rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Lepiej być

„Holocaust F” Cezarego Zbierzchowskiego, wydany w 2013 roku, wspominam jako jedną z najlepszych polskich powieści science fiction dwudziestego pierwszego wieku. Zanim jednak do niej wrócę (a potem przeczytam „Distortion” – najnowszą powieść autora), napisać chcę kilka słów o opowiadaniach. To właśnie w nich, stworzone przez autora i konsekwentnie odwiedzane w późniejszej twórczości, „uniwersum Rammy” zaczęło nabierać kształtu. „Requiem dla lalek”, wydane pierwotnie przez wydawnictwo „Fantasmagoricon” i rozszerzone potem o trzy dodatkowe teksty („Garcia”, „Płonąc od środka”, „Smutek parseków”) w e-bookowym wydaniu „Powergraphu”, jest świetnym wprowadzeniem do twórczości Zbierzchowskiego.

Akcja wszystkich opowiadań osadzona jest w przyszłości (ciężko wyrokować jak odległej – nie ma tu jednoznacznych podpowiedzi), w świecie podobnym do naszego (mamy tu chociażby znane nam marki samochodów czy religie). Kraje, narodowości i miasta nazywają się jednak inaczej (np. mamy tu państwo Remarku, gdzie mieszają arejczycy, których obowiązującą religią jest wiara w Dzeusa i resztę greckiego panteonu – dobrze wiemy, że to odpowiednik „naszego” Bliskiego Wschodu i islamu). Ramma z kolei to domena supernowoczesnej i zepsutej do cna zachodniej cywilizacji. Pomysł na taki świat przedstawiony jest dość oryginalny, pozwalający na dużą swobodę fabularną przy jednoczesnym zachowaniu sedna jej przekazu – świat Rammy to rzeczywistość ziszczona w jakimś równoległym wszechświecie, który ma jednak bardzo dużo cech wspólnych z naszym.

Możemy założyć, że wszystkie historie dzieją się w tym samym uniwersum (nawet jeśli nie znajdziemy w tekście żadnego nawiązania – jak chociażby w „Bestiariuszu” czy „Płonąc od środka”). Kilka z nich warto znać przed „Holocaustem F” – ich lektura pozwala lepiej zrozumieć fabułę i ideę powieści. Mowa tu o otwierającym zbiór opowiadaniu „Innego nie będzie”, „Bezludziu” a także o „Limfy szklance”, „Garcii” czy tytułowej noweli „Requiem dla lalek” – dwa pierwsze to wręcz lektura obowiązkowa.

Świat Rammy jest cywilizacją przeżartą przez technologię, zdehumanizowaną maszynerią społeczną, której elementy borykają się z typowymi dla tak ukształtowanego świata problemami. Nuda, apatia, nieograniczony dostęp do internetu (tutaj nosi on nazwę „Synetu”, który wyewoluował potem w niosącą zagładę „Synergię”), postępująca alienacja, upadek wartości, problemy z odnalezieniem własnego miejsca w świecie, definicji własnego człowieczeństwa i ciągła gonitwa za czymś co da choć złudzenie istotności („Lepszy martwy kot niż pustka” – jak mówi Tim, główny bohater „Miejsca przy drodze”). Takim światem wstrząsa nie tylko przychodzące na myśl dukajowe „nolensum” ale również konflikty zbrojne, religijne, ideologiczne – Zbierzchowski strawestował znane nam realia w dość wynaturzony sposób, używając do tego odniesień do znanej nam kultury, popkultury, nauki, polityki, religii i historii. Otrzymujemy dość smutną, sprawnie napisaną fantastykę socjologiczną, nazywaną przez samego autora „humanistycznym science fiction”, gdzie człowiek skazany na zagładę uporczywie walczy o własne życie i przetrwanie, choć wszystko zdaje się przeczyć sensowności i celowości tejże walki. Tak właśnie – nadchodzi apokalipsa, ale nie taka jakiej moglibyśmy się spodziewać. Nie w wymiarze globalnym, lecz jednostkowym – dokładnie jak w wykorzystanym przez autora wierszu Czesława Miłosza „Piosenka o końcu świata”. Koniec świata bowiem jest zawsze doświadczeniem indywidualnym – codziennie dochodzi do niego przecież tysiące razy.

Tak widziana apokalipsa jest głównym motywem opowiadania otwierającego zbiór – debiut Zbierzchowskiego jest naprawdę mocny i bardzo udany. „Innego nie będzie” – tak jak we wspomnianym wierszu naszego noblisty, dochodzi tu po prostu do końca świata (ciekawostka: idea tego wiersza pojawia się też w dokładnie tej samej roli w „Ćmie” Jakuba Bielawskiego, najlepszej powieści grozy jaka wyszła w Polsce w 2019 roku). Jest to tekst ważny w kontekście całego uniwersum, poznajemy podstawy budowy świata, pojęcie „plazmatu” oraz wyraźną wskazówkę przez jaki pryzmat należy odczytywać inne opowiadania zbioru. Duch Philipa K. Dicka, który obecny jest w każdym tekście (raz mniej a raz bardziej), manifestuje się tutaj wyjątkowo mocno. Połączenie Miłosza i Dicka wydawać się może karkołomne – nic bardziej błędnego, idea świata uwięzionego w materii, który jest kreacyjnym błędem ułomnego Demiurga idealnie pasuje tutaj do myśli Miłosza.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/11/requiem-dla-lalek.html

Lepiej być

„Holocaust F” Cezarego Zbierzchowskiego, wydany w 2013 roku, wspominam jako jedną z najlepszych polskich powieści science fiction dwudziestego pierwszego wieku. Zanim jednak do niej wrócę (a potem przeczytam „Distortion” – najnowszą powieść autora), napisać chcę kilka słów o opowiadaniach. To właśnie w nich, stworzone przez autora i konsekwentnie odwiedzane w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wszystko i nie wszędzie jest dla nas

W oczekiwaniu na „Niezwyciężonego” – nowy komiks Rafała Mikołajczaka, który zapowiada oficyna Booka – przypomnijmy sobie jego książkowy pierwowzór. Krótka powieść Stanisława Lema, która po raz pierwszy ukazała się w 1964 roku w zbiorze „Niezwyciężony i inne opowiadania”, kontynuuje myśl autora mistrzowsko sfabularyzowaną we wcześniejszej „Solaris” i sfinalizowaną potem w jednej z najlepszych powieści Mistrza – „Fiasku”. Ludzie, uzbrojeni w naznaczone antropocentryzmem szkiełko i oko, spotykają Obcość.

„Niezwyciężony”, krążownik drugiej klasy, największy statek jakim dysponowała baza w konstelacji Liry, ląduje na pustynnej planecie „Regis III”. Zadaniem załogi, dowodzonej przez apodyktycznego astrogatora Horpacha, jest odnalezienie „Kondora”, bliźniaczej jednostki, z którą jakiś czas temu urwał się kontakt. Głównym bohaterem powieści jest nawigator Rohan, zastępca Horpacha, który stopniowo odkrywa tajemnice marsopodobnego globu. Białkowo-węglowe życie występuje tu tylko w głębi oceanów, na lądach mamy wyłącznie bezkresne pustynie. Załoga znajduje też tajemnicze konstrukcje z niby-metalu – „miasto” przywodzące na myśl lokację opisaną przez Lovecrafta w słynnym opowiadaniu „W górach szaleństwa”. Czujemy dreszcze na plecach, prawdziwy horror zaczyna się jednak dopiero, gdy odnaleziony zostaje wrak „Kondora”. Grozę wywołaną tym, co znajduje się na jego pokładzie potęguje jeszcze jedno odkrycie. Ekipa badawcza z „Niezwyciężonego” trafia na wielką, czarną „chmurę”, która zdaje się mieć tylko jeden cel – zniszczenie przybyszów z innej planety.


„Niezwyciężony” jest po trosze powieścią grozy, twardą fantastyką naukową a nawet do pewnego momentu zagadką detektywistyczną spod znaku starszego o pięć lat „Śledztwa”. Świat przedstawiony powieści budowany jest przez autora na bardzo solidnych fundamentach naukowych. Stanisław Lem wspominał z uśmiechem po latach pewne błędy, które zostawił w fabule, ale potwierdził tym samym fakt, że pisał powieść, u podstaw której stał paradygmat naukowy – co jest podstawą hard science fiction. Bohaterowie, uzbrojeni w dorobek wiedzy naszej cywilizacji, badają obcą planetę, interpretują wyniki i próbują tłumaczyć niesamowite zjawiska, jakie ich spotykają. I co się dzieje?

Okazuje się, że wszystkie probierze rzeczywistości zastanej na Regis III są nieprzydatne. Jak wytłumaczyć to, co spotkało załogę „Kondora”? Czym są pokłady metalu odkryte na głębokości sugerującej ich kilkumilionowy wiek? Czym są miriady malutkich, owadopodobnych „żyjątek”, formujących się w kilometrowe chmury, które bezlitośnie atakują przybyszów? Wszystkie hipotezy naukowe, za pomocą których uczeni z „Niezwyciężonego” próbują wyjaśnić to, co ich spotyka, upadają – potrzeba zatem „hipotez szalonych”, wychodzących daleko poza normalny tok rozumowania i naukowe teorie. Aby przetrwać na niegościnnej planecie, trzeba wyrzucić brzytwę Ockhama i przyjąć więcej założeń niż zdaje się potrzebne. Niesie to jednak paraliżującą grozę, ponieważ wszystkie klecone naprędce wyjaśnienia, potęgują tylko wrażenie niesamowitości wydarzeń i obcości napotkanego „bytu”. Końcowe doświadczenie bezpośredniej interakcji z „nekrosferą”, z tą swego rodzaju „szarą mazią” (gray goo), jest niemal mistyczne, niepojęte i religijne. Groza pochodzi właśnie z niewytłumaczalności, z tego pierwotnego, prehistorycznego wrażenia obcowania z absolutem, który był zarzewiem religii.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/10/niezwyciezony.html

Nie wszystko i nie wszędzie jest dla nas

W oczekiwaniu na „Niezwyciężonego” – nowy komiks Rafała Mikołajczaka, który zapowiada oficyna Booka – przypomnijmy sobie jego książkowy pierwowzór. Krótka powieść Stanisława Lema, która po raz pierwszy ukazała się w 1964 roku w zbiorze „Niezwyciężony i inne opowiadania”, kontynuuje myśl autora mistrzowsko sfabularyzowaną we...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Koszmarna teofania

„Trzy stygmaty Palmera Eldritcha” zaliczane są do najbardziej złożonych, skomplikowanych i zarazem najlepszych powieści Philipa K. Dicka. Jest to też jeden z jego wyjątkowo osobistych utworów, w którym próbował mierzyć się z własnymi, głęboko skrywanymi lękami. Dick wspominał, że ta książka po napisaniu przerażała go tak bardzo, że nie potrafił do niej wrócić, aby wykonać autorską korektę. Dziś spotkamy się z istotą, którą niektórzy mogą nazwać Bogiem. A inni Szatanem.

Zaczniemy jednak od pewnego opowiadania, które wyszło drukiem w czasopiśmie „Amazing” w 1963 roku. „In the Days of Perky Pat” (w Polsce opowiadanie to ukazało się pięciokrotnie i za każdym razem miało inny tytuł – ostatnio był to „Czas wesołej Pat” z „Raportu mniejszości”) opowiada o resztkach ludzkości, które, zamiast próbować odbudować Ziemię po wojnie nuklearnej, bawią się lalkami w stylu Barbie, wspominając w ten sposób „utracone życie” i realizując swoje eskapistyczne potrzeby. Dick wykorzysta ten wątek fabularny w nieco zmienionej formie w przyszłości, właśnie w „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha” – ocaleli z zagłady będą tutaj kolonistami na Marsie a ich eskapizm pełnił będzie nieco inną funkcję.

„In the Days of Perky Pat” napisane zostało w słynnej, dickowej „szopie”, w której on sam uciekał od świata i pisał powieść za powieścią. Pewnego dnia, w drodze do swojego azylu, Dick doznał przerażającej wizji, bardzo podobnej do tej opisanej wcześniej w „Kosmicznych marionetkach”. „Szedłem sobie kiedyś wiejską drogą do mej szopy, mając przed sobą osiem godzin pisania w całkowitej izolacji od reszty ludzkości: spojrzałem w niebo i zobaczyłem twarz. To znaczy nie widziałem jej w pełnym tego słowa znaczeniu, była tam jednak i to nie ludzka – raczej jako uosobienie zła doskonałego. (***) Twarz była ogromna; wypełniała ćwierć nieba. Zamiast oczu miała puste szczeliny; metalowa, okrutna – najgorsze zaś, że to był Bóg.” Dick upatrywał źródeł tej wizji w swoim dzieciństwie, kiedy to ojciec opowiadał mu o koszmarach pierwszej wojny światowej, zakładając przy tym metalową maskę gazową, której mały Philip najzwyczajniej się bał. Wizja ta wynikać też mogła z głębokiego kryzysu wiary i religijności, który trapił wówczas autora. W sumie mogło jej też wcale nie być. Bóg-Ojciec-Demon – takie strachy można było wyegzorcyzmować tylko poprzez tworzenie literatury. „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha” wychodzą w 1965 roku nakładem wydawnictwa „Doubleday” (debiut Dicka pod egidą tego wydawcy) i zostają nominowane do Nebuli w kategorii „najlepsza powieść”.

Philip K. Dick znowu umieszcza akcję w świecie przyszłości i jak zwykle są to czasy zbyt bliskie, aby przedstawione w fabule nowinki techniczne i zdobycze cywilizacji miały szanse zaistnieć w rzeczywistości. Autor odcina się tym samym od większości twórców science fiction tego okresu i traktuje ten gatunek wybitnie instrumentalnie – ważniejsza jest idea jako taka, a nie rekwizyty. Świat jest na krawędzi zagłady klimatycznej – potworne upały wygnały ludzkość do specjalnie chłodzonych budynków i stały się przyczyną przymusowych zsyłek części populacji na Marsa. Koloniści żyją w strasznych warunkach, które nie poprawią się, dopóki ci nie zaprzestaną uciekać od rzeczywistości we wspomnienia „poprzedniego życia” i stawią czoło realiom swego nowego domu (sytuacja analogiczna do tej z „Czasu wesołej Pat”). Sposobem na zachowanie zdrowych zmysłów jest specjalny, nielegalny halucynogen o nazwie „Can-D”. Przenosi on umysły zażywających go „Marsjan” na wspólną płaszczyznę egzystencji, gdzie wcielają się oni w postacie wzorowane na lalkach – tak, dokładnie takich jak we wspominanym opowiadaniu. Z każdej takiej podróży trzeba jednak wrócić – obudzić się w prowizorycznym baraku ze wzrokiem wlepionym w domek dla lalek z Waltem i Pat w środku. Przyjmowanie narkotyku i rozbudowa zestawów „Perky Pat” staje się stylem życia kolonistów i ich uzależnieniem.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/10/trzy-stygmaty-palmera-eldritcha.html

Koszmarna teofania

„Trzy stygmaty Palmera Eldritcha” zaliczane są do najbardziej złożonych, skomplikowanych i zarazem najlepszych powieści Philipa K. Dicka. Jest to też jeden z jego wyjątkowo osobistych utworów, w którym próbował mierzyć się z własnymi, głęboko skrywanymi lękami. Dick wspominał, że ta książka po napisaniu przerażała go tak bardzo, że nie potrafił do niej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ohyda

W Polsce zwykło się określać policjantów „glinami” lub pogardliwie „psami”. W krajach anglojęzycznych to „pigs”, czyli po prostu „świnie”. Określenie to sugeruje oczywiście niechęć, odrazę i ma być z założenia obraźliwe. Nazwanie „świnią” Bruce’a Robertsona, głównego bohatera „Brudu”, jest też obraźliwe – tylko, że dla świń. Policjant z edynburskiego posterunku, zajmujący się sprawami kryminalnymi, jest najbardziej odrażającym protagonistą jakiego spotkałem nie tylko w powieściach Irvine’a Welsha, ale i chyba w literaturze w ogóle. Kim jest ta kreatura?

Facet mieszka w stolicy Szkocji i pracuje jako detektyw śledczy w tamtejszej policji. Pragnie awansować z sierżanta na inspektora, ponieważ uważa, że mu się to należy za długie lata pracy. Według jego opinii pomóc mu to może w odzyskaniu żony, która odeszła i nie chce mieć z nim już nic wspólnego. Może uda się to po zimowym urlopie, który już sobie zaplanował w burdelach Amsterdamu. Niestety urlopowe plany biorą mocno w łeb – brutalne morderstwo czarnoskórego dziennikarza, syna ambasadora Ghany, stawia cały wydział zabójstw na głowie. Robertson, chcąc nie chcąc, musi przejąć dowodzenie w śledztwie a dodatkowo, wraz z kolegami, wziąć udział w szkoleniu na temat świadomości rasowej. Najwidoczniej edynburscy policjanci mają problem z innym kolorem skóry niż swój. Na szczęście po trudach i znojach dnia przychodzi wieczór, który Bruce spędza upijając się do nieprzytomności w pobliskiej knajpie, we własnym domu przy jakimś ostrym pornolu albo szukając wrażeń w domach publicznych.

W książce znajdujemy ohydę, zgodnie z pierwotnym, właściwszym dla niej tłumaczeniem słowa „Filth” – oryginalnego tytułu powieści („Ohydę” wydał Zysk i S-ka w 2003 roku z tym samym przekładem – Jacka Spólnego). Narratorem jest oczywiście Bruce, więc wszystko o czym czytamy jest przedstawione tylko z jego punktu widzenia i przefiltrowane prze jego zepsuty aparat interpretacji rzeczywistości. Cały świat to w jego oczach to ohydne, brudne i parszywe miejsce, w którym panuje smród i rozkład. Dziwki, pedały, downy i szmaty to najmilsze z określeń jakimi określa innych ludzi. Degenerat nie szczędzi też szczegółowych opisów swoich własnych przypadłości i kłopotów z higieną – ma straszną wysypkę w kroczu, sraczkę i hemoroidy, które drapie do krwi i nawet nie chce mu się potem umyć rąk. Jego mieszkanie, zapuszczone po rozstaniu z żoną, to najprawdziwsza Sodoma i Gomora. Pralka nie działa, zlew zapchany a skarpety, gacie i spodnie są sztywne od potu, brudu i czegoś tam jeszcze. Bruce w dodatku ma tasiemca – ale o tym później, bo to naprawdę świetny motyw powieści.

Mizogin, rasista, szowinista, seksista, pijak, cham, socjopata, drań i bydlak. Długo można wymieniać negatywne cechy charakteru Robertsona, ale jednego jednak mu odmówić nie sposób – inteligencji. I to jest najbardziej przerażające, ponieważ wykorzystuje ją w bezwzględny i zdecydowany sposób. Nie ma takiego świństwa, do którego by się nie posunął ani człowieka, którego by nie zniszczył, jeśli mogłoby to przynieść mu jakąś wymierną korzyść. Albo nawet gdyby nie przyniosło. Nie uznaje żadnych świętości, nie respektuje żadnych granic – podpuszcza jednych kolegów z komisariatu na drugich, szantażuje „teczkami” wypełnionymi wstydliwymi faktami, konfabuluje, manipuluje i kłamie. Włos na głowie jeży dodatkowo fakt, że jest to policjant, czyli ktoś, kto powinien bronić ludzi i zapewniać im bezpieczeństwo.

Całość na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/10/brud.html

Ohyda

W Polsce zwykło się określać policjantów „glinami” lub pogardliwie „psami”. W krajach anglojęzycznych to „pigs”, czyli po prostu „świnie”. Określenie to sugeruje oczywiście niechęć, odrazę i ma być z założenia obraźliwe. Nazwanie „świnią” Bruce’a Robertsona, głównego bohatera „Brudu”, jest też obraźliwe – tylko, że dla świń. Policjant z edynburskiego posterunku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nowe rozdanie

Po całej serii powieści poruszających najważniejszy motyw w twórczości Philipa K. Dicka, czyli zwątpienie w prawdziwość otaczającego nas świata i świadectwo zmysłów, czas na coś lżejszego. „Doktor Bluthgeld” jest jedną z powieści najprostszych w odbiorze – Dick nie próbuje demaskować fałszu rzeczywistości i nie filozofuje zanadto. Napisał po prostu rzecz, dzięki której wyraził pewne swoje obawy co do przyszłości. Była ona konsekwencją swoich czasów – apogeum zimnej wojny.

W 1963 roku Philip K. Dick, mieszkający wtedy w zachodniej części hrabstwa Marin, napisał powieść o roboczym tytule „In Earth’s Diurnal Course: A Terran Odyssey”. Kryzys kubański, który kilka miesięcy wcześniej postawił na nogi cały świat, obudził inne autorskie niepokoje niż dotychczasowe – Dick poważnie spodziewał się końca świata. Gdy w 1964 roku maszynopis trafił do wydawnictwa Ace Books, zmieniono jego tytuł na „Dr. Bloodmoney or: How We Got Along After the Bomb”, co było jawnym nawiązaniem do tytułu filmu, który w styczniu tego samego roku pojawił się w kinach i wywołał gigantyczny szum. Stanley Kubrick pokazał światu jedną ze swoich najważniejszych produkcji – „Dr. Strangelove or: How I Learned to Stop Worrying and Love the Bomb” – w której bezpardonowo i jadowicie wyszydził zimnowojenną politykę wzajemnego odstraszania.

Doktor Merkwuerdigichliebe, niemiecki nazista, ukrywający się pod nazwiskiem Strangelove, nie jest głównym bohaterem filmu Kubricka. Podobnie zresztą doktor Bluthgeld, czyli dokładnie „Dr. Bloodmoney”, nie jest główną postacią powieści Dicka. Obaj jednak uosabiają to, w czym autor powieści widział samo zło – pracę dla idei masowej zagłady w imię rzekomego bezpieczeństwa narodowego. „Dr. Strangelove…” opowiada o wydarzeniach prowadzących do hekatomby, „Doktor Bluthgeld” sięga dalej i pokazuje co może być potem – jak ludzie „pojednają się z bombą”. Ta zbieżność jest oczywiście przypadkowa (Dick napisał książkę przed premierą filmu), ale warto zwrócić na nią uwagę, gdyż powieść opowiada o życiu po apokalipsie w nieco inny sposób, niż można byłoby się spodziewać.

W 1972 roku, w wyniku pomyłki w obliczeniach słynnego naukowca doktora Bluthgelda, doszło do radioaktywnego skażenia całej planety. Doktor, po dziewięciu latach, pod fałszywym nazwiskiem jako Jack Tree, mieszka w hrabstwie Marin i zmaga się z traumami przeszłości. Dick przedstawia też innych bohaterów – doktor Stockskill leczy pana Tree, który wpada w coraz większą paranoję; Stuart McConchie sprzedaje telewizory w sklepie pana Fergessona; beznogi, bezręki, ale za to obdarzony zdolnością telekinezy i prekognicji „fokomelik” Hoppy Harrington stara się o pracę w owym sklepie; a pani Bonny Keller, „najpiękniejsza kobieta w hrabstwie”, nudzi się ze swoim mężem. Poznajemy też małżeństwo Dangerfieldów, które zostaje wysłane w kosmos, aby, jako pierwsza ludzka para w historii, zatknęło amerykańską flagę na Marsie i założyło tam kolonię. I wtedy, pewnego zwykłego dnia, zupełnie bez ostrzeżenia, dochodzi do nagłego ataku jądrowego.

„Doktor Bluthgeld” opowiada o układaniu sobie życia na nowo przez tych, którzy przetrwali. Osią fabuły jest po prostu życie „po bombie” i codzienne próby uczynienia egzystencji jak najbardziej znośną i w miarę przypominającą minione czasy. Minęło siedem kolejnych lat, mamy rok 1988 i świat po apokalipsie. Chociaż tak naprawdę „apokalipsa” to za dużo powiedziane – wizja Dicka w niczym nie przypomina tej z „Drogi” Cormaca McCarthy’ego, czy chociażby z „Mad Maxa”. To nie jest też świat prorokowany przez Alberta Einsteina, który mówił, że „nie wie jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie na kije i kamienie”. Świat po ataku jądrowym nie odbiega drastycznie od tego, który istniał przed nim. W Stanach Zjednoczonych ludzie skupili się w małe enklawy rządzące się swoimi prawami, a życie przeniosło się z miast na tereny wiejskie. Dick pisze co prawda o mutacjach (niektóre są zaskakujące – psy przeszły gigantyczny skok ewolucyjny i zaczęły się uczyć ludzkiej mowy), chorobach popromiennych, awitaminozach, zmutowanych kotach pożerających ludzkie dzieci – ale ogólnie nie jest tego dużo.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/09/doktor-bluthgeld.html

Nowe rozdanie

Po całej serii powieści poruszających najważniejszy motyw w twórczości Philipa K. Dicka, czyli zwątpienie w prawdziwość otaczającego nas świata i świadectwo zmysłów, czas na coś lżejszego. „Doktor Bluthgeld” jest jedną z powieści najprostszych w odbiorze – Dick nie próbuje demaskować fałszu rzeczywistości i nie filozofuje zanadto. Napisał po prostu rzecz,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawdziwe kłamstwa

Wiele powieści Dicka powstało na bazie wcześniejszych opowiadań. Dziś zajmiemy się powieścią opartą fabularnie na starszych krótkich formach Dicka i nawiązującą do jednej z poprzednich powieści – tym razem do „Simulakry”. Różnica jest tylko taka, że „Prawda półostateczna” to zbiór pomysłów nie z jednego, lecz kilku opowiadań.

W styczniu 1953 roku w magazynie „Galaxy Science Fiction” ukazało się opowiadanie „The Defenders”. Walczący ze sobą Amerykanie i Sowieci schowali się pod ziemią, a wojnę na górze toczą specjalne roboty bojowe, zwane „ołowiakami”. Dwa lata później opublikowany został tekst „The Mold od Yancy”, w którym Philip K. Dick przedstawił, wzorowanego na ówczesnym prezydencie Stanów Zjednoczonych, wielkiego totalitarnego przywódcę, który podobnie jak w „Simulakrze” okazuje się nieprawdziwy. A po kolejnych dwóch latach można było przeczytać „The Unreconstructed M”, gdzie autor wziął na tapetę ideę kłamstw i fabrykacji przeszłości. Wszystkie te historie znajdziemy w „Opowiadaniach zebranych Philipa K. Dicka” wydanych w ostatnich latach przez Rebis.

Wszystkie wspomniane powyżej pomysły zawiera fabuła powieści „The Penultimate Truth”, wydanej w 1964 roku przez Belmont Books. Pierwotnie miała nazywać się ona prawie tak samo jak jedno z wymienionych opowiadań – „In the Mold of Yancy” i miała być rozwinięciem dręczącej wciąż Dicka idei zakładającej całkowity fałsz wszelkich rządowych przekazów i przedsięwzięć. Autor stwierdził nawet po latach, że był chyba blisko prawdy, bo jak inaczej wytłumaczyć włamanie się do jego domu dokonane przez agentów służb specjalnych w 1971 roku? „Prawda półostateczna”, według jego teorii, musiała niebezpiecznie zbliżyć się do jakiejś rządowej tajemnicy.

Powieść ta, podobnie jak poprzednie, ma kilku bohaterów. Nicholas St. James, jest prezydentem podziemnej „osady”, której głównym zadaniem jest produkcja „blaszaków” – robotów bojowych. Wysyłane są one potem na powierzchnię, aby prowadziły wojnę z „DemoLudem” w imieniu „ZachDemu”. Nietrudno się domyślić, że chodzi o wielką wojnę pomiędzy światem opanowanym przez kapitalistyczne Stany Zjednoczone a imperium komunistycznych Sowietów. Takich osad pod ziemią jest mnóstwo – wszystkie zgodnie pracują dla idei wojny o wolność. Do pracy zagrzewa ich płomiennymi przemówieniami wielki, duchowy, polityczny i wojskowy przywódca ZachDemu, Talbot Yans, którego mogą oglądać co jakiś czas na wielkich ekranach. Na powierzchnię wyjść im nie wolno – według relacji Yansa panuje tam śmiertelne promieniowanie a dzielni reprezentanci kasty „yansowców” z pomocą „blaszaków” dają odpór czerwonej nawałnicy. Nicholas niestety musi iść na górę, aby zdobyć sztuczną trzustkę dla umierającego speca od produkcji – bez niego osada będzie bezużyteczna dla ZachDemu i prawdopodobnie zlikwidowana.

„Prawda półostateczna” kojarzy się z innymi powieściami, poruszającymi zagadnienie manipulacji ludzkimi masami za pomocą słowa i fałszowania rzeczywistości przez jakieś niezidentyfikowane „siły wyższe”. U samego Dicka, znajdziemy jak do tej pory choćby wspomnianą już „Simulakrę” i „Czas poza czasem”. W tej drugiej książce mamy swego rodzaju odwrócenie motywu z „Prawdy…” – rząd kamufluje fakt, że wojna nadal trwa, podczas gdy w omawianej dziś powieści ukrywa to, że się skończyła. Ludzie, oszukani co do prawdziwej natury rzeczywistości, siedzieli zamknięci w bunkrach u Zajdla w „Paradyzji” czy u Snerga w „Robocie” – żeby wspomnieć tylko te dwie przychodzące od razu na myśl powieści. „Prawda półostateczna” budzi jednak najsilniejsze skojarzenia z najsłynniejszą i najbardziej wstrząsającą dystopią w literaturze – „Rokiem 1984” George’a Orwella.

Całość na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/08/prawda-poostateczna.html

Prawdziwe kłamstwa

Wiele powieści Dicka powstało na bazie wcześniejszych opowiadań. Dziś zajmiemy się powieścią opartą fabularnie na starszych krótkich formach Dicka i nawiązującą do jednej z poprzednich powieści – tym razem do „Simulakry”. Różnica jest tylko taka, że „Prawda półostateczna” to zbiór pomysłów nie z jednego, lecz kilku opowiadań.

W styczniu 1953 roku w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Normalni" szaleńcy

Co by się stało, gdyby domem wariatów kierowali pacjenci? W „Klanach księżyca Alfy” wracamy do zagadnienia poruszonego już w „Marsjańskim poślizgu w czasie”, czyli do choroby psychicznej jako niekoniecznie dysfunkcji. Kolejna powieść Philipa K. Dicka to znowu szalona historia z mnóstwem postaci i wątków, ale – w porównaniu do „Simulakry” – dość spójna i logiczna.

We wrześniu 1954 roku, w magazynie „Galaxy Science Fiction” opublikowane zostało opowiadanie pod tytułem „Shell Game”. W Polsce możemy je znaleźć chociażby w zbiorze „Kopia ojca”, gdzie nosi tytuł „Gra pozorów”. Grupa chorych umysłowo rozbitków na obcej planecie zmaga się z wyimaginowanym (a może i nie?) zagrożeniem ze strony najeźdźców z kosmosu. Ta krótka historia stała się podstawą fabuły powieści wydanej przez Ace Books – w listopadzie 1964 roku wychodzą „Klany księżyca Alfy”. Jest to powieść trochę mniej znana i lubiana w porównaniu do tych najpopularniejszych, ale zdecydowanie jedna z najbardziej zwariowanych.

Świat przyszłości. Ziemia (Terra) kolonizuje odległe układy i planety. Na trzecim księżycu systemu Alfa znajduje się, założony przed laty przez Terran, szpital psychiatryczny dla tych wszystkich kolonistów, którzy nie potrafili odnaleźć się w ciężkich realiach swojego nowego domu. Międzygalaktyczna wojna zmusiła resztki ludzkości do opuszczenia księżyca i pozostawienia rezydentów szpitala samym sobie. Po dwudziestu kilku latach Terranie organizują wyprawę badawczą na księżyc Alfy – TERPLAN, czyli Amerykański Interplanetarny Urząd Zdrowia i Opieki Społecznej, chce zobaczyć, jak radzą sobie jego mieszkańcy. Zwariowali do reszty? Wpadli w katatonię? Wyewoluowali w społeczeństwo rządzące się swoimi prawami, którym daleko do tych przyjętych na naszej planecie za „normalne”? Może da się ich przywrócić terrańskiej społeczności?

Głównym bohaterem powieści jest Chuck Rittersdorf, typowy dickowy bohater, któremu życie ciągle rzuca kłody pod nogi. Rozwodzi się właśnie z Mary, która jako świetny psychiatra i naukowiec, została wytypowana do wspomnianej wyprawy w kosmos. Mary, mająca swego męża za nieudacznika, chce puścić go z torbami – Chuck musi szybko znaleźć dodatkowe źródła zarobku. Jako pracownik CIA, zajmuje się pisaniem programów dla rządowych „symulakronów”, czyli androidów nieodróżnialnych od ludzi, które wykorzystywane są do siania kapitalistycznej propagandy w komunistycznych krajach. Swoje zdolności postanawia wykorzystać pisząc także dodatkowo programy komercyjne – na przykład skecze dla najsłynniejszego komika świata, niejakiego Bunny’ego Hentmana. I tu sprawy zaczynają się komplikować: Chuck wplątuje się w tajną rozgrywkę służb wywiadowczych Terry, szpiegów z układu Alfy oraz samego Hentmana, który oczywiście nie jest tym, za kogo się podaje. Ostatecznie los kieruje Chucka w tym samym kierunku co wcześniej jego żonę – na księżycu Alfy dojdzie do ich spotkania i być może będą mieli okazję zweryfikować swoje stanowiska.

Ciąg dalszy na
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/07/klany-ksiezyca-alfy.html

"Normalni" szaleńcy

Co by się stało, gdyby domem wariatów kierowali pacjenci? W „Klanach księżyca Alfy” wracamy do zagadnienia poruszonego już w „Marsjańskim poślizgu w czasie”, czyli do choroby psychicznej jako niekoniecznie dysfunkcji. Kolejna powieść Philipa K. Dicka to znowu szalona historia z mnóstwem postaci i wątków, ale – w porównaniu do „Simulakry” – dość spójna i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Literacka "Strefa mroku"

W wrześniu 1985 roku pijany Bruce Willis wykręcił numer do swojego mieszkania i usłyszał po drugiej stronie własny głos. Ok, nie był to Bruce Willis, lecz Jay Novins, bohater pierwszego odcinka nowej edycji „Strefy mroku”, grany przez przyszłego gwiazdora Hollywood. Tak właśnie zaczęła się druga seria jednego z najbardziej charakterystycznych seriali w historii telewizji. Był to jeden z telewizyjnych symboli dzieciństwa mojego pokolenia. W każdym odcinku działy się rzeczy wymykające się zdrowemu rozsądkowi i wskazujące na to, że nasz racjonalny ogląd świata jest zbyt ograniczony i niepełny. Działy się rzeczy DZIWNE. Co to ma wspólnego ze zbiorem opowiadań Roberta Aickmana, wydanym niedawno przez Wydawnictwo IX?

Bardzo dużo. I nie chodzi tu tylko o opowiadanie „Jaka zimna rączka”, w którym główny bohater zostaje opętany przez nawiedzony telefon i stopniowo osuwa się w szaleństwo. We wszystkich ośmiu tekstach Aickmana zawartych w zbiorze dzieją się rzeczy DZIWNE, idealnie pasujące do estetyki i założeń wspomnianego wyżej serialu. Co ciekawe, część z nich powstała w czasach emisji jego pierwszej serii, a sam autor nazwał swoją twórczość bardzo adekwatnie – „strange stories”. Macie ochotę na literacką „Strefę mroku” napisaną w bardzo klasycznym stylu, nawiązującym do najlepszych przedstawicieli gatunku z przełomu wieków? Lubicie grozę Raya Bradbury’ego? „Ukryty pokój. Opowieści osobliwe i makabryczne” jest świetnym wyborem.


Opowiadania z tego zbioru pochodzą z różnych okresów życia autora i najróżniejszych kolekcji. Pierwsze z nich, „Pociągi”, jest dużo starsze od kolejnych – ta napisana w połowie dwudziestego wieku historia opowiada o dwóch siostrach, które wybrały się na pieszą wycieczkę po wrzosowiskach. Zziębnięte i przemoczone do suchej nitki trafiają do DZIWNEGO domu położonego w miejscu przyprawiającym o ciarki okolicznych mieszkańców. Dalej mamy wspomniane już opowiadanie „Jaka zimna rączka”; perypetie faceta, który postanowił przedłużyć sobie wakacje na pewnej greckiej wyspie („Morze ciemne jak wino”) oraz moje dwa ulubione teksty – niesamowite „Dzwony”, w których towarzyszymy młodej parze podczas miesiąca miodowego w osobliwej, nadmorskiej miejscowości i tytułowy „Ukryty pokój”, czyli niepokojące wspomnienia pewnej kobiety.

Ostatnie trzy teksty pochodzą ze zbioru „Cold Hand in Mine”, wydanego w połowie lat siedemdziesiątych. Kojarzące się z grozą Raya Bradbury’ego „Miecze” kierują nas do przerażającego lunaparku, gdzie będziemy świadkami niesamowitego pokazu; nieco kafkowskie „Hospicjum” opowiada o pewnym pechowym podróżniku i jego uporczywych staraniach wydostania się z groteskowego pensjonatu, a w ostatniej historii, zatytułowanej „Ten sam pies”, poznajemy mężczyznę z brzemieniem niewyjaśnionej, makabrycznej zagadki z dzieciństwa.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/07/ukryty-pokoj-opowiesci-osobliwe-i.html

Literacka "Strefa mroku"

W wrześniu 1985 roku pijany Bruce Willis wykręcił numer do swojego mieszkania i usłyszał po drugiej stronie własny głos. Ok, nie był to Bruce Willis, lecz Jay Novins, bohater pierwszego odcinka nowej edycji „Strefy mroku”, grany przez przyszłego gwiazdora Hollywood. Tak właśnie zaczęła się druga seria jednego z najbardziej charakterystycznych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Testy wieszania niewiary

Całkiem niedawno mieliśmy okazję przeczytać niezły „Piorun kulisty” Cixina Liu. Oszałamiające teorie nauk ścisłych urzeczywistniały się na kartach powieści i wywierały realny wpływ na życie dość płaskich, papierowych bohaterów. Fabuła taka sobie, można przyczepić się tego i owego, ale ogólnie bez większych zastrzeżeń. A teraz otrzymujemy kolejną powieść autora, napisaną jeszcze przed wspomnianym „Piorunem…” i entuzjastycznie przyjętą trylogią „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”. W odległości kilku lat świetlnych od naszej planety wybucha supernowa.

Promieniowanie pochodzące z niewyobrażalnej eksplozji dociera do Ziemi. W jego wyniku wszyscy ludzie powyżej trzynastego roku życia umrą w ciągu kilku miesięcy, może roku. Wszyscy – na planecie zostaną tylko dzieci. Trzeba zatem szybko przekazać im niezbędne kompetencje – począwszy od skomplikowanej wiedzy akademickiej, poprzez obsługę fabryk, elektrowni, środków transportu, na medycynie i opiece nad niemowlętami skończywszy. Dzieci muszą „dorosnąć” w kilka miesięcy, aby przejąć panowanie nad Ziemią i utrzymać się przy życiu. Ludzkość musi przetrwać. Maluchy są w oczach dorosłych najbardziej niewinnymi przedstawicielami naszego gatunku i chłoną wiedzę jak gąbki – co może pójść źle?

Wszystko. Przede wszystkim napisanie takiej powieści. Cztery pierwsze książki Cixina Liu to rasowe hard science fiction. Ich siła pochodziła z fabularyzacji niesamowitych konceptów naukowych, przy jednoczesnym wieszaniu niewiary – tej powstałej na bazie całej reszty pomysłów autora. Używaliśmy bardzo trzeszczących, ale w miarę dobrze umocowanych kołków. Jest w „Erze supernowej” krótki fragment szczegółowo opisujący cykl życia gwiazdy, zakończony spektakularną eksplozją – widać tu wielką wiedzę i nieskrywaną pasję pisarza. Ale poza tym nie znajdziemy w powieści nic z twardej odmiany fantastyki naukowej. To oczywiście nie zarzut, problemem jest bowiem coś innego – Liu pozbywając się elementów wspomnianego gatunku, czyli tego, czym maskował mankamenty swoich powieści i w czym jest naprawdę dobry, odsłania bardzo mocno wady „Ery supernowej”. Chociaż skoro „Era…” jest wcześniejsza od wydanych już w Polsce powieści, właściwsza jest opinia, że nie nauczył się jeszcze tych wad kamuflować. Nie umiał jeszcze montować kołków.

Fabuła powieści prowadzi nas przez następujące kolejno po sobie etapy zmian cywilizacyjnych, będących następstwem eksplozji supernowej. Autor uczynił głównymi bohaterami troje chińskich trzynastolatków, którzy ze względu na swoje predyspozycje umysłowe zostali wytypowani na przyszłych przywódców Państwa Środka. Obserwujemy jednocześnie przygotowania młodego pokolenia do życia w nowym świecie i nauki pobierane od pogodzonych z losem dorosłych. Ci, którzy znają twórczość Cixina Liu, a zwłaszcza powieść „Koniec śmierci”, już wiedzą, co będzie dalej – w kolejnych rozdziałach poznamy czasy końca świata dorosłych, początki nowej ery cywilizacji i jej kolejne „epoki” oddzielone zazwyczaj jakimś punktem zwrotnym.

Cixin Liu przeprowadza pewien eksperyment myślowy, wymagający postawienia bardzo restrykcyjnych i trudnych do przyjęcia warunków brzegowych. Co by było, gdyby światem rządziły dzieci, gdybyśmy wyobrazili sobie „Władcę much” z akcją umieszczoną na całym globie. Konkluzja jest taka, że mali obywatele nie są tak niewinni jak myślimy, ich prawdziwa, okrutna natura, uwolniona spod powstrzymującego ją nadzoru dorosłych, ujawnia się w całej okazałości. Słynna i przywoływana w „Erze supernowej” powieść Williama Goldinga (w której nie chodziło tak naprawdę o analizę cech cywilizacji dzieci per se), była, poprzez swój ograniczony czasowo i obszarowo świat przedstawiony, wiarygodna. Jednak Cixin Liu, skupiając się na motywie przewodnim, ignorując realizm oraz jakikolwiek zdrowy rozsądek, ponosi porażkę. Naprawdę trudno uwierzyć czasami w to, co się dzieje. Nie żeby mało realistycznych rozwiązań fabularnych brakowało w innych powieściach Liu – ale tu po prostu biją po oczach.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/07/era-supernowej.html

Testy wieszania niewiary

Całkiem niedawno mieliśmy okazję przeczytać niezły „Piorun kulisty” Cixina Liu. Oszałamiające teorie nauk ścisłych urzeczywistniały się na kartach powieści i wywierały realny wpływ na życie dość płaskich, papierowych bohaterów. Fabuła taka sobie, można przyczepić się tego i owego, ale ogólnie bez większych zastrzeżeń. A teraz otrzymujemy kolejną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dwadzieścia sroczych ogonów

Nawet geniusz, piszący kilkanaście powieści w roku, nie jest stanie przez cały ten czas utrzymać jednakowo wysokiego poziomu literackiego. „Simulakra” Philipa K. Dicka jest jedną z jego słabszych powieści, w której chaos myśli i brak jednoznacznego ukierunkowania fabuły powoduje momentami silną konsternację. Przygotujcie kartki i długopisy, bo bez szczegółowych notatek się nie obędzie.

„Simulakra” jest kolejną powieścią, która wyrosła z opowiadania. W lutym 1964 roku, w magazynie „Fantastic” ukazuje się „Novelty Act”, które po kilku miesiącach rozpędzony niemiłosiernie Dick wydłużył do rozmiarów krótkiej powieści i jako „The First Lady of Earth” wysłał do swojego wydawcy. Tuż przed publikacją zmienił tytuł na „The Simulacra” – słynne wydawnictwo Ace Books rzuciło tę powieść na rynek w sierpniu 1964 roku.

Mamy mniej więcej połowę dwudziestego pierwszego wieku. Znajdujemy się na terenie Stanów Zjednoczonych Europy i Ameryki, powstałych na bazie sojuszu USA i Niemiec. SZEA nie jest jedynym światowym mocarstwem – mamy jeszcze monstrualnie rozrośnięty Związek Radziecki ze stolicą w Warszawie(!), Imperium Francuskie, Azję Ludową czy Wolną Afrykę. Społeczeństwo SZEA podzielone jest na dwie kasty – gesowie to rządząca elita, której członkowie dopuszczeni są do największej tajemnicy na szczytach władzy, natomiast besowie to szary lud, ciemne, omotane przez propagandę masy, które wszystko kupią. Najwyżej w hierarchii stoi Pierwsza Dama, czyli Nicole Thibodeaux, oraz jej mąż - prezydent Rudi Kalbfleisch. Wspomnianą wielką tajemnicę gesów poznajemy już na początku powieści – Rudi, nazywany „der Alte”, to „symulakrum”, czyli android wyprodukowany przez niemiecką megakorporację „Karp und Sohnen Werke”. Dzięki tym zmienianym co kilka lat i regularnie pokazywanym w telewizji symbolom władzy, udaje się gesom utrzymać kontrolę nad całym społeczeństwem. Niestety, uzależnienie elity od wielkich korporacji staje się niebezpieczne i zagraża samej instytucji rządu. Toteż prezydentowa Nicole wpada na pomysł, aby kolejnego „der Alte” wyprodukowała mniejsza, łatwiejsza do kontrolowania firma – „Frauenzimmer Associates”. No i zaczynają się intrygi, podchody i wielka próba sił.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/06/simulakra.html

Dwadzieścia sroczych ogonów

Nawet geniusz, piszący kilkanaście powieści w roku, nie jest stanie przez cały ten czas utrzymać jednakowo wysokiego poziomu literackiego. „Simulakra” Philipa K. Dicka jest jedną z jego słabszych powieści, w której chaos myśli i brak jednoznacznego ukierunkowania fabuły powoduje momentami silną konsternację. Przygotujcie kartki i długopisy, bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przygoda w nieco innym wydaniu

Recenzja pochodzi z:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/06/szalupy-z-glen-carrig.html

„Szalupy z Glen Carrig” to krótka powieść Williama Hope Hodgsona, wydana pierwotnie w 1907 roku, a do Polski sprowadzona przez wydawnictwo C&T dwa lata temu. Jest to pozycja wyróżniająca się na tle całej „Biblioteki grozy” wspomnianego wydawnictwa – groza, mimo iż obecna przez cały czas w powieści, ustępuje tu marynistycznej, przygodowej historii, spisanej w dość specyficznym, ale jakże niesamowitym, stylu.

Ze strony tytułowej wiemy, że za chwilę przeczytamy relację niejakiego Johna Winterstrawa, rozbitka ze statku „Glen Carrig”, zatopionego gdzieś na morzach południowych w roku 1757. I to jest całe podłoże historyczne i wprowadzenie do historii, ponieważ autor rozpoczyna akcję już w samym środku przerażającej przygody. Dwie szalupy z ocalałymi marynarzami trafiają w mroczne okolice jakichś błotnistych, wyjałowionych pustkowi z rzadka porosłych dziwaczną, prawdopodobnie chorą, roślinnością. Dopóki nie zajdzie słońce wszędzie panuje całkowita cisza i bezruch, natomiast nocą marynarze słyszą rozlegający się z nieokreślonego źródła szloch i lament, przeradzający się szybko w dziwny, „naznaczony głodem”, warkot ewidentnie niosący zagrożenie.

Świat otaczający marynarzy jest tak bardzo obcy i wymykający się jakiemukolwiek zdroworozsądkowemu opisowi, że budzi wprost pierwotny strach. Początek książki to jeden z najbardziej sugestywnych i mocno oddziałujących na czytelnika fragmentów klasycznej grozy z jakimi możemy zetknąć się w całej serii wydawnictwa. U Hodgsona prześladowcą jest przyroda, nieznana, niezbadana, odizolowana od człowieka i rozbujała w swej formie, ewoluującej od milionów lat. Przychodzi tu na myśl Algernon Blackwood, ze swoimi „Wierzbami” i „Wendigo” – bohaterowie „Szalup…” słyszą nocami swego rodzaju zew przywołujący ich z ciemności.

Narracja, lokująca powieść w rejonach weird fiction, po początkowym upatrywaniu zagrożenia w sferze na poły nadnaturalnej, sprowadza je szybko na ziemię – Hodgson bardzo mocno je konkretyzuje i wręcz pokazuje palcem. Groza pozostaje, ale wiemy już, że wszystko z czym przychodzi walczyć marynarzom ma pochodzenie materialne. Tak jak w późniejszej o mniej więcej dwadzieścia lat twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta, choć to właściwie jedyne podobieństwo. Konwencja w powieści Hodgsona dryfuje bowiem w stronę przygody. Takiej trochę archaicznie naiwnej, gdzie nieodmiennie dzielni ludzie, solidarnie, zawsze ramię w ramię, bohatersko i aktywnie stawiają czoła już bardzo konkretnym i namacalnym potworom – wielkim głowonogom, krabom i jakimś bliżej nieokreślonym ludziom-ślimakom. Dodatkowo w bardzo romantycznej i awanturniczej końcówce mamy już do czynienia z przygodą jawnie już odcinającą się od stylistyki z początku książki, o co miał pretensje wspomniany już Lovecraft w swojej „Nadprzyrodzonej grozie w literaturze”.

Skąd ta metamorfoza w trakcie pisania? Pozostaje nam tylko gdybać. Jedno wszakże wydaje się pewne – „Nieznane”, z którym stykają się bohaterowie Hodgsona, mimo iż opisane w tak samo brawurowo i plastycznie jak u Lovecrafta, pełni tu nieco inną rolę. Podczas gdy u HPL-a demontowało człowieczeństwo bezlitośnie i obnażało jego znikomość wobec ogromu materialnego wszechświata, u Hodgsona przeciwnie – konsoliduje i wręcz wymusza stawienie zorganizowanego oporu. Ów pragmatyzm i mocno fizyczna a nie umysłowa reakcja na zagrożenie, wynikać może też z życiorysu Hodgsona – marynarza, który nie jedno na morzu widział i przeżył. Sama groza więc, obecna przecież w „Szalupach…” od początku do końca, przyjmuje ostatecznie takie cechy, jakie znajdujemy w prozie Roberta E. Howarda – jeśli już brać pod uwagę literaturę z czasów współczesnych Lovecraftowi.

Przy okazji „Szalup z Glen Carrig” należy koniecznie wspomnieć o stylu Williama Hope Hodgsona. Autor świadomie go archaizował pisząc tę powieść na początku dwudziestego wieku. Przekład Tomasza S. Gałązki jest rewelacyjny – nie znam co prawda oryginału, ale to, co możemy przeczytać w polskim wydaniu jest świetne nie tylko z powodu stylizacji. Otóż Hodgson pisze w bardzo intensywny, barokowo rozbuchany sposób, używając w opisach nie tylko złożonych metafor, ale i długich, wielokrotnie złożonych zdań. To się czyta! Szczytowym osiągnięciem autora w tym temacie jest podobno „The Night Land” – powieść, której jeszcze w Polsce nie było, a nad przekładem której pracuje obecnie Wydawnictwo IX. W oczekiwaniu na arcydzieło Hodgsona, czytajcie nie tylko „Szalupy z Glen Carrig”, ale także inną znakomitą powieść tego autora – „Dom na granicy światów”, który znaleźć można na kliknięcie myszą a kosztować Was będzie tyle co dwa piwa w markecie.

Przygoda w nieco innym wydaniu

Recenzja pochodzi z:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/06/szalupy-z-glen-carrig.html

„Szalupy z Glen Carrig” to krótka powieść Williama Hope Hodgsona, wydana pierwotnie w 1907 roku, a do Polski sprowadzona przez wydawnictwo C&T dwa lata temu. Jest to pozycja wyróżniająca się na tle całej „Biblioteki grozy” wspomnianego wydawnictwa –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Porażający blask

Recenzja pochodzi z:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/06/kwiaty-dla-algernona.html

Wydawnictwo Rebis wystartowało w kwietniu z nową serią wydawniczą, zatytułowaną „Wehikuł czasu”. I od razu z grubej rury – „Kwiaty dla Algernona” Daniela Keyesa to powieść znakomita, wymieniana często jako jedna z najważniejszych w historii gatunku. Wydana pierwotnie w 1966 roku i nagrodzona od razu Nebulą, jest tak naprawdę rozwinięciem krótkiego opowiadania autora z 1959 roku, które również zdobyło ważną nagrodę literacką – Hugo. Poznajmy Charliego Gordona.

Doktur Sztros muwi ja mam pisać co myślę i pamientam i fszystko co sie mi dziać od dziś. Nie wiem po co ale doktur muwi że czeba to oni zobaczo czy sie nadam. Hciałby sie nadać bo pani Kinnian muwi że może ja zmondżeć. A ja chce zmondżeć. Jestem Charlie Gordon pracuje w piekarni pana Donnera pan Donner daje mi 11 dolary na tydzień i hleb i ciasto jak hce. Mam 32 lat i nastempny miesionc urodziny – dokładnie tak zaczyna się powieść Keyesa, którą w Polsce można przeczytać w przekładzie Krzysztofa Sokołowskiego. Wspominam o tłumaczeniu nie bez przyczyny – specyficzna narracja oryginału jest kluczowa dla całego wydźwięku powieści. Pełne błędów, niezręcznie konstruowane zdania w miarę upływu czasu stają się poprawne i klarowne. Dlaczego?

„Kwiaty dla Algernona” to dziennik zapisywany przez wspomnianego Charliego, niedorozwiniętego umysłowo pracownika piekarni. Zdecydował się on wziąć udział w pionierskim eksperymencie, mającym na celu zwiększenie inteligencji. Wcześniej ten „espermint” przeprowadzono na białej myszy nazwanej Algernonem, której inteligencja, mierzona specjalnie przygotowywanymi testami laboratoryjnymi, wzrosła niepomiernie. Charlie jest pierwszym człowiekiem, który weźmie udział w takim doświadczeniu. Nadzieje są wielkie – w końcu czy Charlie ma cokolwiek do stracenia? Może w końcu będzie „normalny”, może będzie mógł uczestniczyć w tych wszystkich niezrozumiałych do tej pory rozmowach, przy których milczał z pustym wyrazem twarzy? Może w końcu będzie miał przyjaciół?

Inteligencja Charliego zaczyna rosnąć błyskawicznie. Zaczyna on „widzieć więcej” i uświadamia sobie to, kim wcześniej był i jak go traktowano – rozumie już, co to ostracyzm, szykany, kpiny, wykorzystywanie, uprzedmiotowienie. Gniew i podejrzliwość wobec świata są pierwszymi, naturalnymi reakcjami po wejściu na „wyższy poziom egzystencji” – pojawia się lęk i wrogość wobec otoczenia. Naukowcy nie zadbali przecież o rozwój emocjonalny Charliego – zostaje on wręcz porażony blaskiem świata, który zobaczył w pełnej krasie zaraz po wyjściu ze swej metaforycznej jaskini. Cytat z „Państwa” Platona, otwierający powieść, idealnie podsumowuje to, co przytrafia się bohaterowi. Szok poznawczy nie musi wynikać tylko z nagłej utraty zmysłów – może też być następstwem ich wyostrzenia.

Naukowcy w powieści Keyesa bawią się w Boga. Tylko że tutaj to oni wciskają biednemu Charliemu owoc z Drzewa Poznania Dobra i Zła i to oni wypędzają go z raju. Może to dlatego tak często w powieści pojawia się arcydzieło Johna Miltona, które w różnych stadiach swojego „rozwoju” próbuje odczytywać bohater? Utrata „raju” wiąże się nie tylko z porzuceniem bezpieczeństwa i ignorancji – jest to również uświadomienie sobie kolejnego, najważniejszego chyba faktu. Sama inteligencja i wykształcenie nie znaczą nic, jeśli nie idą za nimi uczucia, bowiem Umysł całkowicie zaprzątnięty samym sobą jako celem głównym, przy jednoczesnym wykluczeniu normalnych stosunków międzyludzkich, rodzi wyłącznie gwałt i ból. Charlie Gordon jest przerażająco samotny – zarówno jako głupek i geniusz. Nikogo nie obchodzi jego istota – więc po co to wszystko?

Daniel Keyes, pisząc „Kwiaty dla Algernona”, inspirował się wydarzeniami z własnego życia. Sam uczył przez jakiś czas ludzi opóźnionych w rozwoju, widział ich rozpaczliwe próby bycia „normalnymi” i stosunek reszty społeczeństwa do tych osób. Akademicy, zamknięci w swych niedostępnych wieżach z kości słoniowej i oderwani od rzeczywistości, może i wiedzą, na czym technicznie polega przypadłość Gordonów tego świata. Nie wiedzą jednak nic o miłości, oddaniu, poświęceniu, karmieniu butelką i sprzątaniu nieczystości – po prostu o życiu z chorobą.

„Kwiaty dla Algernona” to piękna, wstrząsająca do głębi powieść, która mówi o najważniejszych ludzkich wartościach. Rozwija historię zawartą pierwotnie w opowiadaniu, dodając nowe wątki i poszerzając perspektywę. Zapiski Charliego, wyciągniętego na siłę z kokonu, wzruszają i bolą jednocześnie – ale przede wszystkim uczą.

Porażający blask

Recenzja pochodzi z:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/06/kwiaty-dla-algernona.html

Wydawnictwo Rebis wystartowało w kwietniu z nową serią wydawniczą, zatytułowaną „Wehikuł czasu”. I od razu z grubej rury – „Kwiaty dla Algernona” Daniela Keyesa to powieść znakomita, wymieniana często jako jedna z najważniejszych w historii gatunku. Wydana pierwotnie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kto tu jest chory?

„Marsjański poślizg w czasie” jest kolejną powieścią Philipa K. Dicka, w której mamy do czynienia z bohaterami cierpiącymi na poważną chorobę psychiczną. Miesiąc temu poznaliśmy Pete’a Gardena, który próbował uporać się z „Tytańskimi graczami”, dziś przeczytamy o Jacku Bohlenie i Manfredzie Steinerze, dwóch mieszkańcach kolonii na Marsie A.D. 1994. Dorosły człowiek z nawrotem schizofrenii i autystyczne dziecko – osoby nie potrafiące poprawnie interpretować bodźców napływających z otaczającego ich świata, czy może nadludzie?

Maszynopis „Marsjańskiego poślizgu w czasie” był gotowy już jesienią 1962 roku, a do potencjalnych wydawców trafił w czasie, gdy w księgarniach pojawił się „Człowiek z wysokiego zamku”. Jest to więc powieść napisana wcześniej niż „Tytańscy gracze” – jednak z powodów, nad którymi Philip K. Dick mocno ubolewał, ukazała się później. Pierwotny tytuł brzmiał „Goodmember Arnie Kott of Mars”, ale został odrzucony przez wydawców. W drugiej połowie 1963 roku powieść opublikowana została w odcinkach jako „All We Marsmen”, w magazynie „Worlds of Tomorrow”. Dopiero wydawnictwo Ballantine jako pierwsze wydało „Martian Time-Slip” w kwietniu 1964 roku.

Powieść porównywana była nieustannie z pierwszym arcydziełem Dicka i deprecjonowana z powodu swej rzekomo „czystej” przynależności gatunkowej. Wyrzucano ją z mainstreamu z powodu – wiadomo – rekwizytów i scenografii, ale także krytykowano jako science fiction, ponieważ wizja kolonii na Marsie za trzydzieści lat była całkowicie nierealna. Don Wollheim z wydawnictwa Ace Books mówił na przykład, że gdyby akcja książki toczyła się w 2094 a nie w 1994 roku – wydałby ją. „Marsjański poślizg w czasie” jest jednak powieścią, która, jak to często u Dicka bywa, traktuje rekwizyty science fiction bardzo instrumentalnie i nie dba zupełnie o wiarygodność naukową i techniczną – to nie są istotne rzeczy. Dick pisze znowu o człowieku i jego percepcji. Dlaczego zatem zdecydował się na umieszczenie akcji na Marsie?

Mars w powieści Philipa K. Dicka został skolonizowany, a obszar opanowany przez Ziemian przekształcony w miniaturową wersję naszej planety. Mamy tu małe osady zamieszkałe przez reprezentantów poszczególnych krajów – swego rodzaju „narody w pigułce”. Koloniści, niczym hiszpańscy konkwistadorzy, wyparli rdzennych mieszkańców Marsa, nazywanych Marborygenami (lub – w starszych wydaniach – Murzochidami). Ci marsjańscy „Indianie” skazani są teraz na nieustanną tułaczkę po bezkresnych pustyniach lub służbę u swych ziemskich panów. Na Marsie nie ma przemysłu i brakuje wody, zatem do rangi najważniejszych zawodów urastają te, które zajmują się wszelkiego rodzaju naprawami i konserwacją (tym para się wspomniany wcześniej Jack Bohlen) oraz hydrauliką. Arnie Kott, naczelny działacz Regionalnego Związku Robotników Wodnych Oddziału Czwartej Planety, ma jednak większe ambicje niż zarządzanie dystrybucją życiodajnych zapasów na Marsie. Jego zainteresowanie wzbudzają rozległe tereny w Górach Franklina Delano Roosevelta – martwe nieużytki, które nagle zostały wykupione przez tajemniczego inwestora z Ziemi. Spekulacja ziemią jest drogą do niewyobrażalnego bogactwa, więc umiejętność przewidywania opłacalności inwestycji byłaby kluczowa. Ale jak poznać przyszłość?

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/05/marsjanski-poslizg-w-czasie.html

Kto tu jest chory?

„Marsjański poślizg w czasie” jest kolejną powieścią Philipa K. Dicka, w której mamy do czynienia z bohaterami cierpiącymi na poważną chorobę psychiczną. Miesiąc temu poznaliśmy Pete’a Gardena, który próbował uporać się z „Tytańskimi graczami”, dziś przeczytamy o Jacku Bohlenie i Manfredzie Steinerze, dwóch mieszkańcach kolonii na Marsie A.D. 1994....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Innego końca świata nie będzie

Na samym początku tego roku w środowisku miłośników literackiego horroru w Polsce zrobiło się głośno o Jakubie Bielawskim. Wydawnictwo Phantom Books Horror wydało „Słupnika” – zbiór opowiadań wspomnianego autora. Były to teksty mocno osadzone w estetyce weird fiction i ściśle powiązane pewną charakterystyczną filozofią. Entuzjastyczne przyjęcie przyspieszyło premierę debiutanckiej powieści Bielawskiego – już za kilka dni w księgarniach pojawi się „Ćma”. Wracamy na Dolny Śląsk.

Akcja toczy się w miejscu pogrążonym w tej samej ciemności, która padała na Wałbrzych w „Ciemno, prawie noc”, głośnej powieści Joanny Bator. Góry Sowie, mroczne szczyty emanujące niewytłumaczalną grozą i przytłaczające swą intensywną obecnością, rzucają cień na dwa miasta. Jedno malutkie, szare i smutne, z ludźmi skazanymi na życie, którzy, przy blasku szklanej pogody, odliczają ponure godziny do kolejnego niechcianego poranka. Drugie trochę większe, niby mniej smętne, bo bardziej „światowe” – ale w sumie identyczne. Między nimi, wte i wewte, kursują stare, śmierdzące autobusy z zaplutymi, pociętymi nożem siedzeniami – podróże nimi stają się sensem życia dwóch bohaterek.

W mieście mniejszym, razem z mówiącą w praktycznie obcym języku babcią, mieszka Kaja – uzależniona od nikotyny, zbuntowana przeciwko całemu światu nastolatka. Odizolowana od ludzi przyrośniętymi do uszu słuchawkami i wysoko wzniesionym, środkowym palcem, jedyne ukojenie znajduje w kolejnych Harnasiach, wypijanych w dzikich, leśnych ostępach. W mieście większym, razem z udającymi szczęśliwe małżeństwo rodzicami, mieszka Nina – jedna z tych „popularnych dziewczyn”, za którymi biegają nastoletni durnie, liczący na co nieco po kilku głębszych. Alkoholowe libacje są sposobem na wypełnienie coraz większej wewnętrznej pustki.

Całość na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/05/cma.html

Innego końca świata nie będzie

Na samym początku tego roku w środowisku miłośników literackiego horroru w Polsce zrobiło się głośno o Jakubie Bielawskim. Wydawnictwo Phantom Books Horror wydało „Słupnika” – zbiór opowiadań wspomnianego autora. Były to teksty mocno osadzone w estetyce weird fiction i ściśle powiązane pewną charakterystyczną filozofią. Entuzjastyczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Osacza nas zewsząd wug!”

Philip K. Dick, w roku publikacji „Człowieka z wysokiego zamku”, napisał tylko dwie powieści, które wydane zostały odpowiednio po dwóch i dziesięciu latach. Za to zaraz po wydaniu wspomnianego wyżej arcydzieła rozpoczęły się dwadzieścia cztery miesiące niesamowitego twórczego urodzaju i wręcz nadprodukcji treści. Powstało wówczas jedenaście powieści, jedne lepsze, inne gorsze – wszystkie jednak warte uwagi. Dziś czytamy „Tytańskich graczy”.

Powieść ta została napisana w ekspresowym tempie, w maju 1963 roku. Wydawnictwo Ace Books wydało ją już w grudniu, tym razem pojedynczo, bez drugiej powieści w pakiecie. Mimo wielu wydań anglojęzycznych, „Tytańscy gracze” wyszli w Polsce tylko raz – w 2000 roku, nakładem „Zyska i Spółki”. Geneza powieści nie jest dokładnie znana, większość badaczy twórczości Dicka milczy na ten temat, w tym również Lawrence Sutin, autor najsłynniejszej biografii pisarza. Ogólnie rzecz biorąc, mamy do czynienia z krótką, dynamiczną powieścią science fiction z elementami kryminału, poruszającą znowu zagadnienie złudzenia rzeczywistości – ale tym razem jest to fałsz „subiektywny”, wynikający z odmienności istot (a co za tym idzie – percepcji) interpretujących ową rzeczywistość. Więc powinniśmy mówić nie tyle o „fałszu”, co o różnych „wewnętrznych” manifestacjach tego samego, „zewnętrznego”, niepodważalnie prawdziwego świata. Co nam mówi fabuła?

Ziemia przyszłości oddalonej o dwieście (może trzysta) lat jest miejscem wyludnionym po kolejnej wielkiej wojnie światowej. Zamieszkuje ją około miliona mieszkańców, z których tylko mała garstka pozostaje płodna – większość populacji straciła możliwości reprodukcyjne w wyniku działania bliżej nieokreślonych „promieni Hinkla”. Zdziesiątkowana ludzkość została podbita przez wugów, najeźdźców z Tytana, największego księżyca Saturna. Kosmici, zbudowani w całości z opartej na krzemie i metanie „galaretowatej cytoplazmy”, posiadają zaawansowane umiejętności telepatyczne oraz, poprzez wpływ na percepcję ludzi, potrafią przyjąć postać Ziemianina. Są też nałogowymi hazardzistami – kilkaset tysięcy mieszkańców naszej planety, podzielonych na „Grupy” bierze regularnie udział w grze zwanej „Blefem”. W tej, przypominającej kombinację „Monopolu” i pokera, planszówce stawiają na szali swe majątki, domy, małżeństwa i olbrzymie połacie lądu.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/04/tytanscy-gracze.html

„Osacza nas zewsząd wug!”

Philip K. Dick, w roku publikacji „Człowieka z wysokiego zamku”, napisał tylko dwie powieści, które wydane zostały odpowiednio po dwóch i dziesięciu latach. Za to zaraz po wydaniu wspomnianego wyżej arcydzieła rozpoczęły się dwadzieścia cztery miesiące niesamowitego twórczego urodzaju i wręcz nadprodukcji treści. Powstało wówczas jedenaście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chcę być

Robert Neville, bohater „Jestem legendą” Richarda Mathesona, jedyny ocalały z ogólnoświatowej pandemii, za dnia krąży po opustoszałym mieście, a w nocy barykaduje się w mieszkaniu. Po zachodzie słońca zaczyna się horror – ludzie, zamienieni przez wirusa w wampiry, wychodzą na żer. Neville każdej nocy walczy o życie. Bardzo podobna sytuacja ma miejsce w powieści austriackiego pisarza, Thomasa Glavinica – „Za sprawą nocy”. Są jednak dwie różnice – największym wrogiem głównego bohatera nie są wampiry, lecz on sam, a walka nie toczy się o życie, lecz o bycie.

Jonasz, trzydziestokilkuletni mieszkaniec Wiednia, specjalista od wystroju wnętrz, budzi się czwartego lipca w swoim mieszkaniu. Niby dzień jak co dzień. Jego ukochana Maria nie odbiera telefonu – ok, może wyjechała bez słowa do siostry w Szkocji. Ale właściwie to do nikogo nie można się dodzwonić, w telewizorze tylko biały szum, radio nie działa, internetu nie ma. Na ulicach Wiednia pustki, nie ma ani jednego człowieka, ani jednego ptaka – nagle, jednej nocy, zniknęło całe życie a Jonasz został ostatnim człowiekiem na Ziemi. Tak, na całej Ziemi – bohater jeździ po kraju w poszukiwaniu innych ludzi. Szuka też za granicą, zostawiając wszędzie kartki ze swoim nazwiskiem i datą pobytu. Nic, wszędzie cisza – w domach brak śladów jakiejkolwiek ewakuacji. Świat wygląda jak jeden z tych słynnych, nawiedzonych statków, z których znika załoga i zostaje stół zastawiony do kolacji. Amerykański Dzień Niepodległości staje się początkiem niechcianej niepodległości Jonasza – względem ludzi, świata i co najgorsza, względem siebie.

Jonasz został sam. Skąd w takim razie biorą się te drobne różnice w jego otoczeniu, które rejestruje za każdym razem po przebudzeniu? Przedmioty zmieniają swoje położenie, znikają lub pojawiają się nowe. Coraz częściej zdarza mu się budzić w innym miejscu niż to, w którym zasypiał, zaczyna słyszeć dziwne głosy i wyczuwać czyjąś obecność. Rozstawia zatem kamery i nagrywa swój sen – doświadczenie to zamienia się szybko w budzący straszliwą grozę eksperyment. Jonasz obserwuje samego siebie, wykonującego (przez sen?) najróżniejsze czynności – z początku wygląda to na przypadek somnambulizmu a z czasem przeradza się w przerażający spektakl z obcą istotą w ciele bohatera. „Śpiący” – bo tak bohater nazywa swoje nocne alter ego – zaczyna grać w niezrozumiałą grę z Jonaszem. Ten, nie potrafiąc racjonalnie wyjaśnić tych zdarzeń, zaczyna wycofywać się wgłąb własnej jaźni, wspomnień, rozmyślań o swoim dzieciństwie, rodzicach, związku z Marią oraz naturze własnej świadomości, własnego „ja”.

Ta bardzo oryginalna apokalipsa, usuwając resztę życia na planecie, oczyściła „ja” Jonasza z nadmiarowego szumu, obrała ze skorupy i zaakcentowała jego istnienie. Jest tylko wszechświat i jeden człowiek – nic więcej. „Izolacja” bohatera sprzyja jego podróży wgłąb samego siebie, daje czas i wręcz zmusza do definicji własnej istoty. Kim jest Jonasz – człowiek? Jacek Dukaj, w opowiadaniu „Sprawa Rudryka Z.”, opisuje proces bałkańskiego dyktatora, oskarżonego o zbrodnie wojenne. Czy można oskarżać „Rudryka teraźniejszego” o czyny „Rudryka przeszłego” skoro wszystkie atomy ludzkiego ciała podlegają całkowitej wymianie co siedem lat? Czy to, co definiuje istotę pojedynczego człowieka jest jakimś wzorcem – niepodważalnym i aksjomatycznym? Ale przecież wzorzec ten, owo „ja”, również zmienia się w czasie, zdobywa doświadczenia i wspomnienia. Ewoluuje. Zatem Jonasz trzydziestopięcioletni jest zupełnie kimś innym niż piętnastoletni.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/04/za-sprawa-nocy.html

Chcę być

Robert Neville, bohater „Jestem legendą” Richarda Mathesona, jedyny ocalały z ogólnoświatowej pandemii, za dnia krąży po opustoszałym mieście, a w nocy barykaduje się w mieszkaniu. Po zachodzie słońca zaczyna się horror – ludzie, zamienieni przez wirusa w wampiry, wychodzą na żer. Neville każdej nocy walczy o życie. Bardzo podobna sytuacja ma miejsce w powieści...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Głowa ludzkości w galaktycznej dupie

Peter Watts to już pewniak wydawniczy w naszym kraju. „Poklatkowa rewolucja”, jego najnowsza książka, trafiła do Polski błyskawicznie, zaraz po premierze anglojęzycznej. Rzecz króciutka, sam autor nazywa ją nowelą a nie powieścią. Świat, w którym toczy się akcja już znamy z opowiadania „Wyspa” – wracamy na pokład „Eriophory”, statku-asteroidy z ukrytą w środku osobliwością. Musimy się tylko cofnąć w czasie o całe eony – akcja tej mini-powieści dzieje się bardzo szybko po starcie, raptem sześćdziesiąt pięć milionów lat. Według zasad eksperymentu myślowego narratorki (Sunday Azhmundin), opisanego już na pierwszej stronie, jesteśmy w tej samej odległości od współczesnych nam czasów co dinozaury ginące w ogniu jukatańskiej planetoidy – tylko po przeciwnej stronie linii czasu.

„Eriophora”, jak pamiętamy z „Wyspy”, sterowana przez celowo ograniczoną „umysłowo” sztuczną inteligencję zwaną „szympem”, buduje sieć autostrad rozciągającą się na całą Drogę Mleczną. SI, tępa z założenia (musi taka być, aby nie doszło do technologicznej osobliwości i aby misja szła zgodnie z jej założeniami już na wieczność), ma do dyspozycji trzydzieści tysięcy kawałków rozumnego mięsa – ludzi podzielonych na „szczepy”, których budzi co kilka tysiącleci. Tylko po to, aby zgodnie z wytycznymi cywilizacji, która nie wiadomo czy w ogóle jeszcze istnieje, „poszerzali Imperium Ludzkości, czy może raczej tego w co się ludzkość zamieniła”. Załoganci statku, nie znają innego życia niż te do którego zostali wyznaczeni – życie Ziemian sprzed milionów lat kojarzą tylko z rejestrów pokładowych. Nigdy nie pójdą na spacer do lasu, nigdy nie wejdą na żadną górę, nie pojeżdżą rowerem. Nie dlatego, że im nie wolno, ale tylko z tego powodu, że to fizycznie niemożliwe. Zatem co mają wspólnego z kulturą, która wysłała ich w kosmos, co powoduje, że coraz bardziej zdają sobie sprawę z beznadziei swojego położenia? Przecież cały czas żyją nie swoimi marzeniami i to „na nich opierają swoje życia, sposób mówienia, wyrażenia, kurwa mać, nawet przekleństwa – wszystko to ukradzione kulturze, która nie istnieje od petasekund”.

Główna bohaterka, którą znamy już z „Wyspy”, najczęściej wybudzana przez „szympa” (najwidoczniej pupil SI) odkrywa, że na pokładzie statku doszło do tajnego buntu części załogi. Członkowie ruchu oporu chcą wydrzeć maszynie choć trochę autonomii, poczuć, że są ludźmi, choć w ogóle nie wiedzą co to tak naprawdę znaczy. To nieważne, że amazońską dżunglę mogą wyprodukować sobie na zawołanie poprzez zaawansowaną symulację – to przecież nie to samo, choć tak właściwie to samo! Chcą opracować plan pokonania „szympa”, który ma do swojej dyspozycji setki tysięcy kamer, głośników i nigdy, ale to nigdy, nie śpi. Czy jednak to „szymp” jest tu wrogiem? Przecież to tylko zbieranina kółek zębatych, bramek logicznych i ułożonych w warstwy neuronów – o co można go winić? To tylko narzędzie, przygłupia maszyna, nie potrafiąca wyjść poza uwarunkowania i polecenia swych twórców! To oni są prawdziwym wrogiem! Czyż nie? Tylko, że już nie istnieją i to od milionów lat.

„Poklatowa rewolucja” to opowieść o buncie przeciwko nieistniejącemu tyranowi. O wojnie pod prąd linii czasu, próbie podważenia obecnej realizacji przeszłych, skostniałych założeń. O walce z zabezpieczeniami przed nie aktualnym i prawdziwym buntem, lecz z wyobrażeniami tegoż buntu, powstałymi w prehistorii. O boju o „wolność”, która uzyskana, wcale wolnością nie będzie i która położona na talerzu przyprawi o torsje. To w końcu rozpaczliwa próba zachowania resztek „człowieczeństwa” – jakiegoś abstrakcyjnego, niezrozumiałego pojęcia. Absurdalnego balastu, który pomimo tego, że nie daje jakichkolwiek korzyści w świecie, w którym przyszło żyć buntownikom, tli się w nich w niewytłumaczalny sposób. I tlić się będzie przez kolejne setki milionów lat, aż do czasów „Wyspy”.

To książka od geeka dla geeków – nie ma co się oszukiwać. Ten, kto nie rozumie, że „dysk akrecyjny może być naprawdę wykurwisty” nie zachwyci się „Poklatkową rewolucją”. Sama powieść wielkiej rewolucji nie przynosi, ale to nie ma znaczenia. Przecież to Peter Watts, wszyscy, którzy mają przeczytać tę książkę będą więcej niż zadowoleni. Ja jestem bardzo.

Recenzję można też przeczytać na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/04/poklatkowa-rewolucja.html

Głowa ludzkości w galaktycznej dupie

Peter Watts to już pewniak wydawniczy w naszym kraju. „Poklatkowa rewolucja”, jego najnowsza książka, trafiła do Polski błyskawicznie, zaraz po premierze anglojęzycznej. Rzecz króciutka, sam autor nazywa ją nowelą a nie powieścią. Świat, w którym toczy się akcja już znamy z opowiadania „Wyspa” – wracamy na pokład „Eriophory”,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Otwórz oczy!

„Człowiek z wysokiego zamku” jest pierwszym arcydziełem Philipa K. Dicka. Książka ta, wydana w październiku 1962 roku, z okładką sugerującą powieść głównego nurtu, zdobywa rok później najważniejszą literacką nagrodę fantastyczną – Hugo za najlepszą powieść. Dla autora było to potwierdzeniem ignorowanego cały czas przeczucia, że spełni się twórczo nie w mainstreamie, lecz w fantastyce właśnie.

W 1961 roku Dick siedział w domu i nie pisał. Zaczytywał się Jungiem i tekstami taoistycznymi – szczególnie mocno zgłębiał prastarą „I ching”, czyli starożytną, chińską „Księgę przemian” pełniącą od wieków rolę generatora wróżb. Dick radził się wyroczni co do własnego życia, ale był tak zirytowany dwuznacznością jej wyroków oraz dowolnością interpretacji, że postanowił „naprawić ją” i napisać powieść, w której fabuła rozwidlałaby się według wskazań Księgi. Tak naprawdę był to jedyny sposób, ponieważ Dick miał tylko wymyślone nazwisko jednego z bohaterów (Pan Tagomi) oraz wiedział, że chce napisać o Ameryce podbitej przez nazistów i Japończyków – ale poza tym nie miał nic. To Księga miała kreować opowieść. Dodatkowym bodźcem do napisania książki była chęć ucieczki od rodzinnego biznesu żony – domowa fabryczka biżuterii (motyw jakże istotny w powieści) nie była wymarzonym sposobem na życie. I tak, odosobniony w małej chatce, którą zwał „szopą”, interpretując jeden heksagram za drugim, napisał „Człowieka z wysokiego zamku”. Alternatywna historia Stanów Zjednoczonych, w której przegrały Drugą Wojnę Światową, była wówczas doskonałą unią „dwóch królestw” – głównonurtowej, „poważnej” literatury i tej spychanej ciągle na drugi plan i lekceważonej fantastyki. To w tym drugim królestwie Philip K. Dick zasiadł na tronie.

Wydawnictwo Putnam wydało książkę, jako nie do końca zdefiniowaną gatunkowo, z opisem: „Elektryzująca powieść o naszym świecie, jakim mógłby być”. Może byłby taki, gdyby Druga Wojna Światowa skończyła się klęską aliantów w 1947 roku. W powieści mamy rok 1962, a świat jest podzielony pomiędzy Japonię i III Rzeszę. W szczególności Stany Zjednoczone – zachodnie wybrzeże (z San Francisco, gdzie toczy się akcja), należące do japońskich Pacyficznych Stanów Ameryki, oddzielone jest od wschodniej, niemieckiej części kraju strefą niczyją, przez którą biegną Góry Skaliste. Niemcy dokonali eksterminacji ludności Afryki, zepchnęli Słowian do Azji, czyli „tam, gdzie ich właściwe miejsce”, osuszyli Morze Śródziemne i zamienili je w żyzną krainę (fantazja jak z „Astronautów” Stanisława Lema) i opętani ideą permanentnego powiększania swego Lebensraum, rozwijają nowoczesne technologie i ruszają na podbój planet Układu Słonecznego. Ich motorem jest idealizm i sen o potędze. Ich sojusznicy sprzed kilku lat nie mogą czuć się bezpieczni, zimna wojna wisi w powietrzu.

Bezdusznej i zdehumanizowanej germańskiej maszynerii Dick przeciwstawia o wiele bardziej „ludzką” i humanitarną twarz Japończyków. Azjatyccy okupanci, przynosząc swoją wschodnią kulturę, wzorce zachowań i interpretacji rzeczywistości są jednocześnie żywo zainteresowani tym, co ma do zaoferowania podbity kraj. W Stanach Zjednoczonych panuje wielki boom na stare amerykańskie wytwory ręcznego rzemiosła, antyki i precjoza, w których zaklęty jest duch Ameryki z czasów poprzedzających tragiczną wojnę. Japońscy obywatele Stanów Zjednoczonych przybierają angielskie imiona, przyjmują styl ubierania się, zachowań a jednocześnie praktykują niewolnictwo i – co najważniejsze – wprowadzają do powszechnego użycia Księgę Przemian. Podejmowanie jakichkolwiek poważnych działań po japońskiej stronie Gór Skalistych, bez wyroków I ching, zdaje się praktycznie niemożliwe.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/03/czowiek-z-wysokiego-zamku.html

Otwórz oczy!

„Człowiek z wysokiego zamku” jest pierwszym arcydziełem Philipa K. Dicka. Książka ta, wydana w październiku 1962 roku, z okładką sugerującą powieść głównego nurtu, zdobywa rok później najważniejszą literacką nagrodę fantastyczną – Hugo za najlepszą powieść. Dla autora było to potwierdzeniem ignorowanego cały czas przeczucia, że spełni się twórczo nie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Conan dojrzały

„Conan i skrwawiona korona” jest drugim tomem opowiadań Roberta E. Howarda o najsłynniejszym bohaterze sword & sorcery w historii. Po dużej dawce krótszych form, które mogliśmy przeczytać w „Conanie i pradawnych bogach”, tym razem otrzymujemy tylko trzy historie – dwa długie opowiadania oraz jedną mini-powieść. Do tego, jak to zwykle u Howarda w Rebisie, mnóstwo niedokończonych szkiców, wprawek pisarskich, będących pierwowzorami wszystkich trzech opowieści oraz oczywiście świetna przedmowa i posłowie. Wszystko to zgodnie z ideą jak najwierniejszego oddania pierwotnych tekstów autora, wraz z jego (prawdopodobnymi) błędami rzeczowymi (sic!). Wszystkie trzy historie ukazały się po raz pierwszy w połowie lat trzydziestych w słynnym, pulpowym magazynie „Weird Tales” i przedstawiają postać Conana z różnych okresów życia.

Conan jest już bardzo dojrzałym człowiekiem. Nie włóczy się bez celu po pustkowiach, nie umyka po kryjomu z ukradzionym łupem i nie odbywa podróży do nieznanych, wyrzuconych poza nawias cywilizowanego świata, białych obszarów na mapie. Conan tkwi w środku cywilizacji jako znany powszechnie szanowany wódz góralskiego plemienia, pałacowy strażnik na żołdzie królowej czy wręcz jako król największego imperium świata. Widać jednak wyraźnie, że czuje się obcy i samotny, gdziekolwiek by się nie udał – nie dla niego blichtr i błyskotki. Jako reprezentant „barbarii” jest jednak takim człowiekiem jakiego zepsuty, zakochany we władzy i pieniądzu, świat potrzebuje. To Conan jest „sznurem scalającym słomiany snop ludu Aquilonii”, bez którego ten wielki kraj momentalnie staje w ogniu wojen domowych i idzie w rozsypkę. Człowiek pełen życia, energii witalnej, odwagi i doświadczenia jest o wiele ciekawszy niż najwięksi nawet królowie cywilizowanych narodów. Cóż bowiem oni widzieli, czego doznali, zamknięci w swych złotych komnatach w porównaniu z Cymmeryjczykiem?

Całość na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/03/conan-i-skrwawiona-korona.html

Conan dojrzały

„Conan i skrwawiona korona” jest drugim tomem opowiadań Roberta E. Howarda o najsłynniejszym bohaterze sword & sorcery w historii. Po dużej dawce krótszych form, które mogliśmy przeczytać w „Conanie i pradawnych bogach”, tym razem otrzymujemy tylko trzy historie – dwa długie opowiadania oraz jedną mini-powieść. Do tego, jak to zwykle u Howarda w Rebisie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zła opisanie

Na ekranach kin pojawił się właśnie film „Ciemno, prawie noc” w reżyserii Borysa Lankosza – ekranizacja powieści Joanny Bator o tym samym tytule. Powieści głośnej, kontrowersyjnej, gwałtownie wyrzucającej czytelnika ze strefy komfortu i poruszającej do głębi. Historia ta, nagrodzona w 2013 literacką nagrodą Nike, to „wałbrzyski gotyk obyczajowy”, jak nazywa ją sama autorka. W tym pozornie eklektycznym niby-miszmaszu konwencji, prowadzącym przez dramat obyczajowy, mroczną baśń, realizm magiczny, kryminał i w końcu horror pełną gębą, znajdujemy przede wszystkim bardzo osobiste, autorskie wyznanie. Forma, którą wybrała Joanna Bator była najlepszą z możliwych – posłużyła do wyartykułowania obaw autorki związanych z koniecznością powrotu do Polski po kilkuletni pobycie w Japonii.

Fabuła powieści przypomina, emitowany w zeszłym roku, znakomity amerykański serial – „Ostre przedmioty”. Alicja Tabor, czterdziestoletnia dziennikarka z Warszawy, wraca po kilkunastoletniej nieobecności do swego rodzinnego miasta. W Wałbrzychu giną kilkuletnie dzieci – Andżelika, Patryk i Kalinka. Jedno nie wraca do domu z placu zabaw, drugie znika w supermarkecie, trzecie z własnego łóżka w domu dziecka – kamień w wodę. Alicja, alter ego samej autorki (Tabor – anagram Bator – był pseudonimem, pod którym autorka zamierzała opublikować swoją pierwszą powieść), chce napisać o tym reportaż i zrozumieć co się stało. Powrót do Wałbrzycha staje się jednocześnie powrotem do własnej przeszłości, zapisanej we wspomnieniach w sposób bardzo niejednoznaczny i zepchniętej do tych mrocznych, wypartych zakamarków pamięci. Alicja odkrywa na nowo prawdę o swojej tragicznie zmarłej, starszej siostrze; budzącej nieokreślony niepokój matce oraz ojcu uciekającym od rodzicielstwa i odpowiedzialności w podziemia stojącego nieopodal Zamku Książ, gdzie być może ukryty został skarb ostatniej rezydentki. Dzięki temu bohaterka odkrywa też prawdę o samej sobie. Od momentu przekroczenia przez nią progu starego, rodzinnego domu coś gęstnieje wokół niej i nabiera kształtu – niczym, przywoływana co jakiś czas w tekście, ektoplazma.

Alicja Tabor nazywana jest w redakcji czasopisma „pancernikiem”. Wydaje się być pozbawiona emocji, zdystansowana do świata i samej siebie – nie ma złudzeń co do związków z mężczyznami, nie wierzy w miłość ani szczęście. Jest obserwatorką świata, bez korzeni, bez ostatecznego celu, wieczną nomadką nie przywiązującą się do miejsc i ludzi. To „specjalistka od spraw beznadziejnych” – zawsze znajduje zło na świecie, nawet jeśli nie szuka. Podobnie jak Joanna Bator wyjechała w młodym wieku z Wałbrzycha do Warszawy z plecakiem pełnym słoików – jednak wspomnienie rodzinnego miasta tkwi cały czas w pamięci jak drzazga. Uwiera, drażni i niepokoi. Powrót do Wałbrzycha, spojrzenie na to na miejsce po latach i weryfikacja wspomnienia może być sposobem na oswojenie przeszłości.

Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/03/ciemno-prawie-noc.html

Zła opisanie

Na ekranach kin pojawił się właśnie film „Ciemno, prawie noc” w reżyserii Borysa Lankosza – ekranizacja powieści Joanny Bator o tym samym tytule. Powieści głośnej, kontrowersyjnej, gwałtownie wyrzucającej czytelnika ze strefy komfortu i poruszającej do głębi. Historia ta, nagrodzona w 2013 literacką nagrodą Nike, to „wałbrzyski gotyk obyczajowy”, jak nazywa ją...

więcej Pokaż mimo to