Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Niestety mocno hagiograficzna i pełna powtórzeń, ale wypada docenić autorkę chociażby za dość lekki styl - fajna lektura do pociągu, bez dłużyzn i jakichś poważnych błędów faktograficznych, odrobinę zbyt pobieżna i nieobiektywna jak na biografię, ale w kategorii wspominkowej wypadająca nieźle

Niestety mocno hagiograficzna i pełna powtórzeń, ale wypada docenić autorkę chociażby za dość lekki styl - fajna lektura do pociągu, bez dłużyzn i jakichś poważnych błędów faktograficznych, odrobinę zbyt pobieżna i nieobiektywna jak na biografię, ale w kategorii wspominkowej wypadająca nieźle

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po samodzielnym przekopaniu się przez źródła nie robi już takiego wrażenia (a niekiedy nawet zawiera błędy), ale wciąż była mi bardzo pomocna przy tworzeniu własnego tekstu

Po samodzielnym przekopaniu się przez źródła nie robi już takiego wrażenia (a niekiedy nawet zawiera błędy), ale wciąż była mi bardzo pomocna przy tworzeniu własnego tekstu

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Biblia dla miłośników tematu

Biblia dla miłośników tematu

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Interesująca głównie z perspektywy historii historiografii i wglądu w to, jak w czasach, kiedy powstawała, pojmowano pisarstwo historyczne, a zwłaszcza jego "kobiecą" odsłonę.

Autorka zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie jako kwerendystka i opisywaczka miejsc (krajobrazy, zamki i zabytki sztuki na kartach tej książki stają się żywe, a najbardziej imponująca jest chyba jej spostrzegawczość, gdy próbuje odtworzyć czytelnikowi, jakie wrażenie musiał odnosić renesansowy obserwator, gdy widział słońce padające na konkretne freski - rzecz, której ani sama Bellonci nie mogła dosłownie oglądać, ani my dzisiaj nie możemy już zobaczyć z uwagi na kolejne budynki przesłaniające horyzont Rzymu), mniejsze jako interpretatorka wydarzeń, najmniejsze zaś - kiedy sili się na psychologizowanie, opowiadając o uczuciach i stosunkach damsko-męskich. Utrwaliła obraz nie tylko Lukrecji, ale i wszystkich niemal pozostałych dam (z wyjątkiem może Izabeli d'Este) jako bezwolnych ofiar emocji i biologizmów, u których wszelka działalność, polityczna i nie, nie tylko z konieczności opierała się na mężczyznach, ale wręcz wyłącznie przez mężczyzn czy wzajemną o nich zazdrość była inspirowana. Smutne.

Interesująca głównie z perspektywy historii historiografii i wglądu w to, jak w czasach, kiedy powstawała, pojmowano pisarstwo historyczne, a zwłaszcza jego "kobiecą" odsłonę.

Autorka zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie jako kwerendystka i opisywaczka miejsc (krajobrazy, zamki i zabytki sztuki na kartach tej książki stają się żywe, a najbardziej imponująca jest chyba jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Całkiem niezła jako opowieść o Rzymie i Włoszech na przełomie wieków - początkowe rozdziały, temu właśnie poświęcone, oceniam najwyżej; doskonałe są też charakterystyki papieży sprzed pontyfikatu Aleksandra VI.
Mimo to autor nie unika komunałów, chaosu w datowaniu i jest szalenie nieobiektywny w swoich osądach - zwłaszcza zbiorowości - czuć więc doskonale, że książkę pisał literat, nie historyk, i to w czasach sprzed wrażliwości rasowej i wszelkiej poprawności politycznej.

Całkiem niezła jako opowieść o Rzymie i Włoszech na przełomie wieków - początkowe rozdziały, temu właśnie poświęcone, oceniam najwyżej; doskonałe są też charakterystyki papieży sprzed pontyfikatu Aleksandra VI.
Mimo to autor nie unika komunałów, chaosu w datowaniu i jest szalenie nieobiektywny w swoich osądach - zwłaszcza zbiorowości - czuć więc doskonale, że książkę pisał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zgrabne małe studium w sam raz do powtórki

Zgrabne małe studium w sam raz do powtórki

Pokaż mimo to


Na półkach:

Sto na dziesięć za same tylko opisy i wiarygodność kronikarską Zoli.
Jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś w praktyce o dziewiętnastowiecznym handlu i narodzinach molochów towarowych w wielkich metropoliach europejskich, to tu znajdziecie wszystko, od tego, jak powstawały i jakie plany rysowali przed sobą ich właściciele, przez prowadzenie ówczesnego marketingu (XX wiek zapomniał rozwiązania, które dziś są stosowane w handlu powszechnie, ale w Polsce nadal mają króciutką metryczkę - cywilizacja zjadła własny ogon, a my wynaleźliśmy poniekąd koło po raz drugi!) czy drobiazgowy opis twardego życia ekspedientek i subiektów, aż po konkretną cenę za metr fantazyjnego jedwabiu w prążki.

Jeden na dziesięć za romans, którego finał zwłaszcza był niestety wymuszonym bóstwem z maszyny, wykreowanym tylko po to, by zadowolić ówczesnego czytelnika i rozgrzać mu zmartwiałe rozkładem i śmiercią serduszko.

Ziemniak na dziesięć za główną bohaterkę, której ogólny lebiodyzm i typowy dla epoki, kartonowy marysuizm doprowadzały mnie do białej gorączki, do tego stopnia, że książkę odkładałam i wracałam do niej przez prawie dwa lata.
Do kąta razem z Naną, panno Baudu.

Sto na dziesięć za same tylko opisy i wiarygodność kronikarską Zoli.
Jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś w praktyce o dziewiętnastowiecznym handlu i narodzinach molochów towarowych w wielkich metropoliach europejskich, to tu znajdziecie wszystko, od tego, jak powstawały i jakie plany rysowali przed sobą ich właściciele, przez prowadzenie ówczesnego marketingu (XX wiek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ocenę obniżam radykalnie głównie ze względu na brak informacji bibliograficznych - ani w tekście, ani w przypisach, nigdzie. Strasznie chciałabym wiedzieć, skąd pochodzą bardzo liczne w tej książce cytaty źródłowe, które narobiły mi smaka na całość, a już na pewno utopiły mnie w głodzie większej liczby szczegółów - no nie docieczesz już, skąd autorka je wzięła, a wydawca wolał skupić się na oprawie ilustracyjnej (skądinąd pięknej), niż na podniesieniu wartości merytorycznej gawęd. Szkoda.
Drażniły mnie też trochę peany na cześć homeopatii i antropomorfizowanie zwierząt, ale poza tym czytało się wspaniale.

Ocenę obniżam radykalnie głównie ze względu na brak informacji bibliograficznych - ani w tekście, ani w przypisach, nigdzie. Strasznie chciałabym wiedzieć, skąd pochodzą bardzo liczne w tej książce cytaty źródłowe, które narobiły mi smaka na całość, a już na pewno utopiły mnie w głodzie większej liczby szczegółów - no nie docieczesz już, skąd autorka je wzięła, a wydawca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pozycja mniej encyklopedyczna, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, bardziej przekrojowa od typowych syntez, niektóre zjawiska tylko sygnalizująca, za to przepięknie ilustrowana, pozwalająca dosłownie nurzać się w epoce i jej obyczajowości.

Pozycja mniej encyklopedyczna, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, bardziej przekrojowa od typowych syntez, niektóre zjawiska tylko sygnalizująca, za to przepięknie ilustrowana, pozwalająca dosłownie nurzać się w epoce i jej obyczajowości.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo interesujący dokument z epoki.

Bardzo interesujący dokument z epoki.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Studium pewnej obsesji, miejscami ciekawe literacko oraz psychologicznie, a miejscami niewypowiedzianie obrzydliwe.

Studium pewnej obsesji, miejscami ciekawe literacko oraz psychologicznie, a miejscami niewypowiedzianie obrzydliwe.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Byłaby to świetna książka, gdyby nie dwie rzeczy - przekonanie o ściśle i rdzennie warszawskim pochodzeniu słów mających od dawien dawna zasięg ogólnopolski (a co za tym idzie, niezbyt jasną genezę i drogi migracji - wszak to, że wyraz po raz pierwszy odnotowano na terenie Warszawy, nie daje prawa sądzić, że w niej się oryginalnie pojawił) oraz pewną pogardę, a na pewno brak obiektywizmu autora wobec kontrkultury PRLu (co da się jednak tłumaczyć czasem wydania książki). Jest to tym bardziej rażące, że Wieczorkiewicz z dużym zrozumieniem (graniczącym wręcz z sympatią) opisuje świat przestępczy. Mniemam, że przedwojenny złodziej to lepszy gatunek człowieka, niż bikiniarz tęskniący w powojennej beznadziei do jazzu i zachodnich krawatów w gołe girlsy...
Dla anegdot, opisów miasta na przestrzeni jego dziejów i wskazówek bibliograficznych jak najbardziej warto sięgnąć.

Byłaby to świetna książka, gdyby nie dwie rzeczy - przekonanie o ściśle i rdzennie warszawskim pochodzeniu słów mających od dawien dawna zasięg ogólnopolski (a co za tym idzie, niezbyt jasną genezę i drogi migracji - wszak to, że wyraz po raz pierwszy odnotowano na terenie Warszawy, nie daje prawa sądzić, że w niej się oryginalnie pojawił) oraz pewną pogardę, a na pewno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trudno jest mi oceniać Eddę - to zbiór pieśni o bardzo różnym poziomie artystycznym i tematyce, ponadto z tak odległej epoki, że (jak już kiedyś pisałam w przypadku Dziejopisu Żywieckiego) można to chyba robić tylko w sposób skrajnie subiektywny. A mnie nie mogło się nie podobać. Od dzieciństwa darzę Skandynawię i jej kulturę najgłębszą miłością, a gdybym była zdolna do wiary w jakichkolwiek bogów (a co za tym idzie - do świadomego wyboru religii), zapewne czciłabym Asów i Wanów. Prócz tego sam tekst ma fragmenty, których kunszt, mimo że poznawałam je w dosłownym i wiernym przekładzie, który pomijał rymy i oryginalną strukturę wersów oraz strof, naprawdę mnie zachwyciły (choćby elegijne żale Gudrun nad Sigurdem - uderzyło mnie, jak prosty może być tego rodzaju tekst, nie popadając ani w pretensjonalne ozdobniki, ani w dosłowną trywialność, a wciąż przy tym wyrażając głęboki smutek człowieka po stracie ukochanego i nie tracąc zarazem poetyckiego piękna).

Cudownie również bawiłam się, porównując motywy i archetypy Eddy do innych prastarych fabuł europejskich, w szczególności mitów i baśni. Nie mam już wątpliwości, że Śpiąca Królewna to przeróbka walkirii ukłutej cierniem zapomnienia i umieszczonej za karę na wysokiej górze otoczonej pierścieniem ognia.

O tym, jak bardzo fascynującym źródłem informacji o wikingach jest Edda - zwłaszcza w połączeniu z opracowaniem naukowym i przypisami tłumaczki - niech świadczy fakt, iż po lekturze mogłam z miejsca popełnić na ten temat trzyczęściowy artykuł na ponad 20 000 słów. Zainteresowanych odsyłam tutaj: https://cekatabaktrafik.wordpress.com/category/europa-i-swiat-ogolem/europa-polnocna/jak-byc-wzorowym-wikingiem/

Trudno jest mi oceniać Eddę - to zbiór pieśni o bardzo różnym poziomie artystycznym i tematyce, ponadto z tak odległej epoki, że (jak już kiedyś pisałam w przypadku Dziejopisu Żywieckiego) można to chyba robić tylko w sposób skrajnie subiektywny. A mnie nie mogło się nie podobać. Od dzieciństwa darzę Skandynawię i jej kulturę najgłębszą miłością, a gdybym była zdolna do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka idealna niemal pod każdym względem. Zależy to oczywiście od tego, czego oczekujemy od tego typu publikacji, ale było tak w moim przypadku. Jestem podbita i oczarowana.

To nie jest klasyczna "biografia zespołu". Raczej monografia (bo też nie kalendarium, do którego się ją w opiniach sprowadza). I bogom niech będą dzięki. Co za odmiana. Nie znajdziemy tu ani zbyt wielu skandalów, ani wszystkich możliwych szczegółów życia prywatnego muzyków (właściwie ograniczono to do niezbędnego minimum, którego nie dałoby się pominąć rysując tło ich twórczości i koncertów). Autor nie zagłębił się też zbytnio w cały geopolityczny kontekst lat 60., 70. i 80. - i również pochwalam go za to, bo przecież jest on doskonale znany (wielu ludziom z autopsji) i po co nam kolejna minisynteza historii muzyki i kultury XX wieku. Informacje tego rodzaju ograniczono do minimum i sprowadzono do roli swoistych przypisów do głównej narracji (a i te są zresztą bardzo ciekawe - nie wiedziałam na przykład, że ówczesny kanadyjski rząd był aż tak wściekle antykomunistyczny, a we Francji za muzykowanie na ulicy można było trafić do aresztu - nie wspominając już o wszystkich realiach przemysłu płytowego przed Internetem).

Nic nie odwraca naszej uwagi od tematu, jakim jest działalność Pink Floyd i - z wyjątkiem rozdziałów o początkach przygody z muzyką i solowych karierach członków, których też nie dało się pominąć - nie rozmienia go na drobne. Dostajemy wyłącznie sam przekrój "maszyny" i informacje o tym, co, kiedy i z kim wypuściła (oddając przy tym honor wszystkim, najdrobniejszym nawet współpracownikom). A te są tak wyczerpujące i szczegółowe, że możemy śledzić działalność zespołu dzień po dniu - co nagrywał, gdzie grał koncert, co na nim zagrał i pod jakim tytułem został zapowiedziany każdy numer (bardzo często do tych informacji dołączone są fragmenty recenzji lub relacji fanów). Właśnie tak, działalność zespołu - nie przebieg porannej toalety Gilmoura i Watersa (nota bene, autor ujął mnie tym, że przedstawił ich bez specjalnego retuszu i źle maskowanej sympatii do któregokolwiek. Nie jest oczywiście wolny od subiektywizmu - któż jest - ale nie narzuca się czytelnikowi. Jeżeli wprost ocenia, to w sposób raczej wyważony; jeśli zaś przedstawia skrajne opinie, to tylko w kategorii cytatu. Co prawda po skończeniu lektury mocno znielubiłam Watersa jako twórcę i człowieka, ale to tylko moje zdanie - inna osoba po przeczytaniu tej książki i zaznajomieniu się z faktami może stanąć w jego konflikcie z resztą Floydów po zupełnie innej stronie). Równocześnie jednak, takie przekrojowe i usystematyzowane podejście, choć może się ono wydawać suche i bezduszne (czy wręcz odhumanizowane), pozwoliło mi - paradoksalnie - bardziej niż kiedykolwiek docenić trud zawodowych muzyków, nie tylko Floydów. Gdy poznajemy ich dorobek tylko za pośrednictwem albumów studyjnych (wydawanych z reguły nie częściej niż raz do roku), a występy widzimy jedynie jako odosobnione epizody w trasach, umyka nam, jak przepracowani są to ludzie. Nagłe zobaczenie niekończącego się ciągu pojedynczych koncertów - jak segmentów w tasiemcu - z których bardzo nieliczne zostały odwołane lub przerwane jakimś okolicznościowym urlopem, jest doświadczeniem naprawdę otwierającym oczy.

Książka nie jest też, czego moim przedmówcom brakowało, "pogłębionym spojrzeniem" na dorobek Pink Floyd. I moim zdaniem bardzo dobrze. Bo po co fanowi gotowe analizy tych tekstów i ich pełna, detaliczna geneza. Czy nie powinien raczej - co zrozumiałe w przypadku takiej książki - założyć słuchawek na uszy i osobiście zanurzać się w dźwiękach równolegle do lektury (a po niej posłuchać wszystkiego jeszcze raz z tekstem i samemu pobawić się w interpretowanie, gdybania i wyciąganie wniosków, których nasunie się mnóstwo), zamiast pochłaniać papkę przerobioną przez kogoś wcześniej, czyli przysłowiowo rozmawiać przez telefon o kolorach? A przy okazji, jeśli nie było się dotąd fanatykiem Pink Floyd, a chciałoby się tej grupie bardzo wnikliwie przyjrzeć (jak udało się to mnie), książka również służy pomocą lepiej, niż gdyby była jednolitą gawędą podzieloną na rozdziały - oddaje się nam bowiem jako podręcznik do samodzielnej "nauki", zawierając zarówno kompletną dyskografię, jak i bardzo obszerny zbiór innych materiałów (listę filmów, do których Floydzi tworzyli muzykę, urywki z rozkładówek płyt, wycinki z gazet - w tym z prasy studenckiej, bardzo niszowej i raczej niedostępnej - czy towarzyszące koncertom materiały promocyjne, rozpiski, plakaty, a nawet bilety na poszczególne widowiska, często będące małymi arcydziełami wzornictwa), z których można kompleksowo poznawać ten zespół. Znacznie wyżej cenię takie podejście do pisania o grupach niż tworzenie wyciągu z kilku biografii (jakby nie dało się wydać serii, w której poznajemy każdego z osobna - i tam byłoby miejsce na rozpisywanie się o nim od narodzin), a potem rozpatrywanie ich twórczości wyłącznie jako produktu tego, co przeżyli, jak miał na imię ich kanarek i co lubią jadać. Kontekst - w tym biograficzny - jest ważny, ale przecież nie powinien przesłaniać dzieła.

Dodatkowe plusy książka zbiera oczywiście za jakość wydruku, przebogaty materiał ilustracyjny i samo wydanie (w tym wspaniały papier, który udało mi się zmoczyć wodą i wysuszyć bez śladu) i polski przekład (w zasadzie bezbłędny z wyjątkiem kilku fragmentów opisów koncertów, przetłumaczonych wszędzie indziej, a tu i tam pozostawionych w oryginale - jestem to jednak w stanie zrozumieć ze względu na ogrom tego dzieła). Całości dopełnia solidna korekta. Jedynym poważnym mankamentem ze strony wydawcy jest omyłkowe nałożenie kilku linijek tekstu na fotografie i uczynienie go przez to nieczytelnym, ale dopatrzyłam się tego tylko raz czy dwa w trakcie całej, trwającej ponad dwa miesiące lektury. Tak się wydaje albumy ilustrowane (do których książka również należy).

Książka idealna niemal pod każdym względem. Zależy to oczywiście od tego, czego oczekujemy od tego typu publikacji, ale było tak w moim przypadku. Jestem podbita i oczarowana.

To nie jest klasyczna "biografia zespołu". Raczej monografia (bo też nie kalendarium, do którego się ją w opiniach sprowadza). I bogom niech będą dzięki. Co za odmiana. Nie znajdziemy tu ani zbyt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pozycja dość ciekawa z punktu widzenia historii obyczajów i idei, pokazująca, w jakie dogmaty dobrego wychowania dziewcząt wierzyła w początkach XX wieku postępowa, feministyczna inteligencja. Podając swej córce wachlarz złotych recept na szczęście i szczątkowych wiadomości biologicznych, Moszczeńska wymienia także rozmaite przesądy i relikty "złego" (w domyśle: gorsetowo-salonowego) wychowania, dając czytelnikowi wyobrażenie o stanie faktycznym ówczesnej edukacji dzieci i ich przygotowania do małżeństwa w większości rodzin. Te fragmenty czytałam z prawdziwym zainteresowaniem i przyjemnością, ponieważ - niestety - większość życiowych mądrości, które można by z lektury wyciągnąć, jest albo mocno przebrzmiała, albo stronniczo podana, albo stanowi zbiór oczywistych oczywistości. Nie przemija za to aktualność poniższego, zresztą cudownego fragmentu (pisownia oryginalna):

"Żona próżna, leniwa, strojnisia, rozrzutna i niedbała, z egoistycznem zadowoleniem trwoniąca zarobek męża, który na niego kosztem sił i zdrowia pracuje; mąż lekkomyślny, sybaryta, lub hulaka, trwoniący po za domem grosz, dla wyżywienia dzieci niezbędny, muszą sobie wzajemnie zakwaszać życie, i żyć w piekiełku domowem, którego stałym gościem jest komornik".

Skany oryginału z 1904 roku można pobrać ze strony fundacji Polona: https://polona.pl/item/23678358/4/

Pozycja dość ciekawa z punktu widzenia historii obyczajów i idei, pokazująca, w jakie dogmaty dobrego wychowania dziewcząt wierzyła w początkach XX wieku postępowa, feministyczna inteligencja. Podając swej córce wachlarz złotych recept na szczęście i szczątkowych wiadomości biologicznych, Moszczeńska wymienia także rozmaite przesądy i relikty "złego" (w domyśle:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dobra adaptacja opowieści o Nibelungach skompilowana z kilku źródeł, z wyczerpującym posłowiem omawiającym zarówno sam tekst eposu, język, jakim był pisany, kwestie jego autorstwa, stan badań na jego temat (do początku lat 70.), problematykę, świat przedstawiony (z trafnym, choć niestety zbyt krótkim omówieniem różnic pomiędzy mentalnością wczesnego i późnego średniowiecza; zwłaszcza rozdźwięku pomiędzy starogermańskimi wartościami, na których mocno opiera się fabuła, a ideałami epoki trubadurów, do których starano się ją przykroić), jak również i jego literackie potomstwo (aż po wczesnonowożytne widowiska jarmarczne).

Pomimo archaicznej tematyki, książkę można polecić szerokiemu spektrum czytelników - od osób rozsmakowanych w fantasy, podaniach i baśniach (taki bowiem ma charakter szczególnie pierwsza połowa utworu), przez te pragnące poznać treść arcydzieł średniowiecznych, ale bez wgłębiania się w filologiczne zawiłości, aż po wielbicieli historii średniowiecza i zainteresowanych narodzinami nacjonalizmu niemieckiego (dla którego Nibelungi dały niestety po sześciu wiekach od powstania mocną podbudowę ideologiczną).

Dobra adaptacja opowieści o Nibelungach skompilowana z kilku źródeł, z wyczerpującym posłowiem omawiającym zarówno sam tekst eposu, język, jakim był pisany, kwestie jego autorstwa, stan badań na jego temat (do początku lat 70.), problematykę, świat przedstawiony (z trafnym, choć niestety zbyt krótkim omówieniem różnic pomiędzy mentalnością wczesnego i późnego średniowiecza;...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kopalnia anegdot o ludziach powiązanych z muzyką - od samych artystów przez radiowców, konferansjerów i tłumaczy-pilotów aż po pewnego bufona, któremu Tymiński miał obiecać tekę ministerialną - z dobrze naszkicowanym tłem obyczajowym i barwnie, acz nie łopatologicznie oddanymi realiami epoki, i to nie tylko samego PRLu, ale również Londynu lat 60. i 70. czy Stanów lat 80., w których autor bywał. Jeśli czytelnik dodatkowo przepada za Mannem, jego osobowością, autoironią oraz poczuciem humoru, to lektura dostarczy mu masy przyjemności. Zdecydowanie polecam jako odskocznię od - szarej przecież jak i wtedy - rzeczywistości w Polsce.

Kopalnia anegdot o ludziach powiązanych z muzyką - od samych artystów przez radiowców, konferansjerów i tłumaczy-pilotów aż po pewnego bufona, któremu Tymiński miał obiecać tekę ministerialną - z dobrze naszkicowanym tłem obyczajowym i barwnie, acz nie łopatologicznie oddanymi realiami epoki, i to nie tylko samego PRLu, ale również Londynu lat 60. i 70. czy Stanów lat 80.,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niezmiernie cenię Kazimierza Michałowskiego jako badacza i popularyzatora nauki, lecz jego zarys historii sztuki egipskiej, który poznawałam po raz pierwszy wiele lat temu i do którego po dziś dzień wracam, najwyraźniej trochę mnie rozpieścił. Mierząc się z jego książką o sztuce Grecji - o wiele krótszą od tamtej i dotykającą bardziej pasjonujących mnie zagadnień - niestety nieco się już męczyłam.

Po pierwsze, autor niedorzecznie wielką wagę przykłada do zasady tryglifów w architekturze, widząc w niej rzecz najgrecką z greckich i poświęcając jej nieproporcjonalnie wiele miejsca. Nie twierdzę, że nie ma racji podkreślając jej znaczenie - ja tu tylko laik jestem, poletka archeologii i historii sztuki graniczą z moim poprzez dość wysoki płot - ale wywody te są tak rozwlekłe i tak mało klarowne, że czytelnik ma do wyboru albo od razu ją zrozumieć i bez zbędnych pytań, niczym tabliczkę mnożenia, zapamiętać, albo zgubić się, znudzić i przerzucać strony tak długo, aż oko przestanie wyłapywać schematy rozmieszczania tryglifów i wzory z ułamkami. Nie wspominając już o tym, że którąkolwiek drogę obierzemy, po lekturze tej książki będziemy chcąc niechcąc widzieć odbicie zasady tryglifów we wszystkim, co greckie, od Ateny Fidiasza po stalową puszkę po oliwie z Kalamaty, tak bowiem udzielić nam się może mania profesora Michałowskiego.

Po drugie, styl, którym pisana jest ta książka, znacznie stracił na polocie w stosunku do pozycji "egipskiej". Michałowski pisze bardziej sucho, ucieka w szczegóły nudne i skomplikowane (vide tryglify), więcej mówi nam o swoich przygodach związanych ze sztuką grecką (byłem w..., zwiedziłem pewnego razu..., wykopałem wtenczas..., rozmawiałem z... o..., pacowałem wtedy nad..., wystąpiłem na... z odczytem o...), niż o codziennym życiu czy historii politycznej Grecji (i to przy ciągłym podkreślaniu, jak ważne jest rozpatrywanie każdej sztuki na tle jej epoki i w tejże epoki kontekście). Książka traci w ten sposób walory popularyzatorskie (które z pewnością by miała w innych okolicznościach - może gdyby napisał ją... młodszy Michałowski, ten świeżo upieczony badacz z lat 20., którego tak często sie tu przywołuje?) i staje się mniej przystępna dla laika, a co za tym idzie, mniej mu przydatna (chyba że studentowi piszącemu pracę i zarazem dokształcającemu się na boku - jako pozycja stricte naukowa jest bowiem z kolei za mało szczegółowa).

Sprawiedliwie muszę pochwalić swoje wydanie (Wiedza Powszechna, 1970 rok) za duże, czytelne mapki obszarów oddziaływania kultury helleńskiej, sporo materiału ilustracyjnego i ogólną schludność książki (twardawa materiałowa oprawa, dobrze zszyte strony i niewielki format pozwalają bardzo wygodnie ją czytać).

Niezmiernie cenię Kazimierza Michałowskiego jako badacza i popularyzatora nauki, lecz jego zarys historii sztuki egipskiej, który poznawałam po raz pierwszy wiele lat temu i do którego po dziś dzień wracam, najwyraźniej trochę mnie rozpieścił. Mierząc się z jego książką o sztuce Grecji - o wiele krótszą od tamtej i dotykającą bardziej pasjonujących mnie zagadnień - niestety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakkolwiek nigdy nie byłam specjalnie religijna, to zawsze ceniłam tę postać (obok św. Franciszka, którego mi przypomina) i jej głęboko humanitarne, bezpretensjonalne życie. A moja znajomość z filozofią św. Jana Bosko zaczęła się właśnie od tej książeczki.

Myśl o tym, że "wszystko warto umieć, ale nie wszystko warto robić", tak prosta i mądra zarazem, stanowi jeden z drogowskazów, które mnie zawsze prowadziły przez życie i robią to nadal; które legły u podstaw mojej moralności i podpowiadały mi, jak troszczyć się o innych ludzi i o własny rozwój - nawet jeżeli nie uważam się już od dawna za wierzącą katoliczkę.

Jakkolwiek nigdy nie byłam specjalnie religijna, to zawsze ceniłam tę postać (obok św. Franciszka, którego mi przypomina) i jej głęboko humanitarne, bezpretensjonalne życie. A moja znajomość z filozofią św. Jana Bosko zaczęła się właśnie od tej książeczki.

Myśl o tym, że "wszystko warto umieć, ale nie wszystko warto robić", tak prosta i mądra zarazem, stanowi jeden z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jedna z najdziwniejszych pozycji, jakie było mi dane w życiu czytać.

Z jednej strony książka hipnotyzuje, powala na kolana i nie daje wstać za sprawą swego unikalnego stylu i przebogatego tła. Jest to prawdziwy dokument życia Berlina w końcu lat 20., niesłychanie pełny i drobiazgowy, a przy tym autentyczny - autor świetnie zna topografię miasta, trasy linii tramwajowych, wiele pomniejszych wydarzeń dzieje się na jego oczach (zmienia się repertuar teatrów, otwierają się nowe knajpy, magistrat buduje kolej naziemną), sam też ciągle stymuluje swoją pamięć, sięgając po gazety, roczniki statystyczne, książki telefoniczne czy uliczne reklamy (i o ile udawało mi się to sprawdzić, wszystkie podawane przez niego szczegóły tego rodzaju były prawdziwe - w "Berlin Alexanderplatz" zmyślone są więc tylko osoby dramatu i ich losy, a sama książka jest doskonałym źródłem do badań mikrohistorycznych). Do tego Doblin dodaje od czasu do czasu naturalistyczne opisy naszpikowane suchymi informacami encyklopedycznymi (ozdobione czasem nawet obliczeniami fizycznymi ze wzorami!), dając świadectwo dokonań nauk ścisłych swojej epoki, wplata w narrację banalne teksty piosenek kabaretowych oraz siega po prozę poetycką stylizowaną na biblijne przypowieści, tworząc tym samym niezwykły, symbolistyczno-ekspresjonistyczny miszmasz, przywodzący na myśl współczesne mu filmy Murnau czy Eisensteina. Jest tu mnóstwo smaczków dla osób interesujących się życiem codziennym, kulturą i obyczajami lat 20., od sposobów leczenia przepukliny, przez funkcjonowanie miejskiej rzeźni, aż po miejsca bytowania ówczesnych środowisk LGBT. Wiele wyniosą też z lektury tropiciele zagranicznych stereotypów polskości i Polaków czy pasjonaci zwyczajów więziennych / życia codziennego wyrzutków i nizin społecznych. Sama fabuła zajmuje w porównaniu z tłem tak niewielką objętość, że wydaje się tu być tylko pretekstem do pokazania wszystkich tych rzeczy, i jeśli mam szczerze oceniać jedno i drugie, to zupełnie w nich tonie.

Z drugiej strony mamy bowiem największą słabość książki, naszego protagonistę: Franka Biberkopfa, byłego więźnia, mordercę, alfonsa i złodzieja o nacjonalistycznych poglądach, a prócz tego rozczulającą się nad sobą, zdaną na innych ciapę o wygórowanym o sobie mniemaniu, bez motywacji, bez poczucia odpowiedzialności, bez kultury, bez moralności, bez celów życiowych, a nawet bez przeszłości i przyszłości. Nie ma mowy o jakimkolwiek dla niego współczuciu - cokolwiek Biberkopf robi, budzi we mnie tylko coraz głębszą i głębszą odrazę; autor nie powie nam o nim niczego, co mogłoby tłumaczyć jego zachowanie - brutalność, seksizm i egocentryzm. A jest to swoisty paradoks, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż cały ten strumień informacji pokrótce naszkicowany wyżej to swobodny strumień myśli w jego głowie. Znamy myśli, owszem, a jednak nie dowiadujemy się o Franku niczego, co mogłoby go wybielić - nie ma tu żadnej opowieści o trudnym dzieciństwie, żadnych przejawów pozytywnych cech jego charakteru, żadnych dowodów na to, by traktował ludzi, zwłaszcza kobiety - biedne, naiwne stworzenia, zaślepione w swojej miłości i zbaraniałej potulności wobec Franka - z najmniejszym choćby szacunkiem. Niby dotykają go nieszczęścia, och, jak wielkie, aż porównał się do Hioba - a jednak nie tłumaczą go one wcale. I nie byłoby to wszystko problemem, gdyby bohater był pokazany jako zbrodniarz o popapranej psychice, a jego samego wyposażono w ciekawą osobowość. Ale nie, Biberkopf ma być everymanem, to podobno jeden z nas, mamy się z nim identyfikować (Doblin wyraża to na samym wstępie książki). Chce być porządny, chce wyjść na prostą, a dowodem tego ma być sprzedawanie prawicowych gazetek i życie na utrzymaniu kochanek, traktowanych przez niego gorzej od ścierki. Być może czegoś nie zrozumiałam, być może jestem ograniczona, ale z każdym bohaterem "Berlin Alexanderplatz" dogadałabym się łatwiej niż z Frankiem, nie wspominając już o tym, że losy każdego z nich wolałabym śledzić (nawet Reinholda, jednostki znacznie bardziej diabolicznej od Franka). Tym samym stał się dla mnie drugą Naną Zoli - postacią, której nie cierpię tak bardzo, że nawet nie staram się jej zrozumieć.

Powieść tę, z uwagi na jej wyjątkowe walory wyrażone w pierwszym punkcie tej opinii, oceniam jednak niezwykle wysoko. Pokazuje życie lumpenproletariatu wnikliwie i bez retuszu, do tego stopnia, że jeszcze dziś budzić może w czytelniku wstręt, zachwyt i masę innych, kipiących emocji (czego moja skromna osoba przykładem).

Jedna z najdziwniejszych pozycji, jakie było mi dane w życiu czytać.

Z jednej strony książka hipnotyzuje, powala na kolana i nie daje wstać za sprawą swego unikalnego stylu i przebogatego tła. Jest to prawdziwy dokument życia Berlina w końcu lat 20., niesłychanie pełny i drobiazgowy, a przy tym autentyczny - autor świetnie zna topografię miasta, trasy linii tramwajowych,...

więcej Pokaż mimo to