-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant11
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant1
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński8
Biblioteczka
Jestem w szoku, że mi się nowela Prusa podobała.
Ubogi student, wyrzucony na bruk, doświadcza trzech sennych wizji spowodowanych wysoką gorączką.
Opowiadanie o roli i istocie szczęścia, a także cierpienia.
Jestem w szoku, że mi się nowela Prusa podobała.
Ubogi student, wyrzucony na bruk, doświadcza trzech sennych wizji spowodowanych wysoką gorączką.
Opowiadanie o roli i istocie szczęścia, a także cierpienia.
2024-04-17
~ tu pojawi się pełniejsza recenzja, jak już się pozbieram. EDIT: już jest > 28.04
aż zabrakło mi słów… potrzebowałam tego, fandom tego potrzebował. kocham tę serię jeszcze mocniej ❤️, a nie sądziłam, że to możliwe 😭. co napłakałam się to moje, ale też nie zabrakło śmiechu i słodkości. piękna historia o próbie stanięcia na nogi, skutecznie czy też nie, sami musicie się przekonać.
dziękuję nora za napisanie tego 🥰, kiedy kolejna część?!
PEŁNA RECENZJA:
“I am Jean Moreau. My place is at Evermore. I will endure”.
Życie Jeana Moreau nigdy nie należało do niego. Należało do Moriyamy od najmłodszych lat. Był krukiem, członkiem Perfect Courtu Riko, jego miejsce było w Evermore. Do czasu aż Renee Walker po otrzymaniu wiadomości od Jeana nie wyciągnęła go z Edgar Allan. A teraz, po raz pierwszy od pięciu lat Jean zmuszony jest nauczyć się żyć poza Evermore. Przy pomocy Kevina dołącza do Trojanów, których kapitanem jest nieskazitelny Jeremy Knox. Lisy mówią, że to jego nowy starty, ale Jean czuje, że trafił z jednej klatki do drugiej, tym razem złotej. Czy Jean będzie w stanie odnaleźć się w nowej rzeczywistości? Czy stoczy się wraz z pozostałymi krukami?
Nikt, absolutnie nikt nie spodziewał się, że Nora powróci do All for the Game. Autorka jednak zaskoczyła swoich fanów i uroczyła nas czwartym tomem ukochanej serii przez miliony czytelników na całym świecie. Choć zdaję sobie sprawę, że All for the Game nie jest historią idealną, to mimo to ją uwielbiam, a „The Sunshine Court” jest spełnieniem marzeń. I w tej recenzji powiem wam dlaczego.
“I don’t believe in miracles,” Jean said. “I have enough faith for us both,” Renee promised.
Przede wszystkim jest to historia Jeana, ale też i Trojanów. „The Sunshine Court” to powieść o próbie stanięcia o własnych siłach po wielu latach tortur, poniżania i znęcania się psychicznego, jak i fizycznego. To opowieść o chłopcu, który nie sądził, że kiedykolwiek będzie panem własnego losu. To historia o złamanych i nowych obietnicach, o pogoni za własnymi marzeniami, o dążeniu do uzdrowienia i najważniejsze, o sile przyjaźni.
W porównaniu z trzema poprzednimi tomami tutaj autorka postawiła na dwie perspektywy – Jeana i Jeremy’ego. I szczerze mówiąc, to była najlepsza decyzja, jaką mogła podjąć. Dzięki temu mogłam poznać myśli Jeana, jego osobowość. Wspomnienia, które powracały do niego, w konkretnych sytuacjach chwytały mnie boleśnie za serce. Przemoc seksualną, którą musiał tam znosić, zniszczyła go doszczętnie. A co w tym wszystkim najgorsze – Jean nie miał kogo poprosić o pomoc, nie mógł też postawić się krukom. Był ich. Mogli zrobić z nim wszystko, na co tylko mieli ochotę.
Dołączenie Jeana do Trojanów, to najlepsze co mogło go spotkać. Jeremy, Cat i Laila przygarnęli go pod swoje skrzydła i otoczyli należytą opieką. Chcą, aby wyszedł na prostą, chcą, aby cieszył się z pięknych, wspólnych momentów oglądając telewizję, gotując, udając się na przejażdżki motocyklem czy grając w Exy: “I want you to play with us, and I want you to have fun again”. Wzruszyłam się, kiedy Jean z upartej postawy „I will hate them, but I will do what I must to survive” przeszedł do „Friends, he thought again, and this time it almost felt real”. I jak tu się nie rozkleić. Przed Jeanem jeszcze długa droga, ale z pomocą najbliższych, na pewno da sobie radę.
Jeremy’ego można by określić mianem golden retrivera – hojny, o pięknym wnętrzu, głuptasek. Ale też jest pełen tajemnic, które mam nadzieję wkrótce poznam. Do Jeana podchodzi ostrożnie, nie chce go osaczyć, a tym bardziej sprawdzić, by nie czuł się z nimi bezpiecznie. Rozmawia z nim, próbuje go zrozumieć i przemówić mu do rozsądku.
“I’m sorry. I’m sorry that he hurt you, I’m sorry that you’re still afraid to talk about it, and I’m sorry that you think I’ll never understand. I’m sorry that he tricked you into thinking you deserved it. But I’m not sorry he’s gone. I can’t be.”
Czuję, że Jeremy będzie chciał nauczyć się francuskiego dla Jeana. Będzie całował każdą jego bliznę i dawał mu do zrozumienia, że zasługuje na gwiazdkę z nieba. Już w tej części dało się zauważyć – za pomocą najmniejszych gestów – jak chłopaki powoli się do siebie zbliżają. W końcu Jean powiedział: „I trust you”!
Relacja Jeana z Kevinem i Renee to dosłownie right people, wrong time. Ze wspomnień można wywnioskować, że Jean przez lata żywił do Kevina uczucia. Kevin do niego również: „Promise me you won’t try again. Promise me, Jean. I don’t want to lose you”. Z Renee to inna bajka. Jean czuł się przy niej bezpiecznie, to ona uratowała go z Evermore, to ona spędzała z nim wolne chwile i opowiadała, nawet jak on sam nie chciał jej słuchać. To ich zbliżyło do siebie. Można też rzec, że w Renee Jean zobaczył odbicie samego siebie.
„We are the right people, I think” she said as she studied him. “This is just… the wrong time. If you stayed, perhaps it would be different, but I know you won’t. I know you can’t”, she corrected herself. “It would be unfair to ask you to and cruel of me to complicate your journey”.
Do tego wciąż pamiętam pobyt Neila u kruków, a myśl Jeana na ten temat mnie dobiła: „He was Jean’s misplaced forever partner, an unfulfilled promise Jean had stopped believing in years ago”. Ale kiedy było trzeba, to Neil zjawił się niczym mafijny boss i zajął się pewną sprawą tak, by Jean mógł spać spokojnie.
No i właśnie, mamy powrót lisów! A zwłaszcza moich ulubieńców: Andrew, Neila i Wymacka! Wymacka, który jest ojcem dla swoich podopiecznych, którego każdy potrzebuje. Bo przecież: „Wymack’s handshake was firm and his face kind; Jeremy liked him immediately” – jego nie da się nie lubić! A sama relacja Neila i Andrew jest jeszcze piękniejsza niż dotychczas: „Jean noticed how Andrew and Neil moved like they were caught in each other’s gravity, in each other’s space more than they were out of it, cigarette smoke and matching armbands and lingering looks when one fell out of orbit for too long”. Myślę, że nie muszę więcej mówić.
Mam tyle do powiedzenia, mogłabym opowiadać o tej serii, o tej książce bez ustanku. To co przepłakałam to moje. Jednak nie zabrakło też chwil śmiechu czy wzruszenia. Nadal nie dowierzam, że ta część po tylu latach powstała. Na przestrzeni lat fandom przestał wierzyć, że Nora jeszcze kiedykolwiek coś napisze. Jestem zakochana w „The Sunshine Court”. Potrzebuję kolejnego tomu jak powietrza. Jest tyle niedokończonych wątków, niedopowiedzianych spraw, które TSC 2 może rozwiać. Muszę zobaczyć na własne oczy, jak przyjaźń – a w końcu miłość – Jeana i Jeremy’ego rozkwita.
Na konieć zostawię wam ten cytat: „A cool evening breeze. Rainbows. Open roads. Teammates”.
~ tu pojawi się pełniejsza recenzja, jak już się pozbieram. EDIT: już jest > 28.04
aż zabrakło mi słów… potrzebowałam tego, fandom tego potrzebował. kocham tę serię jeszcze mocniej ❤️, a nie sądziłam, że to możliwe 😭. co napłakałam się to moje, ale też nie zabrakło śmiechu i słodkości. piękna historia o próbie stanięcia na nogi, skutecznie czy też nie, sami musicie się...
MY ROMAN EMPIRE!
Violet, Xaden oraz reszta naznaczonych wracają do Basgiathu, tuż po tym jak ledwo uszli z życiem. Violet rozpoczyna drugi rok nauki w akademii jeździeckiej, a Xaden przenosi się na wyznaczony posterunek, by objąć dowództwo. Po odkryciu prawdy nic nie jest już takie samo i by dochować tajemnicy, Violet odsuwa się od swoich przyjaciół, nie chcąc ich narażać na niebezpieczeństwo. Teraz nikomu nie może zaufać, musi uważać na okrągło, bo nawet pobyt w akademii nie jest dla niej bezpieczny. Wrogie czają się na każdym kroku, a sam nowy wicekomendant obrał sobie Violet na celownik. Na pierwszym roku wielu przyszłych jeźdźców straciło życie, teraz na drugim roku pozostali tracą człowieczeństwo.
Z kontynuacjami już tak bywa, że albo cię porwą, albo nie. Zdania na temat „Iron Flame’a” są podzielone i jedni ten tom kochają, a drudzy nie do końca. Ja jednak przy swoim zdaniu — nawet po czasie — zostaję i uważam, że jest to dobra kontunyacja. Autorka utrzymuje poziom i gwarantuje czytelnikom intensywną przeprawę przez około 700 stron. Więcej tajemnic, więcej szokujących informacji, więcej niebezpieczeństw i smoków!
Pierwsza połowa skupia się w końcu na nauce w akademii, jeźdźcach i smokach. Violet lawiruje między zajęciami, spotkaniami z Xadenem i poszukiwaniem odpowiedzi na nurtujące ją pytania, których jak się spodziewała, nie otrzymała od nauczycieli. Dlaczego profesorowie ukrywają prawdę o veninach? Czemu nie przygotowują ich do prawdziwej wojny? Pytań jest multum, odpowiedzi niewiele.
Najlepszą częścią tej książki są bez dwóch zdań smoki. Gburowaty, ale jednocześnie troskliwy Tairn i nastoletnia Andarna to mieszanka wybuchowa. Rebecca przeszła samą siebie. Jak tylko Tairn się odzywał, to parskałam lub wybuchałam śmiechem — „Nie zjadamy naszych sojuszników”. Andarna też miała swoje „5 minut”. Napisanie jej w okresie nastoletniego buntu było najlepszym, co mogła zrobić autorka. Nie mogę się doczekać, by dowiedzieć się więcej o przeszłości, kulturze i rasach smoków! Zwłaszcza po końcowych wydarzeniach, Rebecca zwaliła mi na głowę bombę.
W „Iron Flame” autorka postawiła też na rozbudowanie świata, mniej na romans. I dzięki jej za to! Choć sama relacja Xadena i Violet nie jest idealna. Jest skomplikowana z wiadomych powodów. Violet nie do końca ufa Xadenowi. Ona – jest przy nim jak otwarta księga, on – nadal nie do końca ją do siebie dopuszcza. Vi chciałaby, aby Xaden podzielił się z nią swoimi sekretami i choć ten oferuje jej, że odpowie na każde jej pytanie, to nie rozumiem, czemu nie mógłby sam z siebie się z nią czymś podzielić. To była najbardziej frustrująca część ich relacji. Ale nie byłoby tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo kochankowie są rozdzieleni przez większość czasu i to było bardzo dobre posunięcie ze strony autorki. Nie obeszło się też bez smacznych hot scen! Niektórzy autorzy powinni się uczyć od Yarros.
Nie brakuje w tym tomie wzruszających i pięknych momentów, przyśpieszających bicie serca akcji i ciekawych rewelacji! Drużyna miała okazję zżyć się ze sobą. Jeśli coś się stanie Ridocowi, Sawyerowi czy Mirze to rozwalam dom.
Jest schematycznie, nie ma co temu zaprzeczać. Wiele scen już wcześniej gdzieś czytaliśmy, ale mimo to zabawa jest niezła. Ale! absolutnie na NIE jest dla mnie wątek Vi i Cat – byłej Xadena. Rywalizacja o chłopaka pod tytułem „jestem od ciebie ładniejsza” była poniżej pasa.
Zakończenie, a właściwie to ostatnie 150 stron, to jazda bez trzymanki. Już na końcu solidnie cierpiałam i prawie zawału dostałam. Jak potrzebowałam drugiego tomu na już, to potrzebuję trzeciego na wczoraj! Tyle teorii! Jestem ciekawa, które i czy w ogóle jakieś się sprawdzą.
Polecam? Jeszcze jak!
MY ROMAN EMPIRE!
Violet, Xaden oraz reszta naznaczonych wracają do Basgiathu, tuż po tym jak ledwo uszli z życiem. Violet rozpoczyna drugi rok nauki w akademii jeździeckiej, a Xaden przenosi się na wyznaczony posterunek, by objąć dowództwo. Po odkryciu prawdy nic nie jest już takie samo i by dochować tajemnicy, Violet odsuwa się od swoich przyjaciół, nie chcąc ich narażać...
3/5 ⭐
Dziękuję za egzemplarz wydawnictwu YaNa!
Dla Jamesa Callahana football jest wszystkim. Dlatego tuż po przeniesieniu się na Uniwersytet McKee, postanowił, że od teraz będzie trzymał się z daleka od wszelkich rozpraszaczy uwagi, które niemal kosztowały go utratą przyszłości w NFL. Jest tylko jeden haczyk. James musi zaliczyć zajęcia z pisania, których nie ukończył na poprzedniej uczelni. I albo mu się to uda, albo może pożegnać się z karierą. Sytuacja jest podbramkowa, ale na szczęście na drodze Jamesa staje piękna i uparta Beckett Wood, która być może zostanie jego korepetytorką. Bex zdaje się niewzruszona licznymi propozycjami wynagrodzeń Jamesa, ale kiedy jej ex-chłopak nie daje jej spokoju, Beckett stwierdza, że pomoże Callahanowi zaliczyć pisanie w zamian za udawany związek. A serce nie sługa, z tego nie może wyjść nic dobrego.
„Pierwsza próba” była dla mnie świetną pozycją na wyluzowanie, kiedy dzień wcześniej skończyłam „Iron Flame”. Nie jest to książka idealna, ale czytało mi się ją szybko (bo na kilkugodzinnym posiedzeniu) i przyjemnie. Błyskotliwe dialogi sprawiły, że nie raz parsknęłam śmiechem, a dobra dawka słodkości rozpaliła moje serducho. Do tego autorka interesująco opisała footbollowe mecze i przyznam, że jeden aż zaparł mi dech w piersi.
Bohaterowie są barwni. Każdy z nich mierzy się z własnymi demonami. James nie chce powtarzać wydarzeń z przeszłego semestru. Jest utalentowany i ma głowę na karku. Pragnie za wszelką cenę udowodnić sobie i innym, że jest zdolny poprowadzić drużynę do zwycięstwa i tym samym dostać się do narodowej ligi. Bex chcąc nie chcąc musi zajmować się knajpą własnej matki, która przynosi więcej szkód niż pożytku. Do tego jej były chłopak ciągle ją nachodzi. A w tym wszystkim jej największym wrogiem jest ona sama, gdyż nie chce dać sobie nawet cienia szansy na szczęście.
Mamy tutaj do czynienia z insta love oraz bardzo szybkim rozwojem związku głównych bohaterów. Zabrakło mi tutaj kilku dodatkowych rozdziałów, w których Bex i James mogliby się bliżej poznać. Jednak, kiedy już zeszli się na dobre, to byli przesłodcy.
I tutaj też muszę pochwalić autorkę za sceny +18. Było napisane ze smakiem, naprawdę dobrze mi się je czytało. Pikanterii nie brakowało!
W tej pozycji autorka porusza tematy związane z toksycznym zachowaniem, parentyfikacją i wspomina o chorobach psychicznych.
Niestety, jednym z większych minusów tej powieści jest jej tłumaczenie. Wyłapałam kilka źle przetłumaczonych kwestii. Błędy, które się pojawiały, wyglądały mniej więcej tak: bohater A pyta bohatera B, w którą stronę ma iść, a bohater B, zamiast odpowiedzieć „w prawo”, odpowiada „racja”. Mnie osobiście kłuło to w oczy.
Poza tym jest to dobra, lekka pozycja na relaks. Na popołudniowe posiedzenie z kawą czy herbatą, czy chociażby na przełamanie tzw. czytelniczego kaca.
3/5 ⭐
Dziękuję za egzemplarz wydawnictwu YaNa!
Dla Jamesa Callahana football jest wszystkim. Dlatego tuż po przeniesieniu się na Uniwersytet McKee, postanowił, że od teraz będzie trzymał się z daleka od wszelkich rozpraszaczy uwagi, które niemal kosztowały go utratą przyszłości w NFL. Jest tylko jeden haczyk. James musi zaliczyć zajęcia z pisania, których nie ukończył na...
5/5 ❤️
Stare łamigłówki pozostawione przez seniora zostały rozwiązane i sądzić by się mogło, że będąc na prostej linii do objęcia spadku, nic już Avery nie grozi. Niestety nie. I jakże Avery chciałaby się mylić. Jednakże wraz z odnalezieniem Toby’ego, na planszy pojawia się nowy przeciwnik, który wciąga przyszłą miliarderkę i braci Hawthorne do swojej niebezpiecznej rozgrywki. Chcąc zrozumieć wroga, Avery z braćmi muszą cofnąć się do przeszłości nieżyjącego Tobiasa Hawthorne’a i odkryć, jakim człowiekiem tak naprawdę był i komu zalazł za skórę.
Trzeci tom serii utrzymuje poziom swoich poprzedniczek. Historia rozpędza się praktycznie od samego początku. Napięcie towarzyszące bohaterom jest wręcz namacalne. Cała fabuła to jedna wielka mroczna zagadka rodu Hawthorne. Każdy element tej historii został przez autorkę bardzo solidnie napisany. Należą jej się brawa za to, że po drodze nie wykopyrtnęła się z żadną zagadką. Na końcu wszystko ładnie się ze sobą łączy. Wierzyć mi się nie chce, że już od pierwszego tomu Jennifer Lynn Barnes trzymała mnie w swoich sidłach. Czytelnik śledzi działania bohaterów z zapartym tchem, nie chcąc niczego przegapić.
Avery jest pod ogromną presją, do odziedziczenia majątku pozostało jej jeszcze tylko kilka tygodni. Niestety prasa nie daje jej ani na moment wytchnienia, kancelaria naciska, by Avery zgodziła się na zarząd powierniczy, a do tego u progu bram posiadłości Hawthorne House pojawia się nowa osoba, która potencjalnie może stanowić zagrożenie, a wraz z nią kolejna zagadka seniora do rozwiązania. I jak tu nie oszaleć?
„Nasz dziadek zwykł mówić, że każdy wybór wart dokonania ma swoją cenę”.
Przyznam jednak, że drugi tom pod względem zagadek bardziej mi się podobał, ale to też pewnie dlatego, że było ich po prostu więcej. Rozwiązanie jednej z nich prowadziło do drugiej. W finałowym tomie Avery skupia się za to na dwóch głównych łamigłówkach i poszukuje odpowiedzi w obrębie Hawthorne House. Nie znaczy to jednak, że wypadły one gorzej, nie, absolutnie. Fabuła na tyle dynamicznie posuwa się na przód, że w trakcie się w ogóle o tym nie myśli. Nie można się od książki oderwać, bo prawie każdy rozdział jest zakończony cliffhangerem!
„Hawthorne’owie niczego nie kochali bardziej od rywalizacji i wygrywania”.
Na Avery, braci i ich przyjaciół czekają coraz bardziej skomplikowane wyzwania, w tym jedno szczególnie podchwytliwe. Czy osoba u progu bram posiadłości jest przyjacielem, czy wrogiem? Można jej ufać, czy raczej nie? No i dochodzimy do momentu, który najmniej mi się podobał. Nie spoilerując, pojawienie się nowej postaci dużo namiesza. Wprowadzi ona chaos i zamęt, i wydobędzie z niektórych to, co najgorsze. Szczególny wpływ będzie mieć na Graysona, który w tym czasie nie radził sobie zbyt dobrze.
„Ale przede wszystkim nie umiem go nienawidzić dlatego, że sprowadził mi ciebie, Avery Kaylie Grambs”.
Wątek miłosny jest fajnym dodatkiem i cieszę się, że wciąż nie grał głównych skrzypiec. Każdy moment Avery i Jamesona chłonęłam z uśmiechem na ustach (no może poza jednym, który wywołał u mnie szok).
W trzecim tomie Avery wreszcie otrzymuje odpowiedź na najbardziej nurtujące ją pytanie; dlaczego ona? I mimo że powód okazuje się dość oczywisty, to nawet przez sekundę nie przyszedł mi on do głowy. Nie ukrywam, że oczekiwałam innej odpowiedzi, ale i ta ostatecznie mnie satysfakcjonuje. Bądź co bądź, niektóre wątki autorka poprowadziła tak, aby móc sobie do nich wrócić, toteż nie mogę się doczekać kolejnej części serii.
„The Inheritance Games. Ostatni Gambit” to naprawdę dobre zwieńczenie trylogii. Jest tajemniczo, mrocznie i nieprzewidywalnie! Jestem ciekawa, co autorka zaprezentuje w „The Grandest Game”, poprzeczkę postawiła sobie wysoką!
5/5 ❤️
Stare łamigłówki pozostawione przez seniora zostały rozwiązane i sądzić by się mogło, że będąc na prostej linii do objęcia spadku, nic już Avery nie grozi. Niestety nie. I jakże Avery chciałaby się mylić. Jednakże wraz z odnalezieniem Toby’ego, na planszy pojawia się nowy przeciwnik, który wciąga przyszłą miliarderkę i braci Hawthorne do swojej niebezpiecznej...
3/5
Jeszcze rok temu życie Elli było idealne. Miała cudownych przyjaciół, wspaniałego chłopaka i dobrą perspektywę na przyszłość. Wszystko się zmieniło w momencie wypadku samochodowego. Teraz Ella nie pamięta samego tragicznego wydarzenia i 11 tygodni sprzed niego. Nie rozumie, czemu zerwała ze swoim chłopakiem ani dlaczego nikt nie chce jej powiedzieć, co działo się wcześniej. Pomocą w odzyskaniu utraconych dni, stają się papierowe serca, które Ella zaczyna otrzymywać od tajemniczego wielbiciela. Serca zawierają wskazówki mające pomóc dziewczynie przypomnieć sobie życie sprzed wypadku.
„11 papierowych serc” to książka, która prezentuje świetny przykład przyjaźni i miłości. Autorka przedstawia relację, która nie kończy się, gdy wokół wszystko się wali. Ta historia uświadamia też czytelnikowi, że nie wszystkie przyjaźnie przetrwają próbę czasu. Historia w prosty sposób przekazuje także bolesną prawdę życiową – trzeba wiedzieć, kiedy ktoś nie jest dla ciebie dobry, a niestety, ciężko to zrozumieć.
Z Ellą szybko złapałam porozumienie. Podobnie, jak ona w przeszłości miałam problem z postawieniem się, niektórym znajomym. Próbowałam ich zadowolić, ale nie zwracałam uwagi na to, że mnie to niszczy. Dlatego przykro mi było czytać, jak jej tzw. przyjaciółki ją tłamszą i oszukują. Jednak wspaniale obserwuje się rozwój Elii na przestrzeni całej powieści. Chciałam jej pomóc w zmaganiach i w rozwikłaniu zagadki. Ella jest typem bohaterki, za którą trzyma się kciuki.
Romantyczny wątek jest uroczy i subtelny. Czuć chemię między bohaterami. Aż się iskrzy! Andy jest ciepłą i wspierającą postacią, chcącą wesprzeć Ellę w trudnych chwilach. Jest przesłodki. Pewnie, gdyby mógł, to sięgnąłby po gwiazdkę z nieba dla ukochanej. Siostrzana relacja Eli i Ashley była jedną z najlepszych. Dziewczyny przeżywały razem wzloty i upadki, co tylko wzmacniało ich więź. Jestem pewna, że skoczyłyby za sobą w ogień.
Nietrudno było się domyślić, kto jest prawdziwą miłością Eli, ale za to trudniej było odgadnąć, kto wysyła jej sercowe wskazówki. Finalny outcome – zaskakujący i wzruszający, bardzo. Było też kilka nieścisłości, ale przymknęłam na nie oko.
Polecam zapoznać się z książką młodszym czytelnikom, ale i ci starsi znajdą coś dla siebie. Jeśli lubicie „Gwiazd naszych wina” lub „Do wszystkich chłopców, których kochałam” to i tu się odnajdziecie! „11 papierowych serc” to opowieść o odnajdywaniu siebie na nowo.
3/5
Jeszcze rok temu życie Elli było idealne. Miała cudownych przyjaciół, wspaniałego chłopaka i dobrą perspektywę na przyszłość. Wszystko się zmieniło w momencie wypadku samochodowego. Teraz Ella nie pamięta samego tragicznego wydarzenia i 11 tygodni sprzed niego. Nie rozumie, czemu zerwała ze swoim chłopakiem ani dlaczego nikt nie chce jej powiedzieć, co działo się...
4/5 ⭐
Współpraca @mustread.wydawnictwo
Siedemnastoletnia Aurelia na co dzień pracuje i szkoli się w piekarni Pani Basil. Niestety szkolenie zawodu pod okiem właścicielki nie należy do najprzyjemniejszych. Aurelia zmaga się z brakiem szacunku i częstym wyczerpaniem, ale mimo to nie zamierza rzucać stanowiska, bo wie, że daje jej ono nikłe poczucie stabilności. Wszystko zmienia swój bieg, gdy prób piekarni przekracza Iliana, nieustraszona łowczyni głów i prosi Aurorę o pomoc w odnalezieniu kogoś z Boru za pomocą kamieni poszukiwaczy, z którymi piekareczka dawno nie miała styczności. Propozycja pachnie przygodą, więc po namowach Aurelia się zgadza. A kiedy osobą potrzebującą ratunku okazuje się czarujący, choć zwariowany książę Markot, życie dziewczyny staje na głowie.
To moje pierwsze zetknięcie z twórczością Emmy Mills i muszę przyznać, że było magiczne! Magiczne i czarujące tak jak „Coś jakby magia”. Książka lekka, humorystyczna i rozkoszna jak chrupiące słodkości Aurory.
„Coś jakby magia” to przepis na dobrą młodzieżówkę ze szczyptą fantastyki. Autorka zabiera czytelnika w podróż do magicznej, jednak bardzo przyziemnej krainy, w której magia została uznana za bezużyteczną! Ludzie przestali ją stosować z uwagi na konsekwencje. Zrozumieli, że jeśli chcieli coś zrobić porządnie, musieli wykonać to sami. Dziecięca rymowana bardzo dobrze to tłumaczyła: „Czary-mary, przyspiesz czas, trzeba robić jeszcze raz”. Niespotykane nieprawdaż?
Baśniowy klimat powieści jest wyczuwalny już od początku. Przez całą lekturę czułam, jakbym oglądała świetną disneyowską produkcję, bo czy przydomki „Nieugięty”, „Szlachetna”, czy „Przekór” nie kojarzą nam się właśnie z bajkami? Uwielbiam ten zabieg!
Bohaterowie są różni i każdy wnosi pierwiastek siebie do historii. Aurelia jest dziewczyną twardo stąpającą po ziemi, która po trudnym dzieciństwie rezygnuje z własnych marzeń na rzecz szarej rzeczywistości. Iliana to sarkastyczna, pewna siebie łowczyni. Trollka Kad starsza niż drzewa, ale młodsza niż kamienie i głupiutki, chodzący z głową w chmurach książę Markot. Ta czwórka tworzy razem wybuchową grupę.
Zaskoczył mnie z pewnością słodki, niewinny romans, który nie grał pierwszych skrzypieć! Mam nadzieję, że oczaruje Was równie mocno, jak mnie. Dodam, że wymiana listów między Aurelią a Markotem to moja ulubiona część książki.
„Coś jakby magia” to bardzo dobra historia, która otula jak ciepłe cynamonowe bułeczki.
4/5 ⭐
Współpraca @mustread.wydawnictwo
Siedemnastoletnia Aurelia na co dzień pracuje i szkoli się w piekarni Pani Basil. Niestety szkolenie zawodu pod okiem właścicielki nie należy do najprzyjemniejszych. Aurelia zmaga się z brakiem szacunku i częstym wyczerpaniem, ale mimo to nie zamierza rzucać stanowiska, bo wie, że daje jej ono nikłe poczucie stabilności. Wszystko...
3,5/5 ⭐️
Sugihara, uczeń liceum, ma reputację szkolnego łobuza: z dwudziestu trzech walk, które stoczył, nigdy nie przegrał ani jednej. Ludzie na ogół trzymają się od niego z daleka, ale nie wiedzą, że pod postacią łobuza kryje się niesamowicie wrażliwy chłopak. I nie mogą się tego dowiedzieć. Sugihara bowiem jest Zainichi, potomkiem Koreańczyków, przedstawicielem japońskiej mniejszości narodowej, dyskryminowanej na każdym kroku i wiązanej ze światkiem przestępczym. Nikt nie chciałby być w jego skórze.
Pewnego dnia Sugihara spotyka tajemniczą Sakurai. Dziewczyna go fascynuje, więc chłopak pragnie poznać ją bliżej i zburzyć zbudowany do tej pory wokół siebie mur. Jednak czy będzie w stanie to zrobić, nie ujawniając swojego pochodzenia?
„Go!” to pierwsza w Polsce japońska powieść YA! Kazuki Kaneshiro opowiada historię nastoletniego Sugihary, który mierzy się na co dzień z rasizmem, dyskryminacją i uprzedzeniami. Będąc Zainichi, nie może liczyć na wiele. To piętno nie opuści go do końca życia. Do tego według Japończyków jest obcym, który nie ma prawa zagrzać sobie miejsca w „ich” kraju. I lepiej dla niego, gdyby go opuścił.
Ta krótka, ale treściwa powieść poruszyła moim sercem. Autor uświadamia czytelnikowi, jakim wielkim problemem w Japonii jest rasizm i ksenofobia. Sugihara musi dostosować się do zasad. Przez opresyjne społeczeństwo nie wie, kim jest i kim chciałby być. Mierzy się z własną tożsamością. Chowa się przed światem, nie chcąc być ocenianym i wytykanym palcami.
Dorastanie z piętnem wyrzutka i odmieńca budzi w nim gniew. Nastoletnie życie jest dalekie od ideału. Kaneshiro stawia w swej książce na emocje i są one najmocniejszą stroną historii. Na kartach powieści czytamy, z jakimi wewnętrznymi rozterkami przyszło walczyć Sugiharze. Obserwujemy, jak się zakochuje, jak walczy sam ze sobą, by wyznać jej prawdę i jak się boi odrzucenia, toteż ukrywa przed nią swoje prawdziwe nazwisko. Przyznam jednak, że wątek romantyczny, choć „bolesny”, był najmniej interesujący.
I mimo swojej posępności, opowieść oferuje czytelnikowi też radosne momenty. Nie brak w niej przecież dobrego (czarnego) humoru. Ciepłej relacji Sugihary z chłopakami ze szkoły i dziwnej, ale niekiedy pokrzepiającej relacji z ojcem.
Język może i nie jest świetny, ale za to fabuła wciąga. A dodatkowe retrospekcje tylko pogłębiają zainteresowanie czytelnika.
„Go!” składnia do przemyśleń. To przejmująca młodzieżówka, która będzie dobra zarówno dla młodszych, jak i starszych.
3,5/5 ⭐️
Sugihara, uczeń liceum, ma reputację szkolnego łobuza: z dwudziestu trzech walk, które stoczył, nigdy nie przegrał ani jednej. Ludzie na ogół trzymają się od niego z daleka, ale nie wiedzą, że pod postacią łobuza kryje się niesamowicie wrażliwy chłopak. I nie mogą się tego dowiedzieć. Sugihara bowiem jest Zainichi, potomkiem Koreańczyków, przedstawicielem...
2024-01-08
5/5 ⭐
super wrócić do świata nocnych łowców w innej odsłonie ❤️! II tom tak na wczoraj 🙏🏻
5/5 ⭐
super wrócić do świata nocnych łowców w innej odsłonie ❤️! II tom tak na wczoraj 🙏🏻
Współpraca youandya.
2,5/5
MacKayla Lane po wyjeździe do Dublina, by poznać prawdę o morderstwie siostry, odkrywa, że jest dziedziczką sidhe-seer. Potrafi rozpoznać przerażające Fae i wyczuć ich starożytne relikwie – w tym najgroźniejszą księgę Sinsar Dubh, liczącą ponad milion lat, stworzoną przez samego Mrocznego Króla Unseelie. Znając już tożsamość mordercy siostry, może się zemścić i ją pomścić. A przy okazji znaleźć kilka reliktów z Jerricho Barronsem, któremu nie do końca ufa.
Okej, to trzeba przyznać – nie jest to górnolotna seria, od której nie sposób się oderwać, ale… jest to seria, która mimo swoich wad i absurdów potrafi rozbawiać czytelnika. Gdyby nie to, to bym ją dawno odłożyła na półkę.
Co wyszło:
👉🏻 jeśli nie pamiętacie zbytnio pierwszej części, to w prologu autorka krótko i zwięźle przybliża poprzednie zdarzenia (pomocne, sprawdzone!);
👉🏻 Mac dojrzewa – wreszcie. Już nie skupia się na tyle na chłopakach, swoim wyglądzie i obsesyjnej miłości do różu. Nic dziwnego, jej światopogląd został zburzony i zmienił się wręcz nie do poznania;
👉🏻 do tego Mac zaczęła podejmować racjonalniejsze decyzje i nie daje sobą tak łatwo pomiatać (ale musi nad tym jeszcze popracować);
👉🏻 poszukiwanie magicznych artefaktów i stopniowe poznawanie świata Fae;
👉🏻 zabawne sprzeczki bohaterów i absurdalne, że aż śmieszne sceny akcji;
👉🏻 i zakończenie, które z całej powieści było najbardziej angażujące i pozostawiło wiele otwartych furtek, więc jeśli autorka poszła ich ścieżkami, to historia może przybrać interesujący obrót – nareszcie).
A co nie wyszło:
👉🏻 może nie tyle ile nie wyszło, ale autorka ma dziwny styl. Zdarza się, że przerywa akapity w najmniej odpowiednim momencie i później nie kończy zaczętej myśli. Jest to mocno wybijające z rytmu i niedobre w konsekwencji dla przebiegu fabuły;
👉🏻 frustrującą rzeczą było przypominanie co jakiś czas, że Fae w tym uniwersum zabijają seksem. Łapię, zrozumiałam za pierwszym razem, nie trzeba mi tego notorycznie powtarzać (po piątym razie przestałam liczyć);
👉🏻 gdzieś na trzeci plan spadła chęć zemsty, która napędzała do tej pory Mac;
👉🏻 Barronsa tutaj nie da się lubić. Traktuje Mac jak przedmiot, robi wiele rzeczy bez jej wiedzy czy zgody. I nie, nie wybaczamy mu tego, bo raz czy dwa ją uratował.
Nie jest tragicznie, ale mogło być lepiej. Pierwszy tom w tym zestawieniu wypadł o niebo lepiej.
Współpraca youandya.
2,5/5
MacKayla Lane po wyjeździe do Dublina, by poznać prawdę o morderstwie siostry, odkrywa, że jest dziedziczką sidhe-seer. Potrafi rozpoznać przerażające Fae i wyczuć ich starożytne relikwie – w tym najgroźniejszą księgę Sinsar Dubh, liczącą ponad milion lat, stworzoną przez samego Mrocznego Króla Unseelie. Znając już tożsamość mordercy siostry,...
Bume to spokojne miasteczko w Aerlandii, krainie pełnej potworów. Od zagrożenia oddziela je zaczarowana mgła, która niczym mroźna ściana trzyma monstra z dala od mieszkańców. Życie Rody z tego też względu toczy się bez większych rewelacji. Jak wiadomo, nic nie może wiecznie trwać. Spokój Rody zostaje zaburzony, kiedy dziewczynka zaczyna otrzymywać tajemnicze lisy od Anonima: przepowiednie, porady, polecenia. Gdy w jednym z listów Rodzie Anonim poleca uratowanie rannego kruka, dziewczyna długo się nad tym nie zastanawia i wykonuje zadanie. Może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że ptak w domu Rody przybiera ludzką postać młodzieńca imieniem Ignis. A to oznacza, że wpuściła do domu zmiennokształtnego. W dodatku kolejne anonimowe wiadomości okazują się mapą prowadzącą daleko poza granice bezpiecznej bariery.
Wieki zawód 😔.
Co tu by dużo mówić? DNF, niestety. To miała być czarująca historia dla fanów „Ruchomego Zamku Hauru” i ogólnej twórczości Studia Ghibli, a oczarowania i zachwytów (dla mnie) było tyle co nic.
Nie przebrnęłam dalej niż do połowy. Nie poczułam więzi z żadną z postaci, główni bohaterowie byli mi totalnie obojętni, niedorzeczność nazywania się najlepszymi przyjaciółki raptem po niespełna tygodniu mnie zirytowała, a dodatkowo średni worldbuilding odebrał mi możliwy fan z lektury. Niektóre opisy miejsc były tak konfundujące, że nie mogłam się w tym odnaleźć i wybijało mnie to z rytmu. Co tym samym wywoływało to we mnie frustrację.
Może to i moja wina, może i wina opisu, ale nigdzie nie widziałam informacji, że jest to książka z kategorii middle grade, czyli teoretycznie dla czytelników 8-12-letnich. Oczywiście, starszy odbiorca wciąż może ją przeczytać i uznać za dobrą, a nawet świetną, ale nie ja. Nie skreślam tym też wszystkich pozycji dla dzieciaków.
Dlatego nie mam więcej do dodania. Jest mi przykro, że „Książe znikąd” nie spodobał mi się tak, jak większości… Jestem jednak zdania, że jeśli książka nie kupi cię do połowy, to nie ma co się z nią dalej męczyć 😓.
Współpraca Wydawnictwo Nowa Baśń
Bume to spokojne miasteczko w Aerlandii, krainie pełnej potworów. Od zagrożenia oddziela je zaczarowana mgła, która niczym mroźna ściana trzyma monstra z dala od mieszkańców. Życie Rody z tego też względu toczy się bez większych rewelacji. Jak wiadomo, nic nie może wiecznie trwać. Spokój Rody zostaje zaburzony, kiedy dziewczynka zaczyna otrzymywać tajemnicze lisy od...
więcej mniej Pokaż mimo to
4,5/5 ⭐️
„Smok bez swojego jeźdźca cierpi. Jeździec bez swojego smoka ginie”.
Violet Sorrengail nigdy nie chciała zostać jeźdźczynią smoków. Od dziecka szkolono ją, by dołączyła do Kwadrantu Skrybów. Słaba, chorowita, tylko tam mogłaby wieść spokojne życie wśród książek. Jednak nieugięta generała Navarry – jej matka – ma dla niej inne plany i Violet chcąc nie chcąc, musi wziąć udział w naborze kandydatów na jeźdźców smoków. A gotowych smoków chcących wytworzyć więzi jest mniej niż kadetów, toteż między uczestnikami toczy się rywalizacja na śmierć i życie. Większość ma chrapkę, aby Violet wyeliminować, w tym Xaden Riorson, przebywający na trzecim roku syn zdrajcy Navarry, najpotężniejszy i bezwzględny dowódca skrzydła w Kwadrancie Jeźdźców. Kadeci z niecnymi zamiarami wcale się nie kryją, dlatego Violet będzie musiała polegać na swoim sprycie i inteligencji, żeby przetrwać, skoro fizycznej siły do obrony ewidentnie nie posiada.
Absolutnie fenomenalna fantastyka ze smokami! Zakochałam się w świecie, postaciach z krwi i kości, smokach, humorze, błyskotliwych i ciętych dialogach, romansie (którego się obawiałam, a tu pozytywnie mnie zaskoczył!), dynamicznej akcji, motywie found family i fabule. „Fourth Wing” wciągnęło mnie od początku do końca. Odkładając książkę na bok, myślałam, kiedy będę mogła znów po nią sięgnąć.
Wkraczamy do mocno zarysowanego świata już w pierwszych rozdziałach, dlatego napięcie wyczuwalne jest od samego początku. Siedziałam jak na szpilkach niecierpliwa, kiedy dowiem się więcej i więcej. Historie z rywalizacją są tymi, które uwielbiam. Violet siłą została wysłana do Kwadrantu Jeźdźców – akademii wojennej Navarry – gdzie albo weźmie się w garść lub zginie na miejscu. W niej nie ma miejsca dla słabeuszy. Jak powiada kodeks, wadliwych osobników trzeba się pozbyć dla dobra skrzydła.
„Doskonale wiem, kim i czym jesteś, Violet Sorrengail”.
Rebecca Yarros oczarowała mnie swoim przystępnym, prostym, ale jednocześnie barwnym językiem. Autorka stworzyła wyrazistych bohaterów, w tym niesamowitą główną bohaterkę Violet. Dziewczyna zyskała moją sympatię niemalże od zaraz. Na pierwszy rzut oka wygląda słabo i krucho – i tak też jest. Dla Kwadrantu jest pośmiewiskiem, dla matki porażką. Violet musi pracować dwa razy więcej niż pozostali. Dla smoków mogłaby zostać jedynie pożywką, a nie jeźdźcem. Brakuje jej siły fizycznej, ale nadrabia intelektem i sprytem, który być może wystarczy, by uchronić się przed silniejszymi. Czy miała ochotę rzucić tą całą akademią i zabrać nogi za pas? Nieraz!
Ale żeby nie było, drugoplanowe postacie są równie ciekawe co sama Violet. Chętnie poczytałabym więcej o Rhiannon, Ridocu, Sawyerze czy Imogen. Rhia to wspierająca i dobra przyjaciółka, Ridoc naczelny żartowniś, Sawyer ojciec drużyny, a Imogen cięta babka z jajami. No i Xaden, pieprzony, piękny Xaden. Przerażający, bystry, pomocny dowódca skrzydła. Wielowymiarowy bohater, którego zapragniecie poznać bliżej…i być może nawet po czasie przytulić.
Hate-love relacja Xadena i Violet jak wspomniałam wcześniej, pozytywnie mnie zaskoczyła. Obawiałam się wielu scen zbliżeń i opisów wychwalających love interest pod niebiosa (wiecie, jak to jest w tych książkach reklamowanych jako romantasy), ale całe szczęście obyło się bez tego. Otrzymałam za to intrygujący, iskrzący romans. Oszalałam na punkcie słownych potyczek Violet i Xadena.
„Nie ma silniejszej więzi niż ta pomiędzy dwoma związanymi ze sobą smokami”.
Skoro mowa o fantastyce ze smokami 🐉, to nie można o nich samych po krótce nie wspomnieć. Tairn – jego zrzędliwość była wręcz urzekająca. Andarna – o tak uroczym stworzeniu w książkach w życiu nie czytałam. Relacja smok-jeździec została bardzo fajnie zaprezentowana. Jestem fanką opiekuńczości Tairna!
A no i oczywiście historia jest w pewnych momentach schematyczna. Przecież mamy tutaj powszechnie znany motyw enemies to lovers, wojnę na horyzoncie, tego typa spod ciemnej gwiazdy i tego oddanego przyjaciela, który mógłby być kimś więcej, bohaterkę z niedoskonałościami, wiele tajemnic sprzed lat itp., ale Rebecca Yarros sprawnie wszystko to ogrywa na swój sposób.
Czy polecam? Jak jeszcze tego nie wyczytaliście z tej recenzji – POLECAM, BARDZO ❣️. Potrzebuję drugiego tomu tak na już! Na wczoraj!
Ale mimo moich zachwytów nie wybaczę autorce jednego okrutnego zagrania. Nie i koniec!
4,5/5 ⭐️
„Smok bez swojego jeźdźca cierpi. Jeździec bez swojego smoka ginie”.
Violet Sorrengail nigdy nie chciała zostać jeźdźczynią smoków. Od dziecka szkolono ją, by dołączyła do Kwadrantu Skrybów. Słaba, chorowita, tylko tam mogłaby wieść spokojne życie wśród książek. Jednak nieugięta generała Navarry – jej matka – ma dla niej inne plany i Violet chcąc nie chcąc, musi...
„Nienawidzę, że Cię kocham”.
„Pod jednym dachem”. Mara otrzymuje od swojej byłej promotorki Helen w spadku połowę wypasionego domu, w którym jak się później okazuje, mieszka jej siostrzeniec. Liamowi taki układ ani trochę się nie podoba i robi wszystko, by utrudnić Marze życie. Ta mu się jednak odpłaca pięknym za nadobne.
„Skazani na siebie”. Ten dzień nie mógł skończyć się gorzej. Sadie na swoje nieszczęście utknęła w ciasnej windzie z facetem, który złamał jej serce i ukradł dobrze płatny projekt. Nie ma mowy o wybaczeniu. Jeśli Eryk chce może przepraszać, ile dusza zapragnie. Dla niej jest skończony.
„Poniżej zera”. Hannah ma złe przeczucie. Złamała nogę i na domiar złego utknęła w rozpadlinie na cholernym kole podbiegunowym. A zbliża się burza śnieżna, która można uwięzić ją na dobre, a w tych warunkach atmosferycznych nikt nie podejmie się misji ratunkowej. No prawie nikt. Ku jej zaskoczeniu Ian, jej rywal, rusza, by ją ocalić. Hannah bardzo się to nie podoba, tylko dlaczego jej serce bije szybciej na dźwięk jego głosu?
Autorka tym razem oferuje trzy opowiadania ze świata kobiet STEM. Bardzo przyjemne i humorystyczne historie. Każda z nich opiera się na motywie od nienawiści do miłości. Bohaterowie mierzą się ze wzajemną niechęcią, bądź nieporozumieniem, które prowadzi do unikania bądź podkładania sobie kłód pod nogi.
Zbiór nowelek to moje drugie spotkanie z twórczością Ali Hazelwood i jest ono równie udane co poprzednie. Mimo że książki autorki są – nie ukrywajmy – schematyczne, to wciągają i wywołują uśmiech na twarzy.
„Nienawidzę, że Cię kocham” fajnie łączy nowelki w jedną całość. Główne bohaterki, Mara, Sadie i Hannah są najlepszymi przyjaciółkami. Dzięki ich wideorozmów można dowiedzieć się, co u danej kobiety słychać. Na duży plus zasługuje kreacja postaci. Przyjaciółki różniły się od siebie pod każdym względem. Miały charakter i potrafiły pokazywać pazurki – każda na swój sposób. Co do panów, z pewnością łączy ich jedno – pociągający wygląd i seksowane ciało 🤤.
Moją faworytką jest Mara (we dwie uwielbiamy serowe chrupki) i tym samym ulubionym opowiadaniem jest „Pod jednym dachem”. Zaczęło się gorąco i tak też skończyło! To one wywołało u mnie najwięcej śmiechu.
Noweli Ali Hazelwood są idealnym kompanem podróży – przetestowałam w pociągu! Polecam!
Współpraca @YouandYa
„Nienawidzę, że Cię kocham”.
„Pod jednym dachem”. Mara otrzymuje od swojej byłej promotorki Helen w spadku połowę wypasionego domu, w którym jak się później okazuje, mieszka jej siostrzeniec. Liamowi taki układ ani trochę się nie podoba i robi wszystko, by utrudnić Marze życie. Ta mu się jednak odpłaca pięknym za nadobne.
„Skazani na siebie”. Ten dzień nie mógł skończyć...
„Chcę kochać i być kochaną”.
„Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” to spisana historia z nagrań autorki w rozmowie z terapeutą. Dlatego też z tego powodu nie będę gwiazdkować tej pozycji jak zwykle. Jest to bardzo osobista spowiedź Sehee Baek, która dzieli się z czytelnikiem swoją przewlekłą, długo nieleczoną depresją. Obnaża swoje uczucia, lęki, problemy z nawiązywaniem kontaktów międzyludzkich czy bezsennością.
Wraz ze spisem rozmów, śledzimy wzloty i upadki autorki. Po każdym spotkaniu z psychiatrą Sehee robi notatki, a w tych krótkich pamiętnikowych wstawkach przelewa całą swoją frustrację i ból. Autorka opowiada o skomplikowanej rodzinnej przeszłości i przykrościach, jakie spotkały ją w szkole a w później pracy.
Na końcu autobiografii został nawet opublikowany komentarz psychiatry Sehee, który opowiada o własnych spostrzeżeniach: „jako specjalista popełniłem pewne błędy i podjąłem decyzje, których żałuję, ale tak właśnie wygląda życie”.
„Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” to unikatowa opowieść, w której każdy z nas może znaleźć pierwiastek siebie. Poczułam niesamowitą bliskość z autorką, spostrzegając, że zachowuję się/myślę bardzo podobnie. To mnie uderzyło.
Warto zauważyć, że historia mimo wszystko niesie pokrzepienie. Nie od razu pacjent poczuje się lepiej i zacznie widzieć świat w kolorowych barwach, ale małymi kroczkami jest w stanie wyjść z dołka. Emocjonalna i bliska mojemu serca książka ♥.
Współpraca @wydawnictwo.yumeka
„Chcę kochać i być kochaną”.
„Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” to spisana historia z nagrań autorki w rozmowie z terapeutą. Dlatego też z tego powodu nie będę gwiazdkować tej pozycji jak zwykle. Jest to bardzo osobista spowiedź Sehee Baek, która dzieli się z czytelnikiem swoją przewlekłą, długo nieleczoną depresją. Obnaża swoje uczucia, lęki, problemy z...
5/5 🥰
Rodzeństwo Charlie i Reg to prawie zwykli nastolatkowie. Prawie, gdyż są nimi od przeszło stu lat – wampiry, normalka. Do tej pory układało im się nazbyt dobrze, ale do czasu aż nie złamali praw swojego klanu Kości i ponieśli za to kary gorszej od śmierci: powrócili do życia jako śmiertelnicy. I tak z dnia na dzień, niegotowi na taką ewentualność, muszą poradzić sobie z problemami ludzi; uczęszczać do szkoły i wtopić się w tłum, a nie jest to najprostsze zadanie. Charlie obecna sytuacja bardzo się nie podoba i jeśli będzie musiała, stanie na głowie, by to zmienić. Wszystko szłoby jak po maśle, gdyby tylko na horyzoncie nie pojawił się lokalny chłopak.
Ta historia znalazła szczególne miejsce w moim serduszku. Zabawna, fajna młodzieżówka z widoczną przemianą bohaterów. Wampirami i byłymi wampirami w tle! Uśmiałam się nie raz, a to wszystko za sprawą komicznych dialogów i sytuacji, w których znaleźli się bohaterowie. Autorka ma do tego dryga!
Powieść Erin Jade Lange odbiega od znanych wampirzych norm. Tutaj dwójka stuletnich wampirów traci swoją nieśmiertelność i musi przystosować się do nowej rzeczywistości. Obłęd! Zabawy co niemiara! Pomysł na fabułę wyśmienity, a bohaterowie fajnie wykreowani.
W postaciach najbardziej urzekła mnie ich przemiana. Charlie i Reg zostali obdarci ze wszystkiego, co do tej pory znali. Siłą wepchnięci do nowego świata, musieli się zaadaptować. Nie było to łatwe. Charlie wylała przy tym morze łez, a frustracja nie odstępowała jej na krok. Reg natomiast całe niezadowolenie trzymał w sobie, i grał dobrą minę do złej gry. Ale z czasem życie wśród śmiertelników stawało się znośne. Oboje znaleźli grupkę fantastycznych przyjaciół, nauczyli wielu rzeczy i zaczęli dostrzegać wartości wcześniej błahe.
W trakcie lektury czytelnik wraz z rodzeństwem poznaje intrygującą historię mieścinki Odludzia i pewną bujną opowieść miłosną.
Pióro autorki jest naprawdę przyjemne i przez książkę się po prostu płynie. Akcja nie jeden raz zaskakuje i wprowadza w zadumę. Szczególnie kilka ostatnich stron, które były jednym wielkim WOW. Zakończenie? Bomba!
„Zwykli śmiertelnicy” to lektura na jedno, może dwa niezwykłe posiedzenia. Gwarantuję, że uśmiech pojawi się na waszych buziach i być może kilka łez. Polecam!
5/5 🥰
Rodzeństwo Charlie i Reg to prawie zwykli nastolatkowie. Prawie, gdyż są nimi od przeszło stu lat – wampiry, normalka. Do tej pory układało im się nazbyt dobrze, ale do czasu aż nie złamali praw swojego klanu Kości i ponieśli za to kary gorszej od śmierci: powrócili do życia jako śmiertelnicy. I tak z dnia na dzień, niegotowi na taką ewentualność, muszą poradzić...
Fajne dopełnienie pierwszej części.
Fajne dopełnienie pierwszej części.
Pokaż mimo to