-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-05-15
2024-05-03
Czuję się oszukana. Jak kilkuletni pogromca warzyw, naczelny niejadek, któremu rodzicielka przemyciła w daniu obiadowym fasolowego burgerka i frytki z batatów. Wygłodniały dzieciak pożarł wszystko z wielką chęcią, ba! Przyznał, że było pyszne. Nieczyste zagranie matuli jednak się opłaciło.
Gdybym nieco bardziej zagłębiła się w fabułę "Debitu", doszłabym zapewne do wniosku, że jest to pozbawiona smaku mamałyga, która niepotrzebnie będzie mi ciążyć na żołądku. Na chwilę obecną sytuacja przedstawia się następująco - zęby całe, odruchów wymiotnych brak... A ja mam ochotę na więcej ❤
To nie miało prawa mi się spodobać, nie AŻ TAK. Klimaty postapokaliptyczne znajdują się u mnie na cenzurowanym, dzielą niechlubną celę wraz z motywami sci-fi oraz dinozaurami (czy właśnie utraciłam sympatię połowy Internetu?). Eksplorowanie tych konkretnych rejonów w literaturze nie daje mi żadnej satysfakcji. Nie zasługuję na miano czytelniczej masochistki, dlatego staram się unikać tytułów, których szanse na umęczenie mojej biednej osoby oceniam nader wysoko.
W trakcie lektury "Debitu" olśnienie przychodziło stopniowo. "HEJ, MAMY TU PODRĘCZNIKOWY PRZYKŁAD DYSTOPII, WEŹ TO LEPIEJ ODŁÓŻ, NA PEWNO WSZYSTKO W PORZĄDKU?". Równocześnie, proporcjonalnie wzrastał mój poziom ekscytacji i zaangażowania. Dawno nie toczyłam tak zaciekłej walki z czasem i przestrzenią, byle tylko móc pochłonąć ten przysłowiowy ✨jeszcze jeden rozdział✨.
Jestem ogromną fanką wielowątkowości - jeśli Wy również, będziecie zachwyceni. Mamy do czynienia z pokaźnym zastępem bohaterów, wachlarzem perspektyw, który wraz z postępem historii będzie dawał coraz to słabszy powiew (trup ściele się gęsto, naprawdę gęsto). Czego tu nie ma! Zamknięte przestrzenie, żywe trupy (w zupełnie nowym, odświeżonym wydaniu), epidemia, a w tym wszystkim - nieustanna walka o przetrwanie.
W kontekście nie tak dawnych wydarzeń, które trwale zapisały się w zbiorowej świadomości, lektura "Debitu" jest jeszcze bardziej pasjonująca. Człowiek wyjątkowo nie wiedział, niespecjalnie się też łudził - a wyszło jak wyszło. Gorąco polecam!
Serdecznie dziękuję (po raz kolejny!) za egzemplarz - Pani Bognie z PRart Media oraz Wydawnictwu Czarna Owca⚘
Czuję się oszukana. Jak kilkuletni pogromca warzyw, naczelny niejadek, któremu rodzicielka przemyciła w daniu obiadowym fasolowego burgerka i frytki z batatów. Wygłodniały dzieciak pożarł wszystko z wielką chęcią, ba! Przyznał, że było pyszne. Nieczyste zagranie matuli jednak się opłaciło.
Gdybym nieco bardziej zagłębiła się w fabułę "Debitu", doszłabym zapewne do wniosku,...
2024-04-28
Jak wygląda Wasz wybór kolejnej lektury? Bierzecie pod uwagę kryterium geograficzne? Czy dźwięczy Wam w głowie nieśmiertelne „cudze chwalicie, swego nie znacie”?
Dziesiątki przeczytanych tytułów umiejscowiły mój czytelniczy gust w rejonach zachodnich. W tym roku powzięłam postanowienie, by wykrzesać minimalną dozę odwagi i otworzyć się na dorobek pisarski rodem z przeciwległej części świata. Można powiedzieć, że Japonię powinnam odhaczyć już parę dobrych lat temu, kiedy to zaliczyłam krótki epizod fascynacji tamtejszymi komiksami. Obrazki swoje, a tekst swoje, dlatego starsza o parę wiosen postanowiłam sięgnąć po książkę z krwi i kości, wiecie, taką w pełni zadrukowaną słowem pisanym.
Do odważnych świat należy, tak mówią. Warto jednak brać pod uwagę możliwość ewentualnego zawodu. Z niewiadomych powodów moja literacka czujność pozostawała przez ostatnie tygodnie w stanie hibernacji (czyżby za dużo dobrych książek?) i... mamy to. Ni stąd, ni zowąd przyszło rozczarowanie. Dawało o sobie znać stopniowo, jednak intuicja rzadko mnie zawodzi – książkę kończę z przykrym, acz silnym poczuciem zmarnowanego potencjału.
Wstępny zarys historii prezentował się naprawdę intrygująco i – co by nie mówić – był jakby skrojony idealnie na moją miarę. Krótkie przedstawienie głównych bohaterów w stopce redakcyjnej rozwiało początkowe nadzieje; nie będą stanowić lustrzanego odbicia tej konkretnej czytelniczki, która mimo wszystko identyfikuje się jako społeczny outsider, nie będę mogła zbić z nimi mentalnej piony. Samotność niejedno ma imię, dlatego obietnica nowej perspektywy była traktowana przeze mnie jako wartość dodana.
Nie wiem, co poszło nie tak. Czy wina leży po charakterystycznym, azjatyckim podejściu do literatury, którego zasadniczym wyznacznikiem jest silne upodobanie ekonomizacji słowa? Czy to kwestia perypetii bohaterów młodocianych, których decyzje i sposób myślenia pojmuję niezwykle rzadko (choć jest mi do nich bliżej niż dalej)? Wreszcie, może to sprawka niezbyt pociągającego „drugiego planu”, który w oczywisty sposób miał stanowić punkt wyjścia dla rozważań nad sferą wyrzutków, a jedynie wybijał z rytmu? Skłaniam się ku sprawiedliwemu podziałowi zarzutów i jakąś wspólną karą.
Relacja głównych bohaterów żadnym sposobem mnie nie kupuje. Zastanawiam się, czy w ogóle powinna; być może cały ambaras wynika z mojego niezrozumienia – wybaczcie, jak wspomniałam na początku, raczkuję dosyć niepewnie po tym wschodnim gruncie. Chcę wierzyć, że nawet nieznaczne zwiększenie objętości pozwoliłoby dokładniej nakreślić portrety psychologiczne, wytłumaczyć motywację niektórych posunięć. Chcę, ale mając w pamięci konkretne fragmenty oraz wspomnienia (niestety bardzo wyraźne) reakcji na nie – coś pomiędzy zdziwieniem, zażenowaniem i niezrozumieniem właśnie – jest mi niespotykanie ciężko. Jako że cenię sobie szczerość, z niejaką ulgą wspomnieć muszę obecność naprawdę pięknych, trafnych przemyśleń. Szkoda tylko, że trafiły się ich zaledwie śladowe ilości...
„Plecy, które chcę kopnąć” okazały się tytułem nie dla mnie. Nie czuję szczególnej potrzeby, by w podobny sposób znęcać się nad posiadanym egzemplarzem. Myślę, że historia ta jest w stanie znaleźć właściwych odbiorców, będących może na nieco wcześniejszym etapie życia. Na moją okejkę niestety nie ma co liczyć.
Egzemplarz recenzencki zawdzięczam Wydawnictwu Kirin – piękne dzięki!
Jak wygląda Wasz wybór kolejnej lektury? Bierzecie pod uwagę kryterium geograficzne? Czy dźwięczy Wam w głowie nieśmiertelne „cudze chwalicie, swego nie znacie”?
Dziesiątki przeczytanych tytułów umiejscowiły mój czytelniczy gust w rejonach zachodnich. W tym roku powzięłam postanowienie, by wykrzesać minimalną dozę odwagi i otworzyć się na dorobek pisarski rodem z...
2024-04-21
Po lekturze dziesiątek tytułów dotykających tematyki obozowej wreszcie dane mi było zapoznać się z perspektywą więźnia narodowości innej niż polska czy żydowska. Charakterystyczne oddanie "mateczce" dostrzec można niemal na każdej kolejnej stronie.
Relacja momentami nieco chaotyczna (choć czy w starciu z wojennymi wspomnieniami mamy prawo wysuwania podobnego zarzutu?), jednak nie przeszkodziło to w wychwyceniu pewnych nieznanych mi dotąd przykładów okrucieństw napędzających tytułową machinę śmierci.
Na koniec przestroga dla wszystkich zbytnio sugerujących się wątkiem zawartym w nagłówku - opis przygotowań oraz samego procesu ucieczki mieści się w raptem kilku ostatnich stronach. Całościowa relacja wydaje mi się mimo wszystko bardziej satysfakcjonująca, stąd nie poczytuję tego faktu na niekorzyść książki
Po lekturze dziesiątek tytułów dotykających tematyki obozowej wreszcie dane mi było zapoznać się z perspektywą więźnia narodowości innej niż polska czy żydowska. Charakterystyczne oddanie "mateczce" dostrzec można niemal na każdej kolejnej stronie.
Relacja momentami nieco chaotyczna (choć czy w starciu z wojennymi wspomnieniami mamy prawo wysuwania podobnego zarzutu?),...
2024-04-23
Nie jestem przekonana do motywu domorosłych detektywów, więc momentami było trochę nużąco, trochę irytująco - jednak w ostatecznym rozrachunku całość wypada naprawdę dobrze. Nawet (a może zwłaszcza?) rozwiązanie, co do którego również miałam pewne obiekcje. Już mi przeszło
Nie jestem przekonana do motywu domorosłych detektywów, więc momentami było trochę nużąco, trochę irytująco - jednak w ostatecznym rozrachunku całość wypada naprawdę dobrze. Nawet (a może zwłaszcza?) rozwiązanie, co do którego również miałam pewne obiekcje. Już mi przeszło
Pokaż mimo to2024-04-19
Nie czuję się kompetenta, aby oceniać treść, ale...
ZA SAME ILUSTRACJE WYSTAWIŁABYM MILION GWIAZDEK
Jestem przeogromną fanką prac Ingi Moore, książki w nie wzbogacone są warte każdych pieniędzy. Do pełni szczęścia potrzeba mi jeszcze debiutu Astrid Sheckels na polskim rynku.
Nie czuję się kompetenta, aby oceniać treść, ale...
ZA SAME ILUSTRACJE WYSTAWIŁABYM MILION GWIAZDEK
Jestem przeogromną fanką prac Ingi Moore, książki w nie wzbogacone są warte każdych pieniędzy. Do pełni szczęścia potrzeba mi jeszcze debiutu Astrid Sheckels na polskim rynku.
2024-04-12
Prosty, momentami absurdalny humor, bohaterowie ciągle jeszcze oswajający jesień życia, odrobina czystego wzruszenia - ta książka to miód na moje serducho ❤
Prosty, momentami absurdalny humor, bohaterowie ciągle jeszcze oswajający jesień życia, odrobina czystego wzruszenia - ta książka to miód na moje serducho ❤
Pokaż mimo to2024-04-10
Nie znajduję słów, aby wyrazić jak bardzo rozczarowała mnie ta książka. Z jednej strony, krzycząca z okładki adnotacja każe mi przypuszczać, że jestem na nią po prostu za głupia. Z drugiej zaś, w zgrabną całość sklejają się wszelkie negatywne opinie, które w przeciągu roku zaobserwowałam na naszym lokalnym poletku czytelniczym.
Nie kupuję zaserwowanego nam konceptu. Uwielbiam, gdy ilustrowanie ludzkich zachowań odbywa się przy udziale zwierząt - hello, książkę mojego życia napisał K. Grahame. W przypadku "Moich głupich pomysłów" w żaden sposób nie potrafiłam czerpać przyjemności z przenikania się obu tych płaszczyzn. Czy to przez wplecenie w historię warstwy religijnej? Być może, bo nie byłam w stanie rezonować z wieloma aspektami przedstawionego tam wizerunku Boga. Z innych rzeczy które szczególnie odbierały komfort lektury...
Autor nazbyt hojnie wciskał w usta swoich bohaterów nie zawsze potrzebne (przynajmniej w moim odczuciu) "mordy" czy inne "gnoje". Miało być wulgarnie i agresywnie, wyszło lekko karykaturalnie.
Ach, no i ta doprowadzająca do szewskiej pasji fragmentaryczność, ekonomizacja słowa, jak gdyby Zannoni postawił sobie za cel upchnięcie wcale nie tyciej treści w możliwie najmniejszym pułapie znaków. Nie jestem debilem (w sumie to nie wiem, może jednak jestem), nie trzeba mi każdej jednej rzeczy rozkładać na części pierwsze, ale miło byłoby wejść głębiej w rozterki głównych bohaterów, razem z nimi cieszyć się i smucić.
Mogłabym wylewać kolejne litry jadu, ale jakoś nie mogę się przemóc, zwłaszcza gdy patrzę na okładkę i widzę tytuł, który przez okrągły rok figurował w mojej głowie jako pewny ulubieniec. O ironio - zaznaczyłam kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt fragmentów i pojedynczych zdań, które obiektywnie rzecz biorąc są naprawdę dobre, piękne (gdyby tylko cała książka chciała być utrzymana w konwencji ostatnich rozdziałów 💔). Niestety, prawdziwe ich docenienie powierzam komuś innemu. Chcę możliwie szybko wypocić całą nagromadzoną w trakcie lektury frustrację i zapomnieć.
Nie znajduję słów, aby wyrazić jak bardzo rozczarowała mnie ta książka. Z jednej strony, krzycząca z okładki adnotacja każe mi przypuszczać, że jestem na nią po prostu za głupia. Z drugiej zaś, w zgrabną całość sklejają się wszelkie negatywne opinie, które w przeciągu roku zaobserwowałam na naszym lokalnym poletku czytelniczym.
Nie kupuję zaserwowanego nam konceptu....
2024-03-27
Bardzo wymęczyła mnie ta książka. Człowiek zmęczony, to człowiek zły. A wtedy już tylko krok dzieli go od wystawienia lekturze dwóch gwiazdek (*czterech, według skali LC).
Jedyne, czego nie sposób odmówić "Marinie" to klimat, który otacza czytelnika swoimi ramionami już od pierwszych zdań. Niestety, tajemnicza i osobliwa aura nie nakarmiły mnie wystarczająco. Właściwie, to w ogóle. Nie byłam w stanie wykrzesać sympatii do żadnego z bohaterów, nie dawałam też szczególnej wiary w siłę więzi zawiązanej pomiędzy głównym duo. Wnioskuję, że bez niej czytelnikowi raczej trudno wsiąknąć w barcelońskie perypetie. Sama przygoda, która miała porwać mnie od pierwszego pokonanego zaułka, zaserwowała mi jedynie znużenie. Chyba po prostu mam dość historii, w których bohaterowie stanowią odzwierciedlenie memicznego białasa z przewidywalnych horrorów i robią dokładnie to, czego nie powinni. I WIEM, że to właśnie te działania popychają całą akcję do przodu, ale jednocześnie odbierają mi całą przyjemność z lektury. Prawdopodobnie 6 na 10 przeczytanych przeze mnie książek cechuje się podobnym schematem, ale w przypadku "Mariny" odczuwałam go zdecydowanie zbyt mocno. No i chyba po raz kolejny potwierdza się, że nie jestem docelowym odbiorcą wątków fantastycznych.
Okropnie się czuję pisząc to wszystko, bo przecież mamy do czynienia z ZAFÓNEM. Gdy parę lat temu konsumowałam jego literackie początki, z "Księciem Mgły" na czele, pamiętam, że byłam w miarę usatysfakcjonowana. Nie było to coś absolutnie "mojego", natomiast czas spędzony na ich lekturze trudno uznać za stracony. Trudno powiedzieć, czy mój gust czytelniczy przeszedł tak diametralną metamorfozę, czy może wina leży po stronie PRZEOKROPNEGO wydania kieszonkowego... "Marina" może doczeka się drugiej szansy. A może nie.
Bardzo wymęczyła mnie ta książka. Człowiek zmęczony, to człowiek zły. A wtedy już tylko krok dzieli go od wystawienia lekturze dwóch gwiazdek (*czterech, według skali LC).
Jedyne, czego nie sposób odmówić "Marinie" to klimat, który otacza czytelnika swoimi ramionami już od pierwszych zdań. Niestety, tajemnicza i osobliwa aura nie nakarmiły mnie wystarczająco. Właściwie, to...
2024-04-06
2024: Chcąc być szczerą, muszę przyznać, że miałam niewielkie obawy jak odbiorę tę historię równo dwa lata po pierwszej lekturze. Poszły one w zapomnienie niemal od razu. W każdym słowie, w każdym zdaniu zawiera się tak niewypowiedziane piękno; nie sposób owego kunsztu nie docenić. Wszyscy, którzy uważają inaczej - pozostajecie dla mnie zagadką.
Kolejny raz nie wiem, jak w kilku błahych wnioskach zmieścić moją miłość dla danego tytułu. Dziękuję tej nienazwanej sile, która właściwie nakierowała przed laty moje dłonie, oczy i serce.
Żyję dla takich książek.
2022: Do tej pory "Znachor" był wyłącznie obiektem moich śmieszków, bo wiecie - to taki polski Kevin, emitowany w każde możliwe święto. Jakaś siła mnie w końcu tknęła, by poznać historię osławionego Wilczura. Przepadłam, to było coś wspaniałego ❤
2024: Chcąc być szczerą, muszę przyznać, że miałam niewielkie obawy jak odbiorę tę historię równo dwa lata po pierwszej lekturze. Poszły one w zapomnienie niemal od razu. W każdym słowie, w każdym zdaniu zawiera się tak niewypowiedziane piękno; nie sposób owego kunsztu nie docenić. Wszyscy, którzy uważają inaczej - pozostajecie dla mnie zagadką.
Kolejny raz nie wiem, jak w...
2024-03-31
Im bliżej byłam ostatniej strony, tym silniej odczuwałam, że jest to książka w zasadzie o niczym. Zwłaszcza z punktu widzenia czytelnika skuszonego opisem wydawniczym. Kryminału tu tyle, co kot napłakał, wszelkie bardziej sensacyjne wątki wydają się ledwo liźnięte.
ACZKOLWIEK - tutaj plot-twist większy, niż wszystkie te pomniejsze zaskoczenia w niniejszej książce zebrane do kupy - czytało mi się to znakomicie (rekomendacja osoby z ombrofobią liczy się podwójnie?).
Dla zwolenników powieści obyczajowych - jak najbardziej. Łaknący grozy poczują się prawdopodobnie nieco rozczarowani. Chyba, że w topce Waszych wewnętrznych lęków plasuje się (podobnie jak w moim przypadku) zagrożenie powodziowe.
Im bliżej byłam ostatniej strony, tym silniej odczuwałam, że jest to książka w zasadzie o niczym. Zwłaszcza z punktu widzenia czytelnika skuszonego opisem wydawniczym. Kryminału tu tyle, co kot napłakał, wszelkie bardziej sensacyjne wątki wydają się ledwo liźnięte.
ACZKOLWIEK - tutaj plot-twist większy, niż wszystkie te pomniejsze zaskoczenia w niniejszej książce zebrane do...
2024-03-17
Recenzja powstała w ramach akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN (super sprawa, pięknie dziękuję za egzemplarz!)
Podobno boazeria to wyznacznik polskiej gościnności, obowiązkowy element domowego wystroju – coś jak ćmielowskie figureczki czy kosz ukryty w szafce kuchennej. Przez lata nie zasmakowałam luksusu posiadania żadnego z owych dodatków. Lektura „Robaków” utwierdziła wątpliwą reputację „bursztynowej komnaty”, która niemal od zawsze kiełkowała w mojej głowie. Mogę żałować porcelanowych kotków, nawet śmieci upychanych pod zlewem. Ale pełzające robactwo – to już zbyt wiele.
Dawno nie czytałam tak klimatycznego thrillera. Wydaje się, jak gdyby opisywana (przez rodowitą mieszkankę, co dodatkowo podnosi mój stopień zaufania w autentyczność odtwarzanych realiów) Bydgoszcz była kolejnym bohaterem, jednym z całego arsenału. Im więcej zaś postaci i wątków, tym bardziej raduje się moje czytelnicze serducho – następny punkt dla autorki! Niestety, nie sposób oddailić się od matematycznych prawideł, zatem gdy mamy do czynienia z plusem, tuż obok czaić musi się minus. Na miano głównej bolączki, która uparcie przypominała o sobie, próbując jednocześnie odebrać mi przyjemność z lektury, zasługuje styl. Wspominam go tuż obok peanów na cześć bohaterów, ponieważ to właśnie w interakcjach zachodzących pomiędzy nimi dało się odczuć dziwną do nazwania energię. „Kanciastość” dialogów i pojedynczych scen zrzucam jednak na karb debiutu. Wierzę, że rozbieg wzięty przez autorkę da początek długiemu maratonowi. Zaserwowane przez nią pokaźne tomiszcze jednoznacznie ilustruje powiedzenie „jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej”.
Choć od opisywanej w „Robakach” Bydgoszczy dzieli mnie 300 kilometrów z przysłowiowym hakiem (i jakieś 30 lat...), na dobre wsiąkłam w jej mroczne zaułki. Ledwo opuściłam je wraz z przerzuceniem ostatniej strony, a już zaczyna się robić tęskno. Zdecydowanie potrzebuję kolejnej dawki przygód komisarza i jego teamu.
Recenzja powstała w ramach akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN (super sprawa, pięknie dziękuję za egzemplarz!)
Podobno boazeria to wyznacznik polskiej gościnności, obowiązkowy element domowego wystroju – coś jak ćmielowskie figureczki czy kosz ukryty w szafce kuchennej. Przez lata nie zasmakowałam luksusu posiadania żadnego z owych dodatków. Lektura „Robaków” utwierdziła...
2024-03-10
Strasznie długo czaiłam się na ten tytuł. Przyznacie, zgłębienie historii osoby, która od -nastu lat nie jest w stanie zaspokoić najoczywistszej ludzkiej potrzeby, wydaje się wielce intrygujące.
Bortne wybrał bardzo wartościowy sposób opowiedzenia historii bezsenności. Na niespełna trzystu stronach udało mu się zręcznie połączyć warstwę osobistych doświadczeń z fachowymi danymi medycznymi oraz - rzucanymi między wierszami, jakby od niechcenia - ciekawostkami i anegdotami. Te ostatnie zdecydowanie zaskarbiły największą część mojej uwagi. Jak wielką rolę odegrały zmiany w zakresie rytmu snu na upowszechnienie się nowych form meblarskich? Jaki kolor płytek łazienkowych jest najlepszy, gdy w grę wchodzi porządne wysypianie? Niewiarygodne, jak bardzo przymykamy oko na podobne niuanse, a jak ogromne wykazują one powiązanie z higieną conocnego spoczynku.
Co istotne - książki tej nie zaleca się traktować w kategoriach poradnika. Nie jest to magiczne remedium, po którym Wasze problemy ze snem odejdą w niepamięć. Naturalnie może być to swego rodzaju wstęp do autodiagnozy (choć sama nie mam większych trudności z zasypianiem, w końcu mogę właściwie nazwać tych kilka przejawów dyskomfortu, które udzielają mi się co jakiś czas), jednak żadną miarą nie zastąpi ona konsultacji z wykwalifikowanym specjalistą.
Bardzo doceniam ten pojedynczy głos jednego spośród całego ogromu "nieśpiących".
Strasznie długo czaiłam się na ten tytuł. Przyznacie, zgłębienie historii osoby, która od -nastu lat nie jest w stanie zaspokoić najoczywistszej ludzkiej potrzeby, wydaje się wielce intrygujące.
Bortne wybrał bardzo wartościowy sposób opowiedzenia historii bezsenności. Na niespełna trzystu stronach udało mu się zręcznie połączyć warstwę osobistych doświadczeń z fachowymi...
2024-03-06
„Drabina” powiodła mnie wprost na pierwsze spotkanie z literaturą ukraińską. Jak to zwykle bywa, gdy los postanowił obdarzyć cię lękiem wysokości, spotkanie z pierwszym szczeblem było lekko stresujące – jak będzie na górze? A co z zejściem? Na szczęście, zupełnie niespodziewanie okazało się, że im dalej wzwyż, tym ciekawsze widoki.
Czy historię, w której wojna (niebędąca wytworem bujnej wyobraźni pisarza) kładzie się cieniem na losach bohaterów, nie oszczędzając nikogo ani niczego, można opisać bez zbytniego patosu, intrygująco, a gdy tylko nadarzy się taka okazja – z przysłowiowym jajem? Zadanie to z pewnością nie należy do najłatwiejszych, jednak p. Kuzniecowa literacki egzamin zdała na mocną czwórkę.
Powieść stoi relacjami, bez względu na to, czy mają one swe źródło w więzach krwi, czy też opierają się na zwykłym, ludzkim (a nawet ludzko-zwierzęcym!) przywiązaniu. Nie brak im charakterystycznego skomplikowania, które rzutuje na sprzeczne odczucia, jakie rozgrywają się (jestem tego pewna) we wnętrzu każdego czytelnika. Czy należy potępiać egoistyczne zapędy głównego bohatera, którego szczytem introwertycznych marzeń było tylko (aż?) wyrwanie się z objęć rodzinnej duchoty? Czy nieraz absurdalne metody radzenia sobie z wszelkiego rodzaju kryzysami z dala od domu zasługują na poklask, a może wprost przeciwnie? Trudno rozstrzygnąć te oraz podobne im dylematy. Całe szczęście wcale nie tak trudno sympatyzować z zaserwowaną nam garstką postaci, a to już milowy krok do wyrobienia sobie konkretnych opinii na ich temat.
Chciałoby się – i to bardzo – aby portrety psychologiczne bohaterów zostały pogłębione. Aby więcej czasu antenowego poświęcone zostało na cienie i blaski dnia codziennego. Słowem, aby drabina zyskała jeszcze więcej szczebli. Myślę, że podwojenie objętości książki wyszłoby jej wyłącznie na dobre. Bo jest to głos, który zdecydowanie zasługuje na wysłuchanie.
„Drabina” powiodła mnie wprost na pierwsze spotkanie z literaturą ukraińską. Jak to zwykle bywa, gdy los postanowił obdarzyć cię lękiem wysokości, spotkanie z pierwszym szczeblem było lekko stresujące – jak będzie na górze? A co z zejściem? Na szczęście, zupełnie niespodziewanie okazało się, że im dalej wzwyż, tym ciekawsze widoki.
Czy historię, w której wojna (niebędąca...
2024-03-06
Człowiek wiedział, że tak będzie. I żaden inny scenariusz nie wchodził w grę.
Chciałabym walnąć jakiś rzetelny elaborat, ale to chyba jakaś domena mojej książkowej topki - niby potrafię wskazać wszystko, co przesądziło o takiej, a nie innej ocenie, ale wymagałoby to czegoś jeszcze. Równolegle musiałabym dokonać analizy wszystkich moich wewnętrznych upodobań, nabytych doświadczeń, ukrytych gdzieś głęboko pragnień. Z perspektywy szerszej publiczności, ani to zbytnio zajmujące, ani potrzebne do szczęścia. Powiem więc tylko, że TAKIE nagromadzenie całego arsenału motywów, które wielbię całym sercem, nie mogło wzbudzić we mnie mocniejszych reakcji (wycieranie okładki z łez kojarzy mi się tylko z podręcznikiem do matematyki, a to dość odległe czasy).
Ostatnią książkę kończyłam identycznymi spazmami dokładnie rok temu. Nie pogniewałabym się, gdyby ta częstotliwość została choć odrobinę podkręcona.
Człowiek wiedział, że tak będzie. I żaden inny scenariusz nie wchodził w grę.
Chciałabym walnąć jakiś rzetelny elaborat, ale to chyba jakaś domena mojej książkowej topki - niby potrafię wskazać wszystko, co przesądziło o takiej, a nie innej ocenie, ale wymagałoby to czegoś jeszcze. Równolegle musiałabym dokonać analizy wszystkich moich wewnętrznych upodobań, nabytych...
2024-02-29
Czy właśnie skończyłam THRILLER z łezkami w oczach? Tylko dlatego, że zupełnie znikąd nawiedziło mnie uczucie przepotwornej wdzięczności względem Oliwii z 2021 (?), która zdecydowała się zdjąć z półki przypadkowy tytuł pochodzący z dorobku autorki i zapoczątkować tę wyjątkową relację "fenomenalny pisarz/urzeczony czytelnik".
Książki pani Link to mój bezapelacyjny numer 1 w kategorii komfortowych czasoumilaczy ❤
Czy właśnie skończyłam THRILLER z łezkami w oczach? Tylko dlatego, że zupełnie znikąd nawiedziło mnie uczucie przepotwornej wdzięczności względem Oliwii z 2021 (?), która zdecydowała się zdjąć z półki przypadkowy tytuł pochodzący z dorobku autorki i zapoczątkować tę wyjątkową relację "fenomenalny pisarz/urzeczony czytelnik".
Książki pani Link to mój bezapelacyjny numer 1 w...
2024-02-23
Długo czaiłam się na tę książkę - kto wie, czy nie od momentu, gdy ujrzała ona światło dzienne na polskim rynku. Gdy w końcu nadarzyła się okazja, by ją przytulić, byłam już pełna ekscytacji i dobrej nadziei. Utrwalone kadry (nie)zwykłej codzienności, stale obecna przyroda - to nie miało prawa się nie spodobać.
Po blisko dwutygodniowej lekturze z przykrością muszę stwierdzić, że oczekiwania jakie żywiłam wobec "Dzikiego roku", a treść, jaka została mi zaserwowana, rozminęły się na całej, długaśnej linii. Nie mam pojęcia, co przyczyniło się do tego przykrego finału, dlaczego w ostatecznym rozrachunku między nami nie zagrało. Czy zrzucić mogę to na karb stylu autora, który żadną miarą nie chwytał mnie za serce? Zdarzały się fragmenty, które dawały mi to, czego oczekiwałam od samego początku - rozlewające się od stóp do głów ciepło, zaintrygowanie, przyspieszone ciśnienie. Niestety, lwią część zapisków porównać mogę do obrazów, które rejestruję, nie mając na nosie niezastąpionych okularów. Piękne kontury-metafory, które jeśli się zastanowić, niewiele przywodzą mi na myśl, a ich dłuższe przyswajanie nie niesie za sobą nic więcej, poza zmęczeniem.
Obawiam się - a opinie większości czytelników tylko to potwierdzają, że jestem tym niechlubnym wyjątkiem, panią marudą, która woli ponarzekać na treść, zamiast raz jeszcze spróbować ją zrozumieć.
Książka zdecydowanie nie dla każdego. Raczej nie dla mnie. Wierzę jednak, że znajdą się odbiorcy po stokroć jej godniejsi.
Długo czaiłam się na tę książkę - kto wie, czy nie od momentu, gdy ujrzała ona światło dzienne na polskim rynku. Gdy w końcu nadarzyła się okazja, by ją przytulić, byłam już pełna ekscytacji i dobrej nadziei. Utrwalone kadry (nie)zwykłej codzienności, stale obecna przyroda - to nie miało prawa się nie spodobać.
Po blisko dwutygodniowej lekturze z przykrością muszę...
2024-02-12
Co zrobisz, by wygrać grę w życie?
Kojarzycie ten chaos, który rodził się w waszej głowie na lekcji matematyki, a który podsumować można jako „nie wiem czego nie wiem”? Ostatnia lekcja z cyferkami w tle dawno za mną, ale identyczne wrażenie pozostawiła po sobie książka pani Zaborowskiej.
Pierwsze strony okazały się źródłem niemałego dysonansu, który wyrastał z ochrzczenia głównych bohaterów w duchu multikulti. W historię postanowiłam wsiąknąć niemal ze stuprocentową niewiedzą, dlatego tak bardzo zaskoczyło mnie chociażby połączenie swojskiego „Konrada” z enigmatycznym „Stanem”, a zaserwowana na dokładkę „Shi Lu” zupełnie wyrzuciła mnie z kapci.
Uprzedzając Waszą ciekawość – moje stopy nadal pozostają gołe, choć książkę zamknęłam przed paroma dniami.
Nie ma w tej historii nic oczywistego. Moje nieudolne próby rozwikłania kolejnych intryg (a tych ci u nas dostatek) porównać można do chwytania pojedynczych skrawków włóczki, z których żadnym sposobem nie chce powstać pełnoprawny sweter. Doświadczenie nabyte na przestrzeni lat w trakcie lektury innych pozycji o zabarwieniu kryminalnym nijak nie przybliżyło mnie do zgłębienia finalnego rozwiązania. Mój wewnętrzny Sherlock pragnie ze wstydem zaszyć się w mysiej dziurze, ale wiem, że w głębi serca satysfakcjonuje go taki obrót spraw.
Książka stoi bohaterami – ich wewnętrznymi rozterkami oraz działaniami, do których wraz z nagromadzającym się wokół mrokiem nieuchronnie zmierzają. Obecność aspektu psychologicznego nierzadko przesądza o moim zainteresowaniu danym tytułem. Postaci występujące na kartach „Sześciu powodów...” trudno polubić. Wyjątek stanowi para kryminalnych; jak wiadomo, dobry glina nie jest zły (nawet jeśli jego strategia działania ogranicza się do chmurnego oblicza). Pozostali bohaterowie mają swoje za uszami. Bywają tajemniczy, irytujący, bezbronni – jako czytelnicy jesteśmy wręcz skazani na nieustanne balansowanie pomiędzy sympatią, współczuciem, a odrazą. Autorka zręcznie przekuwa na pozór zwyczajne słowa w pełen emocji wachlarz.
Na dodatkowy plus zasługuje obecność wątku, KTÓREGO CELOWO NIE ZDRADZĘ, by jeszcze bardziej podsycić Wasz apetyt, niemniej zaznaczę, że smakowity z niego kąsek. Uwielbiam, gdy thrillery stanowią przepustkę do sfer życia niedostępnych dla przeciętnego Kowalskiego – przychodzą mi w tym momencie na myśl sekty, czarny rynek i inne podejrzane, nie zawsze namacalne miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc. Autorka zahaczyła o temat, z którym nigdy wcześniej nie miałam najmniejszej styczności (proszę mi wierzyć na słowo, że podobnie ma się sprawa z wyżej wspomnianymi „działkami”), więc ekscytacja okazała się tym większa.
Pierwsze spotkanie z twórczością p. Zaborowskiej oceniam jako umiarkowanie satysfakcjonujące. Jak wspomniałam na początku, do tej pory trawię ostatnie strony, a gdzieś w głębokiej podświadomości uporczywie dźwięczy mi „jak do tego doszło, nie wiem”. Zaangażowanie, którego dostarczyła mi historia Miriam, jej swego rodzaju nieszablonowość nakazują mi jednak uważniej przyjrzeć się pozostałym pozycjom autorki.
Za możliwość wcześniejszego zapoznania się z książką pięknie dziękuję Pani Bognie z PRart Media oraz Wydawnictwu Czarna Owca, pani Marcie zaś za imienny autograf 🌹
Co zrobisz, by wygrać grę w życie?
Kojarzycie ten chaos, który rodził się w waszej głowie na lekcji matematyki, a który podsumować można jako „nie wiem czego nie wiem”? Ostatnia lekcja z cyferkami w tle dawno za mną, ale identyczne wrażenie pozostawiła po sobie książka pani Zaborowskiej.
Pierwsze strony okazały się źródłem niemałego dysonansu, który wyrastał z ochrzczenia...
2024: Nie chcąc pozbawiać tegorocznej refleksji niezbędnego pierwiastka szczerości, muszę zauważyć, iż na przestrzeni ostatnich miesięcy treść "Haltu" niepostrzeżenie zatarła się w moich mózgowych czeluściach. Emocje towarzyszące pierwszej lekturze przygasły, a ja coraz intensywniej zastanawiałam się, czy pierwotny entuzjazm nie był aby zbytnio przesadzony. Liczba miejsc w przedziale pierwszej klasy, goszczącym książkowych nad-ulubieńców jest ściśle ograniczona, w żadnym wypadku nie należy dopuszczać do jego zatłoczenia. Uzbrojona w powtórnie odpalony płomień ekscytacji, z kieszeniami po brzegi wypełnionymi pokładami nowo nabytych doświadczeń, ruszyłam zatem na poszukiwania potencjalnego gapowicza.
Nie znajduję usprawiedliwienia na tego typu niezbyt przychylne myśli. W ramach pokuty, gotowa jestem przyjąć niespodziewany dar niebios, w postaci kolejnej kończyny. Czy jeśli zeszłoroczne zachwyty (rozkosznie sentymentalne) podpisane zostaną nie przez dwie, a trzy dłonie, zyskają wówczas na wartości? Pozostaję w uwielbieniu dla wyjątkowego pióra J.Z.
Ach, pytanie postawione na samym końcu poprzedniej recenzji od roku pozostaje bez odpowiedzi.
2023: Gdy zbliżałam się do nieuchronnego finiszu historii Jakuba Zająca (choć trudno mówić o finiszu czegoś, co trwa nieprzerwanie, dzień po dniu - i oby jak najdłużej),powzięłam pewien plan. Zamarzyłam sobie, by moje odczucia ubrać w słowa równie piękne, jak te wydrukowane na kartkach "Haltu". Nie mam wątpliwości, że zadanie to przerasta moje możliwości (przynajmniej dryg do rymowania utrzymuje się na stałym poziomie). Niezależnie od tego, jak koślawa okaże się owa a'la recenzja, czuję ogromną potrzebę skreślenia tych kilku słów.
"Halt" nie jest książką, którą łykniecie na raz (opinii tej w żaden sposób nie determinuje fakt, że moja lektura przypadła na okres uczelnianej tabaki).
To nie "maluch" otwierający alkoholową sztafetę na imieninach cioci. Poszczególne słowa - jakże proste, a równocześnie monumentalne w metaforycznych konfiguracjach - rozleją się po Waszych trzewiach, przenikną do krwioobiegu i nieprędko skończą w szponach metabolizmu.
W pewnej rozmowie autor podzielił czytelników owego tytułu na trzy grupy. Myślę, że najbliżej mi do tej ostatniej - zrzeszającej "poszukiwaczy literatury". Wiodę żywot abstynencki (nie chciałam posiłkować się moim "ulubionym" słowem, po prostu tak jakoś wyszło); statystkę psuje mi jeden jedyny kieliszek szampana i te kilkanaście sztuk wiśni zatopionych w likierze (śmieszne, że owocki te jedynie w takiej formie mnie nie odstręczają). Nie jestem też osobą współuzależnioną.
Całe szczęście, "Halt" w swej zawartości nie skupia się wyłącznie na nałogu alkoholowym. Spragnieni (nomen omen) sensacji nie uświadczą tu rozdziałów pokroju "tydzień chlał na umór - tak skończył". Wszyscy ci, którzy osiągnęli zapijaczone dno (o ile znajdą w sobie jakiekolwiek pokłady sił umożliwiające lekturę) zapewne poczują się rozczarowani faktem, że ostatnia strona nie zawiera magicznej formułki, która przetransportuje ich do krainy mlekiem i miodem płynącej (w końcu jakaś odmiana).
Nie trzeba być alkoholikiem, by sięgnąć po "Halt". Mało tego, nie trzeba się określać mianem osoby uzależnionej od czegokolwiek (choć głupotą byłoby sądzić, że wszyscy jesteśmy czyści). Zagwarantować mogę, że po lekturze:
• nie spojrzycie w ten sam sposób na Tego Jednego Pana/Tą Jedną Panią skrzętnie ukrywających brzęczący ekwipunek w plastikowej torbie wielokrotnego użytku
• nie spojrzycie w ten sam sposób na siebie
Lektura "Haltu" była niesamowitym doświadczeniem. Poznałam bliżej wyjątkową personę, którą od blisko roku kojarzyłam wyłącznie z czarno-białych, instagramowych kadrów (czyżby to one nakazywały mi zagrzać miejsce na profilu J.?). Jako, że jest to książka, którą przyszło mi otworzyć kolejny rok mojej czytelniczej przygody, mogę jedynie życzyć sobie, by kolejne tytuły dorównywały jej niezwykłości (coś czuję, że nie przyjdzie mi na to długo czekać - #annaipanb).
Mam nadzieję, że w końcu zdołam odpowiedzieć na pytanie "czy to, co robię dzisiaj, przybliża mnie do tego, co chcę robić jutro".
2024: Nie chcąc pozbawiać tegorocznej refleksji niezbędnego pierwiastka szczerości, muszę zauważyć, iż na przestrzeni ostatnich miesięcy treść "Haltu" niepostrzeżenie zatarła się w moich mózgowych czeluściach. Emocje towarzyszące pierwszej lekturze przygasły, a ja coraz intensywniej zastanawiałam się, czy pierwotny entuzjazm nie był aby zbytnio przesadzony. Liczba miejsc w...
więcej Pokaż mimo to