Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Formułą 1 interesuję się od 2007 roku. Obok piłki nożnej to mój ulubiony sport, który zawsze śledzę z zapartym tchem i szybciej bijącym sercem. Formuła 1, jeśli spojrzeć na nią z boku, wydaje się banalnym sportem – dwudziestu facetów jeździ w kółko, a każdemu z nich przyświeca ten sam cel: być pierwszym, który minie linię mety. Ale gdy zagłębić się w szczegóły, okazuje się, że pozory mogą naprawdę mylić.

Kiedy po raz pierwszy za sprawą autorki usłyszałam o „Powiadomieniu”, miałam mieszane uczucia – z jednej strony bardzo się cieszyłam, że na naszym rodzimym rynku pojawiła się powieść obyczajowa, której akcja rozgrywa się w świecie królowej motorsportu. Z drugiej jednak – odczuwałam pewne obawy, czy autorce udało się uniknąć błędów związanych z terminologią i przepisami panującymi w Formule 1, które dla laika mogą być bez znaczenia, a fanowi są w stanie odebrać całą przyjemność płynącą z lektury ;) A wspominam o tym nieprzypadkowo, bo choć sama nie uważam się za ekspertkę w tym temacie, mimo że śledzę wyścigi od ponad 15 lat, to wciąż mam w pamięci powieść „Racer”, którą czytałam niemal dokładnie dwa lata temu. Jej autorka, Katy Evans, niestety nie udźwignęła tematu i nie tylko udowodniła, że nie wie, czym rajdy różnią się od wyścigów samochodowych, ale też pokazała swój brak wiedzy, jeśli chodzi o przepisy panujące w F1, i ośmieszyła się, pozwalając głównej bohaterce, zwykłej dziewczynie bez zaplecza w postaci znajomości strategii i doświadczenia, w czasie niedzielnych zmagań na torze wcielać się w rolę inżyniera wyścigowego, będącego w stałym kontakcie z kierowcą, któremu udziela wszelkich wskazówek i poleceń. U Evans wypadło to wszystko dość miernie, a jak to wygląda w książce Agnieszki Maciuły-Ziomek? Czy warto po tę powieść siegnąć?

Zacznijmy od tego, że „Powiadomienie” to kawał naprawdę solidnej obyczajówki. Zazwyczaj po książkach ze sportem w tle spodziewamy się romansów i erotyki, bo do tego przyzwyczaiły nas polskie i zagraniczne autorki, ale w przypadku powieści Agnieszki Maciuły-Ziomek dostajemy książkę, której fabuła wcale nie koncentruje się wokół romansu Magdy Kozłowskiej, zwykłej dziewczyny z Polski z uwielbianym przez miliony kibiców brytyjskim kierowcą wyścigowym Liamem Davidsonem, celebrytą i wspaniałym sportowcem. Ich historia jest zupełnie inna, a to, co ją wyróżnia, to ogromny ładunek emocjonalny, jaki za sobą niesie. To bardzo przejmująca opowieść, która przytłoczyła mnie nieco ciężarem opisywanych wydarzeń. Opis okładkowy daje nam zarys niełatwych, bolesnych wydarzeń, które wystawiają bohaterów na ciężką próbę. Przygotowujemy się na trudne emocje, spodziewając się silnych przeżyć, ale mimo to chyba podświadomie oczekiwałam historii zawierającej w sobie większą dozę optymizmu. „Powiadomienie” potrafi dosłownie wstrząsnąć czytelnikiem, to smutna historia, która wzrusza i zostaje z nami na dłużej.

Trzeba też wspomnieć o Formule 1, bo gdyby nie ona, to pewnie po tę powieść w ogóle bym nie sięgnęła, a to bez wątpienia byłaby strata. Jako zagorzała fanka wyścigów, na pewno mogę narzekać, że nie było jej więcej, choć z drugiej strony doskonale rozumiem, że stanowi ona tylko tło dla historii Magdy i Liama i nie wyścigi są tutaj najważniejsze, no może poza tym najtrudniejszym, w którym bohaterowie muszą wziąć udział, czyli wyścigiem po życie i po powrót do normalności. Ale ten wspaniały, emocjonujący sport tutaj jest, zwłaszcza widzimy go w pierwszej części „Powiadomienia”, np. w długiej scenie opisującej zawody rozgrywające się na torze Silverstone, która dla przeciętnego czytelnika nieinteresującego się wyścigami może być nieco nużąca. Agnieszka Maciuła-Ziomek opisała wszystko z taką precyzją, na jaką mogła sobie pozwolić, nie chcąc zanudzić laików – oczami wyobraźni widziałam prostą równoległą do alei serwisowej, ustawione na niej na polach startowych bolidy, krzątające się wokół nich ekipy poszczególnych zespołów, a następnie całą procedurę startową. Emocje gwarantowane!

No i oczywiście warto też wspomnieć kilka słów na temat pierwszoplanowych postaci. Jestem dziewczyną i w dodatku tak samo jak nasza główna bohaterka darzę ten sport wielką sympatią, więc siłą rzeczy utożsamiałam się z Magdą, ale o wiele wnikliwiej przyglądałam się Liamowi, którego pierwowzorem bez najmniejszych wątpliwości był Lewis Hamilton, czyli kierowca, któremu kibicuję od dnia, gdy w telewizji po raz pierwszy obejrzałam wyścig Formuły 1. Postronny czytelnik, który nie interesuje się życiem i karierą siedmiokrotnego mistrza świata, nie zwróci na to uwagi, ale skojarzenia z Hamiltonem podczas lektury „Powiadomienia” nasuwają nam się niemal co chwilę. Od nazwiska głównego bohatera i imienia jego ojca, poprzez zespół Mercedesa i postać Jane, która dla mnie była Angelą, opisy tatuaży i zwyczaje żywieniowe, aż po rodzinne miasto Liama, czyli Stevenage. Brakowało mi w tym obrazku tylko buldoga angielskiego, który byłby nieodłącznym towarzyszem kierowcy w padoku i poza nim ;) Ogółem było to bardzo ciekawe, a chwilami nawet zabawne doświadczenie, gdy odkrywałam kolejne zbieżności, choć przez te wszystkie skojarzenia na początku miałam problem, by odpowiednio wczuć się w tę historię, bo główny bohater nieco zbyt mocno kojarzył mi się z człowiekiem, który stanowił dla tej postaci inspirację, przez co stale ich porównywałam, niepotrzebnie odbiegając myślami od tego, co w „Powiadomieniu” najważniejsze.

Podsumowując, powiem krótko: „Powiadomienie” to bardzo emocjonalna powieść, która daje do myślenia, zwłaszcza że dostajemy nieoczywiste zakończenie. Przygoda życia nieoczekiwanie zmienia się w prawdziwy dramat, a główna bohaterka w mgnieniu oka z nieba spada wprost do piekła. Akcja jest dynamiczna, sporo się dzieje, dzięki czemu czyta się tę książkę szybko i z rosnącym zainteresowaniem. Jeśli więc gustujecie w wartościowych obyczajówkach, to polecam Wam zwrócić uwagę na historię Magdy i Liama. Myślę, że nie pożałujecie.

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Formułą 1 interesuję się od 2007 roku. Obok piłki nożnej to mój ulubiony sport, który zawsze śledzę z zapartym tchem i szybciej bijącym sercem. Formuła 1, jeśli spojrzeć na nią z boku, wydaje się banalnym sportem – dwudziestu facetów jeździ w kółko, a każdemu z nich przyświeca ten sam cel: być pierwszym, który minie linię mety. Ale gdy zagłębić się w szczegóły, okazuje się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pamiętacie głośny „Łańcuch”? Założę się, że na pewno! Wydawnictwo Agora tak mocno go promowało, że nie sposób nie kojarzyć czerwono-czarnej okładki z fabułą, która mroziła krew w żyłach. Powieść Adriana McKinty’ego czytałam wiele miesięcy po jej premierze, kiedy opadł już kurz po zakrojonych na szeroką skalę działaniach marketingowych. Wspominam tę lekturę bardzo przyjemnie, więc nie dziwię się, że wydawca „Łańcucha” widział w tej książce potencjał sprzedażowy. Pojawiający się w książce irlandzkiego pisarza motyw uprowadzonego dziecka nie jest oczywiście niczym nowym we współczesnych thrillerach, powiedziałabym wręcz, że to jeden z popularniejszych obecnie konceptów fabularnych, ale Adrian McKinty miał na jego wykorzystanie bardzo oryginalny pomysł. Świeży, nowatorski i szalenie intrygujący, który w połączeniu z dobrym warsztatem autora stworzył bardzo solidny dreszczowiec, który chłonęłam z wypiekami na twarzy i przyspieszonym biciem serca. „Łańcuch” mocno przypadł mi do gustu, ale na pewno był to thriller bardzo nierówny. Z jednej strony trzeba pochwalić jego oryginalną, niesztampową fabułę, z drugiej – nie sposób nie skrytykować przepychu i tendencji autora do hollywoodzkiej przesady. Spotkanie z prozą McKinty’ego okazało się jednak na tyle dobre, że obiecałam sobie, że bez wahania sięgnę po kolejną powieść tego autora, by przekonać się, jakie jeszcze pomysły kryją się w jego głowie.

Bardzo byłam ciekawa „Wyspy”, która w czerwcu miała swoją premierę, ale przyznam szczerze, że jednocześnie trochę obawiałam się jej lektury. W ostatnim czasie trafiałam na powieści, które okazywały się zdecydowanie poniżej moich oczekiwań. Seria czytelniczych zawodów sprawiła, że zapragnęłam zrobić sobie porządny książkowy detoks – czytałam mało albo w ogóle, dlatego trochę stęskniłam się za emocjami, które gwarantuje dobry thriller. Egzemplarze „Wyspy” dotarły do mnie z dwóch różnych źródeł, więc uznałam, że nie mogę pozwolić temu tytułowi, by pokrył się kurzem na moim stosie hańby. Jesteście ciekawi, czy „Wyspa” okazała się powieścią, która sprawi, że znów zacznę regularnie sięgać po dreszczowce?

„Wyspa” to historia wypełniona po brzegi dynamiczną akcją, która zabiera nas w sam środek morderczej walki o życie na wyjętej spod prawa australijskiej wyspie zamieszkiwanej przez budzący grozę klan O’Neillów. Pierwszych kilka rozdziałów przypomina ciszę przed burzą – akcja toczy się w spokojnym tempie, bez fajerwerków i większych zaskoczeń. Choć podświadomie wyczuwamy, że niebawem stanie się coś złego, co zapoczątkuje koszmar bohaterów, to nic nie zapowiada aż tak dramatycznych wydarzeń jak te, które już za chwilę będą się rozgrywać na naszych oczach. Autor niezwykle umiejętnie buduje fundamenty pod mrożącą krew w żyłach walkę na śmierć i życie. Wstrząsające losy Heather, Toma oraz Olive i Owena trzymają w nieustannym napięciu, sprawiając, że ani na chwilę nie chcemy przerwać lektury. Opowieść McKinty’ego jest gwarantem gwałtownych skoków ciśnienia i wzrostu adrenaliny, co zawdzięczamy mnóstwo efektów zaczerpniętych rodem z kina akcji, które ja osobiście bardzo lubię. „Uprowadzona”, „Anakonda”, „Olimp w ogniu” czy „Szybcy i wściekli” to filmy, które mogłabym oglądać bez końca. Z ogromną przyjemnością obejrzałabym także „Wyspę”, która aż prosi się o to, by ją sfilmowano. Jestem pewna, że przez 90 czy 120 minut siedzielibyśmy z szybciej bijącym sercem i nosem przyklejonym do telewizora ;)

„Wyspą” McKinty potwierdza swoje zamiłowanie do kreowania silnych bohaterek kobiecych. Stosunkowo rzadko we współczesnym thrillerze zdarza się, by mężczyzna osadzał w roli głównej kobietę, a McKinty robi to po raz kolejny. Recenzując „Łańcuch”, pisałam, że zrobiła na mnie wrażenie przemiana bohaterki – Rachel z wątłej, chorującej na raka kobiety, który toczy walkę o własne zdrowie i życie, zostaje zmuszona przez dramatyczne okoliczności do przeobrażenia się w nieustraszoną matkę, która zrobi wszystko, by odzyskać ukochane dziecko. Podobny los spotyka dwudziestoczteroletnią Heather, która jako druga żona Toma jeszcze nie przywykła do roli macochy, nie wspominając już o roli matki dwojga zbuntowanych nastolatków. A jednak znajduje w sobie tyle determinacji i odwagi, by stawić czoło całemu klanowi wyjątkowo niebezpiecznych ludzi, którzy zrobią wszystko, by nikt z ich czwórki nie opuścił Dutch Island żywy. Jeśli miałabym oceniać, która z tych dwóch postaci – Rachel czy Heather – jest bardziej wiarygodna, to bez wątpienia wskazałabym bohaterkę „Wyspy”, ponieważ jako córka wojskowych posiada ona większe predyspozycje do wielkich czynów niż chora na raka matka trzynastoletniej Kylie, która stała się ofiarą organizacji przestępczej zwanej Łańcuchem.

Czy polecam „Wyspę”? Oczywiście! Zwłaszcza jeśli w literaturze szukacie przepełnionej akcją fabuły rodem z hollywoodzkich produkcji. Adrian McKinty gwarantuje swoim czytelnikom emocje, adrenalinę i kilka godzin, w czasie których możecie się spodziewać wszystkiego poza nudą.

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Pamiętacie głośny „Łańcuch”? Założę się, że na pewno! Wydawnictwo Agora tak mocno go promowało, że nie sposób nie kojarzyć czerwono-czarnej okładki z fabułą, która mroziła krew w żyłach. Powieść Adriana McKinty’ego czytałam wiele miesięcy po jej premierze, kiedy opadł już kurz po zakrojonych na szeroką skalę działaniach marketingowych. Wspominam tę lekturę bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Lewis Hamilton. Kompletna biografia najlepszego kierowcy w historii Formuły 1” to książka, którą otrzymałam do recenzji od księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl, za co serdecznie dziękuję. Mogę starać się zafałszować rzeczywistość i przekonywać, że książka Franka Worralla to kawał dobrej sportowej biografii. Przez to, że od ponad 15 lat z pietyzmem pielęgnuję emocjonalną więź z reprezentującym aktualnie barwy Mercedesa Lewisem Hamiltonem, czuję się niejako w obowiązku bronić tego, co jest z nim związane. Ale wtedy musiałabym oszukiwać i siebie, i Was, a oceniając książki, lubię mieć czyste sumienie. Dlatego postaram się podejść do tego tak, jak podchodzę do Formuły 1 – zdarzają się lepsze i gorsze wyścigi, podobnie jak zdarzają się lepsze i gorsze książki.

Pozycja, której autorem jest brytyjski dziennikarz, z pewnością należy do tej drugiej kategorii, co przyznaję z ciężkim sercem. Niestety książka Worralla nie umywa się do znakomitego „Mechanika”, którego czytałam cztery lata temu, choć pod względem treści bardzo ją przypomina. Wspólnie z Worrallem wracamy do obfitującego w mnóstwo emocji debiutanckiego sezonu Hamiltona w Formule 1, zaglądamy za kulisy słynnej afery szpiegowskiej z udziałem McLarena i Ferrari, która w 2007 roku wstrząsnęła padokiem, przyglądamy się nieczystej walce Hamiltona i Alonso i obserwujemy przebieg mistrzowskiego sezonu 2008. Patrząc na to wszystko, mogę powiedzieć, że książka Worralla okazała się dla mnie dość przyjemną podróżą sentymentalną do początków mojej fascynacji Formułą 1. Jestem zaskoczona, jak bardzo te dwa sezony wryły mi się w pamięć. Trudno mi czasem przypomnieć sobie przebieg sezonów, które rozgrywane były 3-4 lata temu, a bardzo dobrze pamiętam wyniki Hamiltona z sezonów 2007 i 2008.

Niestety to właśnie im autor książki poświęcił zbyt dużo uwagi. Niemal 2/3 całej treści zajmują szczegółowe opisy wszystkich Grand Prix, które się wówczas odbyły, tak jakby wyłącznie te dwa sezony definiowały Hamiltona jako wybitnego sportowca, a przecież to były dopiero pierwsze kroki stawiane przez dwudziestodwuletniego Brytyjczyka w Formule 1. Worrall zasypuje nas pozycjami Hamiltona nie tylko w wyścigach, ale też w kwalifikacjach, a nawet – o zgrozo – w treningach! Dodaje do tego czasy okrążeń, miejsca zajmowane przez największych rywali Hamiltona, czyli Alonso, zespołowego kolegę, oraz kierowców Ferrari, czyli Räikkönena i Massę. Pojawia się wiele nieistotnych szczegółów, a jednocześnie – paradoksalnie – wszystko jest zbyt ogólnikowe. Dostajemy obraz niezwykle utalentowanego młokosa, który szturmem wbił się na salony Formuły 1, ucierając nosa hiszpańskiemu gwiazdorowi, który miał być liderem stajni z Woking, ale to doskonale wiedzieliśmy już przed lekturą książki Franka Worralla. Do tego dochodzą miliony cytatów i archiwalnych wypowiedzi: głównego bohatera książki, pracowników McLarena, innych – byłych i obecnych – kierowców, ekspertów, a nawet zwykłych kibiców, które są moim zdaniem najmniej udanym zabiegiem i nie wnoszą nic ciekawego do życiorysu i osiągnięć Hamiltona, choć jak wiadomo, dla tego kierowcy dobre relacje z fanami zdają się mieć ogromne znaczenie.

Nie jest to książka, którą czyta się przyjemnie i z rosnącym zainteresowaniem. To swego rodzaju pean na cześć Hamiltona i złego słowa o urodzonym w Stevenage czarnoskórym kierowcy raczej tu nie uświadczymy. Odniosę się też do samego podtytułu książki Franka Worralla. Czytamy, że jest to kompletna biografia Lewisa Hamiltona. Powiedzmy sobie szczerze – napisanie „kompletnej biografii” człowieka, który żyje i nadal z powodzeniem walczy o kolejne triumfy, nie jest proste, a może jest wręcz niemożliwe, ale mnie bardziej chodzi o pominięcie sezonów, które z różnych przyczyn nie wyszły Brytyjczykowi (i tak np. nie ma nawet wzmianki o przegranej walce o tytuł mistrzowski w 2016 roku, gdy wywalczył go ówczesny partner Hamiltona z Mercedesa, czyli Nico Rosberg). Oczywiście jest mowa o rywalizacji Hamiltona z Vettelem i wskazanie, że Niemiec wywalczył cztery tytuły, wiemy więc, że te sezony, gdy Vettel triumfował, nie były dla Hamiltona szczęśliwe, ale to wszystko za mało, by mówić tu o jakimś całościowym ujęciu kariery Brytyjczyka.

A co do samej tezy mówiącej o tym, że Hamilton jest najwybitniejszym kierowcą w historii Formuły 1 – znajdzie ona zapewne tylu zwolenników, co przeciwników. Fani Brytyjczyka będą ją popierać, a sympatycy pozostałych kierowców zapewne zrobią wszystko, by udowodnić, że to opinia mocno na wyrost. Można porównywać liczbę tytułów mistrzowskich, liczbę zwycięstw, miejsc na podium, pole position albo okrążeń na prowadzeniu w wyścigu, ale prawdą jest, że trudno zestawiać ze sobą osiągnięcia kierowców, którzy ścigali się w różnych sezonach, które – dodajmy – rządziły się różnymi przepisami, np. kwestia zakazu team orders lub przyzwolenia na ich stosowanie, w różnych samochodach u boku różnych partnerów zespołowych etc. Ale jedno nie budzi wątpliwości – Lewis Hamilton to prawdopodobnie najbarwniejsza postać w Formule 1, a ja jestem szczęściarą, że przed pięcioma laty udało mi się w Hiszpanii zdobyć jego autograf. Wielu kibiców, w tym ja, zawdzięcza mu miłość do wyścigów samochodowych. Bez niego F1 na pewno nie byłaby tak atrakcyjna i popularna.

„Lewis Hamilton. Kompletna biografia najlepszego kierowcy w historii Formuły 1” to książka, którą otrzymałam do recenzji od księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl, za co serdecznie dziękuję. Mogę starać się zafałszować rzeczywistość i przekonywać, że książka Franka Worralla to kawał dobrej sportowej biografii. Przez to, że od ponad 15 lat z pietyzmem pielęgnuję emocjonalną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Heart Breaker” to książka, którą otrzymałam do recenzji od księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl, za co serdecznie dziękuję. Gdy dotarł do mnie egzemplarz papierowy, byłam już po lekturze darmowego fragmentu e-booka i wiedziałam, że początek historii Andreasa i Jane mocno przypadł mi do gustu. Dlatego, gdy tylko kurier dostarczył mi paczkę, od razu zasiadłam do czytania. Opowieść kryjąca się na stronach „Heart Breakera” nie ma w sobie tyle ciętego humoru, ile miała go poprzednia część, ta powieść to raczej historia z gatunku tych poważniejszych. Michelle Hercules koncentruje się na pokazaniu możliwie jak najdokładniej skomplikowanych relacji rodzinnych. Obserwujemy toksyczne stosunki zarówno w przypadku rodziny Jane, jak i Andreasa. Jesteśmy świadkami nieustannych kłótni Jane z matką oraz sporów Andreasa z ojcem i macochą, znajdujemy przykłady poniżania dzieci przez rodziców, przemocy fizycznej lub psychicznej, nadmiernej kontroli, a także braku zainteresowania jednego z rodziców życiem dorastającego dziecka. W efekcie dostajemy dość smutną historię przesiąkniętą mnóstwem trudnych emocji. Zawsze uważałam, że poruszanie poważnych tematów w lekkiej literaturze jest czymś dobrym, bo czyni te książki wartościowymi historiami z przekazem, ale jeśli szukamy niezobowiązującego, zabawnego czytadła, to ta powieść sprawdzi się w tej roli raczej średnio.

Na uznanie zasługują kreacje bohaterów. Amerykańska autorka znakomicie portretuje dwoje młodych ludzi niebojących się konfrontacji ze światem, który co krok stawia im na drodze kolejne przeszkody. Jane nie chce brać udziału w balu debiutantek, a jeśli już ma to zrobić, to na pewno nie zamierza pójść na niego z chłopakiem, którego wskaże jej matka. Postanawia wreszcie zerwać z łatką nieśmiałej, potulnej dziewczyny – w tym celu nie tylko coraz częściej i coraz odważniej zaczyna stawiać się matce, ale też dołącza do pewnej sportowej drużyny oraz samodzielnie zamierza wybrać uczelnię, na którą będzie uczęszczać. Z kolei Andreas wbrew woli ojca decyduje się na zmianę kierunku studiów. Oboje będą musieli się mierzyć z bolesnymi konsekwencjami swoich wyborów, ale stawką jest ich własne szczęście, więc gra zdecydowanie wydaje się warta świeczki.

Kiedy byłam jeszcze przed lekturą „Heart Stoppera”, myślałam, że seria „Buntownicy z Rushmore” będzie przypominać serie „Game On” Kristen Callihan albo „Off-Campus” i „Briar U” Elle Kennedy. Ale cykl autorstwa Michelle Hercules nigdy nie spodoba mi się tak jak tamte trzy serie. Brakuje mi tu bowiem całej tej otoczki sportowej, którą tak bardzo lubię w romansach. W książkach Hercules nie bywamy na treningach chłopaków, nie obserwujemy meczów futbolu, nie świętujemy z drużyną sukcesów i nie rozpamiętujemy porażek. Z nielicznych wzmianek wiemy tylko, że główni bohaterowie to przystojni, świetnie wysportowani futboliści, którzy oczywiście są rozchwytywani przez rzesze fanek, ale to w zasadzie tyle. Dla mnie za mało.

Jednak tym, co najbardziej mi się w tej powieści nie podobało, jest jej okładka. Wiem, że to okładka oryginalna i, o ile pierwszą dało się znieść, choć też nie była najlepsza, o tyle ta jest naprawdę okropna. Bardzo żałuję, że polski wydawca nie zdecydował się na wykorzystanie jakiegoś innego, atrakcyjniejszego zdjęcia. Chłopak z okładki nie mógłby być dalszy od moich wyobrażeń na temat tego, jak wygląda Andy. Zresztą nie mógłby być dalszy również od mojej prywatnej wizji przystojnego mężczyzny, którego można pożądać. W dodatku sportowca. Wiem, że wygląd nie jest najważniejszy, podobnie zresztą jak okładka, która w zestawieniu z historią zawartą w książce jest sprawą drugorzędną, ale – nie oszukujmy się – wszyscy wiemy, że ludzie są wzrokowcami i coś takiego jak brzydka okładka może mieć negatywny wpływ na nasz odbiór danej powieści.

Przechodząc do sedna, mogę stwierdzić, że „Heart Breaker” to kolejny dobry romans w dorobku Michelle Hercules. Powieść stanowi drugi tom serii „Buntownicy z Rushmore”, ale spokojnie można ją czytać także bez znajomości „Heart Stoppera”, choć oczywiście namawiam do rozpoczęcia przygody z tą serią od pierwszego tomu, który mnie akurat ogromnie przypadł do gustu. Historia Andreasa i Jane nie spodobała mi się aż tak bardzo, jak miało to miejsce w przypadku miłosnych perturbacji Charlie i Troya, ale tych bohaterów również nie sposób nie lubić. Andreasa zwykło się nazywać playboyem, bo jego życie zawsze pełne było jednonocnych przygód, ale w gruncie rzeczy to porządny chłopak, który kryje mroczną tajemnicę z przeszłości. Jane, młodsza siostra Troya, to urodzona buntowniczka, która zmęczona jest tym, że wszyscy próbują sprawować kontrolę nad jej życiem. Przyznam szczerze, że w tej historii czegoś mi brakowało. Jak się zastanawiam czego, to dochodzę do wniosku, że chyba właśnie przede wszystkim lekkiego humoru. „Heart Breaker” nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia jak poprzednia część, ale z pewnością sięgnę w przyszłości również po historię Danny’ego, kiedy już ukaże się na polskim rynku. Tyle że już z nieco mniejszymi oczekiwaniami.

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

„Heart Breaker” to książka, którą otrzymałam do recenzji od księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl, za co serdecznie dziękuję. Gdy dotarł do mnie egzemplarz papierowy, byłam już po lekturze darmowego fragmentu e-booka i wiedziałam, że początek historii Andreasa i Jane mocno przypadł mi do gustu. Dlatego, gdy tylko kurier dostarczył mi paczkę, od razu zasiadłam do czytania....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Gdybym miała wymienić aktualnie najgorętsze nazwiska z gatunku thrillera, kryminału i sensacji, to z pewnością jako jedno z pierwszych wymieniłabym nazwisko Rileya Sagera. W Polsce jak dotychczas ukazały się cztery książki tego autora: „Ocalałe”, „Moje ostatnie kłamstwo”, „Wróć przed zmrokiem” oraz „Zamknij wszystkie drzwi”. Kojarzę wszystkie te tytuły, ale żadnego nie czytałam. „Ocalałe” kiedyś zaczęłam, ale po 40 stronach odpuściłam, a „Wróć przed zmrokiem” kupiłam w okazyjnej cenie w e-booku na fali wysypu rewelacyjnych recenzji, ale jak na razie jakoś nie było nam po drodze i do dziś po tę powieść nie sięgnęłam. Przy okazji mojej współpracy z księgarnią internetową TaniaKsiazka.pl nadarzyła się okazja do poznania najnowszego thrillera Sagera, czyli powieści „Zamknij wszystkie drzwi”, którą zachwyca się niemal cały bookstagram.

Pod wpływem tych wszystkich świetnych opinii ogromnie zaczęło mnie ciekawić, jaką tajemnicę skrywa za swoimi murami Bartholomew. Chciałam się dowiedzieć, czy rzeczywiście słynny nowojorski budynek będzie tak straszny, jak go wszyscy malują. Chciałam zrozumieć te wszystkie absurdalne zasady, które w nim panują. Czy jestem usatysfakcjonowana? Czy może znów zawiodłam się na książce, którą polecało tyle osób?

„Zamknij wszystkie drzwi” czyta się dobrze – płynnie i bardzo szybko pokonujemy kolejne strony, oczekując, że wreszcie zacznie się coś dziać. Wypatrujemy napięcia, szukamy tego dusznego klimatu, który tak wielu czytelników przed nami wyczuwało w murach Bartholomew. Zastanawiamy się, jakie niespodzianki przygotował dla nas Riley Sager, rozważając różne scenariusze dotyczącego tego, co naprawdę może się tutaj dziać. Analizujemy, snujemy domysły i czekamy…

Ja niestety nie doczekałam się tego, na co liczyłam – nie znalazłam tutaj napięcia, a pierwsze oznaki ekscytacji poczułam dopiero gdzieś w okolicach dwieście trzydziestej strony, gdy Jules testowała na sobie działanie windy kuchennej. Nie da się zaprzeczyć, że jest w tej historii coś zagadkowego, tajemniczego i niepokojącego, co wspólnie z główną bohaterką i kilkoma sprzyjającymi jej osobami próbujemy zrozumieć, ale moim zdaniem nie ma tutaj za grosz napięcia, którego oczekuję od każdej książki, która aspiruje do miana mrożącego krew w żyłach dreszczowca. Gdy czytam thriller, chcę wstrzymywać oddech, czuć przyspieszone tętno i palącą potrzebę rozwiązania zagadki. Tym razem tak nie było, co po raz kolejny skłania mnie do zastanowienia się nad tym, dlaczego jest tak, że nie potrafię się zachwycić książkami, które podbijają serca tak wielu czytelników. Ostatnio mam niestety „szczęście” do typowych średniaków, które – podobnie jak „Zamknij wszystkie drzwi” –zwykłam oceniać na 6/10. „Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” Adele Parks, „Be My Ever” Julii Biel, a teraz „Zamknij wszystkie drzwi” Rileya Sagera – każda z tych powieści okazała się dla mnie rozczarowaniem, żadna nie potrafiła sprawić, by szybciej zabiło mi serce, a przedstawiona na jej kartach historia zapisała się w pamięci. Przy każdej się niestety wynudziłam.

Tym, co w powieści Sagera, przypadło mi do gustu, była przede wszystkim naprzemienna narracja – już na samym początku książki dowiadujemy się, że Jules uciekając w pośpiechu z Bartholomew, została potrącona przez samochód. Z jej rozmowy z lekarzami wnioskujemy, że w tym osobliwym nowojorskim apartamentowcu działo się coś złego i nasza ciekawość zostaje rozbudzona. A dopiero w kolejnych rozdziałach dowiadujemy się, w jaki sposób rozpoczęła się przygoda Jules z Bartholomew.

„Zamknij wszystkie drzwi” było moim drugim podejście do twórczości Rileya Sagera. Okazało się o wiele bardziej udane, niż miało to miejsce w przypadku powieści „Ocalałe”, którą kilka lat temu (ze trzy chyba) próbowałam przeczytać. Zabrakło mi jednak w mrocznej opowieści o Bartholomew tego czegoś, co by sprawiło, że od razu po jej skończeniu zapragnę sięgnąć po „Wróć przed zmrokiem”, które od dłuższego czasu czeka na swoją kolej. Jedno jest pewne – poprzednia powieść amerykańskiego autora będzie musiała uzbroić się w cierpliwość, bo w tej chwili na jej lekturę raczej się nie zdecyduję, ale samego Sagera jeszcze nie skreślam ;)

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Gdybym miała wymienić aktualnie najgorętsze nazwiska z gatunku thrillera, kryminału i sensacji, to z pewnością jako jedno z pierwszych wymieniłabym nazwisko Rileya Sagera. W Polsce jak dotychczas ukazały się cztery książki tego autora: „Ocalałe”, „Moje ostatnie kłamstwo”, „Wróć przed zmrokiem” oraz „Zamknij wszystkie drzwi”. Kojarzę wszystkie te tytuły, ale żadnego nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

O Erice Spindler po raz pierwszy usłyszałam w 2013 roku, kiedy jedną z jej książek wyszperałam w bibliotece publicznej. „Z ukrycia” okazało się przyzwoitą historią – początek był wprawdzie przeciętny, ale niedosyt wynagrodziło mi zakończenie, które sprawiło, że z wrażenia opadła mi szczęka. Zachęcona udanym spotkaniem z twórczością Spindler postanowiłam poznać jej pozostałe powieści i tak w ciągu zaledwie czterech miesięcy przeczytałam aż 13 jej książek oraz dwa opowiadania. Zobaczyłam, że Erica Spindler pisze dość nierówno, bo świetne thrillery przeplata historiami co najwyżej przeciętnymi, ale było w tych powieściach coś, co sprawiło, że stała się jedną z moich ulubionych autorek. Z tamtych powieści najlepiej wspominam te, w których występowała porucznik Stacy Killian, czyli np. thrillery „Ślepa zemsta” albo „Morderca bierze wszystko”. Ogromnie podobały mi się też „Krwawe wino” oraz „Dotyk strachu”.

Moja miłość do Eriki Spindler zakończyła się wraz z lekturą „Siódemki”, dla której byłam bezlitosna, bo przyznałam jej zaledwie 2 na 10 gwiazdek. Stwierdziłam wówczas, że książka otwierająca serię „Strażnicy Światła” to żart i to niestety niezbyt zabawny. Thriller paranormalny to po prostu nie moja bajka. Mimo nieudanej przygody z „Siódemką” wciąż darzę Ericę Spindler sentymentem i sympatią, dlatego nie mogłam się powstrzymać – musiałam sięgnąć po jej najnowszą powieść.

Przyznam szczerze, że trochę się obawiałam tej lektury i to z aż dwóch powodów. Po pierwsze – przez ostatnie lata zmienił mi się nieco gust i chociaż blisko 10 lat temu zaczytywałam się w thrillerach romansowych Spindler (co znaczące, wydawało je wydawnictwo Mira/Harlequin, więc ta nazwa wiele mówi o gatunku, jaki te książki reprezentowały), to dziś lektura powieści łączących wątki detektywistyczne z miłosnymi nie sprawia mi już tak dużej przyjemności jak kiedyś. Drugim powodem była wspomniana przeze mnie wcześniej niefortunna seria thrillerów paranormalnych, która nieco zraziła mnie do twórczości tej autorki.

Na szczęście moje obawy okazały się nieuzasadnione, bo „Taka sama” to kawał bardzo solidnego dreszczowca, który porywa i intryguje od pierwszej strony. Erica Spindler przypomniała mi tą historią, za co kiedyś tak bardzo lubiłam jej książki. Jej najnowsza powieść to przepełniony emocjami – często bardzo skrajnymi – thriller psychologiczny, który swoją problematyką zahacza o kilka wątków. Mamy tu miłość między kobietą i mężczyzną, a także miłość matki do dziecka i dziecka do matki, nienawiść, zazdrość i zawiść, poczucie odpowiedzialności, uczucie pokrzywdzenia i niesprawiedliwego traktowania, przejawy obsesji, zmaganie się z chorobą psychiczną i życie w ciągłym strachu o siebie i swoich bliskich. Obserwujemy również nierzadko bardzo skomplikowane relacje rodzinne. Nie mogło oczywiście zabraknąć silnej bohaterki, która nie boi się stawiać czoła przeciwnościom losu. Kobiety za wszelką cenę dążącej do odkrycia prawdy, choćby miała ona ugodzić w dobre imię jej rodziny. Sienna Scott to kobieta, której dzieciństwo i młodość naznaczone były piętnem manii prześladowczej, na którą cierpiała jej matka Vivienne. Okrutnej przypadłości, której odziedziczenia Sienna tak bardzo się zawsze bała.

„Taka sama” to przykład książki, w której nieustannie mnożą się pytania. Wspólnie z główną bohaterką próbujemy znaleźć na nie odpowiedzi, ale Erica Spindler jak mało kto potrafi wodzić czytelnika za nos. Ileż razy zmieniałam swoją teorię odnośnie wydarzeń z czasów studiów Sienny! Sprawy nie ułatwia choroba psychiczna, na którą cierpi matka bohaterki. Spindler zmyślnie sięgnęła po motyw aberracji umysłowej Viv, dzięki czemu zyskała bardzo przydatne narzędzie zwodzenia czytelnika. Sami nie wiemy, w co i komu powinniśmy wierzyć. Czy wiedząc, że Viv od lat doświadcza urojeń (w ich wyniku nieustannie towarzyszy jej przekonanie, że ktoś stale czyha na życie jej i jej córki), możemy ufać, że cokolwiek z jej słów jest prawdą? Czy stojące w opozycji do teorii przyjętej przez policjantów prowadzących śledztwo w sprawie zabójstwa Madison Robie przypuszczenia Sienny, że tamtej nocy to ona miała być ofiarą, można w ogóle traktować poważnie? A może Sienna, która pod wieloma względami tak bardzo przypomina swoją matkę, sama zaczęła popadać w paranoję?

„Taka sama” to powieść, przy której w żadnym wypadku nie można się nudzić! To, co mi się najbardziej w niej podobało, to naszpikowanie fabuły postaciami, z których w zasadzie każda wydaje się podejrzana. Erica Spindler kreując właśnie takich bohaterów, stworzyła sobie znakomity grunt pod trzymający w napięciu thriller. Napięcie sięgające zenitu, mnóstwo sprzecznych emocji, nierozwiązane morderstwo z przeszłości, pilnie strzeżone, brudne rodzinne sekrety i wiszące nad bohaterką widmo niebezpieczeństwa. Czego można chcieć więcej? Jestem w pełni usatysfakcjonowana lekturą, dlatego z czystym sumieniem zachęcam Was do sięgnięcia po „Taką samą”. Jeśli znacie i lubicie Ericę Spindler, to pewnie nie muszę Was nawet namawiać. A jeśli jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nigdy o tej autorce nie słyszeliście, to polecam to jak najszybciej zmienić. Nie pożałujecie :)

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

O Erice Spindler po raz pierwszy usłyszałam w 2013 roku, kiedy jedną z jej książek wyszperałam w bibliotece publicznej. „Z ukrycia” okazało się przyzwoitą historią – początek był wprawdzie przeciętny, ale niedosyt wynagrodziło mi zakończenie, które sprawiło, że z wrażenia opadła mi szczęka. Zachęcona udanym spotkaniem z twórczością Spindler postanowiłam poznać jej pozostałe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Thriller małżeński, pełen kłamstw i tajemnic, to obok powieści skupiających się na działaniach seryjnych morderców mój ulubiony typ thrillera. Dlatego właśnie tak bardzo kusiła mnie powieść Adele Parks, która pod koniec stycznia miała swoją premierę. „Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” to książka, którą otrzymałam do recenzji od księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl, za co serdecznie dziękuję. Czy mi się podobała? O swoich wrażeniach opowiem Wam już za chwilę.

„Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” to typowy thriller psychologiczny, który skupia się na emocjach bohaterów. Nie doświadczycie tu rozlewu krwi i serii morderstw, choć bez wątpienia jesteśmy świadkami dramatycznych wydarzeń. Ale nie jest ich wiele, przez co powieść Adele Parks jako całość wydała mi się zwyczajnie nudna. Jej lektura dłużyła mi się w nieskończoność, a nagromadzenie kilkustronicowych monologów i opisów sprawiało, że z trudnością i rosnącą irytacją pokonywałam kolejne strony.

Nie ukrywam, że bardzo lubię książki z pogranicza thrillera małżeńskiego i dramatu rodzinnego. Często po takie historie sięgam i rzadko jestem nimi rozczarowana. Jeśli jednak miałabym się jednoznacznie opowiedzieć, czy powieść Adele Parks mi się podobała, czy – wręcz przeciwnie – nie przypadła mi do gustu, to zdecydowanie bliżej byłoby mi do stwierdzenia, że czuję się tą lekturą mocno zawiedziona.

Ewidentnie brakowało tu tempa i czegoś „wow”. Powieść Parks liczy blisko 500 stron, ale bez straty dla fabuły spokojnie można by z niej wyrzucić co najmniej 150. Wiele stron to nikomu niepotrzebne opisy, które nie wnoszą za wiele do opowiadanej historii. Sprawiają natomiast, że lektura spowalnia i się dłuży. Tę monotonię przerywają co jakiś czas krótkie dialogi, ale jest ich tak mało, że nie są w stanie zdynamizować akcji. Tak naprawdę wielokrotnie aż mnie korciło, aby zacząć wertować kolejne strony, by dotrzeć do upragnionej ostatniej kropki, poznać zakończenie losów Daisy, Simona i Millie Barnesów i zapomnieć o tej historii. Sytuacji nie poprawiali też w moim odczuciu irytujący bohaterowie.

„Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” to wnikliwy portret rozpadu pewnego na pozór idealnego małżeństwa. Po wysypie pozytywnych recenzji osób, których opinie cenię, ostrzyłam sobie apetyt na świetną lekturę, a tymczasem potwornie się wynudziłam. Najbardziej ciekawiło mnie, jakie wydarzenie stanowi centrum fabuły – chciałam poznać przyczynę rozpadu rodziny Barnesów. Tego dowiadujemy się jakoś w okolicach 165. strony. Po tym momencie kulminacyjnym długo nie dzieje się nic, by pod koniec powieści coś jeszcze się wydarzyło. Miłośnicy mocno psychologicznych thrillerów, których oś fabularną stanowią przemyślenia i stany emocjonalne bohaterów, mogą być tą lekturą usatysfakcjonowani, ja niestety się zawiodłam.

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Thriller małżeński, pełen kłamstw i tajemnic, to obok powieści skupiających się na działaniach seryjnych morderców mój ulubiony typ thrillera. Dlatego właśnie tak bardzo kusiła mnie powieść Adele Parks, która pod koniec stycznia miała swoją premierę. „Kłamstwa, wszędzie kłamstwa” to książka, którą otrzymałam do recenzji od księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl, za co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Twórczość Vi Keeland poznałam niedawno, ale z pewnością była to miłość od pierwszego wejrzenia. Po kilku udanych podejściach do wymyślanych przez nią historii z ręką na sercu mogę przyznać, że z powieściami, które wychodzą spod jej pióra i to zarówno tymi pisanymi w pojedynkę, jak i tytułami, które tworzy w duecie z Penelope Ward, bardzo się lubię. To lekkie, niezobowiązujące romanse, które jednak mają czytelniczkom do zaoferowania o wiele więcej niż tylko dziki seks co dwie strony i stek niekończących się przekleństw. Tu fabuła, choć lekka i przewidywalna, wcale nie jest aż tak banalna, jak można by przypuszczać, patrząc na okładkę, a bohaterowie wbrew pozorom nie są płascy i papierowi – to ludzie z krwi i kości, którzy choć wizualnie przypominają greckich bogów, to za ładną prezencją nierzadko kryją pełną rys i złych wspomnień bolesną przeszłość.

„Niestosowne zachowanie” to najnowsza propozycja autorstwa Vi Keeland, którą otrzymałam do recenzji od księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl. Historia Ireland i Granta to jedna z tych opowieści, które wywołują dobry nastrój, co chwilę nas rozśmieszając, ale potrafią też skłonić do głębszej refleksji.

W powieściach Keeland najbardziej podoba mi się równowaga – wszystko jest tu podane w odpowiednich proporcjach: trochę śmiechu, trochę wzruszeń i odrobina nerwów, gdy nie wszystko układa się po naszej myśli, a także bohaterowie, którzy z miejsca zyskują naszą sympatię. Nie inaczej jest w przypadku postaci pojawiających się na kartach „Niestosownego zachowania”: pewnej siebie Ireland, która jak mało kto potrafi walczyć o swoje, oraz nieziemsko przystojnego, zamkniętego w sobie Granta, który chwyta nas za serce dobrem, jakie okazuje w stosunku do najbliższych. Jak już wspomniałam na samym początku, jeśli regularnie sięgacie po powieści autorstwa Keeland, to doskonale wiecie, że ta autorka lubi serwować czytelniczkom historie doprawione nieco poważniejszą tematyką.

Po przeczytaniu kilku stron zakładamy, że czeka nas pełen pikantnych szczegółów i ciętego, zjadliwego humoru romans biurowy, ale szybko okazuje się, że ta historia ma nam do zaoferowania coś jeszcze. Pojawiające się co kilka rozdziałów retrospekcje na początku wydają się niezrozumiałe, ale z czasem poznajemy pewną smutną historię, którą starają się nam przybliżyć. Dowiadujemy się z nich, jak wielkie piętno potrafi na człowieku odcisnąć przeszłość, widzimy, jak niełatwo ją czasem zostawić za sobą i ruszyć do przodu, by zacząć żyć pełną piersią. Na przykładzie Granta przekonujemy się również, że otrząśnięcie się po przeżytej traumie i ponownie zaufanie – sobie oraz swoim bliskim może czasem zająć lata.

„Niestosowne zachowanie” to znakomita powieść, która przypadnie do gustu miłośniczkom wartościowych romansów. Znajdziecie tu dobry humor, gorący romans pomiędzy szefem i jego podwładną oraz pełną niełatwych emocji mroczną opowieść o przeszłości, z którą musi się zmierzyć Grant. Jeśli znacie twórczość Vi Keeland, to założę się, że nawet nie muszę Was namawiać do lektury. A jeśli jeszcze nie mieliście okazji sięgnąć po książki tej autorki, to gorąco Was do tego zachęcam – jestem pewna, że na jednej się nie skończy! :)

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Twórczość Vi Keeland poznałam niedawno, ale z pewnością była to miłość od pierwszego wejrzenia. Po kilku udanych podejściach do wymyślanych przez nią historii z ręką na sercu mogę przyznać, że z powieściami, które wychodzą spod jej pióra i to zarówno tymi pisanymi w pojedynkę, jak i tytułami, które tworzy w duecie z Penelope Ward, bardzo się lubię. To lekkie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z twórczością Whitney G. jak dotychczas mam same dobre wspomnienia, choć wcale nie czytałam zbyt wielu książek tej autorki, ale te, które miałam okazję poznać, mocno zapadły mi w pamięć. W szczególności moim zdaniem absolutnie genialny romans biurowy z wątkiem hate-love zatytułowany „Dwa tygodnie i jedna noc”, który w ubiegłym roku mogłam przeczytać i zrecenzować dzięki uprzejmości księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl. Cóż to była za historia! Historia Tary i Prestona, czyli najzaradniejszej i najsprytniejszej asystentki i najgorszego szefa pod słońcem, niesamowicie przypadła mi do gustu. Przyznałam tamtej powieści ocenę 10/10 i z pewnością zaliczam ją swoich ulubionych książek. W przypadku historii Tary i Prestona od pierwszej do ostatniej strony bawiłam się naprawdę znakomicie, bo humor – czasem złośliwy i zjadliwy – to największy atut powieści Whitney G.

Nic więc dziwnego, że gdy tylko wśród styczniowych zapowiedzi ujrzałam powieść „Twój Carter”, która w dodatku już zbierała pochlebne opinie od dziewczyn, które dobrze się orientują w literaturze dla kobiet, to od razu sobie ten tytuł zapisałam, by przypadkiem mi nie umknął wśród wysypu nowości, które w tym roku przygotowali dla nas wydawcy. Styczeń od dawna nie wyglądał aż tak dobrze pod względem liczby świetnie się zapowiadających premier! Nic, tylko czytać ;)

„Twój Carter” to powieść, którą przeczytałam dzięki uprzejmości niezawodnej i świetnie zaopatrzonej w nowości księgarni TaniaKsiazka.pl. Bardzo się cieszę, że najnowsza książka Whitney G. trafiła w moje ręce, bo historia niezwykłej przyjaźni Arizony i Cartera to opowieść, która chwyci Was za serce ogromnym ładunkiem pozytywnych emocji (choć oczywiście nie zabraknie też sprzeczek i uszczypliwości, które najczęściej będą wynikiem zazdrości bohaterów).

Tak, to była fantastyczna historia! Ci wszyscy, którzy jeszcze przed premierą ją chwalili, z pewnością mieli rację :) Ostatnie dwa dni spędziłam w towarzystwie Arizony, Cartera i jeszcze kilkorga ich przyjaciół i z czystym sumieniem powiem Wam, że Whitney G. po raz kolejny utwierdziła mnie w przekonaniu, że wychodzące spod jej pióra opowieści są zdecydowanie warte poznania, zwłaszcza że amerykańska autorka ma talent do tworzenia barwnych, budzących sympatię postaci. Od samego początku obserwujemy bardzo fajną relację dwojga młodych ludzi, którzy od lat są nierozłączni. Czy czysto platoniczna przyjaźń damsko-męska jest w ogóle możliwa? Wystarczy w wyszukiwarkę Google’a wpisać podobną frazę, by przekonać się, że to pytanie zadawały sobie przed nami miliony ludzi i to pod każdą szerokością geograficzną, ale wciąż nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi. W poszukiwaniu prawdy o przyjaźniach damsko-męskich nie pomaga też historia wymyślona przez Whitney G. Początkowo gdy poznajemy Cartera i Arizonę, jesteśmy świadkami wzorcowej przyjacielskiej relacji – 100% wsparcia w każdej sytuacji, zero tajemnic, zero seksualnego napięcia, zero niszczącej przyjaźń niezdrowej zazdrości. Mamy tu wszystko, co potwierdzałoby tezę, że przyjaźń kobiety i mężczyzny jest jak najbardziej możliwa i prawdopodobna, no przecież wystarczy na nich spojrzeć. Ale potem coś się zmienia i granica między zwykłą, bezinteresowną przyjaźnią a czymś więcej niebezpiecznie zaczyna się zacierać i w efekcie Carter i Arizona muszą zmierzyć się z pytaniem, czy warto ryzykować utratę wspaniałej przyjaźni dla szansy na prawdziwą miłość…

„Twój Carter” to świetna powieść, od której robi nam się na sercu cieplej. Jest uroczo, romantycznie, ale też naprawdę zabawnie! Opowieść o Carterze i Arizonie nie jest przesadnie pikantna, choć oczywiście nie zabraknie i odważniejszych scen, więc fanki romansów będą usatysfakcjonowane. Whitney G. oferuje nam mnóstwo emocji – podczas lektury wielokrotnie czułam mrowienie w brzuchu, a nawet ściśnięte gardło :) Bohaterowie, którzy czują się w swoim towarzystwie bardzo swobodnie, w mgnieniu oka zyskują naszą sympatię i nie tracą jej do samego końca. W podziękowaniach od autorki czytamy, że seria „Sincerely Yours” będzie liczyć więcej tomów, choć bohaterami kolejnych będą oczywiście inne postaci, ale już teraz mogę zapowiedzieć, że nie mogę się ich doczekać, a Was gorąco zachęcam do sięgnięcia po „Twojego Cartera”. Nie pożałujecie! :)

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Z twórczością Whitney G. jak dotychczas mam same dobre wspomnienia, choć wcale nie czytałam zbyt wielu książek tej autorki, ale te, które miałam okazję poznać, mocno zapadły mi w pamięć. W szczególności moim zdaniem absolutnie genialny romans biurowy z wątkiem hate-love zatytułowany „Dwa tygodnie i jedna noc”, który w ubiegłym roku mogłam przeczytać i zrecenzować dzięki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Macie czasem tak, że przeglądacie zapowiedzi w księgarni internetowej i nagle wpada Wam w oko tytuł, który nie należy do Waszego ulubionego gatunku, a mimo to czujecie ogarniającą Was niepohamowaną chęć poznania tej historii? Tak się właśnie stało w przypadku powieści „Jak zawsze w grudniu” autorstwa nieznanej mi Emily Stone. Przeczytałam opis, przyjrzałam się cudownie magicznej, zimowej okładce i podświadomie wyczułam, że to będzie piękna, choć słodko-gorzka opowieść o przypadkowym spotkaniu dwojga ludzi, których połączyło coś wyjątkowego.

„Jak zawsze w grudniu” to książka, którą otrzymałam do recenzji od księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl. Bardzo cenię literaturę, która wywołuje u czytelnika emocje, ale nie skłamię, mówiąc, że staram się podobnych historii unikać, ponieważ nigdy nie wiadomo, czego można się po nich spodziewać. Zbyt często się zdarza, że zamiast happy endu, na który wszyscy liczyli, czeka nas dramatyczny koniec i nagle w miejsce uśmiechu na naszej twarzy pojawia się strumień łez, którego nie da się powstrzymać. Z drugiej strony tego rodzaju powieści są bardzo ludzkie – w końcu nasze życie nie zawsze jest usłane różami, chwile szczęścia przeplatają się z chwilami smutku, których nie da się uniknąć, mimo że bardzo byśmy chcieli, by było to możliwe.

Ach, cóż to była historia! Pełna emocji, poruszająca i niezapomniana. Piękna i ciepła, ale też niewyobrażalnie smutna i przejmująca. Przyznam szczerze, że siadając do lektury powieści Emily Stone, nie do końca uwierzyłam w blurb okładkowy Josie Silver, autorki książki „Jeden dzień w grudniu”, który sugerował zaopatrzenie się w chusteczki higieniczne. Niby sama jestem sobie winna, ale sami wiecie, jak wiele razy podobne frazesy pojawiały się na okładkach słodko-gorzkich historii, że zdążyły się już wyświechtać.

Czuję się, jakby przejechał po mnie walec. Emocjonalnie książka Emily Stone mnie przeczołgała. Dosłownie. Nic nie zapowiadało wodospadu łez, który wyleje się ze mnie pod koniec opowieści o Josie i Maxie. Przez większość książki miałam poczucie, że to przyjemna, ale wcale nie aż tak wyjątkowa historia dwojga ludzi, których los niespodziewanie ze sobą zetknął, by potem w wyniku różnych okoliczności jednak ich rozdzielić. Od samego początku miałam wrażenie, że wszystko toczy się tu zbyt szybko. „Jak zawsze w grudniu” dzieli się na kilka części, każda z nich rozgrywa się parę miesięcy po poprzedniej, np. grudzień – kwiecień – wrzesień – grudzień etc. Nie do końca mi to pasowało, bo każda część urywała się dość nieoczekiwanie, pozostawiając niedosyt i wrażenie braku zakończenia. Pierwsza część, gdy Josie i Max dopiero się poznali, bardzo mi się podobała, a potem mój entuzjazm jakoś opadł. Nadal chciałam się dowiedzieć, co jeszcze los (a dosłowniej mówiąc autorka) przygotował dla naszych bohaterów. A potem nagle ostatnie rozdziały czytałam, zalewając się łzami, wreszcie rozumiejąc, o co chodzi. Zatkany nos, rozmazany wzrok, czerwone podpuchnięte oczy i ucisk gdzieś pomiędzy gardłem a sercem. Trzy razy musiałam przerywać, by pójść obmyć twarz zimną wodą i wytłumaczyć sobie, że to tylko fikcja literacka, wymyślona historia, więc nie powinnam aż tak rozpaczać, ale rozemocjonowane serce wciąż mi podpowiadało, że przecież takie rzeczy się zdarzają...

Przepiękna powieść, nieprzesłodzona, absolutnie poruszająca z końcówką, która łamie serce na milion kawałków. Jeśli o jakości książki świadczą emocje, które wywołuje u czytelnika, to „Jak zawsze w grudniu” od Emily Stone jest prawdziwym arcydziełem! Polecam, ale przed lekturą koniecznie uzbrójcie się w karton chusteczek! Bez niego nie przebrniecie ;)

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Macie czasem tak, że przeglądacie zapowiedzi w księgarni internetowej i nagle wpada Wam w oko tytuł, który nie należy do Waszego ulubionego gatunku, a mimo to czujecie ogarniającą Was niepohamowaną chęć poznania tej historii? Tak się właśnie stało w przypadku powieści „Jak zawsze w grudniu” autorstwa nieznanej mi Emily Stone. Przeczytałam opis, przyjrzałam się cudownie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Louise Jensen to jedno z tych nazwisk, które są dla mnie synonimem solidnego thrillera psychologicznego. Kiedy widzę w zapowiedziach nowy tytuł od tej autorki, wiem, że po niego sięgnę, a prawdopodobieństwo, że się rozczaruję, jest bliskie zeru. Czytałam dotychczas cztery powieści Jensen i jedno nie ulega wątpliwości – Brytyjka pisze w taki sposób, że niemal każda jej powieść uzależnia i sprawia, że nie możemy się od niej oderwać przed dotarciem do ostatniej kropki. Nie inaczej jest w przypadku najnowszej historii, która wyszła spod jej pióra, czyli thrillera „To wszystko dla ciebie”, który miałam okazję przeczytać i zrecenzować dzięki uprzejmości księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl.

Thriller małżeński, czy ogólniej mówiąc, rodzinny to znak rozpoznawczy twórczości Louise Jensen. Taką tematykę Brytyjka najwyraźniej lubi najbardziej i z pewnością świetnie sobie z nią radzi. Wszystkie jej książki koncentrują się na problemach, sekretach i kłamstwach, które trawią od wewnętrz uporządkowane życie na pozór idealnych, kochających się i wspierających rodzin. Podobnie jest w przypadku rodziny Lucy i Aidana Walshów – starają się być przyzwoitymi ludźmi, ale ich życie nie mogłoby być dalsze od ideału. Nie dość, że Kieron, ich młodszy syn cierpi na poważną chorobę i grozi mu przeszczep wątroby, to jeszcze tragedia, do której doszło na szkolnej wycieczce z udziałem ich starszego syna, bezpowrotnie zmieniła życie nie tylko bezpośrednio nią dotkniętego Connora, ale i całej ich rodziny.

Wow, cóż to była za emocjonująca historia! Nieszczególnie przepadam za książkami, których fabuła w dużej mierze koncentruje się wokół dzieci – takich, które zrobiły coś złego i takich, którym grozi jakieś niebezpieczeństwo. Być może to dlatego, że sama nie jestem matką i nie do końca potrafię wczuć się w emocje towarzyszące matce, która byłaby gotowa zaprzedać duszę diabłu, byle tylko chronić swoje ukochane dziecko. W thrillerze „To wszystko dla ciebie” dzieci odgrywają pierwsze skrzypce – mamy tu zmagającego się z poważną chorobą Kierona, który częściej bywa w szpitalu niż w szkole, mamy nastoletniego Connora i jego dwóch kolegów, Ryana i Tylera, oraz Hailey, bliską przyjaciółkę Connora, którą chłopak darzy głębszym uczuciem. Ich wstrząsająca historia stanowi punkt wyjścia dla wydarzeń, których jako czytelnicy jesteśmy świadkami. Ale nie tak szybko – minie wiele stron, nim się w ogóle zorientujemy, o co w tym wszystkim chodzi. Louise Jensen bardzo umiejętnie buduje napięcie, od samego początku jesteśmy zaintrygowani i czujemy, że wydarzyło się coś bardzo złego, ale nie wiemy nic konkretnego, a te strzępy informacji, które dostajemy od Jensen, w taki sposób są nam podawane, że powstałe na ich podstawie nasze domysły okazują się dalekie od prawdy. Z łatwością ferujemy wyroki, osądzając Aidana albo obwiniając Lucy i Connora, a potem poznajemy rozwiązanie wszystkich wątków i wiemy, jak wielki popełniliśmy błąd, oceniając ich na podstawie przypuszczeń i domysłów. Atmosfera w powieści Jensen gęstnieje ze strony na stronę, nieustannie towarzyszy nam dojmujące uczucie przygnębienia, którego trudno się pozbyć. Ta historia nie jest tak dołująca jak np. czytane przeze mnie nie tak dawno temu „Złe uczynki” Lucindy Berry, ale jednocześnie podczas lektury odczuwałam trawiący mnie smutek, współczucie i trudną do opanowania żałość z powodu doznanych przez bohaterów krzywd i tragedii.

„To wszystko dla ciebie” nie jest łatwą w odbiorze historią, ale ta powieść to przykład naprawdę dobrego thrillera, który trzyma w napięciu i intryguje od pierwszej do ostatniej strony. Oczywista i przewidywalna to ostatnie określenia, których można użyć w odniesieniu do powieści Louise Jensen. Z rosnącym zainteresowaniem śledzimy rozwój wypadków, a chwilami wręcz i nam udziela się niepokojący stan ducha Lucy, której – za sprawą nagromadzenia negatywnych emocji, zmartwień oraz różnych dziwnych zbiegów okoliczności – zdaje się, że zaczyna popadać w paranoję lub obłęd. Świetną robotę robi też narracja prowadzona z perspektywy różnych postaci: Lucy, Aidana, Connora oraz kilku innych. Dzięki temu poznajemy poszczególne punkty widzenia, które łączą się w spójną całość, prezentując nam pełny obraz tragicznych wydarzeń, które sprawiły, że uporządkowane życie Walshów rozpadło się niczym domek z kart. Fanów twórczości Louise Jensen zapewne nie muszę namawiać do lektury tej powieści, do przeczytania „To wszystko dla ciebie” zachęcam natomiast miłośników psychologicznego suspensu na najwyższym poziomie – przeczuwam, że się nie zawiedziecie!

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Louise Jensen to jedno z tych nazwisk, które są dla mnie synonimem solidnego thrillera psychologicznego. Kiedy widzę w zapowiedziach nowy tytuł od tej autorki, wiem, że po niego sięgnę, a prawdopodobieństwo, że się rozczaruję, jest bliskie zeru. Czytałam dotychczas cztery powieści Jensen i jedno nie ulega wątpliwości – Brytyjka pisze w taki sposób, że niemal każda jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przed sięgnięciem po „Wyzwanie” miałam za sobą lekturę siedmiu książek Elle Kennedy i jedno nie ulega wątpliwości – uwielbiam historie wychodzące spod pióra tej autorki. Hokej nigdy nie należał do sportów, którymi bym się interesowała, choć zasadniczo bardzo lubię dyscypliny zespołowe. Wydaje mi się, że to przede wszystkim ze względu na to, że w Polsce nie jest szczególnie popularny, a co za tym idzie, nie jest regularnie emitowany w telewizji. I chociaż w przeciwieństwie do innych sportów nie znam obowiązujących w hokeju zasad, to uwielbiam ludzi, którzy są dobrzy w tym, co robią, mają pasję, są twardzi, ambitni, zdeterminowani i za wszelką ceną potrafią dążyć do celu. Lubię też to wspaniałe poczucie wspólnoty, które łączy sportowców i kibiców. Mam wrażenie, że Elle Kennedy po mistrzowsku potrafi uchwycić wszystkie te elementy i z gracją wkłada je w wymyślane przez siebie historie. Nic nie jest tu wymuszone czy nienaturalne – życie na uczelni kręci się w szybkim tempie, a relacje między bohaterami są bardzo intensywne i emocjonalne, ale rozwijają się raczej powoli, bez zbędnego pośpiechu, dzięki czemu zyskują na autentyczności.

Tak, uwielbiam wkraczać do świata hokeistów z Briar. Za każdym razem, gdy sięgam po kolejny tom serii, mam wrażenie, że odwiedzam starych, dobrych przyjaciół, z którymi wiele mnie łączy. Wspólne imprezy, dramaty, fetowanie kolejnych zwycięstw i wzajemne pocieszanie się po bolesnych porażkach. Nie wiem, jak Kennedy to robi, ale całkowicie kupuje mnie swoimi historiami, a najlepsze jest to, że bohaterowie każdej kolejnej książki wydają się jeszcze fajniejsi – choć myślałam, że to niemożliwe – od bohaterów poprzednich części. Zwłaszcza mam tu na myśli hokeistów. Czytając „Układ”, pierwszy tom serii „Off-Campus”, prawie zakochałam się w Garretcie Grahamie, który był absolutnie wspaniały. Potem jednak sięgnęłam po „Błąd” i miałam wrażenie, że John Logan jest jeszcze fajniejszy. Trzeci tom serii należał do Deana Di Laurentisa. Kto czytał pierwsze dwa tomy, ten wie, że Dean to ten z chłopaków, który z całej drużyny najwięcej pije i zalicza panienek. Byłam pewna, że lektura „Podboju” będzie katorgą, bo Dean to taka trochę „męska prostytutka”, ale pozory naprawdę potrafią mylić, bo bliżej poznany brat Summer okazał się niesamowity. Najmniej przypadł mi do gustu John Tucker, najmniej szalony, za to najdojrzalszy i najbardziej uporządkowany, ale i on budził sympatię. W przypadku serii „Briar U”, która jest spin-offem serii „Off-Campus”, było podobnie: Fitz okazał się super, spotkania z Hunterem przypominającym młodszą wersję puszczalskiego Deana trochę się obawiałam, ale jak się okazało, niesłusznie, a Conor Edwards z „Wyzwania” jest… Cóż, gdybym mogła wyjść za niego za mąż, uczyniłabym to z przyjemnością!

Od samego początku ten bohater uwiódł mnie swoim poczuciem humoru, dystansem do siebie, troską i ciepłem. W jego towarzystwie chyba każdy czułby się komfortowo. Obok Jake’a Connelly’ego z „Ryzyka” Conor jest moim ulubieńcem. Sympatią darzyłam także Taylor – ta dziewczyna to silna bohaterka, która nie boi się podjąć rzuconego przez złośliwe koleżanki głupiego wyzwania tylko po to, by nie dać im powodu do wyśmiewania. Z drugiej strony to bohaterka bardzo wycofana, zamknięta w sobie i pełna kompleksów. Za duży biust, tu i ówdzie wyraźnie widoczne fałdki tłuszczyku, które zdają się dostrzegać wszyscy z wyjątkiem Conora. Każda z wykreowanych przez kanadyjską pisarkę par potwierdza, że Elle Kennedy bez wątpienia ma talent do tworzenia duetów bohaterów, w których przyjacielsko-miłosnych relacjach łatwo dostrzec chemię.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, jeśli chodzi zarówno o ten tom, jak i poprzednie, to osobiście uważam, że polskie okładki są naprawdę paskudne. Niby zmysłowe, niby romantyczne, ale jakieś takie odpychające. Gdybym nie wiedziała, jak dobre historie kryją się w środku, omijałabym tę serię szerokim łukiem. Jeśli macie podobne odczucia i rozum podpowiada Wam zrezygnowanie z lektury, to odłóżcie rozsądek na bok i posłuchajcie serca ;)

„Wyzwanie” choć z całej serii „Briar U” ma na Goodreads.com najniższą ocenę, jest moim zdaniem jedną z lepszych historii. Opowieść o udawanym związku Conora i Taylor emanowała dobrą energią, humorem i ciepłem. Ja przepadłam, dlatego polecam Wam tę powieść z całego serca!

Przed sięgnięciem po „Wyzwanie” miałam za sobą lekturę siedmiu książek Elle Kennedy i jedno nie ulega wątpliwości – uwielbiam historie wychodzące spod pióra tej autorki. Hokej nigdy nie należał do sportów, którymi bym się interesowała, choć zasadniczo bardzo lubię dyscypliny zespołowe. Wydaje mi się, że to przede wszystkim ze względu na to, że w Polsce nie jest szczególnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Założę się, że prawie każdy z Was, przynajmniej raz w życiu, marzył o tym, by choć na krótką chwilę zatrzymać czas. Albo chociaż by cofnąć się w czasie – o dzień, tydzień, miesiąc lub nawet kilka lat. Ja sama nie raz w myślach rozważałam, jak cudownie byłoby mieć wehikuł czasu i sterować nim w zależności od potrzeb – albo po to, by przeżyć jeszcze raz coś, co sprawiło mi przyjemność, albo po to, by zdołać zmienić bieg wydarzeń i uniknąć ponownego przeżywania czegoś, co mnie zasmuciło. Ale takie historie igrania z czasem zdarzają się tylko w filmach i literaturze.

Komedia romantyczna „Miłość na święta” duetu pisarskiego, który kryje się pod pseudonimem Christina Lauren, to książka, która wpadła mi w oko już jakiś czas temu i to z dwóch powodów. Pierwszym jest oczywiście przepiękna, kolorowa okładka, drugim – fakt, że jakiś czas temu czytałam „Podroż nieślubną” tych autorek i pamiętam, że tamta historia mocno przypadła mi do gustu. Nie jestem fanką świąt i przedświątecznej gorączki, ale co roku staram się poznać przynajmniej jedną nową świąteczną historię, czy to w wersji książkowej, czy filmowej.

„Miłość na święta” to książka, na którą z jednej strony bardzo czekałam, a z drugiej – której bardzo się obawiałam. Święta Bożego Narodzenia to magiczny czas, więc i nasza tolerancja na świąteczne cuda i przejawy magii jest zdecydowanie większa, ale jednak moje przyziemne podejście do życia nadal u mnie dominuje. Przyznam szczerze, że bardzo bałam się wątku Mae, która w wyniku cudownego zrządzenia losu staje się więźniem pętli czasu i raz po raz przeżywa ten sam dzień. Wiem, że tego rodzaju historie nieszczególnie do mnie przemawiają, magię toleruję wyłącznie w przypadku „Harry’ego Pottera” ;)

A zatem starałam się, próbowałam z całych sił wczuć się w tę opowieść, ale niestety nie potrafiłam. I to wcale nie dlatego, że ta historia jest zła lub nudna. „Miłość na święta” z pewnością jest książką pełną ciepłego humoru i magicznej świątecznej atmosfery. To opowieść o wieloletniej i wielopokoleniowej przyjaźni, mocy życzeń, poszukiwaniu miłości i swojego miejsca w świecie, a także o dokonywaniu właściwych wyborów. To po prostu nie jest historia dla mnie. Podobała mi się przyjacielska relacja Maelyn z Bennym, na którego mogła liczyć w każdej sytuacji. Sympatią darzyłam też pozostałych bohaterów, w tym m.in. Andrew, ale większej chemii między mną a powieścią Christiny Lauren niestety nie było. Podobnie czułam się, oglądając bodaj dwa lata temu komedię romantyczną „Last Christmas” – pamiętam, że bardzo mocno rozczarowało mnie wówczas zakończenie. Fakt, zaskoczyło mnie, bo nie takiego rozwoju wypadków się spodziewałam, ale jednocześnie czułam zawód, bo historia okazała się odrealniona.

Ponad wszelką wątpliwość doceniam natomiast przesłanie tej historii. Ogromnie podobała mi się przemiana Maelyn, która dzięki pętli czasu, w którą wpadła, dostała od losu drugą szansę, by zrozumieć, co jest dla niej ważne, co sprawia, że uśmiech nie znika z jej twarzy, przy kim czuje się szczęśliwa i bezpieczna.

Jeśli Wy na co dzień nie jesteście aż tak przyziemni i lubicie zaznać czasem nieco magii, zwłaszcza w okresie przedświątecznym, to polecam. Myślę, że będziecie bardzo zadowoleni i oczarowani „Miłością na święta”!

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Założę się, że prawie każdy z Was, przynajmniej raz w życiu, marzył o tym, by choć na krótką chwilę zatrzymać czas. Albo chociaż by cofnąć się w czasie – o dzień, tydzień, miesiąc lub nawet kilka lat. Ja sama nie raz w myślach rozważałam, jak cudownie byłoby mieć wehikuł czasu i sterować nim w zależności od potrzeb – albo po to, by przeżyć jeszcze raz coś, co sprawiło mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kiedy w ubiegłym roku skończyłam lekturę „Idealnego dziecka”, debiutanckiego thrillera Lucindy Berry, obiecałam sobie, że przeczytam każdą powieść, która wyjdzie spod pióra tej autorki. To była tak znakomita historia, tak emocjonująca, tak poruszająca, a chwilami nawet wstrząsająca, że choć psychicznie mnie wykończyła, to byłam nią zachwycona. Od tego czasu na polskim rynku ukazały się dwie kolejne powieści Amerykanki, „Ocalić syna” nawet trafiła do mojej biblioteczki, ale jeszcze nie miałam okazji zasiąść do lektury. Nadarzyła się natomiast okazja, by sięgnąć po najnowszy thriller Berry, czyli powieść „Złe uczynki”.

Przyznam szczerze, że opis, który czytamy na okładce, nie do końca oddaje charakter historii, która kryje się na kartach powieści Lucindy Berry. Fabuła „Złych uczynków” jest o wiele bardziej skomplikowana, a przede wszystkim o wiele bardziej wstrząsająca i przejmująca od tej, której się spodziewamy po przeczytaniu samego opisu. Książkę czyta się bardzo szybko – zawdzięczamy to krótkim rozdziałom i wielu dialogom, ale mimo to osobiście brakowało mi tutaj tempa. Moim zdaniem za mało się działo.

Lektura „Złych uczynków” utwierdziła mnie w przekonaniu, że temat dzieci, młodzieży, traum, jakich doświadczają, zdecydowanie dominuje w twórczości amerykańskiej pisarki. Ale nic dziwnego, skoro Lucinda Berry z wykształcenia jest psychologiem specjalizującym się w zakresie dziecięcych traum. Zdobyte w pracy doświadczenie naukowe wykorzystuje do tworzenia niepokojących thrillerów psychologicznych i muszę przyznać, że wychodzi jej to naprawdę znakomicie i, co najważniejsze, przekonująco i wiarygodnie.

„Złe uczynki” to solidny thriller psychologiczny, który od początku do końca trzyma w napięciu i intryguje. Historia Sarah, Ellen i Paige, więzionych miesiącami w piwnicy przez psychopatę Johna, wstrząsa, wywołuje mnóstwo emocji, a chwilami wręcz sprawia, że czujemy się zniesmaczeni. Thrillery autorstwa Lucindy Berry uważam za bardzo dobre, m.in. ze względu na ogrom skrajnych emocji, jakie wywołują, ale z pewnością nie należą do gatunku książek, po które chciałabym jeszcze w przyszłości sięgnąć. Zdarzało mi się nie raz sięgać po raz drugi czy trzeci po książki jednej z moich ulubionych pisarek, Alex Kavy, mimo że były brutalne i krwawe. Ale powieści Berry mają do siebie to, że są nie tyle brutalne, co odpychające i odstręczające, więc ich ponowna lektura mogłaby być ponad moje nadwątlone nieco siły. Z czystym sumieniem polecam – Lucinda Berry to autorka, której książki z pewnością warto poznać!

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Kiedy w ubiegłym roku skończyłam lekturę „Idealnego dziecka”, debiutanckiego thrillera Lucindy Berry, obiecałam sobie, że przeczytam każdą powieść, która wyjdzie spod pióra tej autorki. To była tak znakomita historia, tak emocjonująca, tak poruszająca, a chwilami nawet wstrząsająca, że choć psychicznie mnie wykończyła, to byłam nią zachwycona. Od tego czasu na polskim rynku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O Corinne Michaels słyszę od dawna. To chyba jedna z najbardziej lubianych autorek współczesnych romansów. Największą popularność przyniosła jej prawdopodobnie seria o braciach Arrowoodach, ale mnie ujęła zupełnie inną historią, a właściwie dwiema napisanymi w duecie z Melanie Harlow. Mam na myśli powieści: „Nieidealnie dopasowani” oraz „Hold You Close”. Och, cóż to były za cudowne książki! Zabawne, wciągające i angażujące emocjonalnie. Fakt, nieco przewidywalne, jak to zawsze bywa z romansami, ale z pewnością chwytające za serce. Rzadko sięgam po opowiadania, ale z racji zbliżających się coraz większymi krokami świąt, postanowiłam sięgnąć po jedną z dzisiejszych premier, czyli „Windą do nieba”.

Ciepłe, urocze, zabawne. Te słowa najlepiej opisują liczące nieco ponad sto stron opowiadanko Corinne Michaels. „Windą do nieba” to podzielona na dwie części króciutka opowieść, której lektura zajmie Wam nie więcej niż godzinkę lub dwie. Pierwsza część to historia Holly i Deana, współpracowników, którzy utknęli w zepsutej windzie, dzięki czemu są w stanie w końcu szczerze porozmawiać o spędzonej jakiś czas temu wspólnej nocy. Druga część to dalsze losy tej dwójki (w pierwotnej wersji opowiadania nie było tej części).

Kryjąca się pomiędzy okładkami „Windą do nieba” historia opowiada o miłości, która przychodzi w najmniej spodziewanym momencie. Jej autorka na przykładzie losów Holly i Deana pokazuje, jak ważne jest dawanie drugiej szansy – zarówno innym ludziom, jak i samemu sobie. Przekonuje też, że nie powinniśmy ukrywać swoich prawdziwych uczuć, zwłaszcza jeśli nie chcemy, by miłość uciekła nam sprzed nosa. Przyjemna historia, która wprowadza w klimat świąt. Niezobowiązująca lektura – warto ją poznać!

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

O Corinne Michaels słyszę od dawna. To chyba jedna z najbardziej lubianych autorek współczesnych romansów. Największą popularność przyniosła jej prawdopodobnie seria o braciach Arrowoodach, ale mnie ujęła zupełnie inną historią, a właściwie dwiema napisanymi w duecie z Melanie Harlow. Mam na myśli powieści: „Nieidealnie dopasowani” oraz „Hold You Close”. Och, cóż to były za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Romans pod choinkę” to książka, którą otrzymałam do recenzji od księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl. Nim siadłam do jej lektury, przeczytałam w opisie na stronie księgarni, że w powieści pojawiają się bohaterowie znani z poprzedniej świątecznej historii Bester, czyli Harper, nieznosząca świątecznego klimatu pracownica jednej z londyńskich agencji reklamowych, oraz Holden, właściciel i szef kuchni jednej z nowojorskich restauracji, który przybył do Londynu, by otworzyć tu nowy lokal. Uznałam, że logika nakazuje, by poznać najpierw ich losy, więc sięgnęłam po audiobooka „Świątecznego nieporozumienia”. Cieszę się, że to zrobiłam, bo dzięki temu lektura „Romansu pod choinkę” okazała się jeszcze przyjemniejsza!

Najnowsza powieść Katarzyny Bester to absolutnie fantastyczna historia, która z miejsca mnie porwała. O tym, jak dobrze mi się ją czytało, niech świadczy fakt, że pochłonęłam ją w ciągu jednego dnia, a nieczęsto mi się to zdarza. Owszem, historia Everly i Raya nie należy do najobszerniejszych, ale tak dobre tempo czytania zawdzięczam tylko i wyłącznie znakomitej fabule i fantastycznym kreacjom bohaterów pierwszo- i drugoplanowych. Polubiłam ich w mgnieniu oka. Everly podziwiałam za odwagę i determinację, Raya za to, że pod przykrywką przystojnego playboya, który nie stroni od jednonocnych przygód, krył się odpowiedzialny, troskliwy i opiekuńczy mężczyzna. Z rosnącą ciekawością śledziłam rozwój ich nietypowej znajomości, ciesząc się jednocześnie, że mogę podglądać dalsze losy Harper i Holdena. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to chyba tylko do postaci cioci Raya. Podobało mi się, że choć ze staruszki była równa babka, która nie daje sobie w kaszę dmuchać, to jednak wulgarny język, którym się posługiwała, nie do końca mi do tej postaci pasował. Dodatkowo mogę powiedzieć, że książka jeszcze bardziej by mi się podobała, gdyby było w niej mniej scen erotycznych. Uważam, że nie są one niezbędne, by komedia romantyczna była świetnym kobiecym czytadłem.

„Romans pod choinkę” Katarzyny Bester to ciepła, pełna dobrego humoru i odrobiny świątecznej magii opowieść o przypadkowym spotkaniu dwojga nieznajomych, które staje się początkiem czegoś pięknego. Historia nietypowej znajomości niewidomej Everly i podrywacza Raya, który jak dotychczas w swoim życiu potrafił pokochać tylko jedną kobietę, swoją ciotkę, jest wręcz skrojona pod scenariusz komedii romantycznej. Jeśli lubicie lekkie świąteczne opowieści, które rozgrzewają Wasze serca, wprowadzając w niezwykły bożonarodzeniowy klimat, to koniecznie musicie tę powieść przeczytać.

Polecam Wam ogromnie także poprzednią powieść autorki – „Świąteczne nieporozumienie”, bo to naprawdę fajna komedia romantyczna.

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

„Romans pod choinkę” to książka, którą otrzymałam do recenzji od księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl. Nim siadłam do jej lektury, przeczytałam w opisie na stronie księgarni, że w powieści pojawiają się bohaterowie znani z poprzedniej świątecznej historii Bester, czyli Harper, nieznosząca świątecznego klimatu pracownica jednej z londyńskich agencji reklamowych, oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jestem właśnie świeżo po lekturze „Kosmicznej rekrutacji” – ta książka to swoisty zbiór autentycznych testów, łamigłówek i ćwiczeń wykorzystywanych przez Europejską Agencję Kosmiczną podczas naboru kandydatek i kandydatów do pracy. Autorem książki jest Tim Peak, znany polskim czytelnikom z książki „Zapytaj astronautę” brytyjski astronauta, który po powrocie z misji rozpoczął pracę w Europejskim Centrum Astronautycznym ESA w Kolonii. „Kosmiczna rekrutacja” to pozycja teoretycznie przeznaczona dla młodszych czytelników, ale uważam, że może być interesująca także dla osób dorosłych. Umożliwia nam bowiem zorientowanie się, jakie testy z zakresu matematyki, fizyki czy języków obcych muszą zaliczyć osoby, które ubiegają się o kosmiczną posadę. Książka jest podzielona na kilka części, z których każda zawiera szereg zadań o różnym stopniu trudności – od łatwych po naprawdę trudne. Łącznie jest ich sto. Zebrane łamigłówki i testy sprawdzają m.in. percepcję wzrokową, logiczne myślenie, gotowość psychologiczną, umiejętność pracy zespołowej, zdolności przywódcze, umiejętność przetrwania w trudnych warunkach oraz umiejętności fizyczne i medyczne. Po każdym teście dostajemy oczywiście zestaw poprawnych odpowiedzi, otrzymujemy także system ocen, który pozwala nam porównać własne wyniki z wynikami prawdziwych astronautów.

Zadania są naprawdę różnorodne, więc na nudę z pewnością nie będziecie narzekać. Część praktyczną dopełniają informacje teoretyczne, które przybliżają nam wymagania stawiane przyszłym astronautom. Jeśli mam być szczera, to choć w szkołach, do których uczęszczałam, trudno było znaleźć kogoś, kto uczyłby się lepiej ode mnie, to jednak jestem zdania, że wiele z proponowanych zadań to naprawdę twardy orzech do zgryzienia. Zwłaszcza te z zakresu fizyki i matematyki, które w przeciwieństwie do chemii czy biologii nigdy nie należały do moich ulubionych przedmiotów. Najbardziej przypadła mi do gustu część poświęcona zdolnościom lingwistycznym, która mocno mnie zaskoczyła – spodziewałam się zadań sprawdzających znajomość tylko dwóch języków – angielskiego i rosyjskiego, a tymczasem w książce znajdujemy także ćwiczenia dotyczące innych języków jak chociażby francuski, niemiecki, niderlandzki, włoski lub… chiński. Te zadania, przyznam, stanowiły dla mnie pewien problem. Niezależnie od dziedziny, której dotyczy pytanie, kluczowe jest podejście – koncentracja, uważna lektura polecenia, brak pośpiechu – to podstawowe zasady, o których nie wolno zapominać. Bez nich możecie się wyłożyć nawet na najprostszych pytaniach! :)

„Kosmiczna rekrutacja” to fascynujący podręcznik, który przybliża nam zdolności i umiejętności, które muszą posiadać osoby ubiegające się o posadę astronauty. Nigdy nie zastanawiałam się, jakie testy mogą przechodzić kandydaci na astronautów, choć zawsze towarzyszyło mi poczucie, że rekrutacja jest skomplikowana i bardzo szczegółowa. Pewnie podobnie wygląda to w przypadku wybierania uczestników wypraw do stacji badawczych zlokalizowanych na Antarktydzie. Z pewnością muszą to być ludzie przygotowani na każdą ewentualność, a tym samym sprawdzeni pod każdym możliwym kątem – jak szybko adaptują się do trudnych warunków, czy są kreatywni, zaradni i przedsiębiorczy, jak się zachowują w przypadku kryzysowej sytuacji: czy wpadają w panikę i kompletnie tracą głowę, czy na chłodno próbują znaleźć skuteczne rozwiązanie. „Kosmiczną rekrutację” Tima Peaka polecam czytelnikom głodnym kosmicznych ciekawostek oraz fanom wszelkiego rodzaju quizów, którzy lubią się w nich sprawdzać.

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Jestem właśnie świeżo po lekturze „Kosmicznej rekrutacji” – ta książka to swoisty zbiór autentycznych testów, łamigłówek i ćwiczeń wykorzystywanych przez Europejską Agencję Kosmiczną podczas naboru kandydatek i kandydatów do pracy. Autorem książki jest Tim Peak, znany polskim czytelnikom z książki „Zapytaj astronautę” brytyjski astronauta, który po powrocie z misji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo cenię literaturę, która wywołuje u czytelnika emocje, ale stosunkowo rzadko sięgam po historie pokroju „Zanim się pojawiłeś” czy „Gwiazd naszych wina”, a jeśli już do tego dochodzi, to najczęściej wybieram ekranizacje. Przyznam wprost, że staram się podobnych historii unikać. Dlaczego? Otóż nigdy nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Czasem się bowiem zdarza, że zamiast happy endu, na który wszyscy liczyli, czeka nas dramatyczny koniec i nagle w miejsce uśmiechu na naszej twarzy pojawia się strumień łez, którego nie da się powstrzymać. A jednak takie historie – wzruszające, przejmujące, skłaniające do refleksji nad sobą, nad tym, co mamy, nad tym, co jest dla nas ważne, jednym słowem – nad życiem – są nam bardzo potrzebne.

Zapragnęłam w ostatnim czasie siegnąć po gatunek, którego od bardzo dawna nie miałam w ręku. Odczuwam chwilowy przesyt kryminalnymi historiami, jestem też nieco znudzona schematycznymi opowieściami o płomiennych uczuciach, które swoje apogeum osiągają w sypialni. Zapragnęłam przeczytać coś innego – pokrzepiającego, podnoszącego na duchu, pełnego emocji, wrażliwości i nadziei. Mój wybór padł na „Zanim cię zobaczę”, historię pióra Emily Houghton, o której nigdy wcześniej nie słyszałam. Ach, cóż to była za książka!

Historia dwojga młodych ludzi – z których przynajmniej jedna osoba jest nieuleczalnie chora lub poszkodowana w jakimś tragicznym wypadku – którzy poznają się dzięki cudownemu zrządzeniu losu i których wraz z rozwojem akcji zaczyna łączyć wspaniała przyjaźń albo nawet coś więcej, to motyw chętnie wykorzystywany we współczesnej literaturze. Znamy go chociażby ze wspomnianych na samym początku dwóch przejmujących powieści – założę się, że każda miłośniczka melodramatów doskonale kojarzy ekscentryczną Louisę Clark, która z braku innych ofert pracy zatrudnia się jako opiekunka niepełnosprawnego Willa w powieści Jojo Moyes („Zanim się pojawiłeś”). Myślę, że pamiętacie także cierpiącą na raka tarczycy Hazel, która za namową rodziców idzie na spotkanie grupy wsparcia, na którym poznaje Gusa, byłego koszykarza z amputowaną nogą. To z kolei para głównych bohaterów z bestsellerowej powieści Johna Greena („Gwiazd naszych wina”). Zestawienie najbardziej wzruszających książkowych historii uzupełnię jeszcze może o powieść Katherine Center „Milion nowych chwil”, której główna bohaterka – Maggie Jacobsen – na skutek tragicznego wypadku zostaje poparzona, oszpecona i częściowo sparaliżowana, a w dodatku rzuca ją facet, który był miłością jej życia, bo nie jest w stanie zmierzyć się z konsekwencjami wypadku, do którego sam doprowadził. Jak przyznaje, nie czuje się na siłach, by opiekować się przykutą do łóżka kobietą, której zaledwie kilka chwil wcześniej właśnie się oświadczył…

Na żadnej z tych historii nie uroniłam ani jednej łzy, ale doskonale rozumiem fenomen słodko-gorzkich opowieści. Doceniam ich ogromny wpływ na rozwój sfery emocjonalnej czytelniczek i przesłanie, jakie ze sobą niosą. Każda z tych poruszających historii przybliża nam losy osoby, której szczęśliwy świat na skutek jakiejś tragedii w mgnieniu oka rozpadł się niczym domek z kart. Ale te przejmujące opowieści niosą też w sobie pewną naukę – pokazują, że po każdym upadku można się podnieść. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydaje nam się to niemożliwe. Ich autorzy udowadniają, że są różne szczęśliwe zakończenia, a każdy koniec może być nowym początkiem.

„Zanim cię zobaczę” to pokrzepiająca, podnosząca na duchu i wciągająca opowieść o stopniowo rozwijającej się przyjaźni, budowaniu zaufania, przełamywaniu własnych barier. To także książka o próbie pogodzenia się z tym, co bezpowrotnie zostało utracone, pokonywaniu lęku, uczeniu się samoakceptacji oraz poszukiwaniu nadziei w sytuacji, która wydaje się bez wyjścia. Chwilami smutna i przejmująca. Historia Alice i Alfiego jest piękna w swej prostocie, chwyta za serce i pokazuje, jak wielka potrafi być siła zwykłej rozmowy. „Zanim cię zobaczę” to historia pełna ciętego humoru, dystansu do siebie i trudnego położenia, w jakim się znalazło. Warta poznania, przeczytania i zapamiętania. Polecam!

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Bardzo cenię literaturę, która wywołuje u czytelnika emocje, ale stosunkowo rzadko sięgam po historie pokroju „Zanim się pojawiłeś” czy „Gwiazd naszych wina”, a jeśli już do tego dochodzi, to najczęściej wybieram ekranizacje. Przyznam wprost, że staram się podobnych historii unikać. Dlaczego? Otóż nigdy nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Czasem się bowiem zdarza, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po kilku bardzo udanych spotkaniach z książkami Vi Keeland i Penelope Ward po historie ich autorstwa – pisane w duecie lub w pojedynkę – sięgam w zasadzie w ciemno. Towarzyszy mi bowiem przeczucie graniczące wręcz z pewnością, że kryjąca się pomiędzy okładkami opowieść z miejsca mnie porwie, sprawiając, że u boku wykreowanych przez te autorki bohaterów spędzę przyjemnie kilka godzin. Tym razem nie było oczywiście inaczej, a „Nie powinniśmy” Vi Keeland okazało się kolejnym fantastycznym romansem z dwójką świetnych głównych postaci, w którym aż kipi od humoru i emocji.

„Nie powinniśmy” to książka, którą przeczytałam dzięki uprzejmości księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl, i nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo się cieszę, że dostałam taką możliwość, bo historia Annalise i Bennetta to genialna opowieść, która na długo zostanie w mojej pamięci. Przepis na romans wydaje się banalny, bo cóż to za trudność wymyślić parę bohaterów, których łączy silna chemia, dodać do tego szczyptę seksualnego napięcia, które aż strzela iskrami, dosypać garść dobrego, ciętego humoru i naszpikować całość przeciwnościami losu, które co i raz stają na drodze bohaterów do upragnionego szczęścia. A jednak nie każdej autorce się to udaje! Wiele dostępnych na naszym rynku książek to historie, które nie tylko nie zasługują na uwagę, ale wręcz powinniśmy omijać szerokim łukiem. I to nie tylko dlatego, że są schematyczne i powtarzalne, bo powieści autorstwa Vi Keeland też nie są oryginalne, ale dlatego, że sprawiają, że zwyczajnie czujemy się zażenowane i co stronę przewracamy oczami, nie wierząc w to, co czytamy.

U Keeland tego nie ma. Tutaj wszystko podane jest w odpowiednich proporcjach: wciągająca, choć przewidywalna fabuła, wyraziści bohaterowie, w których nie sposób się nie zakochać, i charyzmatyczne bohaterki, z którymi z miejsca zaczynamy się utożsamiać. Jak zawsze jest też nieco nerwowo, ale osobiście te dramatyczne zwroty akcji, nagłe rozstania i emocjonujące powroty w literaturze romansowej akurat bardzo lubię. A do tego humor, ale bez obaw – nie taki, jaki spotykamy w polskich komediach romantycznych klasy C, czyli tych najgorszych z najgorszych, które zamiast bawić, żenują. Tu śmiejemy się dlatego, że coś jest zabawne, a nie dlatego, że zakrawa na śmieszność. Już pierwsza scena na parkingu, gdy Annalise próbuje podrzucić Bennettowi mandat za złe parkowanie, a przy tym wychodzi jej to na tyle nieumiejętnie, że efekty tego przedsięwzięcia wywołują na twarzy czytającego szeroki uśmiech, zapowiada, że z tymi bohaterami z pewnością nie będziemy się nudzić :)

„Nie powinniśmy” to jedna z tych historii, które porywają nas i ujmują od pierwszego rozdziału. Humor i chemia między Annalise i Bennettem to chyba najmocniejszy atut tej historii, choć atutów jest tu więcej. Bardzo się cieszę, że Vi Keeland oddała głos obojgu bohaterów, to częsty zabieg we współczesnych romansach i dobrze, bo nie każdą sytuację, której jesteśmy świadkami, poznajemy z dwóch punktów widzenia – Annalise i Bennetta. Oczywiście trzeba mieć świadomość, że nie jest to powieść oryginalna, więc nie spodziewajcie się, że „Nie powinniśmy” wniesie powiew świeżości do gatunku, który reprezentuje. Jeśli tak założycie, srogo się rozczarujecie, bo to wszystko, co tu dostajemy, już było i to nie raz czy dwa, a dziesiątki, jeśli nie setki razy. Z drugiej strony, czy nie można czerpać przyjemności z czegoś, co już znamy? Myślę, że można i z pewnością tak będzie, więc gorąco zachęcam Was do lektury :)

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Po kilku bardzo udanych spotkaniach z książkami Vi Keeland i Penelope Ward po historie ich autorstwa – pisane w duecie lub w pojedynkę – sięgam w zasadzie w ciemno. Towarzyszy mi bowiem przeczucie graniczące wręcz z pewnością, że kryjąca się pomiędzy okładkami opowieść z miejsca mnie porwie, sprawiając, że u boku wykreowanych przez te autorki bohaterów spędzę przyjemnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zawsze, gdy przed wyjazdem na urlop się pakuję, długo rozważam, którą książkę wrzucić do walizki. Muszę być w stu procentach pewna tytułu, który wybiorę, aby nie narazić się na sytuację, gdy wzięta w podróż książka okaże się lekturą niestrawną, której czytanie zamiast przyjemnością będzie dla mnie torturą, a ja nie będę miała możliwości wymienić jej na inną. Tym razem chciałam zabrać ze sobą jakiś trzymający w napięciu thriller, jednak żadna z książek, które zaplanowałam przeczytać w pierwszej kolejności, nie sprawiła, że na jej myśl mocniej zabiło mi serce. Postanowiłam wziąć ze sobą jednak coś lżejszego i tu bez wahania wybrałam „Heart Stoppera”, czyli powieść, którą kilka dni wcześniej zaczęłam czytać.

„Heart Stopper” to książka, którą przeczytałam dzięki uprzejmości księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl. Michelle Hercules to kolejna autorka, którą poznałam właśnie dzięki TaniaKsiazka.pl i jestem za tę szansę ogromnie wdzięczna, bo „Heart Stopper” jest powieścią, która szalenie mi się podobała. Właściwie jestem tym faktem bardzo zaskoczona, ponieważ średnia ocena tego tytułu w serwisie lubimyczytac.pl przed lekturą nie napawała mnie optymizmem. Marne 6,47, więc spodziewałam się kolejnego rozczarowania, a tu taka miła niespodzianka! Historia Troya i Charlie z miejsca mnie porwała i sprawiła, że z przyjemnością i zainteresowaniem śledziłam losy ich burzliwej znajomości, choć oczywiście niemal jasne dla mnie było, jak się ona zakończy. Troy jest świetny, bardzo go polubiłam, bo to po prostu fajny chłopak. Tolerancyjny, honorowy, opiekuńczy. Czego chcieć więcej? Charlie też oczywiście daje się lubić, jest zabawna, nieco zadziorna i nie pozwala sobie w kaszę dmuchać. Nie do końca tylko potrafię zrozumieć jej fascynację LARP-em. Takie gry to kompletnie nie moja bajka.

Warto podkreślić, że „Heart Stopper” to pierwszy tom serii zatytułowanej „Buntownicy z Rushmore”, więc to doskonała okazja, by rozpocząć przygodę z tym cyklem, bo jeśli Wam się spodoba, to nie będziecie musiały potem nadrabiać zaległości. Nie spodziewałabym się, że aż tak przyjemnie spędzę z tą powieścią czas, oczekiwałam przeciętnej historii, a tymczasem nie mogę się doczekać kolejnych części. Przeczuwam, że z bohaterami stworzonymi przez Michelle Hercules mogę zżyć się tak samo mocno, jak zżyłam się z postaciami występującymi w serii „Game On” Kristen Callihan oraz „Briar U” autorstwa Elle Kennedy. „Heart Stopper” przypadł mi do gustu, więc z czystym sumieniem polecam Wam tę powieść. Trzymam kciuki, by Wam się spodobała!

zliteraturazapanbrat.wordpress.com

Zawsze, gdy przed wyjazdem na urlop się pakuję, długo rozważam, którą książkę wrzucić do walizki. Muszę być w stu procentach pewna tytułu, który wybiorę, aby nie narazić się na sytuację, gdy wzięta w podróż książka okaże się lekturą niestrawną, której czytanie zamiast przyjemnością będzie dla mnie torturą, a ja nie będę miała możliwości wymienić jej na inną. Tym razem...

więcej Pokaż mimo to