Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Drobny przeciek z przepastnych archiwów Polskiej Agencji Prasowej (18 milionów zdjęć!), pokazujący życie codzienne warszawiaków zaraz po zakończeniu wojny - w morzu ruin, wśród rozpadających się domów, ale i w nowej, socjalistycznej rzeczywistości, w której wykluwają się nowe dzielnice i specyficzny etos pracy.

Pouczający album, przypominający, z czym zmagali się nasi rodzice i dziadkowie, i uświadamiający, jak dalece zmieniło się przez ten czas miasto.

Drobny przeciek z przepastnych archiwów Polskiej Agencji Prasowej (18 milionów zdjęć!), pokazujący życie codzienne warszawiaków zaraz po zakończeniu wojny - w morzu ruin, wśród rozpadających się domów, ale i w nowej, socjalistycznej rzeczywistości, w której wykluwają się nowe dzielnice i specyficzny etos pracy.

Pouczający album, przypominający, z czym zmagali się nasi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Skromna, ale bogata w wiedzę broszura o warszawskim kościele Wszystkich Świętych. Świątyni ogromnej, budowanej przez ponad 30 lat i doposażanej przez dodatkową dekadę - zgodnie z życzeniem donatorki parceli, która lokalizację i przeskalowane rozmiary świątyni "motywowała koniecznością wprowadzenia nowego ducha w okolice zapełnione żydowskimi szynkami, kramami i warsztatami". I faktycznie, powstała budowla ogromna, będąca w stanie pomieścić 5 tysięcy wiernych w głównym kościele, i dodatkowe 2 tysiące w dolnym, ale sam charakter placu Grzybowskiego - poza pojawieniem się potężnej dominanty - zmienili dopiero Niemcy podczas okupacji, zmazując z powierzchni Ziemi praktycznie całą żydowską społeczność Warszawy.

Autor podał do kompletu m.in. listę firm budujących kościół, kalendarium powstawania gmachu, a także podał skrótowo dzieje odbudowy świątyni, mocno zniszczonej w czasie września 1939, a także w trakcie Powstania. Mimo skromnej objętości znalazły się tu chyba wszystkie najważniejsze informacje, jakie były możliwe do znalezienia przed epoką skanowania XIX-wiecznej prasy.

Całość uzupełniają mało znane zdjęcia z epoki oraz garść ilustracji powojennych.

Skromna, ale bogata w wiedzę broszura o warszawskim kościele Wszystkich Świętych. Świątyni ogromnej, budowanej przez ponad 30 lat i doposażanej przez dodatkową dekadę - zgodnie z życzeniem donatorki parceli, która lokalizację i przeskalowane rozmiary świątyni "motywowała koniecznością wprowadzenia nowego ducha w okolice zapełnione żydowskimi szynkami, kramami i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Album w pewnym sensie chybiony, choć mimo wszystko przyjemny wizualnie. Chybiony, bowiem tak naprawdę nie do końca jest to książka o ulicy Chłodnej. To bardziej reklamówka rewitalizacji otoczenia kościoła św. Karola Boromeusza, do której - dla swoiście pojętej przyzwoitości - dołączono kilka akapitów o historii ulicy i jej zabudowy, wrzucono stary plan miasta wraz z kilkunastoma starszymi zdjęciami przypadkowych budynków i miejsc (choć ta przypadkowość wynikała prawdopodobnie stąd, że wydawca postanowił wziąć materiał ilustracyjny z jednego tylko źródła: z Muzeum Warszawy), całość zaś uzupełniono kilkoma wyimkami ze wspomnień przedwojennych mieszkańców Chłodnej. Reszta to panoramy zrewitalizowanego odcinka ulicy oraz ujęcia odświeżonego bruku.

Jeśli więc ktoś szuka historii ulicy Chłodnej, to zdecydowanie nie tutaj. Ta książka jest po prostu kolorowym patrzydełkiem ku pamięci wypięknienia Chłodnej na przełomie 2010 i 2011 roku.

Album w pewnym sensie chybiony, choć mimo wszystko przyjemny wizualnie. Chybiony, bowiem tak naprawdę nie do końca jest to książka o ulicy Chłodnej. To bardziej reklamówka rewitalizacji otoczenia kościoła św. Karola Boromeusza, do której - dla swoiście pojętej przyzwoitości - dołączono kilka akapitów o historii ulicy i jej zabudowy, wrzucono stary plan miasta wraz z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka wyczuwalnie stara, niedoredagowana, na obecne czasy pełna banałów i frazesów. Dziś już raczej wstyd ją wznawiać.

Oryginalnie opracowanie wyszło drukiem w roku 1970. Wtedy być może miało sens, bo wiedza na temat średniowiecza była raczej skąpa i każda nowa książka mocno ją poszerzała. Od tego czasu - a minęło już przecież ponad pół wieku - sytuacja zmieniła się diametralnie i mamy zarówno nieporównanie lepszy dostęp do źródeł, jak i możemy przebierać w dość bogatej literaturze przedmiotu. Książka Samsonowicza, żeby dotrzymać kroku poszerzającemu się zasobowi wiedzy, musiałaby być zmodernizowana, a zawarte w niej źródła solidnie przejrzane i zaktualizowane. Wydawca ograniczył się jednak tylko do dorzucenia malutkiego rozdzialiku z tytułami opracowań "z ostatnich trzydziestu lat", pisanego gdzieś pod koniec lat 90., więc w roku 2017 - kiedy światło dzienne ujrzało piąte już wydanie książki - też już nieaktualnego.

Ktoś mógłby spytać - ale w czym problem? No na przykład w tym, że gros źródeł drukowanych mimo wszystko pochodzi sprzed 1965 roku, a wiele z nich w ogóle sprzed wojny. Że podawane w przypisach sygnatury źródeł archiwalnych najpewniej nie zostały zweryfikowane i mogą już być nieaktualne, bo przez ostatnie półwiecze sporo archiwów przewróciło do góry nogami numeracje swoich zasobów. Że - skoro jest to już piąte wydanie, i skoro uwspółcześniano niektóre zasady pisowni (tworząc przy okazji różne niezręczności, jak np. "dzień patrona wybierano nieprzypadkowo, ale w związku z mającymi nadejść wydarzeniami"; pierwotnie było tam "nie przypadkowo") - można było usunąć różne błędy językowe, przez które chwilami tekst jest zwyczajnie niezrozumiały (przygotowywanie się do zawodu "od lat dziennych"). I można było zadbać o to, żeby nie kłuł w oczy kompromitująco nieaktualny kawałek w brzmieniu "obecny plac Dzierżyńskiego", sam jeden świadczący o leciwości opracowania (dla niezorientowanych - plac ów zwie się Bankowym już od 35 lat).

Owszem, niektóre drobiazgi są umiarkowanie ciekawe, jak choćby kwestia małżeństw i liczby dzieci, a także długości czasu pracy, ale są to rzadkie rodzynki wciśnięte w nieciekawy, chaotycznie poprowadzony tekst, skaczący raz po Europie, raz po Polsce, bez jakiegoś konkretnego schematu. Lekturę urozmaicają obrazki z epoki - nie wiem, czy dorzucone dopiero w tym wydaniu, czy już wcześniej - ale i z nimi nie wszystko jest w porządku, bo jeden z nich, przedstawiający bawiącą się młodzież, został opisany jako "średniowieczni hipsterzy". Co jest bardziej żenujące niż dowcipne.

Uchybień i niedoróbek jest w książce zresztą znacznie więcej (np. nie wszystkie miasta są podawane w formie spolszczonej; autor nie zauważył też, że szybkie znajdowanie mężów przez wdowy po majstrach nie wynikało z atrakcyjności ich majątku, a z przepisów cechowych), co w powiązaniu z kiepską narracją i mnóstwem ogólników powoduje, że książkę odkłada się z poczuciem straconego czasu.

Książka wyczuwalnie stara, niedoredagowana, na obecne czasy pełna banałów i frazesów. Dziś już raczej wstyd ją wznawiać.

Oryginalnie opracowanie wyszło drukiem w roku 1970. Wtedy być może miało sens, bo wiedza na temat średniowiecza była raczej skąpa i każda nowa książka mocno ją poszerzała. Od tego czasu - a minęło już przecież ponad pół wieku - sytuacja zmieniła się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Kraina Dymów" to powieść sędziwa - ma na swoim karku już prawie sto lat. I to się czuje, choć może nie aż tak mocno, jak można by się spodziewać.

Jest to swego rodzaju mieszanka westernu, powieści awanturniczej i lost race fiction, jako tako zadowalająca jednak tylko w części awanturniczej. Westernu - a przynajmniej jego klimatu, tak bliskiego Faustowi, piszącemu taśmowo powieści tego gatunku pod pseudonimami Max Brand i George Owen Baxter - jest tu tylko troszkę na początku, gdy kowboj zostaje wyrwany ze swego rancza i rusza na pomoc przyjacielowi-naukowcowi. Znacznie więcej daje się tu odczuć lost race fiction, ale jak na powieść, która miała grać tajemniczą społecznością, szykującą się do podboju całego świata, temat jest potraktowany rozczarowująco pobieżnie i po łebkach.

Bohater - ów kowboj - gdy w końcu po rozmaitych przygodach dociera do tytułowej krainy, ma styczność z niedużą grupką mieszkańców, a później z jeszcze jedną, po czym szykuje ucieczkę. I już. To wszystko. O mieszkańcach dowiadujemy się tyle, że są krzyżówką Eskimosów z Anglikami. O technice - że mają coś w rodzaju odrzutowych samolotów. O ich wierzeniach - że mają jakąś enigmatyczną boginię, która działa poprzez kapłankę. O ile można nazwać to działaniem, bo interwencji boskich żadnych nie ma ze względów wyjaśnionych w dalszej części fabuły.

Nie wiemy więc, jak duża jest kraina. Ilu ma mieszkańców. Na czym polega ich technologiczne zaawansowanie, bo poza samolotami, specyficznymi bombami i bronią paraliżującą w sumie nie ma śladu po czymkolwiek bardziej wymyślnym niż łuk, halabarda i koronkowe kołnierze. Ach, byłbym zapomniał - oraz giętkie, metalowe noże i drewniane pancerze, utwardzone do absurdalnego poziomu. Jedzenie? No jest, w obfitości. Ubrania? Tak, aczkolwiek chyba można wybierać jedynie między ascetycznymi futrami bądź sukniami a dworskimi ciuchami, pełnymi koronek, złota i drogich kamieni. Całej tej Krainy Dymów nie ma jak poczuć, jest gdzieś tam maźnięta w tle i autora obchodzi tyle, co zeszłoroczne dmuchawce. Poza samolotami, bo te są elementem wątku awanturniczego i - wraz z wynalezionym przez przyjaciela bohatera energetycznym działem - stanowią jedyny element faktycznie science fiction w całej tej opowieści.

Szczęście w nieszczęściu, że książka ma niedużą objętość i czyta się ją szybko i w miarę gładko. W miarę, bo ewidentnie szwankuje tu tłumaczenie i/lub redakcja. Denerwuje przetłumaczone imię bohatera (Smoky na Dymek - no przepraszam, ale brzmi to po polsku infantylnie), irytuje niekonsekwencja w terminologii (raz są kilometry na godzinę, a raz mile; są funty, ale i kilogramy), trafiają się też - na szczęście z rzadka - rozmaite drobne niezręczności ("w misich brzuchach", "dwa i pół, może trochę więcej metra") czy powtórzenia. Ogólnie jednak - przy braku innych sensownych lektur - można po "Krainę Dymów" sięgnąć. Jest wiele, wiele znacznie gorszych książek.

"Kraina Dymów" to powieść sędziwa - ma na swoim karku już prawie sto lat. I to się czuje, choć może nie aż tak mocno, jak można by się spodziewać.

Jest to swego rodzaju mieszanka westernu, powieści awanturniczej i lost race fiction, jako tako zadowalająca jednak tylko w części awanturniczej. Westernu - a przynajmniej jego klimatu, tak bliskiego Faustowi, piszącemu taśmowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

UFO zwraca trunkowemu chłopu krowę, wzbogaconą jednak o rozmaite mordercze wyposażenie (m.in. laser). Miała być zgrywa - i niby jest, ale od literatury pięknej, nawet jeśli jest nie do końca piękna i koncentruje się na wyciskaniu z ludzi krwi, odrywaniu kończyn i łbów oraz roztrzaskiwaniu kości, mimo wszystko oczekuję choć minimalnej potoczystości w czytaniu. A tutaj język mocno szwankuje, jest prymitywny i niechlujny, przez co książeczkę czyta się ze swego rodzaju przykrością.

Daję jednak ciut wyższą ocenę za sam pomysł, generalnie nawet dość przyjemnie zwariowany, a także za końcową rzeźnię, rozegraną w mile nietypowym miejscu.

UFO zwraca trunkowemu chłopu krowę, wzbogaconą jednak o rozmaite mordercze wyposażenie (m.in. laser). Miała być zgrywa - i niby jest, ale od literatury pięknej, nawet jeśli jest nie do końca piękna i koncentruje się na wyciskaniu z ludzi krwi, odrywaniu kończyn i łbów oraz roztrzaskiwaniu kości, mimo wszystko oczekuję choć minimalnej potoczystości w czytaniu. A tutaj język...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jazda Jakub Siwiec, Tomasz Siwiec
Ocena 6,2
Jazda Jakub Siwiec, Tomas...

Na półkach:

Książeczka prymitywna tak treścią, jak i stylem. Treścią, bo głównie chodzi o dręczenie i zabijanie najpierw owadów, potem zwierząt, a w końcu ludzi. Byle jak, byle krwawo. Bez szczególnej oryginalności czy polotu. W ten sposób można pisać dowolne ilości analogicznego chłamu. Stylem, bo całość została napisana na szybko, niechlujnie, językiem dalekim od literackiego, bliższym tego stosowanego w książkach telefonicznych czy podręcznych notatkach. W efekcie czyta się to z dużą przykrością.

Dorzucam jedną gwiazdkę za interesujący światopoglądowo finał. Pierwotnie chciałem dorzucić jeszcze jedną, ale się nie udało ze względu na przejawioną przez autorów nieznajomość topografii Warszawy. Bo jeśli już się umieszcza gdzieś akcję, to wypadałoby sprawdzić, jakiej faktycznie jest szerokości ulica i nie wciskać potem czytelnikom, że jedna z najszerszych arterii miasta jest wąską, niemal wsiową drogą.

Książeczka prymitywna tak treścią, jak i stylem. Treścią, bo głównie chodzi o dręczenie i zabijanie najpierw owadów, potem zwierząt, a w końcu ludzi. Byle jak, byle krwawo. Bez szczególnej oryginalności czy polotu. W ten sposób można pisać dowolne ilości analogicznego chłamu. Stylem, bo całość została napisana na szybko, niechlujnie, językiem dalekim od literackiego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przestarzała powieść z grubsza obyczajowa, leciutko maczana w kryminale, dziś czytająca się z jednej strony źle (cięte z szablonu postaci, niezbyt interesująca fabuła, pretekstowa intryga, próbująca mamić czytelnika mniemanymi akcentami nadprzyrodzonymi), z drugiej jednak potrafiąca przynieść trochę frajdy (niezamierzenie zabawne dialogi, urocze realia, dziś głównie wzbudzające uśmiech politowania choćby rolą kobiety w społeczeństwie).

Zblazowana córka stalowego magnata wychodzi za mąż za pięknego Włocha, mającego problemy z utrzymaniem tytułowej, rodowej wyspy u biedniejszych włoskich wybrzeży. Kobieta dość szybko spada do roli płochej kurki domowej, Włoch natomiast, odmawiający pracy fizycznej (zwłaszcza że żona zapewnia mu pieniądze) i kontestujący małżeństwo (bo ożenił się dla pieniędzy, a nie z miłości), ciągle coś tam knuje z paroma krewniakami. Sytuacja komplikuje się, gdy na wyspie ląduje tuż przed burzą wojskowy pilot. I nie zamierza odlecieć.

Stopniowo okazuje się, że właściciel wyspy nie lubi się z urzędnikami Mussoliniego, a pamiętna śmierć prababki i jeszcze jednej osoby na tarasie, u stóp starożytnego posążka bożka Pana, być może jednak niekoniecznie nastąpiła w wyniku boskiej interwencji.

Powieść jest krótka i na tyle pocieszna, że można na nią rzucić okiem. O ile oczywiście toleruje się książki starsze niż dekada czy dwie, z czym ostatnio zdaje się jest spory problem wśród rodzimych czytelników...

Przestarzała powieść z grubsza obyczajowa, leciutko maczana w kryminale, dziś czytająca się z jednej strony źle (cięte z szablonu postaci, niezbyt interesująca fabuła, pretekstowa intryga, próbująca mamić czytelnika mniemanymi akcentami nadprzyrodzonymi), z drugiej jednak potrafiąca przynieść trochę frajdy (niezamierzenie zabawne dialogi, urocze realia, dziś głównie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zbiór opowiadań napisanych sprawnie, tyle że niezachwycających treścią. Z różnych przyczyn.

Dość mocna w wydźwięku "Cicha Góra", serwująca bohatera, co to wszystko wie i wszystko potrafi (aramejski? bułka z masłem!), trąci fanfikiem w realiach "Silent Hill". Owszem, niby ogólnie przyczyny zaistnienia "kieszeni" są trochę inne, ale chyba nawet sam autor nie do końca był pewien swojej kreacji, skoro miasteczko nazywa się Cicha Góra, czyli właśnie Silent Hill.

"Ciemna strona Księżyca" jest słaba konstrukcyjnie i mocno przewidywalna. Przewidywalność intrygi z reguły mi nie przeszkadza, ale tutaj jest wyjątkowo irytująca, bo sposób poprowadzenia fabuły i finałowe rozstrzygnięcie prowadzą do wniosku, że nikt z głównego sztabu, niezależnie od szarży, nie ogarnia rzeczywistości, zmienionej obecnością na świecie osób obdarzonych nadprzyrodzonymi mocami. Mimo że wojna z nimi toczy się od lat.

Kolejne dwa kawałki są kuriozalnie polonocentryczne. Pierwszy - "Mrok nad Tokyoramą" - proponuje rozgrywki będące czymś w rodzaju szachów z żywymi figurami, tyle że z partiami rozstrzyganymi nie wedle statusu figury, a wedle jej samurajskich umiejętności. Czyli np. pion swobodnie może strącić atakującą go wieżę czy gońca. Tu pojawiają się jednak dwa problemy. Główny to wyssane z palca realia, z Japonią rządzącą całym światem. Jakim cudem? No tak sobie założył autor. W sumie i tak dobrze, bo mógł wybrać np. Gabon czy Paragwaj jako globalnych dominatorów. I oczywiście świetnie radzą sobie w szachowej lidze Polacy... Przepraszam, obywatele Prefektoratu Porando. Poboczny problem to ścisłe i jasne zasady gry, które jednak co i rusz mają jakieś odchyłki i wyjątki. W pewnym momencie można złapać się na myśli, że tych odchyłek jest więcej niż zasad sztywnych, co stoi w sprzeczności z podstawowym założeniem rozgrywek i ogólnie japońską kulturą samurajską.

Drugi tekst to tytułowy "Ostatni zjazd przed Litwą", w którym polscy rebelianci z kraju wykluczonego ze światowej gospodarki, pełnego bojowników o wolność waszą i naszą, szykują się do rewolty przeciwko złej Unii Europejskiej, tutaj zwanej EUropą. Naturalnie rewolta ma dać uwolnienie ciemiężonych narodów i pokonanie złej hydry. Nie wiem, może kiedyś czytało się to lepiej...

O ostatnim opowiadaniu, "Polowaniu na jednorożca", nie ma co się rozwodzić, bo jeszcze w tym samym, 2007 roku, wyszło rozwinięte w pełnoprawną powieść. Co ciekawe, czyta się je chyba najlepiej ze zbioru, choć jednocześnie i podczas lektury ma się posmak obcowania z literaturą młodzieżową. Niby nic w tym złego, ale np. psychologia postaci jest z gatunku tych płytszych.

Zbiór opowiadań napisanych sprawnie, tyle że niezachwycających treścią. Z różnych przyczyn.

Dość mocna w wydźwięku "Cicha Góra", serwująca bohatera, co to wszystko wie i wszystko potrafi (aramejski? bułka z masłem!), trąci fanfikiem w realiach "Silent Hill". Owszem, niby ogólnie przyczyny zaistnienia "kieszeni" są trochę inne, ale chyba nawet sam autor nie do końca był...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki W pogoni za wężem morskim Walentyn Bieriestow, Anatolij Dnieprow, Sewer Gansowski, Michaił Jemcew, Eugeniusz Muslin, Jeremiej Parnow, Wiktor Saparin, Arkadij Strugacki, Borys Strugacki, Ilja Warszawski, Borys Zubkow
Ocena 6,2
W pogoni za wę... Walentyn Bieriestow...

Na półkach: ,

Zaskakująco rozczarowujący zbiór opowiadań, mordujący przede wszystkim dwoma najdłuższymi tekstami, umieszczonymi - chyba po złości - na początku i na końcu książki.

Tekst otwierający antologię to tytułowe opowiadanie Wiktora Saparina - z głębinową wyprawą w celu odnalezienie zaginionych członków ekspedycji poszukującej śladów węża morskiego. Owszem, chwilami jest to napisane z humorem, ale ogólna wymowa jest taka, że jak ktoś chce zobaczyć węża morskiego, to zobaczy go wszędzie, mimo że taki stwór przecież nie istnieje. Listek figowy z finału, wrzucony byle jak i na osłodę tym, co myśleli, że czytają fantastykę, w najmniejszym stopniu nie poprawia sytuacji.

Z kolei "Bunt trzydziestu trylionów" Jeremiego Parnowa i Michała Jemcewa, zajmujący aż 135 stron z ogólnej liczby 345, jest źle rozplanowany, wypchany mnóstwem scen absolutnie zbędnych, chwilami wręcz obyczajowo-plotkarskich, i tak sobie napisany. W dodatku jego tytuł ma się nijak do zawartości. Ogólnie niby proponuje ciekawy koncept, z możliwością istnienia substancji, która daje nieśmiertelność i zarazem dostęp do pamięci genetycznej, ale czyta się to fatalnie - głównie przez kolejne przeskoki w jakieś opowieści z drugiej czy trzeciej ręki, dotyczące losów osób pobocznych czy wręcz nieistotnych bzdur. Takie fatalne zamknięcie zabiłoby odbiór nawet całkiem dobrego zbioru opowiadań, a co dopiero mówić o książce, która nie oferuje żadnych rewelacji.

Z pozostałych tekstów dobrze wypada tylko "O wędrowcach i podróżnikach" braci Strugackich (czy w ogóle zauważylibyśmy przedstawicieli obcych cywilizacji, gdybyśmy się na nich natknęli?). Nieźle się też czyta "Dzień gniewu" Siewiera Gansowskiego (choć w dzisiejszych czasach jest sprawą dyskusyjną, czy należałoby traktować inteligentne niedźwiedzie jako warte wytępienia zwierzęta) oraz dwa trochę niedorobione opowiadania Ilii Warszawskiego ("Na atolu" z rodziną kosmonauty odizolowaną od świata zewnętrznego i "Pod stopami ziemia" o powrocie ekspedycji na Ziemię roku 6416). Ale już "Bunt" Borysa Zubkowa i Eugeniusza Muslina irytuje trochę szemranymi realiami i antykapitalistyczną wymową (przemiana człowieka w rodzaj cyborga), a "Śnieżka" Parnowa i Jemcewa przejawia te same problemy kompozycyjne, co ich dłuższy tekst (naukowiec prezentuje wehikuł czasu).

Natomiast o "humoreskach" "Halo, Parnas!" Walentyna Bieriestowa i "Rozmowa z milicjantem" Anatola Dnieprowa należy w ogóle jak najszybciej zapomnieć.

Jak widać, Lechowi Jęczmykowi też trochę czasu zajęło, nim stał się doskonałym selekcjonerem opowiadań do antologii...

Zaskakująco rozczarowujący zbiór opowiadań, mordujący przede wszystkim dwoma najdłuższymi tekstami, umieszczonymi - chyba po złości - na początku i na końcu książki.

Tekst otwierający antologię to tytułowe opowiadanie Wiktora Saparina - z głębinową wyprawą w celu odnalezienie zaginionych członków ekspedycji poszukującej śladów węża morskiego. Owszem, chwilami jest to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka bardzo długo odleżała się na jednej z moich półek - w sumie nie wiem, po co, bo to żadna rewelacja. Może za dużo sobie po niej obiecywałem?

Z dziesięciu opowiadań jako tako wytrzymało próbę czasu "Przez wszechświat gnam, szubiduba", z ekspedycją kosmicznego statku, którego załoga coraz mocniej pogrąża się w różnych odmianach narkotycznego szaleństwa. Ujdzie też "To nie trzęsienie ziemi, to tylko panu trzęsą się kolana" z wyspą podzieloną na urlopowe sektory (starożytny Rzym, niewolnicza Luizjana i inne), na której konkurencja rozpyla psychotropy, co prowadzi do nieopisanego burdelu. Pod koniec jednak autor serwuje szereg kuriozalnie antykapitalistycznych scen, co poniekąd tłumaczy obecność Armera w "Fantastyce" lat PRL-u.

Mogłyby jeszcze ujść "Okrążenia", ze zmęczonym życiem emerytem, któremu do głowy wlazł mentalnie obcy, ale psychologia postaci jest tam tak umowna, że tekst czyta się po prostu źle, co i rusz życząc jak najrychlejszej śmierci głównemu bohaterowi.

Znacznie słabiej wypadają cztery teksty, które od biedy można uznać za postapo. "Tubylcy z betonowej dżungli", w realiach zapaści gospodarczej, oferują walki gangów w dużym mieście. Opowiadanie jest jednak napisane chaotycznie, z mocno surową, rwaną narracją i antypatycznymi bohaterami. "It's all over now, Baby Blue" to klasyczne poatomowe realia, bez żywności, bez reguł, ale za to z romansem. Też podanym w sposób średnio atrakcyjny. Z kolei tytułowy "Pustynny blues" to świat roku 2000, wyludniony przez Syndrom Nagłej Śmierci, koszący wszystkich poniżej 20 roku życia. Nic jednak konkretnego na ten temat się nie dowiemy, bo autor postanowił zbudować opowiadanie na popijawie dwóch młodych mężczyzn i zamknąć je dość bezsensowną puentą. Czwarte z tej puli, "Miasto-Labirynt", też jest napisane chropawo, i też przesadnie nie ujmuje treścią, na którą składa się rozpamiętywanie romansu przez młodzieńca próbującego nie uzależnić się od wirtualnej rzeczywistości, w której utonęła lwia część społeczeństwa.

Ostatnie trzy teksty uważam za zwykłe odpady literackie - "Obydwiema nogami na Ziemi" z astronautą-burakiem, który z niewiadomej przyczyny ze wszystkimi się żre, "Co warto wiedzieć o sprzęcie OBC" napisane jak reklamówka androidów, tak samo fascynująca treściowo jak wszystkie inne reklamówki świata, i w końcu króciutkie "Utrapienia z biotechniką", jedyne nie publikowane wcześniej w Polsce opowiadanie, z dość idiotycznymi dywagacjami na temat klonowania ludzi.

Wszystkie teksty są napisane nieporadnie (niewykluczone, że częściowo w tym zasługa średniego tłumaczenia), i wszystkie szybciutko ulatują z głowy.

Książka bardzo długo odleżała się na jednej z moich półek - w sumie nie wiem, po co, bo to żadna rewelacja. Może za dużo sobie po niej obiecywałem?

Z dziesięciu opowiadań jako tako wytrzymało próbę czasu "Przez wszechświat gnam, szubiduba", z ekspedycją kosmicznego statku, którego załoga coraz mocniej pogrąża się w różnych odmianach narkotycznego szaleństwa. Ujdzie też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka wyczuwalnie pretensjonalna, jakby autor bardzo chciał się pochwalić przed czytelnikami, że potrafi pisać fabułę z punktu widzenia osób o rozmaitej psychice (dzieciak o opóźnionym rozwoju, policjant macho, studentka ze sporą nadwagą). Po czym po trzech segmentach zorientował się, że dalsze ciągnięcie opowieści w ten sposób nie ma sensu, i zaserwował rozdział wyjaśniający kawa na ławę kwestię domu przy Slade Alley i zamieszkującego go rodzeństwa, a całość zamknął rozdziałem, w którym zapomniał, że rodzeństwo miało być tymi złymi postaciami, i to złymi do szpiku kości. A u czytelnika nagle zaczyna budzić się współczucie.

Do tego dochodzą drobne mankamenty translatorskie (odstęp, gdzie bohaterowie mieliby czegoś szukać - tyle że termin ten znika w pewnym momencie i nie wiadomo, do czego miałby się odnosić; nieprzetłumaczony oldster) i szereg niejasnych elementów, które zapewne są jakoś wyjaśnione w "Czasomierzach". Tyle że na książce nie ma żadnej informacji, że jest to swego rodzaju odprysk "Czasomierzy", a bez lektury tychże trochę błądzi się we mgle.

Sam koncept, nawet jeśli zbytnio rozwodniony i tu i ówdzie obnażający ordynarną nić fastrygi, jest jednak na tyle ciekawy, że lektura "Slade House" nie jawi się jako czas stracony. Lepiej jednak wcześniej sięgnąć po "Czasomierze"...

Książka wyczuwalnie pretensjonalna, jakby autor bardzo chciał się pochwalić przed czytelnikami, że potrafi pisać fabułę z punktu widzenia osób o rozmaitej psychice (dzieciak o opóźnionym rozwoju, policjant macho, studentka ze sporą nadwagą). Po czym po trzech segmentach zorientował się, że dalsze ciągnięcie opowieści w ten sposób nie ma sensu, i zaserwował rozdział...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Klasyczny Przewodas, czyli zwariowana fabuła ze sporą dawką seksu i dość przedmiotowego traktowania kobiet. Czyta się to zaskakująco gładko i przez większość czasu z - nieco niezdrowym - zainteresowaniem (podróże astralne możliwe dzięki grzybkom i innym wspomagaczom, telepatia, a do kompletu demony związane paktem z szeregiem osób), pod koniec jednak fabuła traci tempo i lekko się rozłazi. Finał zaś jest ciapnięty na szybko, z pominięciem jakiejkolwiek kulminacji, przez co zamykając książkę czuje się pewien niedosyt, żeby nie rzec - rozczarowanie.

Ogólnie jednak jest to czytadełko lekkie i na tyle zwariowane, że potrafi nieco poprawić humor.

Klasyczny Przewodas, czyli zwariowana fabuła ze sporą dawką seksu i dość przedmiotowego traktowania kobiet. Czyta się to zaskakująco gładko i przez większość czasu z - nieco niezdrowym - zainteresowaniem (podróże astralne możliwe dzięki grzybkom i innym wspomagaczom, telepatia, a do kompletu demony związane paktem z szeregiem osób), pod koniec jednak fabuła traci tempo i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Specyficzna książka, wbrew pozorom niebędąca opracowaniem zawartych w tytule raportów, a po prostu przedrukowująca je - tak, jak powstały. Po rosyjsku. Bez żadnego tłumaczenia. Z garścią przydatnych, ale tylko przypisów, oraz z indeksem osobowym, który jako tako umożliwia korzystanie z publikacji. Jeśli ktoś jednak nie zna bukw, to umarł w butach.

Dodatkowym minusem publikacji jest to, że zawarte w raportach informacje są często streszczeniem zjawisk zachodzących na mieście (kontrakty, zamieszki, głośniejsze morderstwa), z reguły szeroko komentowanych przez tutejszą prasę, nie ma więc po co się męczyć z zapisami raportu, skoro można przewertować trochę gazet i wyłowić szersze tło i znacznie więcej detalu.

Innymi słowy - dziś przydatność tej publikacji jest mocno ograniczona...

Specyficzna książka, wbrew pozorom niebędąca opracowaniem zawartych w tytule raportów, a po prostu przedrukowująca je - tak, jak powstały. Po rosyjsku. Bez żadnego tłumaczenia. Z garścią przydatnych, ale tylko przypisów, oraz z indeksem osobowym, który jako tako umożliwia korzystanie z publikacji. Jeśli ktoś jednak nie zna bukw, to umarł w butach.

Dodatkowym minusem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fajne obrazki, przyjemna bajeczka, ale film fafdziesiąt razy lepszy.

Fajne obrazki, przyjemna bajeczka, ale film fafdziesiąt razy lepszy.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Zupełnie kuriozalna próba przywrócenia świadomości publicznej tych mniej grzecznych wierszyków i sztuk Fredry. Sama idea była zapewne słuszna, skoro za PRL-u udawano, że rubaszna twórczość Fredry nie istnieje i opracowujący spuściznę twórcy Stanisław Pigoń skrzętnie wymiótł wszelkie bezeceństwa z "Pism wszystkich", które w związku z tym żadnymi pismami wszystkimi nie są. Czasy i obyczaje po 1990 roku się zmieniły, można więc już było uchylić kurtynę pruderii. Wziął się więc za to Rafał Leszczyński i zaserwował w 1991 roku niniejszą książeczkę z fredrowskimi sprośnościami. Wreszcie komplet!, mogliby zakrzyknąć miłośnicy Fredry, no ale jednak nie.

"Z tekstu "Zaślubin Idzi" usunięto niektóre, najbardziej wulgarne słowa, natomiast w "Poselstwie Mojżesza" trzeba było dokonać większych cięć. Z 430 wersów opuszczono w całości 148, a częściowo 7 wersów, których treść byłaby obraźliwa dla uczuć religijnych wielu ludzi."

Czyli dostajemy wreszcie upragnione zakazane wierszyki, tyle że przycięte, no bo przecież jednak są niegrzeczne. Po co było się chwalić wydawaniem zakazanego owocu, skoro daje się go tylko pół? I to głównie w postaci pestek i skórki? Leszczyński jednak pociesza, że "Pozostawiono natomiast wyrazy naruszające regularny sylabizm w "Zaślubinach Idzi"". Cudownie! No to zupełnie zmienia postać rzeczy!

Zdaje się więc, że sobie jeszcze długo poczekamy na pełne wydanie niegrzecznego Fredry. Co swoją drogą jest arcyciekawe, bo te teksty - tak sprośne i obrazoburcze - mają już przecież na karku coś koło DWUSTU LAT! I wciąż wstyd się nimi chwalić...

Zupełnie kuriozalna próba przywrócenia świadomości publicznej tych mniej grzecznych wierszyków i sztuk Fredry. Sama idea była zapewne słuszna, skoro za PRL-u udawano, że rubaszna twórczość Fredry nie istnieje i opracowujący spuściznę twórcy Stanisław Pigoń skrzętnie wymiótł wszelkie bezeceństwa z "Pism wszystkich", które w związku z tym żadnymi pismami wszystkimi nie są....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spacerkiem po Woli Rafał Chwiszczuk, Tadeusz Władysław Świątek
Ocena 6,0
Spacerkiem po ... Rafał Chwiszczuk, T...

Na półkach: , ,

Książka warta przejrzenia, zawierająca sporo ciekawych informacji o ulicach, budynkach czy zakładach przemysłowych Woli, wzbogacona szeregiem zdjęć tak historycznych, jak i współczesnych (w rozumieniu roku 2010), ogólnie jednak sprawiająca wrażenie worka, do którego zostało wrzucone wszystko, co wpadło autorom pod rękę. Nie ma tu bowiem mowy o żadnej systematyczności, co jest o tyle istotne, że mimo wszystko miał to być w założeniu spacerownik/przewodnik i biorąc taką publikację do ręki należałoby się spodziewać nanizania atrakcji na jakąś konkretną spacerową trasę, czy chociaż posortowania ich rejonami. A tu nic z tych rzeczy nie występuje.

Ponieważ jednak publikacji o historii Woli jest tyle, co kot napłakał, trzeba lubić, co się ma.

Książka warta przejrzenia, zawierająca sporo ciekawych informacji o ulicach, budynkach czy zakładach przemysłowych Woli, wzbogacona szeregiem zdjęć tak historycznych, jak i współczesnych (w rozumieniu roku 2010), ogólnie jednak sprawiająca wrażenie worka, do którego zostało wrzucone wszystko, co wpadło autorom pod rękę. Nie ma tu bowiem mowy o żadnej systematyczności, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trochę zaskakująca książka. Niby młodzieżowa, a czytająca się bez silniejszego poczucia, że została napisana dla osób, które nie przekroczyły wieku studenckiego. Niby posiadająca szereg mankamentów (o których niżej), ale mimo to potrafiąca wytworzyć nietuzinkowy, lekko turpistyczny klimat, elegancko barwiony nieco mroczniejszym gatunkiem humoru. Mimo więc dziwnych zagrywek (śledztwo się toczy, ale my o nim nie wiemy, bo historię dostajemy z punktu widzenia Gideon, a ona z nudów łazi wszędzie, tylko nie tam, gdzie dzieją się ważne rzeczy) i przeciągniętych scen książkę czyta się przyzwoicie, bez zerkania, ileż to jeszcze stron z tych 540 zostało do przebrnięcia.

Ale - jak mówię - zupełnie różowo to jednak nie jest. O świecie nie wiemy praktycznie nic. Dlaczego akurat nekromanci? Jak wygląda cywilizacja? Jak wygląda technika? Niby są rapiery i niemal XIX-wieczna etykieta, ale są też i latarki oraz promy kosmiczne. O których wyglądzie nie wiemy absolutnie nic. Radia, telewizji i jakiegokolwiek systemu informatycznego brak, ale Gideon zaczytuje się bulwarowymi pisemkami. Broni palnej brak, i to chyba od tysiącleci, ale jak ktoś taką zobaczy, to z miejsca wie, do czego to służy. Innymi słowy - realia są po prostu sitem.

Do tego dochodzi dyskusyjna psychologia postaci (są przeskoki jak za pstryknięciem przełącznika z trybu nienawiści w tryb zrozumienia i wręcz gorącego uczucia), sztampa rodem z najtańszych horrorów (po stwierdzeniu morderstwa okazuje się, że nadajniki nie mają zasięgu, a promy ktoś strącił do morza), młodzieżowe spłycenie przemocy (komuś odpadł kawał mięsa z ręki albo zaczął płakać krwią? Spoko, ruch dłonią i już wszystko jest ok i za akapit nikt nie pamięta, że coś było na rzeczy) i irytujące zbudowanie obsady z osób mających w granicach 20 lat. Większość zachowuje się jak pryszczate niedorostki, a jeśli ktoś przekroczył 30, jest traktowany wręcz jak zbliżający się do kresu życia senior. Naturalnie cała młodzież (może poza dwójką rzeczywistych gówniarzy, którzy są młodsi od obu głównych bohaterek o niewiele ponad rok) jest bystra, gibka i cwana, i ogólnie niezwykle biegła w czarach czy rapierze, co chwilami bywa wręcz niezamierzenie śmieszne, jeśli sobie przypomnieć, z kim mamy do czynienia. Zwłaszcza że ci starsi zdają się wcale nie mieć specjalnie większego doświadczenia, umiejętności czy ogólnie bagażu życiowego.

Nadal jednak uważam, że "Gideon z Dziewiątego" to lektura całkiem przyzwoita.

(pełna recenzja --> https://esensja.pl/ksiazka/recenzje/tekst.html?id=34566 )

Trochę zaskakująca książka. Niby młodzieżowa, a czytająca się bez silniejszego poczucia, że została napisana dla osób, które nie przekroczyły wieku studenckiego. Niby posiadająca szereg mankamentów (o których niżej), ale mimo to potrafiąca wytworzyć nietuzinkowy, lekko turpistyczny klimat, elegancko barwiony nieco mroczniejszym gatunkiem humoru. Mimo więc dziwnych zagrywek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Biorąc do ręki "Wieczny Grunwald" obawiałem się zderzenia ze ścianą w postaci staropolskiej stylizacji. Ale to, co mnie zabiło przy "Bolesławie Chrobrym" Gołubiewa i "Zbójeckim gościńcu" Brzezińskiej, tutaj w najmniejszej mierze nie stanowi problemu. Po drugiej, może trzeciej stronie gładko wsiąka się w styl narracji i czyta całą opowieść bez najlżejszego trudu czy zniechęcenia. Językowo jest to po prostu świetna pozycja, napisana w sposób bogaty i ciekawy, do tego z mnóstwem celnych spostrzeżeń natury wszelakiej.

Doskonale też oddaje rozdarcie bohatera - pogrobowego bękarta zrodzonego ze stosunku króla z dziewką niskiego stanu, nienależącego ani do wyższego, ani formalnie do niższego stanu. Bohatera, który przez ojca-Polaka i matkę-Niemkę nie jest ani Polakiem, ani Niemcem. Jak Ślązak, rozdarty w sercu na pół - bo nie czuje się ani Polakiem, ani Niemcem, podczas gdy coś takiego jak naród śląski formalnie nie funkcjonuje w oficjalnej nomenklaturze. Więc pariasem jest i tu, i tam.

Pod tym względem jest to powieść wielopoziomowa, dająca dość szerokie pole do interpretacji (np. nie ma w niej wcale kobiet - poza dziwkami i archetypicznymi matkami). Kłopot w tym, że tej bogatej warstwie alegorycznej towarzyszy gorzej niż szczątkowa fabuła. Ot, bękart królewski ćwiczy się w Norymberdze w walce mieczem, po czym rusza w świat i kończy żywot w starciu pod Grunwaldem w 1410 roku. Owszem, przeplatają tu się rozmaite alternatywne wizje przebiegu historii, wliczając tę najbardziej perwersyjną, z upostaciowioną Matką Polską (żywy glut pokrywający cały kraj, rodzący kolejnych obywateli), ale ewidentnie treść została przygnieciona przez formę. Bo po przewróceniu ostatniej kartki zostajemy z niczym. Jest jakaś wątła konkluzja, ale nie, żeby zamykała coś, co by można nazwać fabularną nicią. Wręcz można złapać się na pytaniu, po co w ogóle autor chwycił za pióro, skoro pomysłu na fabułę to starczyłoby może na niezbyt długie opowiadanie.

Mimo to uznaję "Wieczny Grunwald" za ciekawą, wartą lektury pozycję. Właśnie przez język, i właśnie przez nierozwiązywalny supeł skomplikowanych relacji polsko-niemieckich.

Biorąc do ręki "Wieczny Grunwald" obawiałem się zderzenia ze ścianą w postaci staropolskiej stylizacji. Ale to, co mnie zabiło przy "Bolesławie Chrobrym" Gołubiewa i "Zbójeckim gościńcu" Brzezińskiej, tutaj w najmniejszej mierze nie stanowi problemu. Po drugiej, może trzeciej stronie gładko wsiąka się w styl narracji i czyta całą opowieść bez najlżejszego trudu czy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Smokopolitan (2/2015) Maciej Maciejewski, Paweł Majka, Adam Podlewski, Jędrzej Szlachetka
Ocena 7,2
Smokopolitan (... Maciej Maciejewski,...

Na półkach: ,

Ależ się ten numer błyskawicznie zestarzał. Serial "Jonathan Strange & Mr Norrell" gdzieś tam przeleciał, chyba nawet nie zahaczając o nasze media. Dywagacje o kierunkach rozwoju DC Comics i Marvela są już nieaktualne. Relacje z dawno zapomnianych konwentów to czysta archeologia. Sposób przyznawania Zajdli nadal budzi emocje, ale już mniejsze, bo wszyscy przywykli, że otrzymanie nagrody wiąże się z wciąż malejącym prestiżem. Promowany przez rozmowę i recenzję Piotr Patykiewicz kilka lat temu zamilkł. John Boorman nic już nie kręci. Zostaje rozmowa z Tedem Chiangiem, krótkie wspomnienie Pilipiuka ze Szmulek i przypomnienie prozy Teodora Tripplina. Oraz cztery teksty literackie, nie żeby szczególnie wysokich lotów.

"Zostań jeszcze trochę" Jędrzeja Szlachetki proponuje nie do końca jasny koncept odejścia boga, co wiąże się z pewnymi zawirowaniami w konsystencji rzeczywistości. "Za wolność waszą" Adama Podlewskiego to z kolei krótki, ale robiący wrażenie tekst ze wspomaganiem powstańczych walk przez przejmujących kontrolę nad powstańcami graczy komputerowych, mających wdrukowane nawyki pola bitwy. Do kompletu dochodzi "Konrad" Macieja Maciejewskiego, oparty na dobrym pomyśle (wątpliwości nt. realności naszego świata), ale zbędnie rozciągnięty i przez większość fabuły niezbyt ciekawy, między innymi dzięki fatalnie koślawym rysunkom. Stawkę zamyka pierwsza część powieści "Oko Cyklonu" Pawła Majki, trochę odstręczająca toporną psychologią postaci i nadmierną dawką niesłużącego niczemu detalu.

Jak na mój gust - jak dotąd nie miało się do czynienia z tym numerem "Smokopolitana", to obecnie nie ma co już brać go do ręki.

Ależ się ten numer błyskawicznie zestarzał. Serial "Jonathan Strange & Mr Norrell" gdzieś tam przeleciał, chyba nawet nie zahaczając o nasze media. Dywagacje o kierunkach rozwoju DC Comics i Marvela są już nieaktualne. Relacje z dawno zapomnianych konwentów to czysta archeologia. Sposób przyznawania Zajdli nadal budzi emocje, ale już mniejsze, bo wszyscy przywykli, że...

więcej Pokaż mimo to