele i na pewno nie byłem w stanie ani poczuć, ani zrozumieć sporej warstwy tego dzieła, a jednak i bez tego znalazło się w nim tyle uniwersalnych walorów, że jestem nim zachwycony.

8.5/10

Kilka z największych walorów tej powieści stawiam niemal na równi i ciężko mi wybrać, od czego zacząć; niech więc pomoże mi tytuł. Nie jest metaforyczny ani mylący: dzieło Fuentesa to w dużej mierze rewelacyjna, choć momentami bardzo posępna i wręcz niewygodna medytacja nad śmiercią, ze swoim kunsztem i dogłębnością niemająca raczej wiele precedensów w historii literatury....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z trzech wielkich "krytyk" i trzech głównych literackich filarów filozofii Kanta ta jest zdecydowanie najwęziej znana, a i jej idee do jako-tako powszechnej świadomości przeniknęły najsłabiej. Wiedząc, że dotyczy estetyki, sądziłem, że będzie pewnym odpoczynkiem i raczej dobudówką do pierwszych dwóch, że wielki myśliciel pływa tu po płytszych wodach. Nic bardziej mylnego - po pierwsze, o ile najtrudniej zdecydowanie zrozumieć "Krytykę czystego rozumu" ze względu na głęboko abstrakcyjny, trudno wyobrażalny zakres zagadnień, o tyle w zawiłości, złożoności zdań i natłoku specjalistycznego słownictwa Kant przechodzi tu samego siebie. Po drugie zaś, mimo że pewna część pracy faktycznie oscyluje dookoła pojęć i mechanizmów odczuwania piękna i wzniosłości, lżejszych bądź co bądź tematów niż najgłębsze meandra epistemologii (KCR) i moralności (KPR), ostatecznie "Krytyka władzy sądzenia" jest spektakularną koroną kantowskiej myśli, zwieńczeniem systemu i jednocześnie łącznikiem pomiędzy czystym a praktycznym rozumem, jaki filozof upatrzył sobie we "władzy sądzenia", prowadzącej nas od piękna poprzez celowość aż do Boga i moralności. W ogóle czytając wręcz emocjonalne jak na Kanta zakończenie, można odnieść wrażenie, że cały swój ogromny system stworzył po to, by uratować Boga, zbijając wszystkie dotychczasowe dowody na jego istnienie i wprowadzając własny "praktyczny" (pół)-dowód. Kiedyś u Nietzschego natknąłem się na zdanko, tytułujące Kanta "zakamuflowanym chrześcijaninem" czy jakoś tak i chociaż to jak często u Nietzschego trochę śmiałe stwierdzenie, to rozumiem już, skąd się wzięło.

Z trzech krytyk ta najmniej chyba przekonała mnie "filozoficznie", to znaczy Kant tutaj moim zdaniem trochę za bardzo popłynął, a jego poglądy na piękno odczuwałem czasami jako ekscentryczne. Najlepiej mi się ją natomiast czytało, bo o ile autor pisze zawile i trochę chaotycznie, o tyle dotyka takich tematów i robi to w taki sposób, że bardzo podnosi umysł i inspiruje do dobra, mądrości i człowieczeństwa. Kończę poznanie trzonu królewieckiego myśliciela również poznaniem jego samego - po tylu godzinach spędzonych z Kantem zaczynam go odczuwać jako pełnokrwistego człowieka, coraz więcej dostrzegam w jego pismach subtelności, które wskazują na to, że pozornie oschły i pedantyczny mędrzec był prawdopodobnie bardzo serdeczną, dobroduszną osobą pełną wiary w dobro i człowieka. To nie jest w stu procentach moja filozofia i mój filozof, ale głęboko podziwiam.

7.5/10

Z trzech wielkich "krytyk" i trzech głównych literackich filarów filozofii Kanta ta jest zdecydowanie najwęziej znana, a i jej idee do jako-tako powszechnej świadomości przeniknęły najsłabiej. Wiedząc, że dotyczy estetyki, sądziłem, że będzie pewnym odpoczynkiem i raczej dobudówką do pierwszych dwóch, że wielki myśliciel pływa tu po płytszych wodach. Nic bardziej mylnego -...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Molier był jednym z najbardziej rasowych zwierząt komediowych w historii nie tylko literatury, ale szeroko pojętej kultury w ogóle, co ta sztuka udowadnia, mimo że daleko jej do arcydzieła. "Świętoszek" nie jest zbyt złożony, właściwie z punktu widzenia charakterologicznego jest to sztuka zupełnie płaska: tytułowy bohater, definicja obłudy i podłości i niczego więcej, jest punktowy i oczywisty od samego początku, a uwikłany w jego czary Orgon do bólu przerysowany w swojej naiwności. Molier bardzo skutecznie i z gracją obnaża religijną hipokryzję i przesyła mądrą, uniwersalną pochwałę skromności i człowieczeństwa - to prawda, jednak nie wnika za głęboko w mechanizmy świętoszkowatości. Co jest tu natomiast godne ukłonu, to wartka, bystra, leciutka i barwna konstrukcja po pierwsze zdań, a po drugie sytuacji, doskonale dobrana do tematyki i do koncepcji komedii, całe mnóstwo błyskotliwości w najdrobniejszych fragmentach sztuki, zawoalowane i inteligentne ironie, prześmiewcze zgrywy, niebezpośredniość słów i zachowań (świetny jest chociażby obrażony duet między Walerym a Marianną, choć oddalony od rdzenia tej komedii), wynagradzająca zupełną bezpośredniość charakterów. Daleko tu do wielkości najlepszych autorów sztuk teatralnych, ale połyka się "Świętoszka" wyjątkowo szybko nawet jak na dramat i jest to bardzo smaczna potrawa.

7.0/10

Molier był jednym z najbardziej rasowych zwierząt komediowych w historii nie tylko literatury, ale szeroko pojętej kultury w ogóle, co ta sztuka udowadnia, mimo że daleko jej do arcydzieła. "Świętoszek" nie jest zbyt złożony, właściwie z punktu widzenia charakterologicznego jest to sztuka zupełnie płaska: tytułowy bohater, definicja obłudy i podłości i niczego więcej, jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zupełnie podobnie jak w przypadku dramatów Goethego, w których nie dramatyzm jest pierwszą ani drugą jakością, tak samo najwyższa wartość epiki tego wielkiego pisarza leży daleko od epickości, to znaczy fabularności i narracji. Opowieść o zawiłych poszukiwaniach przez Wilhelma Meistra właściwej drogi życiowej, szczęścia i własnej tożsamości jest jako fabuła dość dziwaczna, momentami nawet niezgrabna, co w dużej mierze wyjaśnić można jeszcze raczkującym tak naprawdę (mimo setek już lat podwalin) gatunkiem powieści, ale w mierze nie mniejszej - stylem Goethego. Jak dramaty Niemca są dramatami uczuć, tak i ta proza jest opowieścią przede wszystkim uczuć, myśli, charakterów i rozmaitych filozofii życia, a nie ciągiem zdarzeń. To pół-, albo i ćwierć-fabuła: w reszcie jest "traktatem filozofii życia". Tak traktowana, staje się wieloma rzeczami naraz, tworzącymi specyficzne arcydzieło.

"Lata nauki Wilhelma Meistra" to długie godziny zapoznawania się z przemyśleniami Goethego na temat człowieka, życia i świata, starającego się ująć ludzki los (tu w szczególności inicjacyjny jego okres, w którym człowiek z najdojrzalszego choćby młodzieńca przeobraża się w prawdziwie dorosłego człowieka w poszukiwaniu własnych ścieżek, tytułowe "lata nauki") jak najgłębiej i jak najwnikliwiej, uwzględniając bardzo szerokie spektrum blasków i cieni, namiętności i rezygnacji, marzeń, ambicji, zwątpień, wewnętrznych konfliktów, żądzy, ideałów, zmienności nastroju, rozczarowań i przewrotności biegu zdarzeń. To wnikliwe studium psychologiczne młodej i wrażliwej osoby o cechach silnie introwertycznych, refleksyjnej, zagubionej w nieprzeniknionym świecie, próbującej odnaleźć jak najlepszą drogę, przesyconej pragnieniem piękna, o skłonnościach artystycznych lecz nie rasowego artysty, wahającej się między samotnością a socjalizacją - a także wiele innych szerszych i węższych portretów ludzkich, przekrój rozmaitych typów osobowości i uniwersalnych zachowań.

Goethe porusza szczególnie intensywnie kilka wybranych tematów częściowych, składających się na jego całościową wizję ludzkiego losu: odnajdziemy tu fascynujące rozważania na temat teatru i jego więzi z życiem (rozdziały dotykające Hamleta to niesamowity dialog dwóch literackich geniuszy), często uniwersalizowane do ogólnych przemyśleń o sztuce i uczuciach wyższych. Bardzo wiele miejsca poświęcone jest tematom damsko-męskim, czy mowa o najogólniej pojmowanej miłości, czy o zauroczeniach, czy długotrwałych związkach, czy zwyczajnych żądzach - wizja Goethego jest, jak w wielu innych przypadkach, po prostu szeroka, nie daje spójnego obrazu, przedstawiając miłość raz jako uczucie zgubne i najeżone niebezpieczeństwami, raz jako czystą i konstruktywną siłę niezrównaną z żadną inną. Księga będąca pamiętnikiem Aurelii zawiera dojrzale i śmiało podjętą tematykę konfliktu uczuć moralnych z przyrodzonymi skłonnościami.

Przy wytkniętej wcześniej lekkiej dysharmonii i nieco niezgrabnej zawiłości fabularnej (czasem przez długie rozdziały nie dzieje się właściwie nic poza rozmowami, kiedy indziej na kilku stronach Goethe mieści kilkanaście istotnych zdarzeń, które łatwo przegapić; choć bohater podróżuje po całych Niemczech, skutkiem nadmiernych zbiegów okoliczności porusza się w kręgu ciągle tych samych osób i można odnieść wrażenie, że w świecie przedstawionym wszyscy mają ze wszystkimi jakieś powiązania) powieść jest arcymistrzowska pod względem precyzyjnej i pięknej zarazem konstrukcji myśli bohaterów, w których ukazują się rozważania autora na wspomniane tematy. Zarówno formalny kunszt, jak i treściowe bogactwo imponują, a inteligentna obserwacja i głębia psychologiczna prowadzą do wielu spostrzeżeń spektakularnie ponadczasowych, nie tylko do cna aktualnych ponad dwieście lat, ale wręcz świeżych i wiele potrafiących wnieść. Nie wszystkie już pamiętam, ale dostrzegłem tu wiele wpływów na bardziej współczesnych pisarzy, szczególnie silnie nasuwały mi się podobieństwa do Prousta. Goethe łączy dokładność i mądrość filozofa z pięknem artysty i - może być, że przede wszystkim - autentycznością pełnokrwistego człowieka, który żył pełnią życia i wiele doświadczył.

Oceniam ją niżej, niż ją doceniam. Nie będę ukrywał, że trochę mnie zmęczyła ta lektura i ja męczyłem ją dość długo - jest bardzo obszerna, co w połączeniu z nieuniknioną archaicznością konstrukcji, u Goethego potęgowaną jeszcze specyficznym podejściem do fabuły, czyni z "Wilhelma Meistra" wyzwanie i w jakimś stopniu tłumaczy, dlaczego to literackie dzieło zostało na polski przetłumaczone i wydane tylko raz, w XIX wieku, i jeśli nie zechce się samemu wydrukować blisko pięciuset stron skanu egzemplarza z Biblioteki Uniwersytetu Jagiellońskiego, to się z nim w formie papierowej po prostu nijak nie zapozna (tłumaczy, aczkolwiek pozostawia ten fakt bardzo wstydliwym, jeśli nie skandalicznym dla polskiego wydawnictwa i czytelnictwa zarazem). Te jednak momenty, w których znajduje się pełne skupienie i zespala nie tyle z opowieścią, co z myślą Goethego, są bezcenne.

Recenzja dotyczy wyłącznie "Lat nauki Wilhelma Meistra", które Goethe ukończył jeszcze w XVIII wieku, nie uwzględnia wydanej ćwierć wieku później kontynuacji powieści, "Lat wędrówki...".

8.0/10

Zupełnie podobnie jak w przypadku dramatów Goethego, w których nie dramatyzm jest pierwszą ani drugą jakością, tak samo najwyższa wartość epiki tego wielkiego pisarza leży daleko od epickości, to znaczy fabularności i narracji. Opowieść o zawiłych poszukiwaniach przez Wilhelma Meistra właściwej drogi życiowej, szczęścia i własnej tożsamości jest jako fabuła dość dziwaczna,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Historia literatury światowej w dziesięciu tomach. Tom 6. Romantyzm Tadeusz Skoczek, praca zbiorowa
Ocena 4,5
Historia liter... Tadeusz Skoczek, pr...

Na półkach:

Liczyłem, że wkroczenie w epokę, w której powstało już trochę dzieł w miarę bliskich współczesnemu czytelnikowi, chociaż trochę odmieni ten cykl na lepsze, ale tak się niestety nie dzieje. W dalszym ciągu przy całej swojej wartości dydaktycznej "Historia literatury światowej" dysponuje szeregiem wad, od całkowitego braku unifikacji poszczególnych rozdziałów, przez bardzo nierówny poziom poszczególnych autorów, nadmierne skupianie się na kwestiach powiązanych z literaturą bardzo niebezpośrednio (byłoby to może jeszcze do przełknięcia, gdyby kwestie kardynalne doczekały się proporcjonalnie szerszej analizy, tymczasem przykładowo Goethemu jest tu poświęcone mniej więcej tyle samo miejsca co teatrowi koreańskiemu, w którym mniej jest roli literatury niż tańca i muzyki). Parę fragmentów jest bardzo interesujących, ale jestem już praktycznie pewien, że nic tej serii nie uratuje.

5.0/10

Liczyłem, że wkroczenie w epokę, w której powstało już trochę dzieł w miarę bliskich współczesnemu czytelnikowi, chociaż trochę odmieni ten cykl na lepsze, ale tak się niestety nie dzieje. W dalszym ciągu przy całej swojej wartości dydaktycznej "Historia literatury światowej" dysponuje szeregiem wad, od całkowitego braku unifikacji poszczególnych rozdziałów, przez bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedno z pierwszych detektywistycznych opowiadań w historii literatury jest dzisiaj bagatelką, ale bagatelką bardzo zgrabną i inteligentną. Poe od razu pojął to, czego wielu jego następców nie pojęło nigdy - że dopóki nie wpleciemy do kryminału sensownej dawki psychologii, to kryminał będzie dość pusty. Tutaj detektyw osiąga sukces dzięki wniknięciu w portret psychologiczny winowajcy, dając zarazem asumpt do krótkich, ale interesujących rozważań na temat relacji między umysłami ścisłymi a "humanistycznymi". Przyjemna jest też forma opowiadania - zamkniętego całości w jednym pomieszczeniu, w którym dwaj lub trzej mężczyźni rozprawiają przy fajce. Przeczytanie "Skradzionego listy" zajmuje jakieś dwadzieścia minut, więc warto się zapoznać z podwalinami literatury kryminalnej.

6.0/10

Jedno z pierwszych detektywistycznych opowiadań w historii literatury jest dzisiaj bagatelką, ale bagatelką bardzo zgrabną i inteligentną. Poe od razu pojął to, czego wielu jego następców nie pojęło nigdy - że dopóki nie wpleciemy do kryminału sensownej dawki psychologii, to kryminał będzie dość pusty. Tutaj detektyw osiąga sukces dzięki wniknięciu w portret psychologiczny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przez długi czas lektury myślałem, że będę mógł zacząć od słów "duże pozytywne zaskoczenie", a jednak muszę zacząć od stwierdzenia, że King to nawet słabszy pisarz, niż się spodziewałem. Pierwsza jedna trzecia, może nawet połowa "horroru wszech czasów" robi spore nadzieje - oczywiście żadna to literatura piękna, ale imponował mi intensywny psychologiczny podkład pod to, co miało się wydarzyć później. Portret byłego alkoholika zmagającego się z nawet złożonymi problemami emocjonalnymi i dysfunkcyjnymi myślami jest naprawdę niezły, ciężka historia rodziny Torrance'ów szczera i dość wiarygodna, prowadzenie opowieści wciągające, a ilość akcentów grozy znakomicie wyważona i zawieszona między wyobraźnią a rzeczywistością. Liczyłem już na naprawdę poważny horror psychologiczny, w którym, jak w najwybitniejszych i w gruncie rzeczy jedynych wartych zachodu horrorach, rzeczywistość makabry jest niedopowiedziana, zaś sednem są trudne myśli i emocje.

Wszystko to szlag trafia, podkład psychologiczny okazuje się być podkładem pro forma, bo gdy zaczyna się "konkret", King bardzo szybko pozbawia odbiorcę możliwości własnej interpretacji zdarzeń i rozkoszy przebywania pomiędzy realnością a wyobrażeniem i otwiera swój cyrk pełen ruszających się gaśnic, ożywionych zwierząt wyciętych z żywopłotu, groteskowo niesubtelnych myśli, którymi przemawia hotel, rozkładających się ciał - bombarduje tym wszystkim bez zbędnego budowania napięcia z prędkością karabinu maszynowego. Poczytny pisarz nie daje złudzeń: to wszystko się dzieje, tak, mamy do czynienia z infantylną opowieścią o obdarzonym siłą sprawczą hotelu nawiedzonym przez duchy złych ludzi, którzy popełniali w nim przez lata nieładne rzeczy - a nie z rzetelnym obrazem stopniowego popadania w obłęd pod wpływem osamotnienia, łaknienia alkoholu, tłumionych emocji i natrętnych myśli, na jaki można było liczyć.

Wraz z degeneracją treści pada też forma - o ile na początku język Kinga jest prosty i nieciekawy, ale przyzwoity, o tyle im dalej w las, tym więcej momentów grafomańskich, zdarzy się nawet pod koniec bardzo mdły patos. Przebijanie narracji nagłymi myślami bohaterów, z założenia zabieg bardzo fajny i na początku wychodzący co najmniej nieźle (choć Faulkner to to nie jest), z czasem jest wykorzystywany coraz bardziej koszmarkowato.

Pierwszą połowę przeczytałem szybko i z dużą przyjemnością, więc nie mogę się za bardzo znęcać w ocenie, ale to jest aż smutne, jak "niekoronowany król horroru" zawiódł w kluczowym momencie. Niesamowite, jak świetne kino Kubrick potrafił wydusić z tej mielizny.

5.0/10

Przez długi czas lektury myślałem, że będę mógł zacząć od słów "duże pozytywne zaskoczenie", a jednak muszę zacząć od stwierdzenia, że King to nawet słabszy pisarz, niż się spodziewałem. Pierwsza jedna trzecia, może nawet połowa "horroru wszech czasów" robi spore nadzieje - oczywiście żadna to literatura piękna, ale imponował mi intensywny psychologiczny podkład pod to, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć pewnie wielu osobom, które zdołają przeczytać opus magnum Grassa, "Blaszany bębenek" będzie kojarzył się przede wszystkim z masywną, niekończącą się epopeją o niezwykłych losach Oskara Matzeratha (mi też trochę będzie), to nie fabuła jest jego pierwszą zaletą (wydaje mi się, że nie zrozumiał tego Volker Schlöndorff, ekranizując powieść w zbyt fabularno-naśladowczym stylu). Historia właściwie tę powieść nawet trochę ogranicza, bo przyczynia się do jej głównych grzechów - rozwleczenia i wynikającej zeń nierówności.

Grass nie przeszedł do historii literatury dlatego, że wymyślił kilkadziesiąt osobliwych zdarzeń, ale dlatego, że w wyjątkowy sposób potrafił opisywać rzeczywistość, jaka by ona nie była, osobliwa czy zupełnie zwyczajna. Maniera narracyjna jest tutaj niemal wszystkim, reszta niemal niczym. Główny bohater i narrator spogląda na wszystko w absurdalny, groteskowy, wypaczony sposób, oderwany kompletnie od utartych schematów interpretacji rzeczywistości, przepełniony absolutnie jedynym w swoim rodzaju, sardonicznym humorem, jakby żył w świecie zupełnie obcych normalnym ludziom wartości estetycznych, moralnych, aspiracji życiowych. Wielkie cierpienie może tu być opisane żartobliwie, a coś zupełnie błahego jak mistyczne objawienie, radość i dowcip miesza się ze smutkiem i powagą egzystencjalnych zagadnień i nie pozwala od siebie oddzielić. Autor zespolił ten niesamowity sposób relacjonowania zdarzeń z godną mu postacią Oskara, człowieka z obsesją na punkcie blaszanych bębenków (metafora uprawiania literatury czy szerzej sztuki to tutaj mój najpewniejszy strzał, pasuje jak ulał), który w wieku trzech lat w postawie braku akceptacji zasad rządzących światem dorosłych postanowił przestać fizycznie rosnąć i przez długie lata ukrywać się za maską dziecięcego ciała. Balansuje na granicy przewrotności i zaburzenia psychicznego, co - jakby mało już było maniery interpretacji otoczenia i wplecenia w jego życie mnóstwa niezwykłych zdarzeń - podkreślane jest jeszcze przeplataniem trybu pierwszoosobowego z trzecioosobowym z dużą intensywnością. Absurd potęguje bardzo wysoka erudycja, znajomość szeroko pojętej kultury, jaką autor popisuje się za pośrednictwem opowieści wiecznego trzylatka.

Prowadzi to do narodzenia się specyficznej, sardonicznej i naturalistycznej odmiany realizmu magicznego, niczym niemal nieprzypominającego mglistych, metafizycznych powieści latynoamerykańskich, ale dającego podobny efekt w swojej wymowie: poprzez magiczne spojrzenie na szarą rzeczywistość "Blaszany bębenek" przypomina i uwypukla fakt, że szara rzeczywistość jest w gruncie rzeczy niewyjaśnionym absurdem, wariactwem i niemożliwością; operując dziesiątkami groteskowych zdarzeń mówi, że nic nie jest równie groteskowe jak sam fakt istnienia czegokolwiek, a zwłaszcza pod taką postacią, jaka jest nam dana. Podkreśla to jeszcze umieszczenie w tle opowieści obrazów drugiej wojny światowej, absurdu nieskończenie mrocznego, ale wciąż potężnego absurdu.

Realmagiczna maniera towarzyszy czytelnikowi praktycznie bez przerwy, natomiast poziom języka jest już nierówny. Zdarzają się w "Blaszanym bębenku" fragmenty literatury naprawdę wielkiej, jeśli nie gigantycznej, ale są bardzo krótkie i Grass zachował je tylko dla kulminacyjnych momentów - bawi się tam składnią i fleksją, strzela długimi, bardzo dynamicznymi zdaniami, wspina na wyżyny liryzmu. Poza tym jest na ogół po prostu dobrze, a czasami forma jakby spada i krótkimi fragmentami można odnieść wrażenie, że czyta się normalną prozę. Nic dziwnego, bo ciężko trzymać gardę przez tyle długich stron - i za to można mieć pretensje do Grassa, że nie ścieśnił trochę i tym samym nie zintensyfikował swojego działa, mogłoby się wtedy stać powieścią wielką. Pozostaje świetną.

8.0/10

Choć pewnie wielu osobom, które zdołają przeczytać opus magnum Grassa, "Blaszany bębenek" będzie kojarzył się przede wszystkim z masywną, niekończącą się epopeją o niezwykłych losach Oskara Matzeratha (mi też trochę będzie), to nie fabuła jest jego pierwszą zaletą (wydaje mi się, że nie zrozumiał tego Volker Schlöndorff, ekranizując powieść w zbyt fabularno-naśladowczym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zgrabna, przystępna i interesująca pogadanka o architekturze, która nie wgłębia się w żaden konkretny obszar, a raczej ma zainspirować laika do zainteresowania architekturą i w jakimś stopniu urbanistyką poprzez szereg ciekawostek, mini-wykładów, prezentacje wyjątkowych budowli i wyjaśnienie niektórych mechanizmów, jakie doprowadziły do powstania bloków, wieżowców czy gotyckich katedr. Na pewno nie jest to zbyt sensowna pozycja dla kogoś od dawna zainteresowanego architekturą, ale nie jest też przeznaczona wyłącznie dla całkowitych laików. Wykład jest poprowadzony żwawo, rzetelnym ale przyjaznym i przejrzystym językiem, zawierającym nutę szerszej refleksji.

Największą bolączką książki jest poświęcenie irracjonalnie dużej części tekstu wieżowcom, budowlom moim zdaniem umiarkowanie ciekawym i przede wszystkim bardzo dalekim od codziennego i nawet niecodziennego życia znacznej większości odbiorców tej publikacji. Pierwsza część, o ewolucji budownictwa mieszkalnego, mieszająca wątki architektoniczne z urbanistycznymi, jest bardzo dobra i przeczytałem ją w mgnieniu oka, podobnie jak trzecią, przyglądającą się kilku wybranym zabytkom. Drugą męczyłem dość długo. Szkoda, że nie skrócono jej trochę, żeby poświęcić więcej uwagi dwóm pozostałym, ciekawszym i ważniejszym.

7.0/10

Zgrabna, przystępna i interesująca pogadanka o architekturze, która nie wgłębia się w żaden konkretny obszar, a raczej ma zainspirować laika do zainteresowania architekturą i w jakimś stopniu urbanistyką poprzez szereg ciekawostek, mini-wykładów, prezentacje wyjątkowych budowli i wyjaśnienie niektórych mechanizmów, jakie doprowadziły do powstania bloków, wieżowców czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mimo że w Polsce, a co dopiero na terenach dawnych i obecnych Niemiec, znajdziemy wiele miast ciekawszych i piękniejszych niż Legnica, to książkę pana Makucha czyta się z wielkim zainteresowaniem i przyjemnością. Czuć, że to człowiek z prawdziwą pasją dla swojego miasta i już samo obcowanie z taką pasją jest miłym doświadczeniem, a do tego dochodzą jeszcze naprawdę interesujące opowieści o Legnicy, naświetlające większe i mniejsze ciekawostki ze starszych i nowszych czasów, pobudzające wyobraźnię, przedstawione z nutą bajarstwa. Liegnitz ma o sobie do powiedzenia niemało, aczkolwiek oczywiście nie jest to Paryż czy nawet Wrocław, więc żeby całkiem niekrótka i czysto faktograficzna książka o tym mieście podtrzymywała uwagę czytelnika, potrzeba od autora wymiernego wkładu własnego. Tym jest tutaj zachowanie odpowiednich proporcji pomiędzy natężeniem suchych, kronikarskich faktów a narracją oraz zgrabne łączenie historii, które nie są ze sobą powiązane w sposób oczywisty. Praca godna uznania.

7.5/10

Mimo że w Polsce, a co dopiero na terenach dawnych i obecnych Niemiec, znajdziemy wiele miast ciekawszych i piękniejszych niż Legnica, to książkę pana Makucha czyta się z wielkim zainteresowaniem i przyjemnością. Czuć, że to człowiek z prawdziwą pasją dla swojego miasta i już samo obcowanie z taką pasją jest miłym doświadczeniem, a do tego dochodzą jeszcze naprawdę...

więcej Pokaż mimo to