rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Powiem szczerze, że rzadko czytam dzieła wyjęte spod pióra niemieckich pisarzy. Sama nie wiem, dlaczego, ale gdy próbuję sobie teraz kogoś przypomnieć, mogłabym zliczyć tych autorów na palcach jednej ręki. Niedawno udało mi się zdobyć książkę „Baśniarz”, napisanej przez rodowitą Niemkę. Antonia Michael urodziła się w 1978 roku w północnch Niemczech. Studiowała medycynę i równocześnie zaczęła pisać książki dla dzieci i młodzieży. Od kilku lat mieszka w pobliżu wyspy Usedom, gdzie zajmuje się pisartwem jako wolny strzelec. Wydała już wiele interesujących, pełnych fantazji i odnoszących sukcesów książek. Czy ten opis pasuje do dzieła, które właśnie skończyłam?

Pozycję, o której mowa, udało mi się wypatrzyć w bibliotece w dziale dziecięcym. Spojrzałam na jej ładną okładkę, przeczytałam zapowiedź i postanowiłam zabrać ze sobą. Teraz zastanawiam się, dlaczego to zrobiłam. Tak naprawdę opis wcale do tego nie zachęcał. Jednak ani trochę nie żałuję, choć regał, na którym znalazłam „Baśniarza”, mógł sugerować, iż jest ona skierowana do młodszych czytelników. A to jest wielką pomyłką, bo gdy za sobą miałam około pięćdziesięciu kartek, nie mogłam oderwać się od powieści i zrobiłam to dopiero o trzeciej w nocy, co mnie przekonało, iż nie jest to typowa, lekka historia miłosna.

„Ale za słowami czyhała ciemność, ciemność jaka panuje we wszystkich baśniach. Dopiero później, dużo później, zbyt późno zrozumie, że ta baśń była śmiertelnie niebezpieczna.”

Na początku poznajemy Anne, siedemnastolatkę. Dziewczyna jest wzorową uczennicą, przygotowuje się do matury, pochodzi z dobrego domu. Ma kochających rodziców, a znajomi mówią, iż żyje w własnej „bańce mydlanej”. Jest szczęśliwa. Pewnego dnia przez zwykły przypadek nawiązuje się znajomośc między nią, a Ablem Tannatekiem, outsiderem i handlarzem narkotyków. Dziewczyna, mimo wielu ostrzeżeń, zakochuje się w nim i w jego opowieści, snutej dla młodszej siotry. Anne poznaje innego Abla, o którym nikt nie ma pojęcia i właśnie to jego drugie oblicze zdobywa jej serce. Nastolatka bardzo przywiązuje się do chłopaka, a co za tym idzie, również „wchodzi” w świat, który do tej pory był dla niej niewidzialny. A baśń, która została wymyślona przech Tannateka, wcale nie wydaje się taka wymyślona. I może się okazać, że jest całkowicie rzeczywista..

Po przeczytaniu zapowiedzi, nie wiedziałam, co myśleć o tej powieści. Wydawała się inna, jednak nie mogłam wyobrazić sobie, iż będzie również ciekawa. Naprawdę, bo o czym to może być? Zakochani nastolatkowie i bajka dla dziecka w tle? Jednak zabrałam ją do domu i to była bardzo dobra decyzja.

Cała historia z początku wydaje się banalna, ale taka nie jest. Chociaż z początku trochę mnie nudziła, to po około pięć stronach całkowicie się to zmieniło i „Baśniarz” wciągnął mnie w swój świat. Z biegiem czasu pojawia się wiele niewiadomych, tajemnic, i niebezpieczeństw. Sama do końca nie wiedziałam, jak to wszystko się zakończy i nie spodziewałam się czegoś takiego! Ciągle jestem w szoku.

Powieść trzyma w napięciu. Nie wiemy, co się za chwilę zdarzy i napawa nas zdumieniem, a to z pewnością jest wielkim, wielkim plusem „Baśniarza”. Bo w końcu o to chodzi w czytaniu, żebyśmy doświadczyli wielu emocji, prawda?

Nie mam też nic do zarzuceniu postaciom. Abel był ciekawym bohaterem i bardzo go polubiłam. Sam stawiał czoła wszelkim przeciwnościom losu i starał się z całych sił bronić siostry. W tej historii to go najbardziej polubiłam.

„Baśniarz” napewno nie zalicza się do łzawych historyjek miłosnych. Mnie urzekł całkokształt tej powieści.

Piękna i niepowtarzalna.

Powiem szczerze, że rzadko czytam dzieła wyjęte spod pióra niemieckich pisarzy. Sama nie wiem, dlaczego, ale gdy próbuję sobie teraz kogoś przypomnieć, mogłabym zliczyć tych autorów na palcach jednej ręki. Niedawno udało mi się zdobyć książkę „Baśniarz”, napisanej przez rodowitą Niemkę. Antonia Michael urodziła się w 1978 roku w północnch Niemczech. Studiowała medycynę i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam, że jakiś czas temu było dosyć głośno na forach i blogach o książce "Drżenie" Maggie Stiefvater. Mnie jakoś nie zaintrygowała, jednak po przeczytaniu tylu recenzji, w większośći pozytywnych, postanowiłam dać jej szansę. "Kiedyś przy okazji przeczytam" i tak zakończyłam temat tej powieści. Jednak gdy podczas ostatniej wizyty w bibliotece zauważyłam ją samotną na półce, podjęłam decyzję, że czas spełnić swe nieme przyżeczenie i wzięłam ją do domu.

"Drżenie" to pierwszy tom tryogii o wilkołakach z Mercy Falls. Główną bohaterką jest siedemnastoletnia Grace, która jako dziecko przeżyła atak dzikich zwierząt - wilków. Od tamtej pory ma małą obsesję właśnie na ich punkcie. A w szczeólności intryguje ją jeden z nich, który ją uratował i przez lata kręci się wokół jej domu. Pewnego dnia w miasteczku dochodzi do tragedii. Ginie rówieśnik nastolatki, Jack, który został zagryziony przez wilki. Ludność Mercy Falls postanawia nie dopuścić do podobnych zdarzeń i zaczynają polować na zwierzęta. Całe jej życie obraca się o sto osiemdziesiąt stopni, gdy przed domem znajduje nieprzytomnego Sama..

Wilkołaki? Czemu nie. Nie jestem jakoś uprzedzona do tego tematu. Miałam nadzieję, że autorce uda się w tej kwestii stworzyć coś interesującego i nowego, chociaż nie byłam pewna, czy jej się to uda.Biorąc pod uwagę te dzieła, które do tej pory przeczytałam i również pojawiały się tam te stworzenia, po prostu nie mogłam sobie wyobrazić, aby to zadanie było wykonalne.

Jestem pewna, iż gdyby w tym momencie każdy z Was musia określić jednym słowem ostatnią, skończoną książkę, byłoby to bardzo trudne, o ile niewykonalne. Mi z "Drżeniem" się to udało. Wyraz ten brzmi "przeciętność". Wydaje mi się, iż jestem jedną z nieicznych, która w kwestii tej pozycji wydała taką opinię. Więc za co to?

Za bohaterów. Nie raz zdarza mi się, że w powieści liczącej mniej niż te 454 strony, udaje się autorce sprawić, iż w wielkim stopniu zżywam się z postaciami, ujmują mnie po krótkim fragmencie. Niestety, tutaj tego nie doświadczyłam. Nie dopingowaam Sama i Grace, nie biło mi mocniej serce podczas ich przygód. Wydawali mi się nijacy. Chociaż podało tam, iż dziewczyna jest pewna siebie, praktyczna, niezależna, a Sam samotny, smutny i twórczy, to ja tego koplentnie nie czułam.

Za fabułę. Brakowało mi tu niespodziewanych zwrotów akcji, a "niebezpieczeństwa", które spotykały główne postacie, nie wzbudzały we mnie żadnych emocji i nie uważałam ich wcale za niebezpieczne. Nic mnie nie zaskakiwało i ani trochę nie zaciekawiało.

To sprawiło, że ta powieść stała się dla mnie tylko przeciętna, ale jest również wyżej w poprzeczce niż beznadziejna. Miała też kilka zalet.

Chociaż cała historia mnie nie zaciekawiła, to wydaje mi się, iż autorka ma całkiem przyjemny styl, nie było tam z pewnością głupich, płytkich wypowiedzi i bohaterów. Wydaje mi się, iż gdybym przeczytała inne dzieło Maggie Stiefvater, z lepszym pomysłem, to czytanie nie sprawiałoby mi problemu.

I mimo wszystkim udało się stworzyć coś innego. Ludzie, którzy zmieniają się w wilkołaki pod wływem zimna? Tego chyba jeszcze nie było i zdecydowanie warto to zaznaczyć.

Myślę, iż od "Drżenia" wymagałam po prostu trochę za dużo. Może gdybym nie przeczytała tylu zachwalających opinii, moja również byłaby inna? W tej chwili nie mam ochoty sięgać po kolejny tom.

Pamiętam, że jakiś czas temu było dosyć głośno na forach i blogach o książce "Drżenie" Maggie Stiefvater. Mnie jakoś nie zaintrygowała, jednak po przeczytaniu tylu recenzji, w większośći pozytywnych, postanowiłam dać jej szansę. "Kiedyś przy okazji przeczytam" i tak zakończyłam temat tej powieści. Jednak gdy podczas ostatniej wizyty w bibliotece zauważyłam ją samotną na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy spytałabym kogokolwiek z mojego otoczenia, kim jest Marilyn Monroe, od razu usłyszałabym o ładniej blondynce i jej powiewającej do góry sukience, co jest jednym z bardziej znanych scen na świecie, a „symbol seksu” z pewnością pojawiłby się w tym opisie. Przyznam sama, że do tej pory owa gwiazda również kojarzyła mi się tylko z tym i nie rozumiałam zbytnio szału, który od lat otacza jej osobę. Więc gdy w bibliotece napotkałam jej biografię, nie wachając się zabrałam do domu. Może w końcu zrozumiem, o co chodzi z kultem panny Monroe?

Z napisaniem biografii jednej z najbardziej znanych celebrytek, zmierzył się Alfonso Signorini, włoski dziennikarz, pisarz, prezenter radiowy, który w ostatnich czasach zainteresował się wielkimi kobietam XX wieku, co skutkowało powstaniem „Zbyt dumna, zbyt krucha”, biografii Marii Callas oraz Marilyn Monroe, którą miałam okazję przeczytać. I jak mu wyszło?

Na wstępie przedstawiona zostaje nam sylwetka Gladys, młodej kobiety, która mimo iż jeszcze całe życie ma przed sobą, wiele się już nacierpiała. Rozpoczynając od swojej matki, która nie należała do zbyt przyjemnych osób i okazywała to, poprzez bicie córki, po porwanie dwójki swych dzieci przez męża. Jednak nie załamuje się i oczekuje na narodziny kolejnego, będąc w stanie błogosławionym, chociaż przyszły ojciec również nie jest zainteresowany wychowywaniem i od razu odwraca się do kobiety. Na świat przychodzi Norma Jeane, przyszła Merilyn Monroe.
Dziewczynka nie miała łatwego życia i gdy tyko zaczynało się jej coś układać, spadał na nią kolejny cios od losu. Przeszła przez horror, zgotowany przez niezrównoważoną matkę, szaleństwo babci, które objawiło się próbą uduszenia dziecka, sierociniec, a później również molestowanie. W tak dramatyczny sposób doszła do wieku szesnastu lat , kiedy związała się z pierwszym mężczyzną i to nieostatnim.
Starała za wszleką cenę się wybić w świecie celebrytów, być kimś znanym, a w szczególności kochanym. Gdy związek za związkiem się rozpadał, ona wpadała w wir pracy, aby w końcu zostać porządaną Marilyn Monroe. I chociaż jej marzenie się spełniło, nigdy nie była do końca szczęśliwa..

Muszę przyznać, że owa biografia naprawdę wprawiła mnie w wielkie zdumienie. Nie byłam przygotowana na taką historię. Stawiałam na to, iż owszem, pojawią się trudności na drodzie Marilyn do sławy, ale będzie to związane z brakiem pieniędzy czy mieszkania. Nie sądziłam, że problemy będą o wiele poważniejsze i zaczną się już po jej urodzeniu.

"Jezusku, dlaczego nikt mnie nie kocha? Dlaczego nikt nie chce mnie stąd zabrać? Zawsze się wszystkich słuchałam. Zawsze zachowywałam się jak grzeczna dziewczynka, a i tak nikt mnie nie kocha. Dlaczego?"

Alfonso Signorini przedstawił całą historię bardzo przejrzyście, że nie ma możliwości w pogubieniu się w życiorysie gwiazdy. Ukazuje on nam nie kobietę, która dla wszystkim jest symbolem seksu, jedną z najbardziej pożądanych kobiet, która właśnie w taki sposób figuruje w naszych głowach, a nieszczęśliwą dziewczynę, która wycierpiała w życiu bardzo wiele i pragnęła jedynie miłości.

"Marilyn. Żyć i umrzeć z miłości" niesamowicie mnie wciągnęła i warto ją przeczytać, aby ujrzeć człowieka, który ukrywał się za wizerunkiem diwy.

Gdy spytałabym kogokolwiek z mojego otoczenia, kim jest Marilyn Monroe, od razu usłyszałabym o ładniej blondynce i jej powiewającej do góry sukience, co jest jednym z bardziej znanych scen na świecie, a „symbol seksu” z pewnością pojawiłby się w tym opisie. Przyznam sama, że do tej pory owa gwiazda również kojarzyła mi się tylko z tym i nie rozumiałam zbytnio szału, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Możecie już opuścić ETAP.”

I tak o to w końcu, po długim czasie udało mi się zakończyć przygodę z ETAP-em. I jak się z tym czuję? Tak jak zwykle po skończeniu serii, która od dość dawna była obecna w moim życiu -a „Gone” na pewno zalicza się do tej grupy- czyli fatalnie. Zawsze ogarnia mnie smutek, iż już nie spotkam się z bohaterami, którzy dostarczali mi wielu emocji podczas godzin poświęconych nad lekturą, iż nie przyżyje z nimi chodźby godziny dłużej! I że ta historia jest definitywnie zakończona.

Minął już rok, odkąd Perdido Beach zostało odizolowane od świata, a wraz z nią dzieci. Minął już rok, odkąd odkryto moc „mutantów”. I rok, odkąd zaczął się koszmar w ETAPie.

Wszyscy marzyli, aby bariera zniknęła. Aby mogli zapomnieć o okropnościach, które tutaj widzieli i nieraz doświadczyli. Aby mieć to za sobą, przytulić się do rodziców, zjeść pyszny posiłek i czystym znaleźć się w swoim łóżku. Ale teraz ta alternatywa wcale nie wydaje się taka kolorowa. „...może uwolnienie z ETAP-u wcale nie będzie oznaczało dla nich prawdziwego wyzwolenia .”

Mimo wielu problemów, które ciągle obecne są w życiu mieszkańców ETAP-u, muszą oni zająć się jednym i to najpoważniejszym. Ciemnością, która nie dała za wygraną.

W szóstej części następuję ostateczne starcie - „koniec gry”. I jak ona się zakończy? Dla kogo szczęśliwie, a dla kogo nie? Jak potoczą się losy Sama, Caine, Astrid, Diany, Brianny, Dekki, Edilla i pozostałych bohaterów? I nie zapominajmy o Gai. Co z barierą, a przede wszystkim z dorosłymi, którzy ujrzeli okropieństwa popełniane przez dzieci?

Gdy tylko zasiadłam do powieści, w głowie nie miałam pomysłu, jak może się to wszystko rozwiązać. Nie widziałam idealnego rozwiązania. Byłam bardzo podekscytowana, iż udało mi się dostać „fazę szóstą”, a jednocześnie pełna obaw, aby nie okazała się ona totalną porażką, jak niekiedy się zdarza podczas zakańczania cyklu.

Jednak całkowicie utrzymuje ona poziom swych poprzedniczek. Tak samo interesująca i wciągająca. Wspaniała i tu po prostu nie trzeba nikogo zachęcać do sięgnięcia po nią, bo każdy szanujący się fan to zrobi.

W tej części nareszcie uzyskamy wszystkie odpowiedzi na dręczące nas pytania, dotyczące całego ETAPu, a wraz z nim Gaiaphage. Oraz niektórych postaci. Bo w w tej ostatniej rozgrywce poznamy ich naprawdę; po której stronie się opowiedzą, czy dadzą radę skończyć w „blasky chwały”?

GONE jest powieścią jedyną w swoim rodzaju, bo pomimo przyjemności dostarczanej z powoduu czytania ciekawej książki, pozwala nam też poznać zachowanie człowieka, który z dnia na dzień musi dostosować się do nowej sytuacji, porzucić wszystkie dotąd poznane mu zasady i zacząć żyć od nowa.

Chociaż bardzo bym chciała, to już nigdy nie znajdę czegoś takiego jak "GONE", które tyle lat dostarczało mi emocji w postaci śmiechu, a niekiedy też smutku, gniewu, niedowierzenia, czy też obrzydzenia z powodu opisywanych, brutalnych scen.

Jest warta przeczytania tych sześciu tomów, ponieważ jest niezwykła historią.

„Możecie już opuścić ETAP.”

I tak o to w końcu, po długim czasie udało mi się zakończyć przygodę z ETAP-em. I jak się z tym czuję? Tak jak zwykle po skończeniu serii, która od dość dawna była obecna w moim życiu -a „Gone” na pewno zalicza się do tej grupy- czyli fatalnie. Zawsze ogarnia mnie smutek, iż już nie spotkam się z bohaterami, którzy dostarczali mi wielu emocji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba nie trzeba przypominać, o czym opowiada, o kim i jakie historie ją poprzedzają.
Chyba wypada wspomnieć, że jest wspaniała; pomysł, bohaterowie, wykonanie.
Do przeczytania chyba też nie trzeba zachęcać.
Na Harrym Potterze oparło się moje dzieciństwo i cieszę się, że wraz z tą postacią mogłam spędzić tyle czasu.
Genialna.

Chyba nie trzeba przypominać, o czym opowiada, o kim i jakie historie ją poprzedzają.
Chyba wypada wspomnieć, że jest wspaniała; pomysł, bohaterowie, wykonanie.
Do przeczytania chyba też nie trzeba zachęcać.
Na Harrym Potterze oparło się moje dzieciństwo i cieszę się, że wraz z tą postacią mogłam spędzić tyle czasu.
Genialna.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wspaniała książka, w piękny i wzruszający sposób opowiadająca z pozoru historię zwyczajnej dziewczynki. Warta przeczytania, dla każdego. Genialna.

Wspaniała książka, w piękny i wzruszający sposób opowiadająca z pozoru historię zwyczajnej dziewczynki. Warta przeczytania, dla każdego. Genialna.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Życie jest trudne do zdefiniowania. Jednak gdyby zapytać każdego po kolei, co w nim docenia, co sprawia, że jest ono takie niesamowite? Niektórym radość sprawiają takie nieistotne, małe szczegóły: promienie słońca na twarzy, śpiew ptaków, zachody słońca, ciepłe noce czy wiatr we włosach. Dla innych jest to miłość do drugiego człowieka – mamy, dziadka, dziecka, kobiety czy mężczyzny. Trzeba przyznać, że życie jest piękne. Jednak nie zawsze układa się w tak wspaniały sposób. Gdyby zapytać drugą połowę ludzkości, czym jest życie, powiedzieliby że okropieństwem – choroby, zdrady, wojny, gwałty. Gdyby ktoś zapewnił, że pomoże Ci sprawić, aby cała Twoja egzystencja na ziemi była bezpieczna, nikt by Cię nie skrzywdził, wszystko byłoby spokojne.. Czy nie przyjąłbyś jego oferty?

Lena decyzję dotycząca tego, jak ma przebiegać jej życie, podjęła już dawno. Chociaż wiązało się to z cierpieniem, bólem i wielką startą, później przyszło ukojenie. Jednak pod koniec „Pandemonium” jej spokój znów został naruszony i jest rozdarta między dwiema drogami. Przeszłość już nie istnieje, nie powinno się oglądać za siebie i rozpamiętywać dawnego życia – jednak czy Lena będzie umiała o tym zapomnieć?

W kraju ciągle dochodzi do krwawych starć pomiędzy Odmieńcami, a resztą społeczeństwa. Szykuje się ostatnie, decydujące starcie. Czy Lena znajdzie w sobie siłę, aby zmierzyć się z demonami przeszłości? I czy będzie walczyć o swoją przyszłość?

Czekałam z wielkim niecierpliwieniem na ostatni tom trylogii. Byłam bardzo ciekawa zakończenia, rozwiązania problemów bohaterki, rozterek miłosnych.. Z całą pewnością nie spodziewałam się tego, co wydarzyło się w „Requiem”. I to zakończenie.. Nie byłam przygotowana na coś takiego.

Chociaż część trzecia jest wspaniała, to moim zdaniem poprzednie były lepsze. Nie wiem, od czego to zależy, jednak tutaj zabrakło mi takiego dreszczyku emocji, który towarzyszył mi chodź by w „Delirium”. Tutaj mimo wszystko mniej się działo, oprócz zakończenia.

Mamy okazję obserwować całą sytuację ze strony Leny i .. Hany. Tak, TEJ Hany – dawnej najlepszej przyjaciółki naszej głównej bohaterki. Jak wygląda jej życie po zabiegu? Czy jest szczęśliwa?

Muszę przyznać, że Lauren Oliver ma niesamowitą wyobraźnię – sposób kreowania całej rzeczywistości, bohaterów, te wszystkie opisy.. Sam pomysł. To wszystko jest naprawdę niezwykłe i gdybym miała taką okazję, z całą pewnością rzuciłabym się do stóp autorki i ze łzami w oczach dziękowała za to, co dzięki niej otrzymałam – te chwile spędzone nad książką, zmagania wraz z bohaterami, a przede wszystkim refleksje i wspomnienia z danej lektury.

Dla każdego, kto przeczytał dwie poprzednie części, obowiązkiem jest sięgnięcie również po „Requiem”. Jednak chyba każdy to wie.

Gdy w wakacje byłam przed wyborem – zamówić tą książkę czy też nie – jedno mnie odtrącało: bałam się, iż pomysł z miłością w roli choroby kompletnie się nie uda. Obawiałam się, że będzie to całkowicie nudne, jakieś słabe romansidło. Chyba nie muszę zaznaczać, jak bardzo się myliłam.

Uwielbiam całą serię i gdybym mogła, każdego zmusiłabym do jej przeczytania! Chociaż wymyślony plan świata przez Lauren Oliver, wydaje się nie mieć prawa istnieć, w książce funkcjonuje w bardzo rzeczywisty sposób..

„Ten, kto skacze do nieba, może upaść, to prawda. Ale może też poszybować w górę.”

Życie jest trudne do zdefiniowania. Jednak gdyby zapytać każdego po kolei, co w nim docenia, co sprawia, że jest ono takie niesamowite? Niektórym radość sprawiają takie nieistotne, małe szczegóły: promienie słońca na twarzy, śpiew ptaków, zachody słońca, ciepłe noce czy wiatr we włosach. Dla innych jest to miłość do drugiego człowieka – mamy, dziadka, dziecka, kobiety czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na lekcjach historii czy nawet polskiego mówi się o wojnie. O liczbie zabitych, o najważniejszych bitwach, o krajach biorących w niej udział, o dziełach, które na ten skutek powstały, o generałach.. Dla mnie ten temat zawsze był interesujący. Jednak zawsze czegoś w nich brakowało. Informacje przekazywane uczniom to suche fakty, podstawowe wiadomości. Tak samo w telewizji – słyszymy tylko o tym, co najważniejsze. Nie mówi się o pojedynczych jednostkach, którym na skutek wojny zginęła cała rodzina. Przez co zostali sami jak palec, bez pieniędzy, bez domu, z uczuciem beznadziejności. Czytając powojenne dzieła, chwytamy się za głowę (Ci, którzy po nie sięgają, a chyba nie jest to aż tak liczna grupa) z myślą, co też Ci ludzie przeszli, jak sobie poradzili. Tak naprawdę chyba nigdy się tego nie dowiemy, nie zrozumiemy. Chociaż „Jutro” nie powstało na wspomnieniach autora, to i tak dzięki niej do głowy napłynęło mi wiele refleksji. Gdyby jutro wybuchła wojna, co byś zrobił? – Na to pytanie do tej pory nie potrafię sobie odpowiedzieć.

Po raz kolejny spotykamy się z grupą już nam dobrze znanych przyjaciół. Ryzykując życie, decydują się na ostatnie starcie z wrogiem. Mogą stracić siebie nawzajem. Mogą zginąć. Ale mogą też walczyć o wolność..

„Jutro 7” to ostatnia część tej serii. Do dzisiaj pamiętam uczucie, gdy skończyłam pierwszy tom. To zniecierpliwienie, gdy czekałam na kolejne, kiedy biegałam po szkole do biblioteki, modląc się w myślach: „oby dzisiaj już była!”. Nie mogę sobie wyobrazić, że o to już dwuletnia (tak, tak, wtedy oto wzięłam się za pierwszy tom) przygoda z Ellie i jej przyjaciółmi dobiega końca. Bo jak bez nich będzie wyglądać moje życie? Bez zasypiania z myślą, co się wydarzy w kolejnej części, jak to potoczą się losy bohaterów.. Chyba każdy kończąc swoją ulubioną serię ma takie właśnie odczucia.

Zawsze na lekcjach historii omawiając tematy wojenne, nie tylko drugiej wojny światowej, również powstań w okresach zaborów, germanizacja, rusyfikacja, byłam pod wielkim wrażeniem. Ludzie od wieków walczyli za Polskę. Pragnęli ją wyzwolić nawet za cenę własnego życia. Dzieci protestowały przeciwko zniesienia języka polskiego w szkołach. Zadziwiało mnie to, wzbudzało wielki podziw do rodaków. Chociaż (na szczęście) nigdy nie byłam w takiej sytuacji, zawsze gdzieś na dnie tam wiedziałam, że sama bym tak nie potrafiła. Dlatego też taką wielką przyjemnością było dla mnie czytać „Jutro”. Chociaż była to fantazja Johna Marsdena, miałam okazję poznać, co kierowało bohaterami w danym momencie, czy się bali, czy mieli wątpliwości. To było niezwykłe doświadczenie.

W któreś recenzji „Jutra” już o tym wspominałam, jednak chciałabym podkreślić to jeszcze raz. Wielką zaletą owego bestselleru są jego bohaterzy. Zanim zacznę wychwalać ową wyjątkowość, powiem, że nie zawładnęli oni moim sercem do reszty. Ellie poznaliśmy oczywiście najbardziej, z tego względu, iż to ona jest narratorem powieści, jednak oprócz niej i może Homera nie udało się reszcie do głębi mnie przejąć. W książkach zdarzają się takie postacie, gdzie gdy o nich czytamy, aż drżymy na całym ciele i długo po skończeniu nie możemy o nich zapomnieć. Oczywiście, że nie zapomnę o tej piątce, jednak brakło mi czegoś w ich charakterach, co do końca by mnie zniewoliło. Jednak wrócę do tej wyjątkowości. Co to takiego? To, że nie są doskonali! Gdybym musiała przez te siedem części czytać o prawych, wspaniałych, niewątpiących, zawsze gotowych do akcji ludzi, odłożyłabym ją jak najprędzej. Cieszę się, że przechodzili załamania. Cieszę się, że niekiedy zachowywali się jak dzieci. Cieszę się, że wraz z nimi odczuwałam tę gamę emocji, która towarzyszyła im od rozpoczęcie wojny, aż po koniec siódmego tomu. Cieszę się, że byli tacy, jakich ich stworzył pan Marsden.

Ja tutaj się rozpisuję, a pewnie ktoś, kto to czyta (jeżeli ktokolwiek taki się pojawi), chce poznać ocenę tej książki. I tutaj też doszłam do pewnych wniosków. Otóż wydaje mi się, że nawet gdyby ta ostatnia części była gorsza od innych, że zanudzałaby mnie od początku, to i tak bym ją skończyła. Na dodatek w takiej sytuacji nie potrafiłabym jej dać jednej gwiazdy, dwóch, trzech czy nawet czterech. Nie umiem ocenić każdej części osobno – ta jest lepsza od tamtej, w tej się więcej działo, ta była najbardziej ekscytująca.. Dla mnie „Jutro” nie dzieli się na części – jest jedną historią. Wspaniałą historią.

Po przeczytaniu ostatniej strony, zrobiło mi się pusto na sercu i muszę przyznać, że łza się w oku zakręciła (i to nie jedna). Cieszę się, że miałam okazję poznać twórczość Johna Marsdena i to, co wytworzył. Czuję do niego wielki podziw. Dzięki niemu przeżyłam coś wspaniałego.

Po tym wzruszającym pożegnaniu z „Jutrem” muszę was zaskoczyć (tak jak i ja niedawno byłam). Otóż to nie koniec. Na szczęście nie musimy żegnać się z Ellie (tego bym chyba nie wytrzymała). Pan Marsden ku wielkiej mojej uciesze postanowił napisać kontynuację. Takim oto sposobem „Kroniki Ellie” już są przeze mnie zamówione i tylko czekam na ich dostawę!

Na lekcjach historii czy nawet polskiego mówi się o wojnie. O liczbie zabitych, o najważniejszych bitwach, o krajach biorących w niej udział, o dziełach, które na ten skutek powstały, o generałach.. Dla mnie ten temat zawsze był interesujący. Jednak zawsze czegoś w nich brakowało. Informacje przekazywane uczniom to suche fakty, podstawowe wiadomości. Tak samo w telewizji –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każdy z nas chciałby znaleźć w życiu swoje własne Różany. Ciche, spokojne miejsce, do którego zawsze można i chce się wracać, o którym śni się po nocach i które zapiera dech w piersiach swoją wyjątkowością. Tak, chyba każdy oczekuje tego momentu, kiedy taka oaza zawita w jego życiu. Mi jak najbardziej spasował obraz przedstawiony w „Podróż do Różan” i rozbudził tęsknotę za takim właśnie miejscem..

W książce Bogny Ziembickiej poznajemy losy wielu kobiet, które chociaż różnią się na wiele sposobów, mają to samo pragnienie – bycia kochaną. Główną bohaterką jest Zosia, córka właściciela dworku w Różanach. Kobieta kocha to miejsce i za nic w świecie by go nie oddała. Chociaż nie kiedy męczy ją wstawanie o wczesnych porach, praca w ogrodzie i cały ten wysiłek, jest szczęśliwa. Jednak rodzina ma spore kłopoty finansowe, a o spłatę długu upomina się wciąż Krzysztof, który powoli traci cierpliwość. Zosia jest w nim wielce i bezgranicznie zakochana. Czy Zosi jest dane być z miłością jej życia? A może ten związek jest z góry skazany na porażkę? Może prawdziwe szczęście odnajdzie u boku Eryka?

Wraz z lekturą poznajemy losy nie tylko Zosi. Przede wszystkim bardzo pasjonującą historią jest wątek niani Zuzanny, kobiety urodzonej może w innych czasach i może mającą inne problemy, oprócz jednego- miłości. Chyba ten element na przestrzeni lat się nie zmienia i ciągle cierpimy z tego powodu, jak i cieszymy.

Książka należy raczej do tych „lekkich”. Nieskomplikowana fabuła, niewyszukane słownictwo. A mimo to zaskakuje. Czym? Swoją prostotą, szczerością i ciepłem. Czytając o danej rodzinie, ich losach, przyjaciołach aż uśmiech pojawia się na twarzy. Chociaż po pozostawieniu książki, nie myśli się ciągle: „Co tam się teraz stanie?” i nie ma się tego pragnienia, aby jak najszybciej ja dokończyć, to i tak jest przyjemna. To najlepsze określenie.

Wielkim plusem jest opis owych Różan. Czytając o widokach, o roślinach, a może w szczególności o atmosferze panującej w danym dworku, aż samemu chce się zobaczyć na oczy to cudo. Ja osobiście po skończeniu lektury mam nieodpartą potrzebę odnalezienia takiego miejsca i schronieniu się tam na zawsze..

Nie mogę powiedzieć, żebym była w jakiś specjalny sposób zachwycona „Drogą do Różan”. Jednak też nie twierdzę, że jest beznadziejna. Nie miałam jakiś wielkich wymagań co do niej. Jest dobrą książką, ale nie znajdzie się w spisie moich ulubionych i nie zapadnie mi głęboko w pamięć.

Może oprócz okładki. Gdy tylko ją zobaczyłam i to na jakimś forum, od razu wpadłam w zachwyt. Uwielbiam takie klimaty!

Każdy z nas chciałby znaleźć w życiu swoje własne Różany. Ciche, spokojne miejsce, do którego zawsze można i chce się wracać, o którym śni się po nocach i które zapiera dech w piersiach swoją wyjątkowością. Tak, chyba każdy oczekuje tego momentu, kiedy taka oaza zawita w jego życiu. Mi jak najbardziej spasował obraz przedstawiony w „Podróż do Różan” i rozbudził tęsknotę za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cała seria „Gone” Michaela Granta mnie zachwyciła. Od pierwszej części, strony aż po tą ostatnią – „Fazę piątą: ciemność”. Nic dziwnego, że po nią w końcu sięgnęłam, skoro cały cykl jest jednym z moich ulubionych. Jako fanka twórczości owego autora, samego autora i jego pomysłowości, zdolności pisarskich i wszystkiego, co z tym związane, wręcz nie mogłam nie dostać w swoje ręce najnowszego dzieła.

Żałuję, że od skończenia części czwartej minęło dość sporo czasu. Nawet nie tylko od tej, ale od rozpoczęcia swojej przygody z „Gone”. Mimo wszystko zapomniałam o niektórych wydarzeniach, postaciach i czytając, musiałam niekiedy swój mózg przełączyć do pracy na największych obrotach, starając się przypomnieć, o co chodzi. Chyba będę musiała podejść do biblioteki i ponownie chwycić za pierwszą część. Oczywiście mi to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie. Pchana ciekawością wręcz przeskakiwałam z jednej strony na drugą, a teraz będę miała szansę dowiedzieć się o wielu "nowych" szczegółach.

W „Fazie piątej” trochę się zmieniło. Jest w miarę cicho, spokojnie .. Do czasu.

Sam Temple wraz z niektórymi swoimi przyjaciółmi zamieszkał nad jeziorem oraz z bandą dzieciaków. Jest im tam dobrze. Mają pod dostatkiem wody, jedzenia, bezpieczeństwa. Wszystko zaczyna się układać. Jednak w głowie kołacze się myśl: „Czy Caine pozwoli na ten spokój?”

W Perdido Beach żelazną ręką sprawuje władzę Król Caine. Wyznacza kary, zarządza, "dba" o mieszkańców. Ale jest w miarę cicho, spokojnie.. Do czasu.

Oprócz obawy przed powrotem Drake’a, zniknięciem Astrid, dziwnymi mutacjami i zmieniającą się kopułą, wszystko jest w porządku. Do czasu.

Pod ziemią coś się niecierpliwi, denerwuje. Oczekuje. Poszukuje Nemezis – bezskutecznie. Dlatego wybiera kolejną ofiarę. Pragnie się wydostać.

„Faza piąta: ciemność” jest świetna, wspaniała, zaskakująca, wciągająca, interesująca, zdumiewająca, fantastyczna, olśniewająca, genialna, rewelacyjna, niesamowita. Tak jak cała seria. Sprawiła, że jeszcze bardziej, o ile to możliwe, zakochałam się w tej sadze. I moje serce naprawdę krwawi na myśl o tym, że jest to już przedostatnia część i za niedługo pożegnam się z bohaterami, których polubiłam, za światem w ETAPie, do którego przywykłam, do zasad tam rządzących, których się już nauczyłam..

Fabuła książki jak zwykle wywiera wrażenie na czytelniku. Ciągle się coś dzieje, nie ma czasu na nudę. Świetny styl Michaela Granta sprawia, że nie sposób zostawić książki samej, choć na chwilkę. Wciąga w tym stopniu, że przeczytać można ją w ciągu kilku godzin. Autor opisuje emocje bohaterów tak, że sami mamy możliwość ich poczucia, a nawet więcej – mamy możliwość zrozumienia, co targa nimi w danych sytuacjach. Wszystko jest zrozumiałe, nie trzeba czytać stron po parę razy, aby dowiedzieć się, o co chodzi.

Na szczególne uznanie zasługuje zakończenie danej części. Wprost oniemiałam czytając je! Nie spodziewałam się takiego zwrotu akcji, ale to nie oznacza, że się zawiodłam. Wbija czytelnika w fotel z pytaniem: „Czy to się stało naprawdę?” Czytałam ostatnie kartki po parę razy, szczęśliwa z obrotu spraw. Sprawiło to, że nie mogę doczekać się ostatniej części. Tyle pytań mam odnośnie jej, jestem bardzo ciekawa, co też tam się wydarzy.

Książka mnie nie zawiodła. Chociaż to było wiadomo od początku. Michael Grant napisał wcześniej cztery części i chociaż jest to duża liczba dzieł, dotycząca tego samego tematu, nie nudziła. Nie miało się wrażenia, że już za długo ciągnie się cała powieść, że powinno się już skończyć, że robi się to na siłę. Z „Fazą piątą” było tak samo, jak zapewne i będzie z częścią ostatnią. Nie mogę się już doczekać, kiedy będę miała możliwość zatopienia się w jej stronach.

Cała seria „Gone” Michaela Granta mnie zachwyciła. Od pierwszej części, strony aż po tą ostatnią – „Fazę piątą: ciemność”. Nic dziwnego, że po nią w końcu sięgnęłam, skoro cały cykl jest jednym z moich ulubionych. Jako fanka twórczości owego autora, samego autora i jego pomysłowości, zdolności pisarskich i wszystkiego, co z tym związane, wręcz nie mogłam nie dostać w swoje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby Twoje życie nagle okazało się stekiem kłamstw, wraz z wszystkimi wartościami i zasadami? Gdyby przed Tobą była szansa ucieczki - rozpoczęcia wszystkiego od nowa, w całkiem innej, nieznanej rzeczywistości wraz z najbliższą osobą Twemu sercu?

Taki wybór ma przed sobą Lena i podejmuje decyzję o ucieczce, o wolnym życiu, w pierwszej części, w "Delirium". Jednak nie wszystko poszło po jej myśli. Zamiast we dwoje, tylko jej udało się pokonać granicę i schronić się w Głuszy, a Alex, chłopak, który "otworzył" jej oczy, takiej szansy nie otrzymał. Więc w jaki sposób Lena się odnajdzie z dala od wszystkiego, co znała, w co wierzyła, w całkowicie innym świecie, niż ten, do którego należała? I to bez Alexa, jej wielkiej miłości.

„Alex, Alex, Alex - moja przyczyna wszystkiego, moje nowe życie, moja obietnica czegoś lepszego - przepadł, rozwiał się w pył. Już nic nigdy nie będzie takie samo.”

Na te wszystkie pytania znajdujemy odpowiedź w kolejnej, drugiej części "Pandemonium" wspaniałej pisarki Lauren Oliver, która ukończyła filozofię i literaturę na uniwersytecie w Chicago. Mieszka na Brooklynie, pisze wszędzie, ciągle i na wszystkim: i na notebooku, i na serwetkach

Chociaż kontynuacja "Delirium" wyszła już jakiś czas temu, niestety nie miałam okazji jej przeczytać. Sama nad tym ubolewałam i nie mogłam się doczekać, aż dostanie się w moje ręce i w końcu będę mogła się dowiedzieć, co dalej. Tyle myśli kotłowało mi się w głowie, tyle pomysłów dotyczących kolejnej części. Zastanawiałam się, czy autorka kontynuacją zaciekawi mnie tak, jak poprzednim dziełem. I co? Udało jej się.

Lena znalazła się w Głuszy, w obcym miejscu. Chociaż się jej udało - uwolniła się od wszystkich kłamstw, które wpajano jej przez całe życie - i w końcu jest wolna, to i tak nie jest szczęśliwa, bo to wcale nie miało się tak potoczyć. Nie miała znaleźć się tu sama. Wraz z nią powinien być tu Alex, z którym miała rozpocząć wspólne życie. Z chłopakiem, którego ostatni raz widziała w kałuży krwi, otoczonego przez Porządkowych. Lena musi podjąć decyzję, co dalej. Jak ma teraz wyglądać jej życie? I nauczyć się żyć bez Niego..

W "Pandemonium" pojawia się wiele nowych postaci, które niestety w większości nie przypadły mi do gustu. Zacznijmy od Raven, która chociaż była twarda i niekiedy ostra, to wydała mi się interesującą postacią po przejściach, która gdzieś tam ma serce. Jednak pod koniec zmieniłam o niej zdanie. Nic z jej postępowania nie wydawało mi się właściwe, jej sposób rozumowania i oschłość zniechęcały i tak pozostało do teraz. Reszta z Odmieńców nie wpłynęła znacząco na historię książki. Autorka nie stworzyła w tej grupie żadnego bohatera, który zapadłby mi w pamięć, którego po prostu bym polubiła. I tego mi brakowało. W "Delirium" poznaliśmy Alexa, chłopaka z Głuszy, który zawładnął sercem Leny i także moim, a w "Pandemonium" niestety nikogo takiego nie było. Jeśli chodzi o jeszcze jednego z ważniejszych postaci - Juliana- niestety muszę przyznać, że wręcz go nie lubię. Nie wiem czy takie założenie miała Lauren Oliver, kreując tego bohatera, jednak mi on wydał się nijaki, nie mający własnego zdania, charakteru, po prostu nudny.

Porównując fabułę dwóch części, z całą pewnością stwierdzam, że w "Delirium" była ciekawsza. Może chodzi o to, iż wtedy poznawaliśmy dopiero Lenę, świat, w którym przyszło jej dorastać, wszystkie zasady, całą historię, a w "Pandemonium" jest on nam znany? Nie twierdzę, że kontynuacja jest nudna, bo jest tam wiele ciekawych sytuacji, to, co przezywa Lena po stracie Alexa, jednak pierwsza część podobała mi się odrobinę bardziej.

W niektórych aspektach się zawiodłam. Nie chcę pisać tutaj dokładnie, aby ktoś z nieczytających nie dowiedział się czegoś istotnego, więc nie wdając się w szczegóły - chodzi mi o końcowe zachowanie Leny. Może jest to związane z tym, iż jestem wielką fanką Alexa? Jednak nie mogę pogodzić się z niektórymi decyzjami "nowej" Leny.

Autorka ma świetny styl, potrafi zaciekawić czytelnika. Książkę czyta się bardzo przyjemnie i szybko, jednak gdy się już zacznie, bardzo trudno na tym poprzestać i oderwać od powieści.

Ciągle jestem pod wrażeniem pomysłowości Lauren Oliver, która wpadła na tak wspaniały pomysł, czego efektem są dwie części serii. Naprawdę ciągle nie mogę zrozumieć, w jaki sposób ktoś może napisać coś tak świetnego!

"Pandemonium" skończyło się w takim momencie, że aż wątpię czy uda mi się wytrzymać do premiery trzeciej części.

Tym, co nie czytali i się zastanawiają, radzę - BIERZCIE SIĘ ZA NIĄ JAK NAJSZYBCIEJ, WARTO!

Gdyby Twoje życie nagle okazało się stekiem kłamstw, wraz z wszystkimi wartościami i zasadami? Gdyby przed Tobą była szansa ucieczki - rozpoczęcia wszystkiego od nowa, w całkiem innej, nieznanej rzeczywistości wraz z najbliższą osobą Twemu sercu?

Taki wybór ma przed sobą Lena i podejmuje decyzję o ucieczce, o wolnym życiu, w pierwszej części, w "Delirium". Jednak nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W Internecie, telewizji a nawet w radiach co jakiś czas huczy o globalnym ociepleniu. Na pewno każdy z nas słyszał po kilka teorii związanych właśnie ze skutkami czekającego nas losu. Jeżeli w końcu do twego dojdzie to nie ominie nas wzrost poziomu mórz i oceanów. A co za tym idzie osunięcie się terenu i jego zalanie. Swoją wizję przyszłości właśnie w takich klimatach przedstawia nam Kat Falls w książce „Mroczny Dar”.

Tay od urodzenia mieszka pod wodą wraz ze swoimi rodzicami oraz młodszą siostrą. Uwielbia swoje życie i za nic nie chciałby go zmienić. W końcu kto pragnąłby znaleźć się na powierzchni, gdzie nikt tak naprawdę nie ma własnego kąta? Gdzie ludzie muszą się dusić po wiele osób w małych klitkach? Tay nie może sobie wyobrazić jak "nawodniacy", czyli osoby z zewnątrz mogą to znosić. Bardzo cieszy się, że po Wielkim Przypływie jego rodzice wraz z paroma innymi osobami przenieśli się właśnie tu, do mrocznej głębi. Jednak nie tylko on nie potrafi zrozumieć "tych drugich". Ludzie z lądu nie darzą szacunkiem rodzin mieszkających pod wodą. Uważają, że nikt zdrowy na umyśle i z własnej woli nie chciałby się tam przenieść. I na dodatek historia "mrocznego daru", który z powodzeniem przepędza potencjalnych kolonistów. Wszyscy obawiają się, że jeżeli tylko zamieszkają w oceanie, wytworzy się u nich specyficzna umiejętność. Tak więc Tay stroni od nawodniaków. Nie lubi tych ciekawskich spojrzeń, ilekroć znajdzie się na zewnątrz. Woli przebywać pod wodą, gdzie czuje się swobodnie i bezpiecznie. Jednak od pewnego czasu ich spokój zakłócają ataki banitów, którym na czele stoi Cień. Nikt nic o nich nie wie, oprócz tego, że okradają ładunki na łodziach. W końcu do chodzi do tego, że zaczynają plądrować podwodne gospodarstwa. Podczas jednej ze swych wypraw Tay poznaje Gemmę – dziewczyną z lądu, która pod wodą poszukuje brata. Postanawia jej pomóc.

Chociaż od jakiegoś czasu w tego typu książkach możemy wybierać, o nie całkiem idealnej wizji przyszłości, to dzieło było inne. W końcu dość oryginalnym pomysłem autorki było umieszczenie części społeczeństwa pod wodą, w poszukiwaniu lepszego bytu.

„Mroczny dar” wyróżnia się swoją okładką. Dotykiem można wyczuć połyskujące elementy – morską roślinność oraz ryby. Jednak bohaterzy na niej przedstawieni ani trochę nie przypominają według mnie postaci z książki. Mieli mieć oni po piętnaście lat, a osoby na okładce na pewno na tyle nie wyglądają.

Postacie według mnie były nijakie. Nie można ich było za nic polubić, ani też znienawidzić. Przedstawiały typowe motywy bohaterów książek – odważni, przystojni, grzeczni. Za każdym razem zjawiali się w danym miejscu w odpowiednim momencie. Wszystko im wychodziło. Nie wyróżniają się w ogóle, ani nie zapadają w pamięć. Są tak pewni siebie, że postanawiają schwytać przestępców, przed którymi drżą nawet dorośli.

Chociaż pomysł był ciekawy, gorzej wyszło Pani Falls z wykonaniem. Brakowało mi to zwrotów akcji, jakieś tajemnicy. Prawdą jest, że nic mnie tutaj nie zaskakiwało. Według mnie fabuła była dość przewidywalna, i to największy minus tej książki.

Autorka pisze prostym i zrozumiałym językiem. Chociaż pojawiały się niekiedy nie potrzebne opisy, a dialogi w niektórych sytuacjach wydawały się sztuczne, czyta się ją całkiem przyjemnie. I pomimo błędów nie należy do najgorszych.

W Internecie, telewizji a nawet w radiach co jakiś czas huczy o globalnym ociepleniu. Na pewno każdy z nas słyszał po kilka teorii związanych właśnie ze skutkami czekającego nas losu. Jeżeli w końcu do twego dojdzie to nie ominie nas wzrost poziomu mórz i oceanów. A co za tym idzie osunięcie się terenu i jego zalanie. Swoją wizję przyszłości właśnie w takich klimatach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co chwilę, i z każdych możliwych źródeł zalewają nas informację o końcu świata. Zostaje on przewidziany przez bardzo "wiarygodnych" wróżbiarzy, słyszymy, że prastare ludy już dawno obwieściły datę zagłady, czy dolatują nas inne przepowiednie. Większość z nas przestaje już wierzyć w takie proroctwa – bo kto da radę przygotowywać się na ten nieubłagany koniec kilka razy w roku? Jednak jeśli którakolwiek z tych zapowiedzi okazałaby się prawdziwa i wszystko nam znane nieubłaganie dążyło do końca?

Miranda Evans jest jak inne nastolatki w jej wieku. Chociaż może ma trochę bardziej skomplikowane życie. Chodzi do pierwszej klasy liceum, ma szesnaście lat i marzy o karierze łyżwiarki. Jej rodzice są po rozwodzie, a ojciec zakłada nową rodzinę. Jedna z jej przyjaciółek niedawno zmarła, a dwie pozostałe bardzo się zmieniły i powoli przestaje je łączyć ta silna więź. Martwi się egzaminem i balem – czy w końcu ktoś ją zaprosi? Jej życie pewnie biegło by nadal tym torem, gdyby nie pewne wydarzenie. Na osiemnastego maja zastaje przewidziany lot asteroidy, który będzie bardzo dobrze widoczny z Ziemi. Każdy wychodzi na zewnątrz, aby zaobserwować to niezwykłe wydarzenie, w końcu nie często trafia się taka okazja. Ale nie wszystko idzie zgodnie z planem, ponieważ.. naukowcy się pomylili. I to, co miało być niegroźnym wydarzeniem, okazuje się po prostu zabójcze, ponieważ asteroida pomimo wszystkich obliczeń, uderza w Księżyc. Jak wiadomo księżyc jest odpowiedzialny za wiele czynników. Obserwujemy jego "siłę" postaci przypływów i odpływów. W skutek oddziaływania Księżyca na skorupę ziemską zmienia się wilgotność, ciśnienie atmosferyczne, temperatura, pole elektryczne i magnetyczne. I przez uderzenie to wszystko się zmienia..

Dotąd spokojne życie Mirandy całkowicie ulega zmianie. Wraz z matką i dwoma braćmi - starszym Mattem i młodszym Jonnym będzie musiała walczyć o przeżycie. Ponieważ wkrótce cały świat nawiedzą trzęsienia ziemi, tsunami, wybuchy dawno nieczynnych wulkanów. Zacznie brakować wody i jedzenia, a prąd zostanie wyłączony.


Powieść Susan Beth Pfeffer „Życie, które znaliśmy” jest pierwszą częścią serii Ocaleni. Wspomniana trylogia została wyróżniona przez American Library Association, docierając do finału prestiżowych nagród Andre Horton Award, oraz Quill Awards.

Książka jest przedstawiona w formie dziennika Mirandy. Na początku nie byłam do tego przekonana, uważałam, że nie było to dobrym pomysłem ze strony autorki. Jednak po skończeniu dzieła jestem całkiem innego zdania. Uważam, że właśnie to jest jednym z największych plusów całej książki. Dzięki temu widzimy wszystko oczami głównej bohaterki. Razem z nią przeżywamy te nielicznie chwile szczęścia i wrażenia, ze jednak wszystko będzie dobrze, a częściej braku wiary, że ktokolwiek przeżyje. My, tak samo jak i Miranda, nie wiemy jak wszystko się zakończy. Czy to naprawdę jest koniec świata? A może za chwilę wszystko wróci do normy?
Dzięki narracji pierwszoosobowej możemy bardzo dobrze poznać rodzinę Evansów, czego bylibyśmy pozbawieni w trzecioosobowej. Na początku cała rodzina nie wyróżnia się niczym szczególnym. Dopiero po tragedii zbliżają się do siebie bardziej. Każdy z nich zostanie zmuszony do wielu wyrzeczeń i każdy będzie musiał nauczyć się podejmować odpowiedzialne decyzje.

Książka jest bardzo prawdziwa. Nie spotykamy tutaj dziewczyny, która jest idealna, potrafi zrezygnować ze wszystkiego, aby pomóc rodzinie, czy przyjaciołom. Jest zagubiona i do końca nie zdaje sobie sprawy, jak się zachować, jak zmieniło się jej życie. Zachowuje się czasem jak małe dziecko – co zdarza się chyba każdej dorastającej nastolatce. Ma dość wszystkiego – a czasem najbardziej swojej rodziny – i pragnie, aby wszystko wróciło do normy.

Jednak muszę przyznać, że brakowało mi trochę tematu śmierci. Chodzi o to, że gdyby naprawdę wydarzyłoby się coś takiego, każdy na pewno usłyszałby o śmierci sąsiada, czy jakiegoś znajomego z pracy, czy szkoły. A tutaj były tylko nieliczne wzmianki.

Dzieło Susan Beth Pfeffer oceniam bardzo dobrze. Czytało się je przyjemnie, autorka nie próbowała na siłę wcisnąć tam jakiś slangów, czy nieistotnych głupstw. Nie mamy do czynienia z niepotrzebnymi opisami, ma się wrażenie, że czyta się dziennik nastolatki.

„Życie, które znaliśmy” pomaga docenić nam to, co mamy. Gdy tylko dotarłam do końca, sama zastanowiłam się, co bym zrobiła w takiej sytuacji. Uświadamia ona człowiekowi, jak ważna jest miłość bliskich w takich chwilach.

Co chwilę, i z każdych możliwych źródeł zalewają nas informację o końcu świata. Zostaje on przewidziany przez bardzo "wiarygodnych" wróżbiarzy, słyszymy, że prastare ludy już dawno obwieściły datę zagłady, czy dolatują nas inne przepowiednie. Większość z nas przestaje już wierzyć w takie proroctwa – bo kto da radę przygotowywać się na ten nieubłagany koniec kilka razy w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ally Condie jest autorką książki „Dobrani”, pierwszej części trylogii. Z tym tytułem spotkałam się w poszukiwaniu antyutopijnych dzieł w internecie i zanotowałam sobie go w pamięci. Akurat podczas dzisiejszej wizyty w bibliotece natknęłam się na nią i powędrowała ze mną do domu.

Zostajemy wciągnięci do Społeczestwa. W domach znajdują się porty, które pozwalają kontrolować każdą rozmowę. Na drogach i w różnorakich budynkach można spotkać Funkcjonariuszy, którzy wzrokiem śledzą poczynania obywatelów. Co jakiś czas trzeba przyczepiać do skóry płytki rejestrujące, które pozwalają wytropić niepokojące sny. Świat jest świetnie zorganizowany. Nie trzeba się o nic martwić. W wieku siedemnastych urodzin zostaje się Dobranym. Każdy nastolatek z utęsknieniem oczekuje tej chwili. Właśnie wtedy zostaje przydzielony idealny partner. Wiedzie się z nim szczęśliwe i spokojne życie, podczas którego można poznać 100 wierszy, 100 piosenek, 100 obrazów, wybranych przez Komisję. Każdemu zostaje przydzielona idealna praca i racja żywieniowa. Nie ma możliwości zachorowania, ponieważ wszystkie choroby zostały już wyeliminowane. W wieku siedemdziesięciu lat, kiedy za sobą ma się już większość życia, a przed sobą "nudną” egzystencje, nadchodzi śmierć. Ale przeżyło się już szmat czasu, przysługując się Społeczeństwu. Umiera się z poczuciem spełnienia. Nikt się nie buntuje i nikt nie ma nic przeciwko zasadom rządzącym w tym świecie. W końcu każdy jest szczęśliwy.

Naszą bohaterkę poznajemy podczas Dnia Wyboru. Jest to dla niej bardzo ważna chwila i nie mogła się jej doczekać. Co się dziwić, w końcu właśnie podczas niego pozna partnera, z którym jest idealnie dopasowana. Jednak dzieje się coś niezwykłego, ponieważ jej Wybrankiem zostaje Xander – najlepszy przyjaciel Cassi. Dziewczyna jest bardzo zdziwiona, ponieważ prawdopodobieństwo, że zostanie dopasowana z osobą, którą zna, było znikome. Jest również szczęśliwa, bo w końcu to Xander- zna go od zawsze i wie, że jest wspaniały. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że następnego dnia Cassia dostrzega zupełnie kogoś innego. W miejsce Wybranka z Dnia Wyboru wskakuje znajoma twarz – Ky’a Markhama. Wszyscy wokół przekonują ją, że to mała pomyłka, nieszczęśliwy wypadek i powinna o tym zapomnieć, a skupić się na życiu u boku Xandera. Jednak bohaterka cały czas nie może zapomnieć o tym "drugim" chłopcu. Ślepe posłuszeństwo i wiara w Społeczeństwo zaczyna gasnąc wraz z pojawieniem się uczucia do Ty’a. Cassia będzie musiała wybrać między dwoma – bezpieczeństwo i to, co znane, czy wolność?

„Chodzi o to, żebyśmy sami mogli wybierać. To jest sedno. Coś większego niż ty i ja, niż my wszyscy”

Życie, które wiodą bohaterzy, jest pod ciągłą kontrolą. Nikt nie może o sobie decydować, o tym, co pragnie robić, jak żyć, gdzie mieszkać. Nikt nie może wybrać sobie własnego stroju, a nawet koloru. Nikt nie decyduje, ile ma przebiegnąć kilometrów na bieżni. Nikt nie wybiera, co zje. A po co? Skoro lepiej zrobi to za nich władza?

Świat wykreowany przez autorkę bardzo mi się podobał – były tam momenty niezbyt oryginalne, z którymi spotykałam się już w innych antyutopijnych książkach, jednak pomysł Doboru był naprawdę ciekawy. Jednak brakowało mi czegoś mocniejszego, jakieś akcji. Wszystko zostało ukazane w sposób łagodny, a spodziewałam się czegoś innego. Społeczeństwo było nudne i obawiałam się, że nic w „Dobranych” mnie nie zaskoczy. Po części się to sprawdziło, bo dopiero pod koniec, według mnie, akcja ruszyła. Wcześniejszych sytuacji się raczej spodziewałam i rzadko zdarzały się momenty, w których Ally Condie wbiła mnie w fotel z pytaniem: „Jak to możliwe?!”

Bohaterzy byli dobrzy, ale nic poza to. W niektórych książkach czytając o losach postaci mam wrażenie, jakbym wszystko przeżywała razem z nimi, a kiedy powoli zmierzam ku końcowi, ogarnia mnie smutek, bo nie chce żegnać się z żadnym bohaterem. Niestety tutaj nic takiego nie poczułam. Oczywiście byłam ciekawa jak ułożą się sprawy pomiędzy Cassie, Xanderem i Ty’em, ale z żadnym z nich nie poczułam szczególnej więzi. I byłam niewyobrażalnie zdumiona, kiedy wyczytałam, że jeszcze nikt w tym świecie się nie zbuntował i nie wyraził sprzeciwu. Jednak spodobała mi się postawa rodziny Reyesów, ponieważ dbali o siebie i potrafili kłamać, chociaż niekiedy były to niewielkie kłamstewka, aby obronić swoich bliskich.

Książkę czyta się bardzo szybko, dzięki prostemu i lekkiemu stylowi autorki – oceniam ją jako dobrą. Wszystko zostało przedstawione w zrozumiały sposób. Myślę jednak, że książka skierowana jest bardziej ku nastolatkom, ze względu na brak większych akcji czy niespodziewanych sytuacji. Wszystko dzieje się tam wolno, a zmiany w głównej bohaterce są bardzo delikatne i z początku niewidoczne. Jednak jeśli kogoś zaintrygowało Społeczeństwo, to zapraszam do zapoznania się z tym światem!

Ally Condie jest autorką książki „Dobrani”, pierwszej części trylogii. Z tym tytułem spotkałam się w poszukiwaniu antyutopijnych dzieł w internecie i zanotowałam sobie go w pamięci. Akurat podczas dzisiejszej wizyty w bibliotece natknęłam się na nią i powędrowała ze mną do domu.

Zostajemy wciągnięci do Społeczestwa. W domach znajdują się porty, które pozwalają kontrolować...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tricia Rayburn swoją pierwszą książkę napisała jeszcze jako nastolatka. Dziś jest uznaną autorką powieści dla młodzieży. "Syrena" to pierwsza część jej wspaniale zapowiadającej się romantycznej serii z wątkiem kryminalnym.

Vanessa i Justine to dwie nastoletnie siostry. Obie traktują się nawzajem jak przyjaciółki, nie mają przed sobą tajemnic, każda każdą wspiera. Co roku wraz z rodzicami spędzają wakacje w nadmorskim miasteczku Winter Harbor. Miały tam przyjaciół, których znały od dziecka i swoje ulubione miejsce – urwisko Chione, przy którym mogli spędzać czas godzinami, skacząc do wody. Te wakacje miały być niezwykłe – w końcu od jesieni Justine zaczyna studia na jednej z najbardziej prestiżowych szkół na świecie. Jednak po jednej z rodzinnych kłótni Justine wychodzi z domu i .. już nie wraca. Znaleziono jej martwe ciało na wybrzeżu. Z urwiska skakała setki razy. Dlaczego akurat wtedy nie wyszła z tego cało? Policja sądzi, że to był nieszczęśliwy wypadek lub samobójstwo. Jednak Vanessa nie wierzy w ani jedno tłumaczenie. Justine była energiczna, ale również rozważna. Nie mogła skoczyć, jeżeli widziała rozszalałe wody morza. Ani nie mogła popełnić samobójstwa – wiodła szczęśliwe życie. Vanessa znała siostrę. Albo przynajmniej tak się jej wydawało ..

Przyznam, że kiedy zobaczyłam tę pozycję na półce miałam zamiar przejść obok niej obojętnie. „Syrena”? Co może kryć się pod takim tytułem? Pomyślałam od razu o miłej, pięknej kobiecie, coś w stylu Arielki. Sądziłam, że czas, który poświęcę na dzieło Trici Rayburn będzie zmarnowany. Jednak przypomniałam sobie te wszystkie pozytywne recenzje, które miałam okazję ostatnio przeczytać. Wszyscy ją zachwalali, więc pomyślałam, że sama przekonam się, czy rzeczywiście taka jest. I wróciłam do domu z „Syreną”, za którą od razu się wzięłam.

Postacie są dość ciekawe, jednak nie wszystkie. Na pierwszy rzut widać cechy różniące obie siostry. Justine to radosna i energiczna siostra. Zawsze otoczona jest wianuszkiem przyjaciół, zapisana na miliony dodatkowych kółek, posiadająca wielu adoratorów. Vanessa to ta młodsza, mniej "przebojowa" dziewczyna. Ma niewielu przyjaciół, woli usiąść z dobrą książką, niż wybrać się na zakupy, czy imprezy. Boi się wielu rzeczy – poczynając od wody, czy ciemności. Jedyną osobą, która pomaga je przezwyciężyć strach jest Justine. Siostry darzą się wielkim uczuciem i to też było wyjątkowe w tej powieści, bo najczęściej spotykam się z tym, że rodzeństwo wręcz się nienawidzi, a w najlepszym wypadku – traktuje się jak powietrze. Miłym dodatkiem byli również bracia Simon i Caleb.

Narracja jest pierwszoosobowa. Obawiałam się trochę, że w tym wypadku będzie mi to przeszkadzać. Bo czego mogę się spodziewać po dziewczynie, która boi się chyba wszystkich możliwych rzeczy? Myślałam, że Vanessa na każdym kroku będzie uciekać i chować głowę w piach, co uniemożliwi czytelnikom rozwiązania zagadki morderstw w miasteczku. Jednak mile się zaskoczyłam, bo "fobie" dziewczyny wcale nie były aż tak odczuwalne, a powody niektórych z nich wyjaśniły się pod koniec powieści.

„Syrena” jest typową młodzieżówką. Nie wprowadza żadnych nowych prawd do naszego życia, nie posiada jakiegoś ważnego przesłania. A jednak potrafi wciągnąć i zainteresować czytelnika w taki sposób, że nie będzie on mógł wypuścić jej ze swoich rąk, tak jak to było i w moim przypadku.
Jak wspominałam, kiedy większość z nas pomyśli o syrenach, na myśl przyjdą mu miłe, ogoniaste dziewczyny, takie jak syrenka Arielka z Disney’owskich bajek. Tutaj autorka zaskoczyła nas swoim wyobrażeniem na temat tych mitologicznych kobiet. I to zdecydowanie zasługuje na brawa, bo jest to jeden z najciekawszych stron „Syreny”.

Wielkim minusem był tytuł książki. „Syrena” od razu mówi nam, z czym możemy spotkać się w środku. O wiele lepiej by było, gdyby autorka inaczej nazwała swoją powieść, a wszystkiego dowiadywalibyśmy się wraz z bohaterami.

Autorka stworzyła oryginalne dzieło, całkiem inne od pozostałych. Ciekawy pomysł, dobre wykonanie, a wszystko spowite tajemnicą. Pod koniec Tricia Rayburn pozostawiła nas z wieloma pytaniami, a na te z pewnością odpowie w kontynuacji.

Książka warta uwagi. W szczególności polecam fanom thrillerów i paranormal romance, ale także tym, którzy nie gardzą wątkiem kryminalnym!

Tricia Rayburn swoją pierwszą książkę napisała jeszcze jako nastolatka. Dziś jest uznaną autorką powieści dla młodzieży. "Syrena" to pierwsza część jej wspaniale zapowiadającej się romantycznej serii z wątkiem kryminalnym.

Vanessa i Justine to dwie nastoletnie siostry. Obie traktują się nawzajem jak przyjaciółki, nie mają przed sobą tajemnic, każda każdą wspiera. Co roku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po „Igrzyskach śmierci” cały czas panuje moda na antyutopijne powieści. Mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - cały czas zaczytuje się w tym gatunku i jestem nim zachwycona! W tym dziale możemy wybierać do woli, bo na rynek ciągle wchodzą nowe pozycje. Już jakiś czas temu wyszła „Delirium” i zapanował na nią wielki szał. Gdzie nie spojrzałam, widziałam pozytywne oceny, opinie, recenzje. Wszyscy się zachwycali tą powieścią, chyba nadal nie spotkałam osoby, która wyraziłaby się o niej negatywnie. Dlatego kiedy w ręce wpadło mi parę groszy, zamówiłam książkę jak najszybciej i kiedy tylko przyszła, z uczuciem wielkiego szczęścia usiadłam do lektury.

Co to tak naprawdę jest miłość? Większość ludzi – w tym i ja – nie potrafiłoby podać jej definicji, ale każdy wie, o co chodzi. Niektórzy mówią, że towarzyszą temu uczucie pełnego szczęścia, motyle w brzuchu, wielki zachwyt nad daną osobą. Każdy chciałby sam doświadczyć tego uczucia. Spotykamy się z nim od najmłodszych lat – obdarzają nas nim rodzice, czy dziadkowie. Ale są też inne "objawy" miłości. Często mówi się, że towarzyszą temu trzęsące się kolana, spocone dłonie, napady duszności, zdenerwowanie. Ludzie potrafią nam łamać serce, a z tym trudno się zmierzyć. A gdyby przez te "negatywne" strony miłość uznać za chorobę?

Wiele lat temu naukowcy wynaleźli wspaniały lek, który uchroni ludzkość przed epidemią. Choroba zwie się amor deliria nervosa – brzmi strasznie, prawda? I takie są jej objawy – trudność z koncentracją, zawroty głowy, histeryczny śmiech, zanikanie zdolności racjonalnego myślenia, apatia, brak apetytu. Niewyleczona prowadzi nawet do śmierci. Może "złamać serce". To przez nią toczone są wojny, gwałty, to ona powoduje wszystkie tragedie świata. Ale na szczęście w wieku osiemnastu lat zostajesz wyleczony. I już nie spotka Cię MIŁOŚĆ.

Jeśli jeszcze nie jesteś wyleczony, musisz się odizolować od społeczeństwa. Masz zakaz wychodzenia po zmroku, nie masz prawa kontaktować się z płcią przeciwną. Na drogach zaczepić mogą Cię Porządkowi, którzy tylko czekają na Twój fałszywy ruch, aby wykryć u Ciebie ślad choroby. Nie możesz czytać poezji i słuchać muzyki. Wszystko jest kontrolowane. Jednak jeśli jesteś już "zaszczepiony", nic Ci nie grozi. Nic nie czujesz, nie cierpisz, nie pragniesz, nie kochasz, nie lubisz.. Prowadzisz przewidywalne, bezpieczne, nijakie życie.

„Gdyby miłość była chorobą, chciałabyś się wyleczyć?”

Lena ma siedemnaście lat. Już za niedługo osiągnie pełnoletniość, a wtedy zostanie wyleczona. Dziewczyna nie może się tego doczekać, a nawet odlicza dni do zabiegu. Pragnie mieć pewność, że nic jej nie grozi. Wie, jak straszną chorobą jest amor deliria nervosa – w końcu to właśnie na nią zachorowała jej matka. Nie potrafiono jej wyleczyć i to przez nią popełniła samobójstwo, zostawiając swoje dwie córki. Dziewczyny trafiły do ciotki. Lena nie chce podzielić losu swojej matki. Przed swoimi urodzinami Lena poznaje chłopaka. Pokazuje on jej całkiem inną stronę życia, której dotąd nie znała. Czy będzie gotowa zakwestionować
wszystko, co do tej pory wierzyła?

„Życie nie jest życiem, jeśli się przez nie tylko prześlizgniesz. Wiem, że jego istota polega na tym, by znaleźć rzeczy, które mają znaczenie, i trzymać się ich, walczyć o nie i nie odpuścić.”

Od pierwszych stron, a może i nawet od okładki książka mnie zaciekawiła. Zaciekawiła to dobre słowo, bo jeszcze wtedy nie wciągnęła zupełnie. Poznajemy Lenę, która święcie wierzy w zasady rządzące w jej państwie. Była nijaką, zaślepioną bohaterką, która nie wzbudzała u mnie żadnych uczuć – tak jak i reszta, może oprócz Hany, która wydawała się jedyną, choć trochę energiczną postacią. Na początku książki czytamy o tym, jak wygląda ich świat. Co muszą robić, jak przebiega zabieg, czego się oczekuje od niewyleczonych. Było to ciekawe, ale niewciągające. Dopiero po kilkudziesięciu stronach zatopiłam się w lekturze. Wtedy to Lena poznaje tajemniczego Alexa, który bardzo różni się od reszty społeczeństwa.

„Delirium” było moim pierwszym spotkaniem z twórczością Lauren Oliver. Dużo z was miało okazję czytać już „7 razy dziś”, które podobno również jest dobre. Ja sięgnęłam po nią z waszej winy, Recenzenci i bardzo wam dziękuję, bo spotkanie z twórczością tej pisarki zaliczam do jak najbardziej udanych, jednych z najlepszych.

Wielkie wrażenie zrobiła na mnie przemiana Leny. Na początku książki wydawała się nijaką postacią, z którą za nic nie chciałam spędzić tych czterystu stron. Jednak pod wpływem Aleksa – którego tak na marginesie po prostu uwielbiam! – przechodzi metamorfozę. Zaczyna dostrzegać wady swojego świata i zaczyna narastać w niej bunt do zasad, które są naprawdę absurdalne. W połowie książki naprawdę polubiłam główną bohaterkę, która na szczęście przestała być taka irytująca.

Wielkie brawa należą się autorce za pomysł. Kiedy przeczytałam zapowiedź, pomyślałam, że to naprawdę oryginalne, aby uznać miłość za chorobę. W antyutopiach czy dystopiach zawsze pojawia się próba ograniczenia społeczeństwa przez państwo, ale nie zawsze zostaje przedstawiony w tak intrygujący sposób i zrealizowany tak niesamowicie!

„Delirium” czytało mi się bardzo dobrze. Świetny styl Lauren Oliver, lekki język, wspaniałe opisy. Autorka dopracowała każdy detal. Akcja nie pędziła szybko, tylko w odpowiednich momentach przyśpiesza i wbija nas w fotel niespodziewanymi sytuacjami.

Na początku każdego rozdziału umieszczone są krótkie fragmenty, które pochodzą z książek w świecie Leny. Jest to niezwykle interesujące dla mnie, bo dzięki temu poznajemy historię choroby i kraju.

„Delirium” jest jedną z najlepszych antyutopijnych powieści, jakie miałam okazję przeczytać. Jest naprawdę niesamowita – pomysł jak i wykonanie. Z czystym sumieniem mogę ją polecić, bo na pewno się nie zawiedziecie! A ja z niecierpliwością czekam na kontynuację i jestem bardzo ciekawa, co też wymyśli autorka.

Po „Igrzyskach śmierci” cały czas panuje moda na antyutopijne powieści. Mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - cały czas zaczytuje się w tym gatunku i jestem nim zachwycona! W tym dziale możemy wybierać do woli, bo na rynek ciągle wchodzą nowe pozycje. Już jakiś czas temu wyszła „Delirium” i zapanował na nią wielki szał. Gdzie nie spojrzałam, widziałam pozytywne oceny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wampiry, wilkołaki, wampiry, wilkołaki, wampiry.. Ile można czytać o tym samym? Gdzie się nie obejrzę, tam wszędzie książki tylko o tej tematyce. Z czasem naprawdę zaczyna robić się to denerwujące. Był to jeden z powodów, dlaczego sięgnęłam po „Królową Lata”. Wróżki? Nie czytałam zbyt wielu pozycji z takimi bohaterami, szczerze mówiąc kojarzy mi się to z bajeczkami dla dzieci. Jednak znajdowała się ona na półeczce „hit miesiąca” w mojej bibliotece, więc postanowiłam spróbować.

Główna bohaterka, siedemnastoletnia Aislinn urodziła się z niezwykłym darem. Odziedziczyła go po swojej matce, a ona po babce. Jest Widzącą – osobą, która potrafi dostrzec wróżki, dla innych ludzi niewidoczne. Najczęściej wyobraża się je jako małe, skrzydlate stworki. Nieszkodliwe, mające pod ręką czarodziejskie pyłki. Nic bardziej mylnego. W świecie Aislinn wróżki są rozmiarów zwykłego śmiertelnika, mogą na przemian pojawiać się lub znikać. Są złe, niemiłe i wredne. Jednak dziewczyna musi ukrywać swoją niebywałą zdolność. Od kiedy pamięta, jej życiem kierują trzy zasady:

ZASADA NR 3
Nie patrz na niewidzialne wróżki
ZASADA NR 2
Nie rozmawiaj z niewidzialnymi wróżkami
ZASADA NR 1
Nigdy nie przyciągaj ich uwagi

Jednak pewnego dnia wszystko się zmienia. Na swojej drodze spotyka niezwykle przystojnego Keenana, który od pewnego czasu ją śledzi wraz ze swymi towarzyszami. Zaniepokojona Ash postanawia zwierzyć się ze wszystkiego swojemu przyjacielowi Sethowi, z którym zaczyna ją łączyć coraz więcej. Chłopak ze stoickim spokojem przyjmuje do wiadomości informację, o drugim, "niewidzialnym" świecie i postanawia pomóc dziewczynie zmierzyć się z prześladowcą. Wkrótce okazuje się, że Keenana jest Królem Lata – jednym z władców – i na swoją królową wybrał właśnie Aislinn..

Przyznam od razu, że bardzo trudno mi było zabrać się za tą książkę. Odtrącała mnie trochę zapowiedź z tyłu. Obawiałam się, że będzie to trochę książka dla młodszych osób, dzieci. Jednak kiedy przeczytałam wszystkio, co możliwe, co tylko miałam w domu, nie pozostawało mi nic innego, jak się za nią wziąć. Nie oczekiwałam od książki zbyt wiele.

Cały pomysł ciekawy, muszę przyznać. Umieszczenie wróżek w obecnych czasach, jako złośliwe, niewidzialne stworzenia naprawdę godne pochwały. Jednak wykonanie mogło być trochę lepsze. Pojawiały się czasami niezgodności, które raziły czytelnika w oczy.

Niektóre sytuacje były dla mnie aż nadto oczywiste. Raczej gustuje w powieściach, w których następuje jakiś przełom, co zmienia sytuację w książce o sto osiemdziesiąt stopni. Tutaj tego nie spotkałam.
Niektórzy bohaterzy mnie irytowali. Keenena najbardziej nie przypadł mi do gustu. Był zbyt wyidealizowany. Jego urodzie i wdziękowi żadna dziewczyna do tej pory się nie oparła. Pierwszym wyjątkiem jest Aislinn, co tylko potęguje zainteresowanie Króla..

Najbardziej zachwycił mnie Seth. Taki chłopiec z farbowanymi włosami, wieloma kolczykami, mieszkający sam.. Wydawał mi się najlepszą postacią w całej książce, nie przerysowany i był naprawdę dobrym przyjacielem.

Podsumowując, książkę czyta się przyjemnie. Nie jest najwyższych lotów, ale miłym wytchnieniem po powtarzających się motywach w dziełach.

Wampiry, wilkołaki, wampiry, wilkołaki, wampiry.. Ile można czytać o tym samym? Gdzie się nie obejrzę, tam wszędzie książki tylko o tej tematyce. Z czasem naprawdę zaczyna robić się to denerwujące. Był to jeden z powodów, dlaczego sięgnęłam po „Królową Lata”. Wróżki? Nie czytałam zbyt wielu pozycji z takimi bohaterami, szczerze mówiąc kojarzy mi się to z bajeczkami dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bestsellerowa autorka Ann Aguirre była klownem, urzędniczką, aktorką i opiekunką porzuconych kotów. Jak widać jest to osoba o wielu zainteresowaniach. Zasłynęła powieściami science fiction i romansami, zdobyła również nagrodę PEARL dla najlepszej nowej autorki. „Enklawa” została nominowana do Nagrody Najlepszej Powieści dla Młodzieży 2011.

Zamknijcie oczy i się odprężcie. Kiedy odgrodzicie się już od otaczającego was hałasu i świata, wyobraźcie sobie podziemie. Zimne, ciemne, a przede wszystkim niebezpieczne. Trudno jest dostrzec cokolwiek, a przecież w każdym zakamarku może czaić się zło. Może Cię śledzić, wzywać swoich pobratymców, a w końcu bez największego trudu zabić. Czy dałoby się tak żyć? Pomimo wielu wątpliwości, pewnej grupie ludzi się to udało.

Karo mieszka w jednej z enklaw. Poznajemy ją, kiedy czeka na rytuał, dzięki któremu dostanie imię. Właśnie skończyła piętnaście lat, co niewielu się udaje. Najstarszy człowiek, należący do Starszyzny, czyli grupy rządzących, ma dwadzieścia pięć lat i nie trzyma się najlepiej. Kiedy bohaterka w końcu dostaje imię, otrzymuje status społeczny. Każdy członek podziemi musi wybrać sobie swoją specjalność. Za większość decyduje Starszyzna. Są trzy grupy: Łowcy, Robotnicy oraz Reproduktorzy. Pierwsi dbają o wszystkich mieszkańców enklawy. Są odpowiedzialni za zdobycie pożywienia oraz zabijanie Dzikich, czyli potworów, które są najniebezpieczniejsze w tunelach. Reproduktorzy zajmują się przedłużeniem ich rodu, czyli mają trochę roboty, ponieważ wiele noworodków umiera. Do Robotników należy cała reszta, w tym tworzenie rzeczy. Jeśli jednak nie nadajesz się do żadnej grupy – giniesz. Karo, kiedy dostała imię i została uznana za "dorosłą", może zacząć wypełniać swoje obowiązki. Od dziecka uczyła się na Łowcę, i oto nim zostaję. Jej partnerem jest Cień. To bardzo tajemniczy chłopak, który nie od początku należał do ich społeczeństwa. Podczas wykonywania zadania odkrywają bardzo ważną i niebezpieczną rzecz. Otóż Dzicy, którzy byli do tej pory zwykłymi potworami, którymi kierował głód, zaczęli ewoluować. Są teraz bardziej zgrani, nie działają pod wpływem impulsu, zmądrzeli. Jednak za taką informację Karo i Cień zostają wygnani. Muszą radzić sobie sami, a jedynym sposobem na przetrwanie jest udanie się na powierzchnie, gdzie według Starszych nic nie istnieje..

O książce słyszałam już bardzo dawno. Starałam się nie czytać zbyt wielu recenzji, aby nie przeczytać całkowitego streszczenia. Wiele z nich nie były zbyt pochlebne. Jednak ja staram się nie kierować opinią innych i zaryzykowałam. I bardzo się cieszę, bo moja intuicja mnie nie zawiodła i książka bardzo przypadła mi do gustu!

Narracja jest pierwszoosobowa – wszystko widzimy z perspektywy Karo. Jest ona tak zmanipulowana przez Starszyznę, że słucha ich we wszystkim tak jak i reszta enklawy. Nie dopuszcza do siebie myśli, że mogą się w czymś mylić i ufa im bezgranicznie. Nie interesuje ją, co się działo kiedyś, jak jest obecnie na powierzchni, w jaki sposób powstały wszystkie tunele, ich miasto, a przede wszystkim kim są potwory, z którymi musi walczyć. Wypełnia swoje obowiązki, i to jej na razie wystarcza. Pokazuje nam to, że wszyscy mieszkańcy tej "osady" są po prostu zaślepieni. Starszyzna robi z nimi, co chcę i pokazuje, co może się stać przez nieposłuszeństwo.

Język powieści jest prosty – bardzo zrozumiały. Wszystko zostało jasno przedstawione, aby każdy mógł sobie to wyobrazić. Autorka ma naprawdę wspaniały styl, dzięki czemu ani na trochę nie odstępowałam „Enklawy” na krok.

Fabuła nie była ani trochę przewidywalna. Trzymała ciągle w napięciu. Z bijącym sercem śledziłam losy bohaterów i dopingowałam ich, aby wszystko się udało. Zmagali się z niebezpieczeństwem i próbowali przetrwać w nieznanym świecie, a ja towarzyszyłam im całą drogę, przeżywając ich strach, ból, czy radość z niewielkich rzeczy. Pomimo tego, że pojawia się tam wiele znanych i niekiedy banalnych motywów, książka naprawdę należy do tych niezwykłych powieści, które ciągle krążą Ci po głowie i zmuszają do przemyśleń.

Pojawia się tam wątek miłosny, ale nie taki jak najczęściej. Rodzące się uczucie jest bardzo delikatne i niejasne. Bohaterowie sami jeszcze nie wiedzą, co dokładnie czują. Jest tam bardzo niewiele opisu tego typu uczuć, nie ma wyznań i nacisków i dlatego tak mi się to podobało. Cieszę się, że „Enklawa” nie przemieniła się w słabe romansidło.

Zakończenie nie zaskoczyło mnie zbytnio, ale w tym wypadku nic w tym złego. Kiedy skończyłam ostatnią kartkę, zrobiło mi się pusto na sercu. Zmartwiłam się, że przygoda z „Enklawą” dobiegła tak szybko końca. Kiedy weszłam na różnorakie fora i blogi, przeżyłam wielki szok. Dowiedziałam się, że ma być kontynuacja! Naprawdę mnie to zaskoczyło, ale w pozytywny sposób. Bardzo ciekawi mnie, co też autorka wymyśli w następnej części i mam nadzieję, że będzie to tak samo dobre jak „Enklawa”.

Bestsellerowa autorka Ann Aguirre była klownem, urzędniczką, aktorką i opiekunką porzuconych kotów. Jak widać jest to osoba o wielu zainteresowaniach. Zasłynęła powieściami science fiction i romansami, zdobyła również nagrodę PEARL dla najlepszej nowej autorki. „Enklawa” została nominowana do Nagrody Najlepszej Powieści dla Młodzieży 2011.

Zamknijcie oczy i się odprężcie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Alessandro D’Avenia to odkrycie włoskiej literatury. Jego debiutancka powieść „Biała jak mleko, czerwona jak krew” stała się bestsellerem. Pracuje jako nauczyciel w liceum w San Carlo w Mediolanie, inspirację czerpie z kontaktów ze swoimi uczniami oraz z życia.

Każdy inaczej spostrzega świat. Dla jednych to nic nieznaczący etap, przygnębiający, ponury. Inni dostrzegają w nim dar i czerpią z niego garściami – widzą go w świetle barw. Wtedy każde słowo, dotyk, osoba, emocja ma swój odpowiednik w krainie kolorów.

Leo to szesnastoletni chłopiec. Chodzi do liceum, uwielbia grać piłkę nożną, grać na gitarze, nie wie jeszcze, co chce robić w życiu. Zwykły, przeciętny nastolatek, może oprócz swojej "lwiej" grzywy, którą z dumą nosi. Ma cięty język, jest odważny, śmiały, energiczny. Wszędzie go pełno, lubi być w centrum zainteresowania. Świat postrzega przez pryzmat kolorów. Każdy oznacza dla niego, co innego. Czerwień to huragan, marzenia, pasja i Beatrice – rudowłosa dziewczyna, w której Leo się zakochał. Pierwsza młodzieńcza miłość chłopaka. Są jednak chwile, kiedy ten żywy kolor przysłania biel – smutek, rozpacz, nicość. W takie dni pomóc mu może tylko jedno – błękit. Jest nim jego przyjaciółka, Slivia, z która może zawsze o wszystkim porozmawiać, z którą rozumieją się bez słów. Jest jego Aniołem Stróżem.

Pewnego dnia Naiwniak – nauczyciel, jakiego większość z nas bardzo chciałaby spotkać w swojej szkole, zadaje na pozór banalne pytanie. Jakie jest Twoje marzenie? Jednak dla Leo nie jest to taka prosta sprawa. Zaczyna poszukiwać w swoim życiu odpowiedzi, sensu, jego własnego marzenia..
Książka jest historią pierwszej, prawdziwej miłości, o spełnianiu marzeń, przyjaźni oraz poświęceniu. Opisane jest tam wszystko, co siedzi w głównym bohaterze, jego przemiana przez ponad trzysta stron.

”Miłość nie daje spokoju. Miłość jest bezsenna. Miłość obdarza siłą. Miłość jest szybka. Miłość jest jutrem. Miłość to tsunami. Miłość jest czerwona jak krew”

Leo sądzi, że miłość to prosta sprawa. Uważa, że gdy tylko Beatrice go pozna, zobaczy że są dla siebie stworzeni. Jednak sprawa nie będzie taka prosta, jak z góry zakładał chłopak.

Na początku myślałam, że w ręku mam zwykłe romansidło. Jakże bardzo się myliłam. Książka bardzo zaskakuje, bo wcale nie jest o tym, jak chłopiec zakochał się w urodzie dziewczyny. Każda strona przepełniona jest mądrościami, które zmuszają do refleksji. Uczą nas, czym tak naprawdę jest miłość. Że tak na dobrą sprawę wcale nie jest ona łatwa i prosta. Dla niej trzeba się poświęcić.
Narracja jest pokazana z perspektywy młodego chłopaka, który stawia pierwsze kroki w dorosłość. Język prosty i lekki, a mimo to ma w sobie jakąś moc, co w pełni przemawia do czytelnika. Książka jest naprawdę interesująca i grająca na emocjach.

Historia jest wielowątkowa, nie porusza tylko jednego problemu, wręcz przeciwnie- całą masę! Myślę,
że książka jest dla każdego, nie tylko dla młodzieży. Moim zdaniem wszyscy mogą ujrzeć coś wyjątkowego w tej pozycji, bez względu na wiek, czy zainteresowania.
Jedną rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, to to, że niekiedy Leo mówił po prostu za mądrze. Jego przemyślenia nie pasowały mi do szesnastoletniego, zbuntowanego chłopca.


A co do okładki. Kiedy tylko zaczęły ukazywać się wszędzie pozytywne recenzje tej książki, pomyślałam, że dam jej szansę, ale bardzo odtrącała mnie rudowłosa dziewczyna. Teraz jednak kiedy dobrnęłam do końca "Biała jak mleko, czerwona jak krew" widzę ją w zupełnie innym świetle. A jak weszłam na grafikę w poszukiwaniu włoskiej okładki - zamarłam. Jest po prostu niesamowita!



Książkę oceniam bardzo dobrze. Nie dziwię się, że stała się bestsellerem, bo naprawdę na to zasłużyła. Myślę, że każdy powinien ją przeczytać, bo żadna recenzja nie powie, jak jest wspaniała. Wciąga od pierwszej strony.

Alessandro D’Avenia to odkrycie włoskiej literatury. Jego debiutancka powieść „Biała jak mleko, czerwona jak krew” stała się bestsellerem. Pracuje jako nauczyciel w liceum w San Carlo w Mediolanie, inspirację czerpie z kontaktów ze swoimi uczniami oraz z życia.

Każdy inaczej spostrzega świat. Dla jednych to nic nieznaczący etap, przygnębiający, ponury. Inni dostrzegają w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Alexander Gordon Smith jest autorem horrorów i powieści dla nastolatków. Pisze od zawsze – jego pierwsze opowiadania powstały, gdy miał sześć lat. Uwielbia gry komputerowe. "Otchłań. W potrzasku" to pierwsza część bestsellerowej serii.

Alex Sawyer to zwykły nastolatek. Od innych różni go tylko to, że w swoim życiu potrzebuje adrenaliny. Zapewnia ją sobie najpierw przez wymuszenia pieniędzy u innych, słabszych uczniów, a następnie wraz ze swoim najlepszym przyjacielem decydują się na coś znaczenie większego. Od tamtej pory, pod osłoną nocy włamują się do domów pod nieobecność właścicieli i kradną. Przez jakiś czas wszystko idzie dobrze. Bez problemu dostają się do swojego celu, każdy kieruje się w inną stronę. I w jednej chwili wszystko obraca się o sto osiemdziesiąt stopni. W domu pojawiają się ludzie. Nawet niewiadomo, czy nimi są. Mężczyźni w czerni, o srebrnych oczach. I postać, z przyczepioną maską gazową do twarzy. Zabijają towarzysza Alexa. Bohater trafia przed sąd i zostaje winny. Trafia do Otchłani, więzienia dla młodocianych przestępców, skąd nie ma wyjścia.

Otchłań jest gorsza od śmierci. Dzieją się tam okropne, przerażające rzeczy, a ludzie na zewnątrz zdają się nic o tym nie wiedzieć. Nie ma tam ani odrobiny światła, wszystko znajduje się pod ziemią. Kto tam raz wszedł, nigdy nie ujrzał już powierzchni. Niektórzy pragnąc wydostać się z tego miejsca, decydują się na skok z któregoś piętra. Jednak nie jest to takie łatwe. Nawet takim sposobem nikt nie umiera. Zostają potłuczeni lub połamani. Prawie każdego dnia jest tam przelewana krew przez znudzonych więźniów. Muszą przyzwyczaić się do ciężkiej pracy w kopalniach, lub obrzydliwych w innych miejscach. Każdy dzień wygląda tak samo. Spanie, praca, posiłek, który składa się z dziwnej, posolonej breji. Jednak najgorsze dzieję się w nocy. Nigdy nie wiadomo, na kogo wypadnie. I niewiadomo, co się później stanie. Całą otchłań oświetla czerwone światło. Obok cel spacerują potwory ze wszytymi w twarz maskami gazowymi, te które zabiły przyjaciela głównego bohatera. Sapią, charczą i wybierają sobie po jednej osobie. Może już nigdy się jej nie zobaczy, a jeżeli tak, to wraca jako monstrum gotów zabijać każdego. Porządku pilnują zniekształcone, wielkie psy, które wydają się być obdarte ze skóry. Alex nie chce spędzić tam swojego życia. Pragnie odzyskać niesłusznie odebraną mu wolność. Dlatego wraz z Zetem i Donovanem decydują się na niemożliwe – na ucieczkę ..

Najpierw chciałam wyrazić podziw dla autora. Pan Smith stworzył tak niebywałe, okropne i przerażające miejsce, że samo czytanie napawa lękiem. Natomiast książka jest wspaniale napisana, wszystko mnie w niej zaskoczyło i sama kupując tą pozycję nie spodziewałam się, że aż tak mi się spodoba.

Język jest prosty i zrozumiały. Akcja szybka i wartka, ciągle dzieje się coś zaskakującego. Bohaterowie wzbudzili moją sympatię. Każdy był inny, jednak pomimo pobytu w okropnym miejscu, zachowali chociaż cząstkę swojej osobowości. Kiedy tylko doszłam do końca, myślałam że mam niepełną książkę. Nie spodziewałam się, że wszystko skończy się w takim momencie!

„Otchłań” pokazuje nam, jak ważna jest przyjaźń, wolność. Jest powieścią, która obrazuje nam, jak nasze wybory ukształtują życie. Polecam to dzieło każdemu, bez wyjątku, ponieważ jest naprawdę niesamowita! A sama z niecierpliwością czekam na kolejną część!

Alexander Gordon Smith jest autorem horrorów i powieści dla nastolatków. Pisze od zawsze – jego pierwsze opowiadania powstały, gdy miał sześć lat. Uwielbia gry komputerowe. "Otchłań. W potrzasku" to pierwsza część bestsellerowej serii.

Alex Sawyer to zwykły nastolatek. Od innych różni go tylko to, że w swoim życiu potrzebuje adrenaliny. Zapewnia ją sobie najpierw przez...

więcej Pokaż mimo to