-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2024-05-06
2024-05-05
Wstrząsająca czytelnikiem, dosłownie i w przenośni, metaforyczna opowieść o ojczyźnie autorki – Iranie.
W jej warstwie fabularnej główną bohaterką czyni dziewczynę tuż po studiach o imieniu Szadi. Młodą osobę po załamaniu nerwowym uznawaną w rodzinie za chorą na depresję, a wśród znajomych za uzależnioną od leków i narkotyków.
Przez autorkę za przedstawicielkę młodego pokolenia, w którym nałogi są problemem społecznym.
Opowieść zaczyna się w momencie jej przebudzenia ze snu i pierwszej myśli zawierającej podstawową „zasadę Newtona” jej życia – „Nigdy nie myśl za dużo, gdy jesteś na głodzie, bo myślisz z perspektywy własnej porażki”. Dlatego druga zasada brzmi – „jak jesteś na haju, to wszystko się w końcu układa”, dlatego kolejną myślą jest – muszę zdobyć towar.
Nie ma łatwego zadania.
Na głodzie musi przemierzyć Teheran w trakcie cyklicznych wstrząsów sejsmicznych, by odnaleźć dilerów narkotyków. Jej wędrówka przez dzielnice pogrążone w chaosie przypomina skrajnie niebezpieczny survival, w którym giną spanikowani w ucieczce lub protestujący ludzie.
W tej gorączce wszechobecnych, skrajnych negatywnie emocji zachowuje rolę pasywnej obserwatorki.
Nie jest bohaterką, jakby się wydawało, tłumacząc swoją postawę – „Nie ma chyba na świecie większego i bardziej pokręconego tchórza niż ja. Nie mam ochoty się stąd ruszać. Chcę tu tak siedzieć i patrzeć na ludzi”. To z tej niemocy wobec wzbierającego chaosu bierze się dystans do wydarzeń, tworzący wokół jej osoby, zachowań i komentarzy bańkę spokoju. W pierwszym momencie można pomyśleć, że jest na głodzie, więc ma cel nadrzędny. Jednak to druga myśl podsuwa klucz do odkodowania tej powieści – czytelnik towarzyszy właśnie takiej Szadi, bo ma możliwość obserwowania wydarzeń jej chłodnymi oczami z samego epicentrum katastrofy pochłaniającej miasto i ludzi, by ostatecznie zrozumieć metaforę.
Bardzo krytyczną.
Przez opiniujących tę powieść, których wypowiedzi umieszczono na tylnej okładce książki – nawet radykalną. Odnosi się ona do państwa, rządzących i Irańczyków. Autorka oddaje izolację polityczną kraju uchodzącego za łamiącego prawa człowieka, czyniąc z niego wyspę pośród lądu nieustannie nękaną wewnętrznymi trzęsieniami ziemi, nawiedzającymi tylko to państwo. To nic innego jak protesty i zamieszki krwawo tłumione przez władze teokratyczne. Panika i ucieczka ludzi to postawa narodu wobec protestów, którą bohaterka z wściekłością podsumowuje wielokrotnie powtarzanym zdaniem – „wszyscy tchórze, pomyleńcy i ludzkie śmieci chowają się do dziur”. Jej odwiedziny rodzin dilerów lub miejsc ich zamieszkania pokazują dysfunkcyjność rodzin spowodowaną między innymi traumą represji pokoleń starszych. To również ukazanie przepaści międzypokoleniowej w światopoglądzie na życie, w którym młodzi na swój sposób buntują się przeciwko rzeczywistości zastanej, mając do wyboru – protesty, samobójstwo, choroby psychiczne lub ucieczkę w narkotyki, bo „co za różnica, czy grunt pod nogami tańczy w rytm »bandari«, czy nie?”
Jeśli głębiej zajrzymy do tej metafory, to usłyszymy groźny pomruk nieuniknionego.
Czegoś większego niż tylko protesty kończące się gwałtem na kobietach i śmiercią protestujących oraz nieopanowanym chaosem z braku wyraźnego lidera lub silnej opozycji w społeczeństwie. Wystarczy zwrócić uwagę, którą odebrałam jako swoisty apel do narodu, a zwłaszcza do młodego pokolenia, stanowczo nakazującą – „Zamknijcie się choć na minutę i posłuchajcie. Posłuchajcie tych drgań! Tego, co się przesuwa pod spodem. Tego, co od wczorajszej nocy obluzowuje się, trzeszczy i stuka”.
Tak, tak, to chwieje się irański reżim.
I w tym sensie to powieść prorocza o nadchodzącym nieuniknionym jego obaleniu. A tymczasem pozostaje zasysana i połykana gorycz, której symbol rozpuszcza się pod językiem w postaci małej, czarnej kuleczki opium.
Czułam emocjonalnie tę gorycz rozczarowania Szadi własnymi rodakami.
Opowieść porusza i trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony tak, jak przejście przez szalejące epicentrum wstrząsów. Przed zagubieniem chroni dystans głównej bohaterki na haju oraz całkiem trzeźwe, rzeczowe, a czasami sarkastyczne komentarze do zdarzeń i scen, które są swoistym egzaminem z życia wyławiającym z niego nieliczne jednostki do roli walczących o wolność spod opresyjnego rządu.
Irańczycy nie otrzymają jej w darze.
Trzeba o nią zawalczyć i w tym sensie można uznać tę powieść za przesłanie do rodaków. Autorka czyni to piórem i dlatego w Iranie jej powieści nie zostają dopuszczane do druku przez cenzurę. Z kolei próby wydania ich poza granicami kraju kończą się zarzutami o prowadzenie działalności wywrotowej – jak przeczytałam na okładkowym skrzydełku. Ostatecznie trafia również do czytelnika takiego, jak ja, któremu pomaga zrozumieć, że w protestach nie chodzi tylko o kobiecy hidżab, jak wmawiają nam generalnie mass media, ale ich kontekst jest dużo szerszy społecznie, a nawet politycznie.
Autorka to pokazuje metodą wstrząsu.
naostrzuksiazki.pl
Wstrząsająca czytelnikiem, dosłownie i w przenośni, metaforyczna opowieść o ojczyźnie autorki – Iranie.
W jej warstwie fabularnej główną bohaterką czyni dziewczynę tuż po studiach o imieniu Szadi. Młodą osobę po załamaniu nerwowym uznawaną w rodzinie za chorą na depresję, a wśród znajomych za uzależnioną od leków i narkotyków.
Przez autorkę za przedstawicielkę...
2024-05-03
„Szukam słów, / zbieranych przez lata, / chowanych po kieszeniach”.
To fragment wiersza „Prośba” pochodzącego z poprzedniego tomiku autora „Tym razem jestem tymczasem”. Słowa, które stały się dla mnie pomostem łączącym oba zbiorki wierszy. O ile w poprzednim autor pochylał się z miłością i szacunkiem nad życiem, dostrzegając jego przejawy w naturze i człowieku, o tyle w najnowszym wyczułam wątek rozczarowania tym ostatnim, którym nasączył większość strof.
Głównie dotyczył środowiska mediów społecznościowych i Internetu w ogóle.
To im poświęcił kilka wierszy, w których ludzie przywdziewają okulary albo maski, bo „jedne są oczy z nich dwie prawdy biją” (Na social media), odmieniając kłamstwa przez wszystkie przypadki – „ja kłamię/ ty kłamiesz/ on ona kłamie/ nawet lepiej/ my kłamiemy/ wy kłamiecie/ oni kłamią/ szkoda słów/ wysiewać ziarna w taki mróz” (Odmiany kłamstw). Nieważne. Ważne, że kłamca „ma milion polubień/ i płaszcz z wilczej skóry” (Jeśli jutro kłamie Wysoki Sądzie). Nawet nie ma świadomości, że wpadł w sieć, w której „umierają złowieni”.
Co robić? Dokąd iść?
Autor proponuje w wierszu „Rozmowa bez pośpiechu” – iść „W przeciwną stronę/ Dlaczego?/ Napić się ze źródła”. Odnaleźć więź z naturą, którą symbolizowały bose stopy chodzące po betonowych stopniach lub złotym piasku albo tańczące w rytm bicia jednego serca pary, bo „boso lepiej z Tobą” (Ona jest w górach). To ona daje poczucie wolności, dlatego „nie zaciskaj siebie w pięść” (Efekt motyla), bo nie wszystko jest na sprzedaż w społeczeństwie, w którym można wystawić „na aukcję/ znoszone buty/ żyrandol/ wiarę/ nadzieję/ miłość./ Jutro./ Za bezcen” (Na koniec społeczeństwa).
Autor często akcentował upadek wartości i ideałów.
Najsilniej wybrzmiało to w strofach „Zgubił się ideał” oraz „Większości przeciw”, Ten ostatni szczególnie przypadł mi do serca. Nie tyle ze względu na przesłanie, ile na jego interaktywny sposób przekazania zawartej w nim myśli. Wiersz dał mi z siebie tyle, ile skojarzeń mogłam przywołać, czytając tak charakterystyczne wyrażenia z klasyki poezji, prozy czy nawet piosenek – „most w Avignon”, „przestwór oceanu”, „twarz Greya”, „w szklanych domach z betonu” i kilka innych. To przez nie, jak przez pryzmat, odczuwałam wielką klasykę i historię literatury będące monumentalnym tłem przekazu, które niczym bochen chleba zamieniamy „na chipsy i takt muzyki/ na dwa lub cztery/ łatwiej głośniej wtedy/ muzyka upada na chodnik” (Większości przeciw).
Aż chce się dodać ostatnią frazę z „Fortepianu Szopena” Cypriana Kamila Norwida – „Jękły głuche kamienie-/ Ideał sięgnął bruku”.
Na szczęście to nie pierwszy upadek człowieka.
Bo „upadłem po raz setny wiem że już nie boli” (Na człowieka). Można nadal żyć. Jak? Odpowiedzią był wiersz, który już w tytule zawierał radę – „Jak? Nowocześnie”, wykonując jednak syzyfową pracę tym razem „on line”. Cały czas pamiętając o tym, co autor tak podkreślał w poprzednim tomiku – ulotność chwili, w której motyl symbolizował kruchość i tymczasowość ludzkiego życia.
To moja bardzo subiektywna interpretacja tej sensualnej poezji.
Autor dał mi do tego prawo. Również w tym tomiku zachował przyzwolenie na dowolność odbioru. Uwolnił wersy z okowów interpunkcji, oferując możliwość ich subiektywnego przeżywania i dekodowania przez czytelnika. W notce umieszczonej na tylnej okładce uzasadniając – „Spektrum myśli człowieka i wywołanych przez nie zachowań jest tak szeroki, a zarazem interesujący, że jeden tomik wierszy nie wyczerpie skali zagadnienia, nie mniej zachęci do refleksji”. Ja również nie wyczerpałam wszystkich wątków i wiem też, że każdy kolejny czytający będzie miał je zupełnie odmienne od moich. Dlatego to poezja wielokrotnego zaglądania do niej.
Bo człowiek, a przez to postrzeganie, też zmiennym jest.
naostrzuksiazki.pl
„Szukam słów, / zbieranych przez lata, / chowanych po kieszeniach”.
To fragment wiersza „Prośba” pochodzącego z poprzedniego tomiku autora „Tym razem jestem tymczasem”. Słowa, które stały się dla mnie pomostem łączącym oba zbiorki wierszy. O ile w poprzednim autor pochylał się z miłością i szacunkiem nad życiem, dostrzegając jego przejawy w naturze i człowieku, o tyle w...
2024-05-02
„Byłem po prostu szczególnym przypadkiem nieszczęśliwego życia”.
Ta konstatacja głównego bohatera wywołała we mnie pytanie – dlaczego tak uważał? Dlaczego twierdził – „ostatecznie poniosłem porażkę, a moje życie kończy się w smutku i cierpieniu”? Dlaczego wręcz umiera z tego smutku? Nie obwiniał za ten stan jego psychiki swoich rodziców. No, może poza niefortunnie śmieszną kombinacją jego imienia – Florent-Claude. Był dobrze sytuowanym finansowo i zawodowo czterdziestosześcioletnim mężczyzną. Miał partnerkę zaspakajającą go seksualnie, a mimo to chciał odciąć się od niej i społeczeństwa.
Stać się bezdomnym.
Obwiniał o ten stan rzeczy „pożałowania ciąg okoliczności”, które stały się przedmiotem jego opowieści. „Nie dlatego, że to temat szczególnie interesujący, lecz dlatego, że jest mój” - zapewniał. Dlatego bardzo skupionego na swoich doznaniach, przemyśleniach i obserwacjach pełnych nawiązań filozoficznych i literackich, analizujących swoją sytuację i pełne nihilizmu, defetyzmu, malkontenctwa, zgorzkniałości i krytykanctwa postawy wobec: śmierci, szczęścia, polityki, miłości, przyjaźni, Boga, życia, a przede wszystkim seksu.
To w tym ostatnim upatrywał sens swojej egzystencji.
To wokół niego kręciły się poruszane tematy. To od niego rozpoczynały i kończyły się pełne porażek rozważania. Świadomość tego, że omawiane okoliczności zabrały mu możliwość jego doświadczania, ukradła mu sens istnienia.
Przyczyną tego stanu była depresja.
A może skutkiem? Leczył ją captorixem podnoszącym poziom hormonu szczęścia, czyli serotoniny. Niestety efektem ubocznym były „nudności, zanik libido i impotencja”. Skutki, które tylko pogłębiały jego problem potęgowany dostrzeganymi dookoła sygnałami seksualnymi wysyłanymi przez dziewczęta i kobiety. Oglądał świat z perspektywy łóżka, a niemożność konsumowania miłości fizycznej (w psychiczną nie wierzył) podsuwaną na każdym kroku przez otoczenie, powoli doprowadzała go do przyjęcia męczeńskiej roli Jezusa umierającego za innych na krzyżu. Wędrówka głównego bohatera po hotelach i znajomych w teraźniejszości, połączona z autorefleksją i analizą przeszłych wydarzeń, kreśliła równocześnie tło polityczne i społeczne francuskiego społeczeństwa pod rządami Emmanuela Macrona.
Nie mniej depresyjnego niż jego sytuacja osobista.
Nie zdziwiło mnie totalnie negatywne nastawienie mężczyzny do życia rozszerzonego na społeczeństwo. Już Lynne Segal w swoich esejach „Poza czasem” wskazywała, że autor należy do tych pisarzy, którzy męskość i młodość łączą ze sprawnością seksualną. Jej brak, niezależnie od wieku, utożsamiany jest z procesem starzenia. Potwierdza to Florent-Claude, mówiąc – „nie miałem jakichś szczególnych ambicji w odniesieniu do własnego kutasa, wystarczyłoby mi wiedzieć, że jest kochany”.
Oto życiowa recepta na szczęście, czyli serotoninę.
I o ile u kobiet starzenie się połączone jest z urodą i młodością, którą starają się podtrzymać i przedłużyć, o tyle u mężczyzn prowadzi prosto do depresji. Główny bohater powieści wpadł w pułapkę, z której nie mógł się uwolnić, twierdząc defetystycznie – „ani przyjaźń, ani współczucie, ani psychologia, ani inteligencja sytuacyjna nie znajdują tu żadnego zastosowania, ludzie sami wytwarzają mechanizm własnych nieszczęść, nakręcają go do oporu, a potem mechanizm się kręci w sposób nieuchronny – z kilkoma potknięciami czy spowolnieniami w wyniku na przykład choroby, ale kręci się do końca, aż do ostatniej sekundy”.
I ten obciążający mnie psychicznie mechanizm czułam w tej powieści.
Prowadził niczym w thrillerze psychologicznym do destrukcyjnego i nieodwracalnego końca. Dlatego to opowieść mocno depresyjna. Bez światełka w tunelu. Pełna rezygnacji i deprecjonowanych wartości oraz brutalnych faktów wyłuskiwanych z otoczenia potwierdzających przemyślenia i wnioski bohatera, który sam siebie określił jako dekadenta żyjącego w społeczeństwie bez warunków historycznych do budowania szczęścia, za to ze społeczną maszyną do niszczenia miłości. Jej charakter bardzo dobrze oddała metafora przytoczona przez Florent-Claude’a – „Doszedłem więc do stadium starzejącego się skatowanego zwierzęcia, świadomego, że zostało śmiertelnie trafione, a teraz szuka kryjówki, by zakończyć życie”.
Tylko dlatego, że spadł mu poziom libido, czyniąc impotentem.
To wniosek z mojego kobiecego punktu widzenia. Trochę ironiczne, ale to moja reakcja na sarkazm i czarny humor, jakimi od czasu do czasu nasączał swoje myśli główny bohater.
naostrzuksiazki.pl
„Byłem po prostu szczególnym przypadkiem nieszczęśliwego życia”.
Ta konstatacja głównego bohatera wywołała we mnie pytanie – dlaczego tak uważał? Dlaczego twierdził – „ostatecznie poniosłem porażkę, a moje życie kończy się w smutku i cierpieniu”? Dlaczego wręcz umiera z tego smutku? Nie obwiniał za ten stan jego psychiki swoich rodziców. No, może poza niefortunnie...
2024-04-28
„Kiedyś Robert powiedział mi, że życie rządzi się swoimi paradoksami”.
Te słowa jednej z bohaterek tego zbiorku siedmiu opowiadań bardzo dobrze go podsumowały. Autor uchwycił w nich życie. Takie zwyczajne, codzienne, powszechne i przeciętne, które było udziałem wspomnianego wcześniej Roberta – „Co chwila ktoś przechodził pod oknem jego mieszkania, szybko i automatycznie, po raz kolejny pokonując tę samą drogę do tej samej pracy, by po południu tą samą drogą wrócić do domu i po raz kolejny wypełnić te same obowiązki, i po raz kolejny spędzić w ten sam sposób pozostały wolny czas”. Taka sama automatyzacja życia cechowała innego bohatera – „Każdy dzień Rolanda wyglądał tak samo jak poprzedni, a każdy poprzedni jak ten, który go poprzedzał”.
Trochę jak życie Adasia Miałczyńskiego granego przez Marka Kondrata w „Dniu świra”.
Jednak to było tylko tło dla paradoksów. Celowy zabieg, by tym bardziej wybrzmiały konsternacja i emocje w końcowej części opowiadań. Porównałabym go do rozwoju depresji u osoby, którą otoczenie zauważa w chwili jej samobójstwa. Z czasem nauczyłam się z opowiadania na opowiadanie zauważać symptomy, objawy, sygnały nadchodzącego katharsis. Głownie dzięki bohaterom historii. Często niedookreślonym lub z ułomnościami, które mogły, choć nie musiały, determinować totalną niespodziankę prosto z powieści kryminalnej lub horroru. Chociaż z kolei „normalność” lub standard zachowania postaci budowały napięcie, by niczym w thrillerze zaskoczyć dewiacyjnym społecznie zachowaniem.
To czyniło atmosferę poszczególnych historii mocno nieprzewidywalną.
Niepokój, który narastał w miarę rozwoju fabuły opowiadającej o realnym życiu, utwierdzał w przekonaniu, że nad bohaterami ciąży nieodwracalne fatum wpływające na ich zachowania, postawy i wybory wprowadzające prosto w rzeczywistość nierealną, fikcyjną, oniryczną – groźną. Bardzo niebezpieczną.
Moje serce skradło mi szczególne opowiadanie.
Króciutkie na cztery strony „Wrony”. Poprzedzała je dosadna dedykacja – „Opowiadanie to chciałbym zadedykować wszystkim wstrętnym dziewczynom”. Pełna uprzedzeń nastawiłam się na męski żal do wszystkich zołz świata tego. Po kilku scenach, wprawiających w stupor i zadziwienie, przenicowałam swoje postrzeganie i pojmowanie wyrażenia „wstrętne dziewczyny”. Dla mnie to miniperełka literacka, w której autor umieścił maksimum przekazu w minimum słów i krótkiej formie prozatorskiej. Idealna historia budująca dla każdej dziewczyny pełnej kompleksów i poczucia niedowartościowania. Również bardzo dobry tekst do pracy biblioterapeutycznej.
No i jeszcze ten pozornie „ad hoc” tytuł.
Wzięty z sufitu wyobraźni autora? Nic bardziej mylnego, bo zdarzyło mi się jeść sandacza w bursztynie. Dokładnie tak mi się skojarzyło przyniesione mi danie. To dokładnie takie paradoksy na tle kontrastowo szarego i nudnego życia zauważał autor. Potem pięknie przyrządzał, formując w opowiadania i podawał czytelnikowi na talerzu-książce.
Mnie smakowało.
naostrzuksiazki.pl
„Kiedyś Robert powiedział mi, że życie rządzi się swoimi paradoksami”.
Te słowa jednej z bohaterek tego zbiorku siedmiu opowiadań bardzo dobrze go podsumowały. Autor uchwycił w nich życie. Takie zwyczajne, codzienne, powszechne i przeciętne, które było udziałem wspomnianego wcześniej Roberta – „Co chwila ktoś przechodził pod oknem jego mieszkania, szybko i automatycznie,...
2024-04-27
Dla indiańskiego plemienia Osagów nastał czas krwawego księżyca, który zabijał kwiaty.
Ta piękna i jednocześnie przerażająca metafora ich ludu odnosiła się do okresu działania „nieznanego zabójcy, który ściągnął czarne chmury na ziemie Osagów i zmienił rozległe tereny, które każde inne indiańskie plemię uznałoby z zazdrością za raj, w Golgotę, wzgórze usiane ludzkimi czaszkami”. Raj dla biznesmenów, którzy skaliste, ale największe roponośne ziemie w Stanach Zjednoczonych, chcieli spieniężyć za wszelką cenę. Również cenę ludzkiego życia. Raj i piekło zarazem dla Indian, którzy dzięki naturalnym złożom, stali się najbogatszymi i jednocześnie najnieszczęśliwszymi ludźmi świata w 20. latach XX wieku. Kość w gardle ludzi białych, którzy postulowali – „Indianie z plemienia Osagów są już tak bogaci, że coś trzeba z tym zrobić”. I „coś” zrobili, bo w tajemniczych i niewyjaśnionych okolicznościach zaczęli systematycznie ginąć członkowie plemienia, a w prasie pojawiły się alarmujące nagłówki – „Spisek na życie bogatych Indian”.
Temu zjawisku drobiazgowo przyjrzał się autor.
Swoje dziennikarskie śledztwo rozpoczął od losów rodziny Mollie Burkhart, której po kolei umierali najbliżsi – zabita siostra Anna, otrute siostra Minnie i matka. Jej życie również było zagrożone, mimo że jej mąż był białym mężczyzną. By potem przejść do kolejnych dwóch modułów historii widzianych z perspektywy śledczego i własnej, czyli dziennikarza.
Z czasem okazało się, że Osagowie nie byli jedynymi ofiarami spisku.
Ginęły również osoby proszone o pomoc w wykryciu sprawcy zabójstw i niewygodni świadkowie. Oficjalna liczba zmarłych sięgnęła dwudziestu czterech członków plemienia i osób im pomagających – „strzelano na łące i gdy siedzieli w samochodzie, innych truto, a nawet wysadzano w powietrze, kiedy spali w domu”.
To sprawiło, że morderstwami zajął się rząd.
Dokładnie agent Tom White z ramienia Biura Śledczego w Waszyngtonie, które z czasem przekształciło się w znane obecnie FBI. To ciekawie poprowadzony wątek historii tego departamentu, ponieważ do tej pory „w dużej mierze to zwykli obywatele zajmowali się śledztwami kryminalnymi i utrzymaniem porządku publicznego”.
To między innymi ten czynnik umożliwiał zacieranie śladów przestępstwa.
W swoim śledztwie autor w dochodzeniu do prawdy posunął się dalej, ukazując kontekst zabójstw nazywany potocznie „indiańskim interesem”, wskazując na jego kryminogenne elementy, czyli drakońskie prawo ograniczające sposób wydawania własnych pieniędzy przez Indian oraz okradanie ich przez opiekunów i administratorów ich majątków, a także ich status prawny jako ludzi, których można było zabić bez konsekwencji. Ewentualnie być posądzonym jedynie o znęcanie się nad zwierzęciem. To dlatego „dochodziło również do innych zbrodni – zbrodni, których nie ujęto w oficjalnych statystykach” i nie sklasyfikowano jako morderstwa.
Takie podejście autora pozwoliło na ukazanie sprawy jako terroru białych wobec rdzennej ludności.
Okazało się bowiem, że „morderstwa Osagów nie były rezultatem spisku kierowanego przez jednego człowieka”. W procederze „indiańskiego interesu” brali udział lekarze fałszujący akty zgonów, adwokaci ułatwiający i ukrywający proceder, bankierzy czerpiący zyski z nielegalnych transakcji, opiekunowie i administratorzy majątków okradających swoich podopiecznych, skorumpowany burmistrz miasteczka oraz „niezliczeni stróże prawa, prokuratorzy i sędziowie, bez skrupułów przyjmujący splamione krwią pieniądze”.
Większość białej elity hrabstwa.
Ludzi, którzy nie mogli znieść myśli, że ”Indianie zamiast przymierać głodem... cieszą się bogactwem”. „Elity”, która przekroczyła linię wskazaną proroczo przez jednego z dziennikarzy na początku śledztwa – „Lament nad »biednymi Indianami« może z łatwością przemienić się w nienawiść do »bogatych czerwonoskórych«”.
Autor ten proces przemiany rzetelnie ukazał.
Oparł się w swoim dziennikarskim śledztwie głównie na materiałach dotychczas niepublikowanych – dokumentach FBI, tajnych zeznaniach przysięgłych i informatorów, korespondencji, pamiętnikach, przekazach ustnych, rozmowach z członkami rodzin, notatkach służbowych, telegramach, zdjęciach z miejsc zbrodni, artykułach z gazet, publikacjach poświęconych plemieniu Osagów oraz wielu innych. Treść reportażu zilustrował licznymi zdjęciami z ówczesnego okresu. Wszystko to umieścił w bibliografii, indeksach i przypisach na końcu książki.
W efekcie czytałam ten reportaż jak powieść sensacyjno-kryminalną z elementami horroru socjologiczno-psychologicznego, którego tytuł mógł brzmieć – O stosie kamieni, który okazał się wart miliony dolarów i „wszyscy chcą dostać się tutaj i trochę zarobić” po trupach Osagów.
I jeszcze jedno.
Nie zgadzam się z myślą, że „Osagowie znaleźli się jednak na drodze ekonomicznego rozwoju świata”. Takie uogólnienia gubią człowieka, który stanął na drodze po prostu ludziom skrajnie chciwym.
naostrzuksiazki.pl
Dla indiańskiego plemienia Osagów nastał czas krwawego księżyca, który zabijał kwiaty.
Ta piękna i jednocześnie przerażająca metafora ich ludu odnosiła się do okresu działania „nieznanego zabójcy, który ściągnął czarne chmury na ziemie Osagów i zmienił rozległe tereny, które każde inne indiańskie plemię uznałoby z zazdrością za raj, w Golgotę, wzgórze usiane ludzkimi...
2024-04-14
„Dwieście tysięcy euro, trzynastu finalistów, jeden zwycięzca lub zwyciężczyni. Przybywają z różnych części świata, spotkają się na „Meetingu”, najbardziej prestiżowym festiwalu w Szwecji”, gdzie miała być wręczona literacka Nagroda Basske-Wortza.
Wśród nominowanych – Mona. Wykształcona Latynoska, która kompletnie pijana wylądowała na szwedzkim lotnisku „w przeświadczeniu, że ten festiwal mógłby się okazać imprezą życia”. Liczyła nie tyle na zwycięstwo, ile na kontakt z istotami jej podobnymi, bo „działających w imię boga książek, talentu i poświecenia”, czyli wśród przyjaciół. Otumaniona alkoholem, lekami, narkotykami i „jet lagiem”, cała w siniakach, nad których pochodzeniem nieustannie się zastanawiała, przyjęła rolę uważnej obserwatorki czekającej na rozwój wypadków. Miała nadzieję, że przez cztery dni „Meetingu”, wypełnionych dyskusjami, debatami i przemowami poszczególnych nominowanych do nagrody, zazna wolności od odczuwanej presji tworzenia, w której „twórczość pisarska jest jak monstrum”, dla którego żyje, musząc go nieustannie karmić. Festiwal był dla głównej bohaterki uosabiającej Literaturę, ale o tym później, okazją „do zetknięcia się z życiem przez duże ż, z wszystkimi zmysłowymi sekretami, które zawiera w sobie Prawdziwe Życie”.
Początek historii napawał ogromną nadzieją.
Taką, jaką żywiła Mona i taką, jaką ma każdy, kto styka się z literaturą i jej twórcami. Wyobrażeniem, jak jest za kulisami świata literackiego. Wysokim C śpiewanym przez Literaturę stojącą na piedestale wywyższenia.
Tylko po to, by ten wytwór fantazji z niego zrzucić.
Autorka ten proces destrukcji ukazała w idealnie do tego skrojonej powieści postmodernistycznej, wykorzystując delikatny wątek obyczajowo-kryminalny w fabule oraz jej przekaz. Ten pierwszy, prosty, linearny naszkicowałam na początku. Ten drugi przyjemnie meandrujący po rozległym obszarze w tematyce literatury, w poszukiwaniu pytań i odpowiedzi na nie. Ten monotematyzm ściśle połączony z autotematyzmem przekazu służył jednemu – ukazaniu „status quo” współczesnej literatury. Kondycji twórców i ich dzieł. Przemówienia nominowanych służyły do obnażenia upolitycznienie nagród literackich oraz postępującej destrukcji więzi wśród artystów, bez których niemożliwym jest tworzenie się awangard, bez których z kolei „sztuka nie nabyłaby umiejętności nawigacji i nigdy nie dopłynęłaby do oceanu zbiorowej wyobraźni”. Z przemówień oraz dialogów między pisarzami i poetami autorka uczyniła intertekstualną polemikę, wtórną do ich pierwowzorów, a nawet plagiatującą argumenty klasyków. Samokrytyka połączona z autoironią i inteligentnie celnymi komentarzami Mony tworzyły pastisz wyidealizowanego obrazu środowiska pisarzy. Smutną satyrę obnażającą hipokryzję podążającą prosto w śmiercionośne objęcia rozpostarte przez sztuczną inteligencję, która przejmie pałeczkę tworzenia, grzebiąc na zawsze mistyczny proces pisania, który „jest wymianą energii, jest rozmową z monstrami, jest obietnicą czyśćca żywych i martwych”.
Ten proces przejęcia już się zaczął, bo „wszyscy jesteśmy zanurzeni w ogromnej narracji, bierzemy udział w największym w historii przedstawieniu; to Google”.
Zarówno czytelnicy, którzy są za sprawą dziennikarzy poddawani „codziennie reżimom językowym, agresywnym, bezwzględnym, funkcjonującym na podstawie klisz i fałszywych paradoksów”, jak i pisarze tracący osobowość na rzecz monetyzacji swojego towaru, upodabniając się do prawników i spotykając się na zlotach przypominających kongres stomatologów. Jednak „to nie jest tak, że w naszej epoce nie ma literackich osobowości... tylko że do takich miejsc jak to przyjeżdżają ci, którzy uważają się za pisarzy, a wyjeżdżają jako postaci z książek”.
Fakty powoli zaczynają mieszać się z fikcją.
Również na poziomie fabuły, w której nie można odróżnić rzeczy realnych od przywidzeń i majaków odurzonej Mony, dostrzegającej śledzącą ją grupę postaci niczym jeźdźcy Apokalipsy zwiastującą oznaki nadchodzącego Armagedonu miejsca festiwalu i Literatury. Autorka sięgnęła w tej metaforze po postacie biblijne i mityczne oraz bardzo sugestywne skojarzenia, by osiągnąć poczucie obezwładniającej beznadziei, degrengolady, rozpadu, destrukcji i ostatecznie śmierci nie tylko literatury, ale również sztuki i historii.
Stworzyła irracjonalny spektakl totalnego zniszczenia.
Gęsty od burzliwych i ścierających się poglądów. Okaleczony jak ciało Mony jako metafory Literatury. Zniewolonej przez seksistowski szowinizm, odmawiający w niej miejsca kobietom. Z usilną próbą przypomnienia sobie, jak to się stało i kto lub co stoi za takim stanem rzeczy. Zarówno w warstwie obyczajowo-kryminalnej, jak i w filozoficznym przekazie. Wniosek czytelnik musi wysnuć sam jako pokłosie polemiki ścierających się głosów na międzynarodowym forum pisarzy.
Tych współczesnych i tych z przeszłości.
Najprzyjemniejszym odczuciem pozostawionym przez powieść była chęć niekończących się rozważań wewnętrznych na temat Literatury - tak wiele zagadnień poruszyła autorka, tworząc labirynt rozmyślań bez końca. Jednak, czy bez wyjścia? Może nie jest aż tak źle z tą literaturą?
Chociaż AI bardzo się obawiam.
naostrzuksiazki.pl
„Dwieście tysięcy euro, trzynastu finalistów, jeden zwycięzca lub zwyciężczyni. Przybywają z różnych części świata, spotkają się na „Meetingu”, najbardziej prestiżowym festiwalu w Szwecji”, gdzie miała być wręczona literacka Nagroda Basske-Wortza.
Wśród nominowanych – Mona. Wykształcona Latynoska, która kompletnie pijana wylądowała na szwedzkim lotnisku „w...
2024-04-13
„Kim jesteś? Nie wiesz. A raptem przybywasz do strefy interesów i ona ci mówi, kim jesteś”.
Golo Thomsen postrzegał siebie jako mężczyznę zakochanego w mężatce. Hanna Doll jako kobietę nienawidzącą męża. Paul Doll nieulegający ludzkim słabościom mawiał o sobie – „jestem normalnym człowiekiem, który ma normalne uczucia”. Tak widziała siebie ta trójka uwikłana w trójkąt miłosnych zależności. Ich relacje i kontakty w otoczce przeszłości stanowiły obyczajową fabułę powieści. Jednak w cieniu tego zdawałoby się dominującego wątku, krył się drugi.
Pozornie nieobecny.
Jednak istniejący Heideggerowską obecnością transparentną wplecioną w życie jako norma w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau 1942 roku. Widziana, stosowana i przestrzegana codziennie jako powszechne i powszednie zasady przez czwórkę głównych bohaterów – Paula Dolla jako komendanta obozu, Golo Thomsena jako oficera SS, Hanny Doll jako żony komendanta i żydowskiego więźnia Szmula w roli Sonderkommandoführera, zwanego przez komendanta trupiarzem. To z ich perspektywy: katów, obserwatorów biernych i ofiar poznawałam nie tyle intrygę miłości i zdrady, ile historię Holokaustu od idei na szczytach władzy do jej realizacji w murach strefy interesów.
Łańcucha przemocy obejmującego wszystkich bez wyjątku.
Uważnie przyglądałam się przenicowanemu systemowi wartości, który w warunkach obozowych zmieniał się w zależności od narracji osoby, by z własnej perspektywy zobaczyć postaci w „lustrze strefy interesów”.
Autor, zanim zaczął tworzyć opowieść, dogłębnie zbadał temat Holocaustu.
Bazował zarówno na literaturze podmiotu, jak i przedmiotu, opisującej zagładę Żydów. Jak sam zaznaczył – „pozostałem wierny temu, co się wydarzyło, z całym horrorem, spustoszeniem i uprzykrzoną nieprzezroczystością”. Zawarł w niej mnóstwo znaczących faktów historycznych oraz postaci rzeczywistych jak: przełożony Starszeństwa Żydów w getcie łódzkim Chaim Rumkowski, o którym czytałam w dzienniku „Byłam sekretarką Rumkowskiego” Elżbiety Cherezińskiej, nadzorczyni Irma Grese opisana w „Pięknej bestii” – Alberto Vazquez-Figueroa czy jeden z przywódców III Rzeszy Martin Borman.
Ta warstwa historyczna, a zarazem psychologiczna postaci, posłużyła autorowi do rozważań filozoficzno-aksjologicznych.
Zarówno w szerokim kontekście pytań o kondycję ówczesnego narodu niemieckiego, jak i pojedynczego człowieka postawionego w sytuacji granicznej. W odróżnieniu od literatury wspomnieniowej i opracowań historycznych traktujących zagładę jako osobne zło, autor w swojej powieści wymieszał dobro i zło w myśl zasady – „Realsexuellpolitik. W miłości i na wojnie wszystko jest...” możliwe. W efekcie bardzo bolały zderzenia normalności z jej wynaturzeniem, które tylko dla obserwatora z zewnątrz osiągały poziom absurdu. Groza płynąca ze scen jaskrawo groteskowych przytłaczała. Ostrość kontrastu scenerii sielskiego życia rodziny komendanta i rozwijającego się romansu odgrodzonej tylko murem od fabryki śmierci wywoływała irracjonalność zdarzeń, stawiając jednocześnie mnóstwo pytań, na które trudno było znaleźć odpowiedź, jak chociażby na to – „w jaki sposób »senna kraina zamieszkana przez poetów i marzycieli« i ten najlepiej wykształcony naród, jakiego kiedykolwiek nosiła ta ziemia, mogły tak szaleńczo, tak fantastycznie się zhańbić?”
Na podstawie tej poruszającej serce i umysł powieści powstał film, który zdobył dwa Oskary.
naostrzuksiazki.pl
„Kim jesteś? Nie wiesz. A raptem przybywasz do strefy interesów i ona ci mówi, kim jesteś”.
Golo Thomsen postrzegał siebie jako mężczyznę zakochanego w mężatce. Hanna Doll jako kobietę nienawidzącą męża. Paul Doll nieulegający ludzkim słabościom mawiał o sobie – „jestem normalnym człowiekiem, który ma normalne uczucia”. Tak widziała siebie ta trójka uwikłana w trójkąt...
2024-04-02
Tytułowy „sen o Jerozolimie” to syndrom występujący tylko w tym mieście.
Jest wynikiem rozczarowania konfrontacją i płynącego z niej dysonansu poznawczego między własnym wyobrażeniem Jerozolimy a rzeczywistością. „Wynikiem frustracji: wierni zbulwersowani tym, że miasto nie spełnia ich oczekiwań, na skutek głębokiego szoku mają doświadczenia mistyczne. Takimi pacjentami zajmuje się szpital w Ein Kerem”. Takiego objawienia przy Grobie Świętym doznał również autor tego dziennika z podróży. Na szczęście nie został skierowany do szpitala.
Jednak wszystko po kolei.
Najpierw była propozycja Stolicy Apostolskiej wyjazdu do Ziemi Świętej. Autor miał ku temu wątpliwości, pytając – „po co jechać?” Był przekonany, że jego „wiara nie potrzebuje nóg, nie zmieni się od chodzenia”, dodając - bo „umocnić się w wierze mogę niezależnie od miejsca, w którym przebywam”.
Jednak po przemyśleniu zaproszenia i terminarzu zajęć – pojechał.
Skonfrontował swoje wyobrażenie z faktami. Miał ich sporo z teoretycznych przygotowań do pisania, chociażby „Rajów utraconych”, „Bramy do nieba”, „Przypadku Adolfa H.”, „Ewangelii według Piłata” czy „Dziecka Noego”. Odwiedził najważniejsze miejsca związane z miejscami akcji swoich powieści, a tym samym z życiem Jezusa – Grotę Nawiedzenia, Kafarnaum, Nazaret, Betlejem, Jezioro Tyberiadzkie, górę Tabor, Drogę Krzyżową i wiele innych. Refleksje spisywał na bieżąco, notując je w trakcie wycieczki. W ten sposób powstała relacja nie tylko z podróży geograficznej, ale przede wszystkim duchowej. Gęstej od rozważań filozoficznych i religijnych na temat wiary, religii, historii Ziemi Świętej do czasów obecnych, próbując nakreślić podłoże i przebieg konfliktu między Izraelem a Palestyną. Cały czas mając w pamięci radę przyjaciela – „Jeśli cokolwiek rozumiesz z aktualnej sytuacji w Jerozolimie, jest tak dlatego, że niewłaściwie ci to wyjaśniono”.
Te rozważania, pełne ścierających się myśli, pęczniały od emocji.
Wynikało to charakteru wiary autora. Uważał się za katolika, kreśląc samodzielną drogę z ateistycznego domu do Boga, ale jednocześnie uważał, że jego „wiara jest dzika, jednostkowa, buntownicza, osobista, podlega indywidualnemu rytmowi i nie ma żadnego związku z tradycją”.
I to ta tradycja wywoływała w nim sprzeciw.
Zwłaszcza materializm, nepotyzm, kicz blichtru, selekcja wiernych, prywatne nabożeństwa, haniebne przywileje, teologiczne i polityczne umiejscawianie wydarzeń niż faktyczne, które to obserwował, podążając tropem miejsc swojej wiary.
To bardzo osobista relacja.
Pełna najintymniejszych myśli związanych z Bogiem, własnym światopoglądem, nastawieniem do innych religii oraz wewnętrznej walki z uprzedzeniami i stereotypami wobec inności. Również w sferze sacrum. Chroniącej jej istotę i odcinającej się od jej otoczki blichtru. Przyznania się do doznania objawienia i mistycznych snów, stawiając siebie wśród osób z syndromem „snu o Jerozolimie”, a jednocześnie wychodząc z tego doświadczenia z pełną tego świadomością.
Z lekką nutą autoironii.
Swoją wycieczkę zakończył spotkaniem z Franciszkiem I, którego posłowie zostało umieszczone na końcu książki. W tej części raczej o hagiograficznym nastawieniu autora wobec papieża.
Dla mnie to świadectwo kolejnego pielgrzyma do Ziemi Świętej.
Takich relacji poznałam kilka. Jednak autora różni się głębią wiedzy filozofa i darem umiejętności przelewania myśli i emocji na papier. W efekcie zagłębiłam się w świat rozważań zmiennych, płynnych, krytycznych, dociekliwych, wątpiących, polemizujących ze sobą w próbie dookreślenia, czym jest wiara, którą bardziej czułam, niż pojmowałam. I dokładnie tak miało być, bo „duchowość sytuuje się na innej płaszczyźnie” niż rozum i logika.
Balansuje na niepewności dającej wolność.
naostrzuksiazki.pl
Tytułowy „sen o Jerozolimie” to syndrom występujący tylko w tym mieście.
Jest wynikiem rozczarowania konfrontacją i płynącego z niej dysonansu poznawczego między własnym wyobrażeniem Jerozolimy a rzeczywistością. „Wynikiem frustracji: wierni zbulwersowani tym, że miasto nie spełnia ich oczekiwań, na skutek głębokiego szoku mają doświadczenia mistyczne. Takimi pacjentami...
2024-04-01
Fascynująca opowieść pisana zmysłami i emocjami!
Już od pierwszego zdania wrzucająca mnie w wir tytułowej Burzy, którą odczuwałam sensualnie – widziałam jej grozę czającą się w kłębiących czerni i fiolecie, czułam wilgoć i chłód jej dotyku oraz słodki posmak waty cukrowej i miedzi, a „gdyby w sennych koszmarach istniała muzyka, brzmiałaby” jak ona – huk gromów, ukłucia błyskawic i „to powolne, złowrogie wycie, niby głos bestii, której umknęła zdobycz”. Gdy zbliżała się do miasta, spowijała go ścianą mroku z czającymi się wewnątrz demonami, napawając trwogą i przerażeniem mieszkańców.
Każdy, kto w nią wszedł, nigdy nie wracał.
A jeśli cudem wrócił, nosił w sobie jej piętno – klątwę. Burza bowiem nie dbała „o to, jak wiele masz lat i jak obiecujące życie możesz mieć przed sobą. Jeśli tylko zdoła cię dotknąć, choćby czubeczka palca – pozostaniesz przeklęty”.
I odrzucony przez innych.
Oprócz Ammy, która przygarniała naznaczonych do swojego domu. Zaopiekowała się również Vesper i jej ojcem, którzy wprawdzie nie byli naznaczeniu, ale mieli powód, by się u niej ukryć przed Regią.
Władczynią miasta o siedmiu kręgach.
To z jej rozkazu mieszkańców wszystkich kręgów bronili Wardana – „pierwsza i ostatnia linia obrony miasta, zbrojni mocą niebywałej ikonomancji” dostępnej tylko zamożnym. To również z jej polecenia strażnicy przyszli po jej ojca. Kiedyś najlepszego ikonomanty stulecia, który zarzucił jej stosowanie, upatrując w niej źródło wszystkich swoich problemów. W ten sposób Vesper została osierocona po raz drugi. Pierwszy raz doświadczyła bolesnego opuszczenia w wieku ośmiu lat, kiedy jej matkę-buntowniczkę postawiono przed wyborem – kat lub Burza.
Wybrała to drugie i nigdy nie wróciła.
Od powtórki traumatycznej sytuacji sprzed lat, zaczęła się Wielka Przygoda siedemnastoletniej już Vesper. Autorzy stworzyli pozornie prosty świat pełen podziałów i hierarchii społecznych oraz wynikających z nich zależności, zasad i norm. Wypełnili go postaciami żyjącymi wokół najwyższego, pierwszego kręgu zamieszkanego przez Regię. Z systemem obrony przed pochłaniającą kolejne kręgi Burzą, ale za to o bardzo skomplikowanej emocjonalnie warstwie psychologicznej.
Tak bardzo, jak tylko mogą być zaplatani w sobie ludzie.
Na dodatek bohaterami uczyniła nastolatków, którzy nomen omen przechodzili przez „burzę” dorastania. W trudnej drodze Vesper do ojca, pełnej niebezpieczeństw, niepewnych ludzi, piekielnie trudnych wyborów, autorka misternie odzwierciedliła stan psychiczny nastolatka postawionego w skrajnej sytuacji. Burza to metafora psychiki, w której kotłowały się emocje walczące z umysłem obrazujące walkę między złem wyrosłym z instynktu a dobrem dyktowanym przez rozum.
Z kolei walka z Burzą to metafora wyprawy w głąb siebie.
„Coraz głębiej, aż zstąpisz do mrocznego serca Burzy, do najciemniejszego zakamarka własnej duszy”. Każdy z bohaterów odnajdywał tam zupełnie coś innego. Poznani przyjaciele w trakcie poszukiwań ojca, rodzice, Regia i sama Vesper – każdy z nich miał odmienne dziedzictwo i demony, którym musiał stawić czoło. Vesper dodatkowo chciała ustalić swoją tożsamość. Zdecydować, czy krew nakładała na nią smycz czy obowiązek? I kim tak naprawdę była – nadal „córka rewolucjonistów, nielicząca się, ale pełna nadziei dziewczyna z piątego kręgu?” W drodze do siebie prawdziwej pełnej demonów doświadczyła wszystkich konsekwencji relacji, w jakie wchodziła z pozostałymi bohaterami, które z kolei wypływały z dokonywanych wyborów opartych na zaufaniu, ale i kłamstwie w myśl zasady – dobro wymaga tysiąca uczynków złych.
Nieustanie czułam to przeraźliwe rozdarcie Vesper.
Między przyjaźnią a powinnością, egoizmem a altruizmem, strachem a nadzieją, prawdą a kłamstwem, lojalnością a zdradą i wreszcie między nienawiścią a miłością do nieosiągalnego dla niej Dalki – „uprzywilejowanego księcia i brawurowego wojownika, zasmuconego syna i niechętnego dziedzica, przyszłego Regię i chłopca żyjącego w strachu przed przyszłością”. Tak bardzo do niej podobnym w tych rozterkach. Presja podejmowania decyzji rosła w miarę pochłaniania fabuły.
W ten dynamiczny i widowiskowy sposób autorka powoli punktowała wartości, którymi powinni kierować się nastolatkowie.
Nadzieją, miłością i przyjaźnią będące w stanie pokonać obezwładniający ból życia i strach przed walką z nim, by ostatecznie przerwać cykl dziedzictwa przeszłych pokoleń, w powieści prowadzący do niekończącej się pętli zemsty. Oderwać z szyj palce skutków wyborów rodziców zaciskających się na gardłach dzieci. Pamiętając przy tym o konsekwencjach podejmowanych decyzji.
Nie zawsze dobrych i przyjemnych, ale zawsze z przekonaniem, że było warto.
Piękna, zmysłowa, sensualna, emocjonalna i emocjonująca metafora odnajdywania się w grozie życia, uzależniona przede wszystkim od akceptacji tym, kim się jest. W tym przesłaniu autorka ukryła profilaktyczną siłę wsparcia psychicznego dla nastoletniego czytelnika, zasugerowaną już w motcie tej powieści fantasy – „Dla cieni / Dla burz / Dla tych, którzy śmiało stawiają im czoło”.
Od siebie dodam – i dla tych, których lęk przed życiem jest większy niż miłość, nadzieja i wiara w siebie.
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
naostrzuksiazki.pl
Fascynująca opowieść pisana zmysłami i emocjami!
Już od pierwszego zdania wrzucająca mnie w wir tytułowej Burzy, którą odczuwałam sensualnie – widziałam jej grozę czającą się w kłębiących czerni i fiolecie, czułam wilgoć i chłód jej dotyku oraz słodki posmak waty cukrowej i miedzi, a „gdyby w sennych koszmarach istniała muzyka, brzmiałaby” jak ona – huk gromów, ukłucia...
2024-03-31
„Nikt nie wie, co znajdziemy w miarę odkrywania tajemnic tego niezwykłego miejsca, które nazywamy kosmosem”.
Taką wielką niewiadomą zakończyła się dynamiczna opowieść o wszechświecie, a to, co już znaleźli badacze i naukowcy, autorzy zmienili w Wielką Przygodę. Godna Wielkiego Wybuchu, którego teorię przyjęli za punkt wyjścia jego genezy. Do zwiedzania kosmicznej przestrzeni zaprosili parę dzieci – chłopca i dziewczynkę, którzy komentowali okrzykami w dymkach zadziwienie, zainteresowanie, zaskoczenie, podziw i odczucia fizyczne, które mały czytelnik mógł relatywnie odnieść do własnych doświadczeń.
Tekst był bardzo prosty, przejrzysty, dostosowany do wieku rozwojowego małego dziecka.
W zrozumiały sposób, wykorzystujący język potoczny i porównania, wyjaśniał dzieje kosmosu, łącząc w sobie tak skomplikowane dziedziny, jak: kosmologia, astronomia, astrofizyka czy astronautyka. Wszystkie informacje, które zdobyłam na ten temat, czytając „Po prostu Hawking” Rudigera Vaasa, tutaj mogłam uporządkować i zsyntetyzować. Autorzy trudniejsze, zawężone do minimum, lub nowe pojęcia dla małego czytelnika powtórzyli dla utrwalenia w pamięci, umieszczając je w paskach przy ilustracji oraz w słowniku pojęć przydatnych. Przy okazji ucząc dziecko, że książka popularnonaukowa wyposażona jest w aparat informacyjny, chociaż niekoniecznie na tym etapie musiało znać jego nazwę.
Treść dawkowaną w dwóch lub trzech zadaniach autorzy wtopili, jako jeden z elementów, w grafikę książki, której kreska przypominała umiejętności rówieśnika małego czytelnika. To tło było panoramą opisywanych wydarzeń śledzonych razem z małymi przewodnikami, a zmieniające się zdarzenia można było umiejscowić w czasie dzięki cezurom wytłuszczonym w lewym dolnym rogu na każdej kolejnej kartce.
Mnie zachwyciła merytoryczność treści.
Delikatnie walcząca z antropocentryzmem, umieszczając człowieka w świecie zwierząt. To jedno z najważniejszych zdań z ukrytą dydaktyką szeroko pojętej ekologii, które brzmiało – „Zaledwie trzy miliony lat temu pojawiły się nowe zwierzęta, które zmieniają świat: ludzie!” Aż chciało się rozpocząć rozmowę z dzieckiem od pytania – na lepsze czy gorsze? To był dobry moment na wymianę myśli, ich ukierunkowanie, a także sięgnięcie po kontynuację z tej serii „Historia życia” tych samych autorów.
Dla mnie to idealna pozycja do prowadzenia zajęć czytelniczo-edukacyjnych z dziećmi w wieku od 5 do 8 lat.
naostrzuksiazki.pl
„Nikt nie wie, co znajdziemy w miarę odkrywania tajemnic tego niezwykłego miejsca, które nazywamy kosmosem”.
Taką wielką niewiadomą zakończyła się dynamiczna opowieść o wszechświecie, a to, co już znaleźli badacze i naukowcy, autorzy zmienili w Wielką Przygodę. Godna Wielkiego Wybuchu, którego teorię przyjęli za punkt wyjścia jego genezy. Do zwiedzania kosmicznej...
2024-03-30
Ewolucja życia opowiedziana jak „science fiction”, a jednak nadal pozostająca „science”.
Pełna przygoda z rozwojem życia trwającego od 3 miliardów lat skondensowana do podstawowego minimum i perfekcyjnie dostosowana do poziomu rozwoju małego czytelnika w wieku 5-8 lat. Chociaż ja, osoba dorosła, czytałam i oglądałam ją z ogromnym zaciekawieniem, automatycznie porządkując zdobytą wcześniej wiedzę dzięki Richardowi Dawkinsowi i jego rewelacyjnej pozycji „Najwspanialsze widowisko świata”.
Byłam pod wrażeniem, że taki ogrom wiedzy dosyć trudnej i wymagającej abstrakcyjnego myślenia, autorom udało się wiernie oddać.
Na szczęście porzucili język naukowy, ograniczając pojęcia akademickie do niezbędnego minimum, by zachować merytoryczność tekstu. Co więcej, dla ułatwienia, umieścili na końcu pozycji słownik przydatnych pojęć, ucząc dziecko przy okazji, że książki popularnonaukowe posiadają aparat informacyjny pomagający korzystać z niej, chociaż nie musiało na tym etapie znać tego terminu. Kolejną zaletą było używanie dobrze znanych porównań pomagających zrozumienie abstrakcyjnej idei. Tajemnicza „komórka” przybierała więc formę bezkształtnego kleksa, a „niezwykłe stwory” były podobne do jaszczurek. Autorzy posługiwali się przy tym również językiem potocznym, w którym unikali trudniejszych wyrazów, zastępując je częściej używanymi w otoczeniu dziecka, gdzie temperatura spadała, a nie się obniżała.
Sam tekst był niewielkich rozmiarów.
Dawkowany od dwóch do trzech zdań na jednej stronie. Dzięki temu stanowił jeden z elementów grafiki, wpasowując się w tło. To ono było panoramą teatru, jaki rozgrywał się przed oczami małego czytelnika. Stanowiło ilustrację tekstu, kreską przypominającą poziom umiejętności rówieśnika dziecka. To zachęcało do własnych prób rysunkowych uzupełniających lub poszerzających perspektywę oglądanych rysunków, w przypadku wykorzystania książki do zajęć edukacyjno-czytelniczych. I w tym sensie, dla prowadzącej takie zajęcia, to idealny materiał dydaktyczny.
Autorzy dyskretnie umieścili w grafice również najważniejsze informacje wyodrębnione z tekstu, w celu utrwalenia nowych terminów. Pojęcia w paskach, a myśli bohaterów w dymkach, nadając im nutę humoru w próbie wywołania emocjonalnej reakcji zwrotnej u dziecka. Taką funkcję pełniły również cezury czasowe widniejące w prawym dolnym rogu, na co drugiej stronie. Każdy z tych rysunków ilustrował omawiany czas z głównymi bohaterami oraz miniakcjami. Czułam, że książka powstała z potrzeby serca jednej z autorek, która szukała dokładnie takiej dla swoich dzieci, kiedy tłumaczyła jej potrzebę zaistnienia.
Ostatecznie musiała stworzyć ją sama.
I oto jest! Jednak to, co mnie przekonało do tej książki, to przede wszystkim wysoka merytoryczność zanurzona w grafice. Treść nie tylko przybliżała w przystępny sposób zagadnienie ewolucji życia, ale również uczyła wiedzy zgodnej z nauką. Zachwyciło mnie znalezienie miejsca dla zdania podkreślającego pochodzenie człowieka i małpy od wspólnego przodka, brzmiącego – „To właśnie one i człowiek miały wspólnych przodków”. To bardzo ważna wiedza, którą należy podkreślać już od dziecięctwa, by wyeliminować z powszechnej świadomości dorosłych błędne przekonanie o pochodzeniu człowieka od małpy.
Drugą myślą, która pozostanie w umyśle dziecka to ekologia.
Pewność naukowców jasno wyrażona przez autorów – „Z nami czy bez nas. Ziemia przez kolejne miliardy lat będzie się dalej toczyła przez kosmos”. Dodam - z naciskiem „bez nas”, bo to my bez Ziemi nie możemy żyć. W ten sposób można z dzieckiem rozwijać zasygnalizowane tematy, których było w tej książce więcej.
Jednak największą rekomendacją tej pozycji była prośba sześcioletniej Anastazji umieszczona na tylej okładce – „Mamo, przeczytaj mi jeszcze raz!”
Bez obaw o zaczytanie książki.
Jest przygotowana na takie prośby, ponieważ stanowi zszyty trzon oprawiony w twarde okładki, więc do wielokrotnego użytku.
naostrzuksiazki.pl
Ewolucja życia opowiedziana jak „science fiction”, a jednak nadal pozostająca „science”.
Pełna przygoda z rozwojem życia trwającego od 3 miliardów lat skondensowana do podstawowego minimum i perfekcyjnie dostosowana do poziomu rozwoju małego czytelnika w wieku 5-8 lat. Chociaż ja, osoba dorosła, czytałam i oglądałam ją z ogromnym zaciekawieniem, automatycznie porządkując...
2024-03-29
W restauracji „pozycja gościa w normalnych czasach oparta jest głównie na wysokich i częstych napiwkach. W nienormalnych, jak te obecne, największy szacunek wzbudzali goście w czarnych mundurach Sicherheitsdienst i Gestapo”.
W nienormalnych, czyli wojennych.
Był rok 1944, a Hauptmann hrabia Carl von Wedel idealnie wpisywał się w obie rzeczywistości. Ten wysoki, prawie trzydziestoletni blondyn, był oficerem w berlińskim Wydziale Sabotażu i Zadań Specjalnych SD. Nikt nie wiedział, że pracuje dla wrogiego wywiadu, czyli Anglików i Polaków, jako agent „Amber”. Jego antagonistą w wywiadzie aliantów pracującym dla Niemców był John Thompson. „Lothar”, bo taki miał pseudonim, działał w samym środku brytyjskiego pionu operacyjnego.
Łączyła ich działalność wywiadowcza, ale poza tym różniło wszystko.
Motywacja, metody działania, lojalność, hierarchia wartości, przeszłość i plany na przyszłość mocno charakteryzowały ich osobowość i światopogląd. Autor, kreśląc sylwetki głównych bohaterów tej powieści szpiegowskiej, podparł się osobowościami agentów drugoplanowych, by pokazać, jak bardzo byli różnorodni, ale jednomyślni w osiąganiu najważniejszego – celu działania. Efektu, który nawet jeśli był „obiektywnie pozytywny, to zawsze będąc szpiegiem, dopuszcza się zdrady: ojczyzny, narodu, przyjaciół, również tych, których kocha”.
Jednak daleki był od oceniania ich postaw.
Utkał misterny system zależności między bohaterami umieszczonych na drabinie hierarchii zawodowej, wplótł relacje rodzinne oparte na silnych uczuciach, wplątał w stosunki emocjonalne z kobietami, by skutecznie zniechęcić do moralnej oceny jakiegokolwiek bohatera w tej historii.
Liczyły się czyny i ich skuteczność.
To było najważniejsze dla obu agentów, którzy rywalizowali w walce o swoje wyniki „w pracy”. Zabrzmiało statycznie, jednak ich „pracę” autor ukazał od strony dynamicznej w zdobywaniu informacji, ich przekazywaniu oraz prowadzeniu samych akcji.
Na wszystkich etapach śmiertelnie niebezpiecznej.
Autorowi udało się zbudować napięcie wyczuwane wokół agenta działającego w środku obcego wywiadu mającego świadomość bycia nieustannie obserwowanym w środowisku wymagającym stałej czujności w zachowaniu i wypowiadanych słowach. Podkreślił też, że los agenta zależał nie tylko od kompetencji, czyli wiedzy, chęci i umiejętności, ale również od banalnego przypadku i kapryśnego szczęścia, które mobilizowały do nieustannej kreatywności w stale zmieniających się warunkach działania. Tę dynamikę zwrotów kierunku wątków fabuły autor spotęgował relacjonującym językiem narracji, dzieląc opisy miejsc akcji w trzech krajach (Niemczech, Francji i Polski) na krótsze lub dłuższe rozdziały, ułożone naprzemiennie. Narrator zewnętrzny czasami pozwalał na poznanie faktów z wyprzedzeniem, co czyniło opowieść ciekawszą, a mimo to zaskakującą.
A wszystko to umieszczone w sześciu miesiącach od lutego do lipca 1944 roku.
W czasie jak najbardziej realnym II wojny światowej, w którym działalność agentów obu stron zintensyfikowała się w obliczu zbliżających się do Berlina wojsk radzieckich, by przyśpieszyć zwycięstwo lub klęskę stron konfliktu. Prawdopodobieństwo wydarzeń dodatkowo uwiarygodniały postacie walczących ludzi po obu stronach frontu bez faworyzowania którejkolwiek z nich. Mimo że fikcyjnych, to jednak wzorowanych na realnych ogniwach systemu wywiadowczego – agentach, cichociemnych, żołnierzach ruchu oporu czy Gestapo.
Tę mocną strukturę powieści autor wypełnił fikcją.
Dla mnie jednak bardzo wiarygodną. Po czytanych kiedyś wspomnieniach „Losy skoczka” cichociemnego (i nie tylko!) Jerzego Feliksa Szymańskiego wiedziałam już, że życie pisało scenariusze przekraczające granice wyobraźni. Tak zbudowana fabuła pochłonęła moją uwagę... dopiero po dwusetnej stronie.
Niestety.
Dokładnie w momencie oddelegowania „Ambera” do tytułowej „doliny szpiegów” położonej niedaleko Zakopanego. To w tej wielowątkowej, wielopłaszczyznowej i wielowymiarowej akcji odnalazłam emocjonalną przyjemność przeżywania wydarzeń z elektryzującą i wybuchową mieszanką emocji i wartości – ambicji, zdrady, strachu, śmierci, honoru i wielu innych, czyniących z opowieści sensację szpiegowską.
To dopiero tutaj autor pokazał swoje umiejętności snucia wartkiej historii, zamieniając w mojej wyobraźni opowieść w film 3D.
naostrzuksiazki.pl
W restauracji „pozycja gościa w normalnych czasach oparta jest głównie na wysokich i częstych napiwkach. W nienormalnych, jak te obecne, największy szacunek wzbudzali goście w czarnych mundurach Sicherheitsdienst i Gestapo”.
W nienormalnych, czyli wojennych.
Był rok 1944, a Hauptmann hrabia Carl von Wedel idealnie wpisywał się w obie rzeczywistości. Ten wysoki,...
2024-03-28
„Choćbyś przeżył rzeź i koszmar, musisz w końcu nauczyć się żyć”.
Taką pewność miała Ojinjintka. Dziewczyna pochodząca z plemienia z Lakotów, której całą rodzinę zabili biali. Siedmioletnią wówczas sierotę przygarnął Thomas McNulty wraz ze swym partnerem Johnem Cole’em, których traumatyczne losy śledziłam w rewelacyjnej powieści „Dni bez końca”. To on nadał jej nowe, łatwiejsze do wymówienia imię - Winona. To z jej kobiecego punktu widzenia i z perspektywy czasu, który jej matka nazywała „tysiącem księżyców” (stąd tytuł), poznawałam dalsze losy trójki bohaterów. Przyjaciół, kochanków i opiekunów osiedlonych po wojnie secesyjnej na farmie Lige’a Magana w Tenessee. Wraz z czarnoskórą Rosalee i jej bratem Tennysonem tworzyli swoistą rodzinę. Dla innych dziwaków naznaczonych kolorem skóry i homoseksualną orientacją płciową. Wydawałoby się , że po burzliwym okresie życia pełnego cierpienia, ale i poświęcenia w służbie żołnierskiej, przemienienie się w dobrych farmerów w wykluwającym się państwie zjednoczonych stanów, wszyscy zaznają może nie wdzięczności za lata służby dla kraju, ale przynajmniej ukojenia i spokoju.
Niestety, nie w burzliwym okresie ustanawiania nowego prawa.
W 1873 roku pełnego obdartusów z Unii niewiedzących co ze sobą począć i przegranych konfederatów „tak zawiedzionych wojną, że nie umieli oddychać powietrzem pokoju; dusiło ich”, motywując do rebelii, którą z kolei próbowała gasić policja stanowa. Niekoniecznie zgodnie z prawem. W wirze zmian nadal obowiązywały zasady jasno określające pozycje Indian i czarnoskórych. Rosalee „przed wojną była jednak niewolnicą, a niewolnik w oczach białych stoi rzecz jasna bardzo nisko”. Tak samo jej brat. Siedemnstoletnia wówczas Winona w oczach mieszkańców pobliskiego miasteczka Paris była „popiołem z indiańskiego ogniska”. Wadą Irlandczyka Thomasa McNulty’ego było ubóstwo, a jego partnera Jonha Cole’a domieszka indiańskiej krwi ze strony matki albo babki. Nie pomógł budowany przez nich dystans, który miał chronić wspólnotę przed otaczającym światem zewnętrznym rozdartym między dziedzictwem przeszłości a niepewnością przyszłości. Byli idealnym celem dla tych, którzy chcieli osiągnąć egoistyczne albo altruistyczne cele ich kosztem.
Ogrom nieszczęść, jaki spadł na nich, przytłoczył mnie.
Winona określiła ten rodzaj smutku płynący nie z głębi serca, ale z opowieści o losach najsłabszych w tamtym czasie. Nie dlatego, że świat był zły. Wręcz przeciwnie, był piękny w swojej naturalnej urodzie, ale dlatego, że w tej jego urodzie padały słowa – „Zabić ich wszystkich”.
Autor stworzył przejmującą opowieść złożoną z losów ludzi stojących na najniższym szczeblu drabiny hierarchii społecznej, by pokazać barbarzyński i bezkompromisowy koszt takiej jednostki w formowaniu się prawa w okresie przejściowym państwa amerykańskiego tuż po wojnie secesyjnej. Brutalizm życia wobec najsłabszych bez jakiegokolwiek głosu do samostanowienia i dochodzenia sprawiedliwości w momencie krzywdy. Winona swoją pozycję w społeczeństwie określiła słowami, które brzmiały jak wyrok – „...nie byłam istotą ludzką, lecz dzikuską.[...]Byłam czymś podlejszym niż najpodlejsi z nich. Podlejszym niż kurwy z burdelu, a może dla nich byłam po prostu kurwą zawczasu. Czymś niższym od meszek, co latem krążyły wokół człowieka. Podlejszym niż zastałe gówno wyrzucane za domem”, bo „zabicie Indianina nie było przestępstwem, bo Indianin nie był niczym szczególnym”.
Był niczym.
Relacja Winony nie była jednak jednoznaczna w ocenie moralnej bohaterów. Autor wyraźnie podkreślał wydarzeniami, zawiłymi wątkami, trudnymi wyborami i charakterami postaci, że „w tamtych czasach nie było czystych serc ni sprawdzonych dusz”.[...] „Że świat jest dziwny i zagubiony – to nie podlegało dyskusji. Że na ziemi nie ma miejsca, gdzie nie czyha niebezpieczeństwo – o tym zaświadczała każda chwila”. Każde słowo w tej opowieści kreślące czasy bez miejsca na literę prawa.
Był za to najwyższy czas, by się usamodzielnić.
Wyjść spod opieki przybranych rodziców, by poszukać swojego miejsca bez ich pomocy, bo przecież „jest pora na to, by ojciec i matka toczyli boje za ciebie, i jest pora, by toczyć je we własnym imieniu”. W tym sensie to opowieść o dojrzewaniu i dorastaniu Winony w brutalnym świecie mężczyzn, którzy z katów stawali się sędziami własnych ofiar. „Szczurami u szczytu władzy”, a jedynym co pozostawało to modlitwa, „żeby podczas tej podróży natrafić też na jednego czy dwóch Thomasów i Johnów Cole’ów. Wtedy możemy rzec, że warto było żyć, a miłość warta była ryzyka”.
To uczucie było jedynym światełkiem, za którym warto było podążać i czerpać z niego siły.
W zaciętym dążeniu do realizacji swojej powinności w dążeniu do sprawiedliwości, o którą Winona walczyła dla siebie i przyjaciół. Światełka mającego moc zrzucenia strachu i nabierania odwagi tysiąca księżyców. I najważniejsze uczucie, a zarazem wartość dla mnie, czytelniczki, dla której stało się przekazem powieści. Dokładnie takim samym, jak w „Tamtych dniach”, o których opinię zakończyłam tym zdaniem - „Strużyny ludzkości”, które przetrwały jego niszczycielską moc tylko dzięki miłości.
Miłości ponad wszystkimi granicami.
naostrzuksiazki.pl
„Choćbyś przeżył rzeź i koszmar, musisz w końcu nauczyć się żyć”.
Taką pewność miała Ojinjintka. Dziewczyna pochodząca z plemienia z Lakotów, której całą rodzinę zabili biali. Siedmioletnią wówczas sierotę przygarnął Thomas McNulty wraz ze swym partnerem Johnem Cole’em, których traumatyczne losy śledziłam w rewelacyjnej powieści „Dni bez końca”. To on nadał jej nowe,...
2024-03-24
„Wszyscy aspirujemy do większego bogactwa. Stoi za tym prosty, naukowy powód. Otóż w naturze nic nie jest stabilne, toteż nie można zwyczajnie trzymać się tego, co się ma. Jak wszystkie inne istoty, albo prosperujemy, albo giniemy. Oto zasadnicze prawo rządzące wszystkimi organizmami żywymi. I właśnie ten instynkt przetrwania nakazuje każdemu człowiekowi pragnąć”.
Dokładnie taki, ale ponadprzeciętnie silny instynkt przetrwania miał główny bohater tej powieści postmodernistycznej – Andrew Bevel. Nowojorski finansista, który niczym Midas zamieniał wszystko w złoto, czyli pieniądze. Ich mnożenie było jego pasją, priorytetem i celem w życiu, wierząc głęboko, że jego działania, decyzje i wybory uchroniły amerykański przemysł i przedsiębiorstwa przed dyktatorskimi zapędami rządu federalnego oraz niszczycielami zaufania, czyli niemoralnymi graczami, gangami niezdyscyplinowanych parweniuszy, turystami spekulacji i motłochem podjudzanym przez krupierów. Zaufania warunkującego powodzenie finansowe jednostki i państwa. To dzięki swojemu geniuszowi ekonomicznemu, jako jedyny wyszedł bez strat, a nawet z zyskiem, z krachu giełdowego w 1929 roku, znanym jako „czarny czwartek”. Przy okazji tworząc wokół siebie nimb boskości, fascynującej enigmy, ale i grono wrogów.
Jak było naprawdę?
Autor oświetlił tę postać z czterech stron, by dobrze ją ukazać, nadając powieści formę szkatułkową. Stworzył cztery historie-rozdziały rozpisane na cztery głosy. Pierwszą w formie powieści biograficzno-obyczajowej zatytułowanej „Zobligowania” autorstwa dziennikarza Harolda Vannera. Poznałam w niej życie zawodowe oraz rodzinne Benjamina Raska i jego żony Helen, a w domyśle rzeczywistego małżeństwa Andrew i Mildred Bevelów.
Jej treść nie spodobała się pierwowzorowi głównego bohatera, który stworzył drugą wersję swojego życia w postaci pamiętnika zatytułowanego „Moje życie”. Pełnego niedokończonych zdań, nierozwiniętych myśli, tylko zasygnalizowanych zagadnień do późniejszego rozwinięcia, więc sprawiającego wrażenie niekompletności, powierzchowności, zaledwie szkicu, mającego na celu jedno – skorygować treść powieści uważanej za paszkwil. Dziennikarzowi zarzucał wprost – „wszystko to są potwarcze bzdury. Oportunistyczne zniesławienie. Moje praktyki biznesowe zostały tu rażąco wykoślawione. Robi się ze mnie hazardzistę. Oszusta”.
Trzecim głosem były wspomnienia Idy. Pracownicy finansisty zatrudnionej jako ghostwriter, która po półwieczu w wieku siedemdziesięciu lat, zaczęła rewidować dwa poprzednie, szowinistyczne punkty widzenia, chcąc odkryć w tej historii emancypacyjną rolę Mildred. Żony Beleva deprecjonowanej i umniejszanej przez męża, a przez dziennikarza wręcz zniekształcanej, a nawet wynaturzanej psychicznie.
Odnaleziony dziennik Mildred stał się głosem kobiety z przeszłości, ukazującym całą prawdę.
Jednak, czy aby na pewno?
To czytelnik w tym labiryncie faktów i fikcji, głosów i punktów widzenia, przyjaznych lub wymagających form narracji, wątków wertykalnie przenikających płaszczyzny przekazu, musiał samodzielnie ją odnaleźć. Każda z tych osób budziła jednocześnie zaufanie i nieufność. Bezstronność dziennikarza, który jednak nie miał pełnego dostępu do wiarygodnych źródeł. Dokumentalny charakter rzetelnego pamiętnika finansisty, ale jednak pisany przez samego zainteresowanego swoją opinią. Osobista współpraca Idy z Belevem opisana współczesnym stylem literackim, ale naznaczona zniesmaczeniem męskich narracji pełnych seksizmu i skażona niedoskonałością pamięci. I wreszcie na bieżąco odnotowywane zdarzenia i emocje w dzienniku Mildred, ale okrojone, ascetyczne, czasami tylko zasygnalizowane jednym słowem.
Komu zaufać?
Każdy czytelnik musi sobie sam na to pytanie odpowiedzieć. Nie będzie to łatwe, ponieważ zaufanie do bohaterów w dochodzeniu do prawdy nieustannie balansowało. W relacjach między postaciami powieści było jeszcze gorzej, ponieważ albo nie istniało z powodu wszechobecnego dystansu między nimi, albo zdradzieckiego zniszczenia prowadzącego do permanentnej samotności. Nieustannej alienacji wśród tłumu.
Zaufanie w tej powieści oprócz znaczenia psychologicznego i egzystencjalnego miało jeszcze drugie dno.
Jeśli sięgniemy do jej oryginalnego tytułu – „Trust”, wtedy możemy odczytać je w drugiej odsłonie pojęciowej – finansowej. W ekonomii oznaczającej formę koncentracji kapitałowej, w której przedsiębiorstwa tworzą oligopol. Andrew Bevel był twórcą trustów, a zarazem piewcą kumulacji kapitału. Tym poglądom opór stawiał ojciec Idy. Włoski anarchista sprzeciwiający się „konsumeryzmowi i napędzającemu go poczuciu alienacji”. Człowiek ciężkiej pracy widzący w kumulacji kapitału pierwotne źródło zła i problemów świata, twierdząc – „U podstawy tego wszystkiego jest pieniądz. Iluzja, a my wszyscy zgodziliśmy się ją podtrzymywać. Jednogłośnie”.
Tę grę w zaufanie zarówno na poziomie losów bohaterów, jak i finansowej warstwy tematycznej przekazu z uwzględnieniem jej wad i zalet, autor rozpoczął od pierwszej strony powieści.
Jej wynik zależy od percepcji odbiorcy.
Chociaż autor podsunął jednoznaczną odpowiedź – pieniądz to arbitralny wynalazek, wymagający zaufania do ludzi wymieniających go na dobra rzeczywiste. W tym momencie autor zmusi każdego do zrobienia rachunku sumienia. W jakim stopniu, odbiorca jego przekazu jestem, w tej religii pieniądza, stanowiącego „esencję boskości, która mogła się ucieleśnić w dowolnej konkretnej postaci”, godna zaufania?
Jak dalece mój rozsądek i poziom rozwoju moralnego uchroni mnie przed rolą wyznawcy religii pieniądza?
Jak bardzo gorset humanizmu i aksjologii utrzyma w ryzach pragnienie posiadania coraz więcej podyktowany pierwotnym instynktem przetrwania?
To były fundamentalne i najtrudniejsze pytania w tej powieści.
naostrzuksiazki.pl
„Wszyscy aspirujemy do większego bogactwa. Stoi za tym prosty, naukowy powód. Otóż w naturze nic nie jest stabilne, toteż nie można zwyczajnie trzymać się tego, co się ma. Jak wszystkie inne istoty, albo prosperujemy, albo giniemy. Oto zasadnicze prawo rządzące wszystkimi organizmami żywymi. I właśnie ten instynkt przetrwania nakazuje każdemu człowiekowi pragnąć”.
...
„Igrałem z ogniem, a teraz patrzyłem, jak płonie świat”.
To wyznanie naukowca i badacza na miarę współczesnego Roberta Oppenheimera (współtwórcy bomby atomowej), ale i sygnalisty oraz demaskatora, który nie zawahał się zabić swoje dziecko-demona.
A dokładnie – obnażyć mechanizmy destrukcyjnego oddziaływania firmy, którą współtworzył, na demokrację.
Szczerą spowiedź człowieka współwinnego zła, które uczynił ludzkości, autor rozpoczął od niemal filmowego, bo sensacyjnego opisu spotkania w czerwcu 2018 roku z komisją Kongresu Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie. W Centrum Informacji Chronionych Stałej Specjalnej Komisji Izby Reprezentantów do spraw Wywiadu w podziemiach budynku Kapitolu, by „opowiedzieć o sieci powiązań łączących Facebooka, Rosję, portal WikiLeaks, kampanię prezydencką Trumpha oraz referendum w sprawie Brexitu”. Przedstawić dowody, które posiadał jako szef działu badań, na fałszowanie wyborów w USA i Nigerii, Brexit, wzniecanie fali przemocy i prześladowań wobec Rohingya w Myanmarze i ułatwienie przeprowadzenia „czystek etnicznych, w których straciło życie 40 tysięcy osób”. Chciał wyjaśnić, „jak doszło do tego, że dwudziestoczteroletni Kanadyjczyk, gej o liberalnych poglądach, trafił do brytyjskiej firmy wojskowej, tworzącej narzędzia do prowadzenia wojny psychologicznej na zlecenie amerykańskiej alternatywnej prawicy”. Jak „Cambridge Analytica, firma, o której mało kto wcześniej słyszał, wykorzystała wyniki badań nad profilowaniem psychologicznym do wywrócenia świata do góry nogami”.
W ten sposób wypowiedział wojnę Goliatowi.
Nie tylko potężnym ludziom kierującym Cambridge Analyticą, ale i korzystającym z jej usług – politykom, psychopatom z władzą, udziałowcom projektów i Facebookowi, który zachowywał się jak suwerenne, niezależne, samodzielne państwo, niepodlegające żadnemu nadzorowi ani kontroli. W swoich odpowiedziach na pytania komisji wskazał powody zainteresowania się danologią kulturową i zastosowania technologii w jej rozwój oraz czynniki wypaczające pozytywne trendy, ludzi mających wpływ na te wypaczenia, antywartości deformujące pozytywne kierunki rozwoju technologii, a przede wszystkim przerażające skutki dla użytkowników mediów społecznościowych, a w dalszej kolejności realny wpływ na jakość demokracji.
A dokładniej – na jej destrukcję.
Autor dokładnie wskazał moment, kiedy z badacza stał się krytykiem własnego dzieła, a potem jego demaskatorem. Początek, kiedy kierował się wizją zrewolucjonizowania nauk społecznych, fascynacją możliwościami technologicznymi i pasją badacza, „bo idea wydawała się tego warta”. Moment dostrzeżenia zagrożeń inicjowanych przez ludzi (polityków, wojsko, służby wewnętrzne) widzących w Facebooku źródło krociowych zysków finansowych i społecznych kosztem wartości. Ludzi, dla których etyka i koszty społeczne stały niżej niż dochód, budujących współczesny kolonializm cyfrowy, w którym eksploatowanymi zasobami naturalnymi były: dane osobowe, skodyfikowana uwaga, zachowanie człowieka, zainteresowania, tożsamość i „czarna trójca” psychiki ludzkiej osób skłonnych do radykalizmu i teorii spiskowych, łatwo ulegających targetowej propagandzie. Zauważenie charakteru środowiska, „w którym jedyną reakcją na podanie w wątpliwość etycznych aspektów tajnego projektu w jakimś odległym kraju są kpiące komentarze na temat naiwnych wyobrażeń o zasadach, jakimi »naprawdę rządzi się ten świat «”.
Autor podkreślił również pionierski charakter obszaru działań narzędzi technologicznych wymagających natychmiastowych uregulowań prawnych, które w tej chwili stosowane są bez jakichkolwiek norm i zasad wyznaczających ich granice.
Mając tego świadomość, zaproponował rozwiązanie tego problemu w postaci czterech punktów do rozważań i dyskusji, by skutecznie uwarunkować funkcjonowanie nowych technologii do poprawienia bytu ludzkości, zamiast jego niszczenia. Przedstawił przy tym katastrofalną wizję przyszłego społeczeństwa na miarę dystopijnej powieści futurystycznej George’a Orwella „Rok 1984”, jeśli zostaną one zignorowane przez decydentów. Jest się czego bać, bo skutki testów na ludziach za pomocą mediów społecznościowych już widać realnie – „radykalizacja postaw, czystki etniczne, masowe strzelaniny, zaburzenia odżywiania czy zmasowane ataki na demokratyczne instytucje”. A wszystko to w imię jednej zasady – „prawo do czerpania zysków z tych platform jest ważniejsze od kosztów społecznych”.
Co my, indywidualne osoby, możemy z tym zrobić?
Przede wszystkim zdobywać i nieustannie poszerzać świadomość opisanych mechanizmów oraz konsekwencji kliknięcia „akceptuj” w podsuwanym regulaminie przez media społecznościowe – oddania za darmo swoich danych, uczynienia się niewolnikiem cyfrowym, a przede wszystkim przyjęcia na siebie odpowiedzialności za skutki manipulacyjnych praktyk medium.
Ta historia to też odpowiedź na naiwne pytania pełnych oburzenia użytkowników mediów na niesprawiedliwe działanie algorytmów. Odpowiedzi autora były brutalnie szczere – media nie służą do samorealizacji i samopoznania, które bazują na prywatności, lecz do jej eksploatacji w celu osiągnięcia zysku.
Jakikolwiek by on nie był.
W tym zakresie autor porównuje działalność właścicieli mediów społecznościowych do działalności znanych z historii przywódców państw totalitarnych, bo „wszytko sprowadza się do wykorzystania narzędzi, jakie masz do dyspozycji w danym czasie”, by osiągnąć założony cel – od finansowego po eksterminacje konkretnej nacji, grupy politycznej czy religijnej.
Autor, żeby to dostrzec, musiał stać się najpierw tego konstruktorem, potem sygnalistą, a na końcu ofiarą płacącą taką samą cenę, jak ofiary represji państw totalitarnych.
O nich również pisze.
I najważniejszy wniosek – „za dostęp do informacji pochodzących z zaufanych źródeł coraz częściej trzeba płacić – informacja staje się dobrem luksusowym, podczas gdy dostęp do fake newsów pozostaje łatwy i darmowy”.
Tyle wiemy na pewno, ile za to zapłacimy.
naostrzuksiazki.pl
„Igrałem z ogniem, a teraz patrzyłem, jak płonie świat”.
To wyznanie naukowca i badacza na miarę współczesnego Roberta Oppenheimera (współtwórcy bomby atomowej), ale i sygnalisty oraz demaskatora, który nie zawahał się zabić swoje dziecko-demona.
A dokładnie – obnażyć mechanizmy destrukcyjnego oddziaływania firmy, którą współtworzył, na demokrację.
Szczerą spowiedź...
„Nie, to chyba żart”.
Z niedowierzaniem zareagowała Nora Kelly na propozycję swojej przełożonej. Była poważną, uznaną w środowisku zawodowym archeolożką kryminalistyczną z ciężko zapracowaną reputacją, a jej szefowa zaproponowała udział w kuriozalnych wykopaliskach w Roswell.
Tak, w tym osławionym miejscu strefy 51, w którym w 1947 roku rozbiło się... UFO.
Nora była w szoku i nie zamierzała położyć na szali swojego imponującego CV – doktorat na Uniwersytecie Stanforda, praca w nowojorskim Muzeum Historii Naturalnej i w Instytucie Archeologicznym w Santa Fe. Przyparta do muru wywartą presją, odmówiła, co w efekcie skończyło się zwolnieniem z pracy. Jednak jej unikalne kwalifikacje, doświadczenie i nieszablonowy sposób myślenia były zbyt atrakcyjne dla miliardera Lucasa Tappana kryjącego się za intrygą nakłonienia Nory do projektu, który finansował. Zaproponował archeolożce angaż prywatnie, inteligentnie wykorzystując argumenty nie do odrzucenia.
Ostatecznie Nora się zgodziła.
Tym sposobem precyzyjnie dobrana przez sponsora ekipa fachowców razem z Norą wylądowała w owianej tajemnicą strefie na skraju Diabelskiej Góry, gdzie rozbili obóz. Początkowo nikt nie wiedział, że ich prace wykopaliskowe były uważnie obserwowane.
Powoli robiło się ciekawie, gorąco i niebezpiecznie.
I tak jak w rewelacyjnej części „Stare kości” rozpoczynającej cykl z Norą Kelly, tak i tutaj autorzy połączyli trzy wątki podnoszące napięcie w miarę czytania.
Pierwszy to sensacyjny, w którym główną rolę odgrywała dobra znajoma Nory – agentka specjalna Corrie Swanson. Miałam wrażenie, że nawet przejęła funkcję głównej bohaterki w tej części, by zasugerować silny udział FBI w kontaktach z kosmitami.
Drugim był wątek przygodowy, którym podążałam za bohaterami przez pustynię i do miejsc zakazanych. Po terenach na powierzchni i w podziemiu wymagających od bohaterów kreatywnego myślenia, szybkiego działania, wiedzy oraz sprytu, by uciec przed mnożącymi się śmiertelnymi zagrożeniami pochłaniającymi kolejne ofiary.
Trzeci wątek podążał za powszechnie znaną teorią pozaziemskich cywilizacji na tyle prawdopodobną, o ile niewiarygodną, by wzbudzić we mnie sceptycyzm, ale i ciekawość graniczącą z chęcią jednoznacznego rozstrzygnięcia balansu między pewnością znanych faktów a wątpliwościami wewnętrznego krytyka.
Był też wątek „gratisowy”, który mnie zaskoczył – romantyczny. Jednak nie zdradzę tożsamości kochanków, pozostawiając przyjemność odkrywania go następnym czytelnikom.
Wszystkie wątki powoli łączyły się w miarę czytania, przyśpieszając dynamikę akcji z nieprzewidywalnymi kierunkami jej rozwoju. Wszystko mogło zdarzyć się, ponieważ bohaterowie skrywali ważne tajemnice, próbując grać poza zespołem czy zawodowymi zależnościami. Często łamiąc oficjalne normy postępowania i reguły gry, z fatalnymi skutkami dla ich losów, a nawet życia, a tym samym dla dalszych wydarzeń. Bardzo niebezpiecznych, w których dobro interesu państwa stało wyżej niż życie obywatela.
Kimkolwiek on nie byłby.
naostrzuksiazki.pl
„Nie, to chyba żart”.
Z niedowierzaniem zareagowała Nora Kelly na propozycję swojej przełożonej. Była poważną, uznaną w środowisku zawodowym archeolożką kryminalistyczną z ciężko zapracowaną reputacją, a jej szefowa zaproponowała udział w kuriozalnych wykopaliskach w Roswell.
Tak, w tym osławionym miejscu strefy 51, w którym w 1947 roku rozbiło się... UFO.
Nora...
2024-03-09
„Ryków to dziura w dupie świata”.
Jednak takiego zapyziałego miasteczka, na którego rynku wygrzewali się emeryci i z dziurami w drogach, ale za to z niskimi cenami za mieszkania i brakiem znajomych, potrzebował Zdzisław Mokryna. Od trzech miesięcy emerytowany policjant, który uciekł z Mordoru, jak mawiał o swoim byłym miejscu pracy, z myślą o dobrej samotności, a tak naprawdę ucieczce od sprawy obciążającej jego sumienie. Prawie pięćdziesięcioletni mężczyzna nie chciał się zachwycać miejscem, w którym planował osiąść na kilka spokojnych lat. Chciał tylko spokoju z dala od ludzi.
Z pewnością byłoby tak, jak sobie założył, gdyby nie poznał Kamila Szykowiaka.
Właściciela miejscowej pizzerii, który z czasem stał się jego przyjacielem. Zdziszek, jak mawiali do niego znajomi, powoli zaczął wtapiać się w rodzinę Szykowiaków.
A ja razem z nim.
Miałam wrażenie, że siedzę w pizzerii razem z mężczyznami, przysłuchując się wolno płynącym opowieściom. Ich narratorem pierwszoosobowym był Zdziszek, który z przytłaczającym smutkiem relacjonował losy Kamila i jego rodziny. Historię, w którą musiał się zaangażować jako przyjaciel po uprowadzeniu dwóch córek Kamila. Jako były policjant mógł mu pomóc. To z jego perspektywy dowiadywałam się o kierunku rozwoju zarówno prywatnego śledztwa, jak i oficjalnego dzięki starym kontaktom zawodowym. A wszystko po to, by ubiec porywacza przed radykalnymi czynami i zmniejszyć ryzyko rażenia tragediami, które zaczęły niszczyć rodzinę Kamila.
Ta opowieść miała również drugie dno.
Oprócz funkcji rozrywkowej dostarczającej przyjemności płynącej z zawikłanej logiki odkrywania osoby porywacza także społecznie pożyteczną. Czyniło to z kryminału również powieść obyczajową. Głównym wątkiem w nim były dzieje rodziny Szykowiaków, których czas szczęścia zakończyła nagła tragedia. Emocje i przeżycia towarzyszące członkom konkretnej rodziny, ich życie w traumie i działania podejmowane pod jej wpływem, posłużyły do zobrazowania dotkliwych skutków, jakie niosą ze sobą bezrefleksyjne decyzje polityków w sejmie.
Autor w warstwie obyczajowej obnażył destrukcyjne mechanizmy systemu państwa.
Jego błędy mające decydujący wpływ na „złe funkcjonowanie różnych instytucji – poczynając od sejmu i senatu, poprzez sąd i jego biegłych, na policji, który skostniały system komplikował życie, kończąc”. A dokładniej decyzje ustawodawcze podejmowane przez posłów, których „podniesiona ręka może mieć aż taki wpływ na życie zwykłych ludzi”.
Ten trudny emocjonalnie i brutalny w opisywanych zdarzeniach thriller kryminalno-obyczajowy to również swoisty apel do nas, by rozważnie oddawać swój głos wyborczy na kandydatów do sejmu.
naostrzuksiazki.pl
„Ryków to dziura w dupie świata”.
Jednak takiego zapyziałego miasteczka, na którego rynku wygrzewali się emeryci i z dziurami w drogach, ale za to z niskimi cenami za mieszkania i brakiem znajomych, potrzebował Zdzisław Mokryna. Od trzech miesięcy emerytowany policjant, który uciekł z Mordoru, jak mawiał o swoim byłym miejscu pracy, z myślą o dobrej samotności, a tak...
2024-03-03
„Człowiek sprzyja raczej dobru, niźli złu, lecz okoliczności nie sprzyjają mu”.
Te słowa Bertolta Brechta z „Opery za trzy grosze” autor zacytował, by oddać istotę wewnętrznej walki człowieczej między dobrem a złem, której wynik uzależniony jest od warunków, w jakich się znalazł. To one są czynnikami decydującymi, a wśród nich jeden, pierwotny, najważniejszy i podstawowy, bez którego inne nie mają większego znaczenia.
By go wyłuskać, wskazać i przyjrzeć się mu z bliska autor poddał analizie dwie sytuacje.
Pierwszą z okresu II wojny światowej, podczas której grupa żołnierzy polskiego podziemia Szczepana Chyli zamordowała krawca Mordechaja Chycka we wsi Barszczówka. Między katami rozpoczął się spór o spodnie po ofierze, który przebiegał tak:
„Bobek mówił, że jemu się spodnie należą, gdyż on pierwszy strzelił do obywatela narodowości żydowskiej [tj. do Mordechaja Chycka], zaś [inny członek drużyny] Majka odpowiedział mu, iż po jego strzale tenże obywatel jeszcze stał na nogach, a dopiero po strzale Majki wywrócił się na ziemię, wobec czego spodnie należą się jemu. W rozmowę włączył się następnie Sadłocha Teofil, mówiąc, iż on wystrzelił razem z Majką i on powinien zabrać te spodnie. Jako ostatni wypowiedział się Chyla Szczepan, że nie ma w czym chodzić, i jako dowódca zabrał sobie spodnie”.
Drugą sytuacją był zaczerpnięty z Talmudu opis sporu o znaleziony tałes, który przedstawiał się tak:
„Dwóch [powodów stawia się przed sądem] trzymając tałes. Jeden [z nich] mówi: ˂Ja go znalazłem˃, a drugi mówi ˂Ja go znalazłem˃”.
Te dwa teksty, na pozór różne i o odmiennym ciężarze moralnym, stały się dla autora analizy relatywnymi do próby zrozumienia, „na ile prawo talmudyczne i nauki płynące z Biblii okazywały się pomocne w ich próbach rozpoznania sytuacji, między innymi w podejmowaniu decyzji, komu i kiedy można zaufać”. Swoje rozważania wzbogacał innymi tekstami zaczerpniętymi z Talmudu, Biblii, Midraszu, wspomnień świadków czasów okupacji niemieckiej oraz literatury przedmiotu, które ilustrowały rozbudowane podejście do dywagacji opartych na interpretacji innych uczonych i badaczy wymienionych źródeł, które umieścił w przypisach. Duża częstotliwość przytaczanych argumentów wpływała znacząco na merytoryczność analizy i intensywność w logicznym rozumowaniu, a jednocześnie klarownym dzięki dodatkowym analogiom, by dobrze zrozumieć wywód.
Ostatecznie prowadzący do jednego.
Do zrozumienia absurdalności i grozy „sprawiedliwości” sporu o spodnie, w którym zabrakło najważniejszego warunku, czynnika bądź okoliczności – prawa bożego. W ten sposób autor odpowiedział na często zadawane pytania w trakcie i po wojnie – dlaczego do takich sytuacji dochodziło powszechnie i bezkarnie? Dlaczego prawo cywilne stało wyżej niż religijne? I to najważniejsze – gdzie był Bóg?
Dla mnie ten esej wytłumaczył również możliwość zaistnienia Holokaustu.
Odpowiedział na wiele pytań z nim związanych. Jednym z nich było to najważniejsze - co się dzieje, gdy człowiek zaczyna uważać, że poradzi sobie bez Boga, nie odmawiając mu przy tym prawa istnienia?
Odpowiedź była jednoznaczna, a każdy opis Holokaustu stanowi jej ilustrację na pograniczu grozy i absurdu.
naostrzuksiazki.pl
„Człowiek sprzyja raczej dobru, niźli złu, lecz okoliczności nie sprzyjają mu”.
Te słowa Bertolta Brechta z „Opery za trzy grosze” autor zacytował, by oddać istotę wewnętrznej walki człowieczej między dobrem a złem, której wynik uzależniony jest od warunków, w jakich się znalazł. To one są czynnikami decydującymi, a wśród nich jeden, pierwotny, najważniejszy i...
2024-03-02
W norweskiej, „małej wiosce Dylgja, w której mieszka niewielu ludzi, dobrych ludzi, i gdzie nikt nie zamyka drzwi na klucz, kiedy wychodzi, albo nawet kiedy z rzadka wyjeżdża”, mieszkał malarz Asle z potrzebą wymalowywania na płótno obrazów lub scen ujrzanych w realu. Wdowiec opuszczony przez żonę po ciężkiej chorobie. Samotny człowiek z dwoma przyjaciółmi – rybakiem Åsleikiem i właścicielem galerii Beyerem. Artysta myślący o sobie, że jest jednym z wielu sobie podobnych.
Takich jak jego imiennik.
Mężczyzna mieszkający niedaleko w Bjørgvin. Sobowtór, bo o tym samym wyglądzie i profesji. To od męczącej myśli, że musi go natychmiast odwiedzić, zaczęła się opowieść. Zamknięta czasowo w jednym dniu od powrotu z Bjørgvin do Dylgii i ponownego, bo nagłego wyjazdu tam i z powrotem. Dnia męczącego dla starszego już człowieka dobrze po sześćdziesiątce, ale koniecznego do zrealizowania swoich planów i decyzji.
To, co działo się w trakcie podróży, stanowiło wierzchnią warstwę fabuły.
W formie strumienia świadomości. Tekst nie zawierał ani jednej kropki. Nawet na końcu tego jednego, monstrualnie rozbudowanego i długiego zdania. Meandrującego po wielu obszarach pamięci teraźniejszej i tej odległej narratora, wymagającej częstego wywoływania kadrów, obrazów, wydarzeń i osób z przeszłości przywoływanych skojarzeniami. Odgrodzone od siebie jedynie przecinkami, które pełniły funkcję przerwy na zrozumienie zawartej w nich myśli. Tę rolę odgrywał również drugi rodzaj regularnego „przecinka” – wyraz „myślę”.
To on dyktował rytm przepływu treści oraz określał rodzaj czasu i narracji.
O ile monolog wewnętrzny prowadził Asle jako narrator pierwszoosobowy, o tyle relację z obserwacji oraz co myśleli inni bohaterowie, opisywał już jako narrator zewnętrzny. Ta naprzemienność narracji i czasów, a właściwie ich wymieszanie i przenikanie się wzajemne, służyło rozbudowanej warstwie filozoficznej.
Autor w ten sposób poddawał myśl o relatywności dziejów losów ludzkich uzależnionych od wielu różnorodnych czynników wewnętrznych i zewnętrznych życia. Obrazowały to postacie dwóch podobnych fizycznie Asle’ów, ale o odmiennych życiorysach oraz z jednym wnioskiem narratora – wsparcie najbliższych lub jego brak decyduje o jakości życia.
Zza niej wyłaniała się delikatna, a zarazem mocna, a dla mnie najważniejsza w przesłaniu, warstwa religijna.
Widoczna już na początku przepływu myśli w scenie świeżo namalowanego obrazu przez Aslego, w którym widział krzyż dźwigany przez człowieka, a jego przyjaciel Åsleik - Krzyż Świętego Andrzeja, patrona rybaków, którym był. Z kolei ciąg, powtarzalność i tempo pojawiających się rozmyślań przypominało medytację albo modlitwę, która od czasu do czasu wybrzmiewała dosłownie. Również w postaci łaciny. Różaniec, otrzymany od żony przez Aslego i jego krzyżyk trzymany między kciukiem a palcem wskazującym, stanowił swoistą kotwicę, która nadawała środek ciężkości otaczającej Aslego rzeczywistości.
Między powyższymi warstwami pojawiała się także psychologiczna.
Sobowtór Aslego mógł odgrywać rolę alter ego narratora. Ciemną albo słabszą stronę psychiki człowieczej, którą mogło rozjaśnić tylko światło wewnętrzne. Dla jednych dobro wspierane przez najbliższych, dla innych iskra boża, czyli wiara mająca moc rozświetlania człowieka od wewnątrz oraz wszystkiego tego, co stworzył lub dał innym. Taki człowiek stawał się swoistą latarnią dla pozostałych istot i reflektorem-szperaczem wyławiającym z mroku osoby, rzeczy i tematy, nadającym im wartość, a przede wszystkim zrozumienie – dlaczego takimi są.
Całość nieśpiesznie zmierzała do ujawnienia tajemnicy Aslego.
Dopiero poznanie jego traumatycznego sekretu pozwoliło zrozumieć wszystkie dywagacje głównego bohatera. Jego zamknięcie się w sobie, samotność z wyboru, rozdwojenie jaźni, a może nie, światopogląd, styl życia, potrzebę wymalowywania ujrzanych scen i całkowitą, bezkompromisową ufność pokładaną w Bogu, który wprawdzie „pisze prosto po krzywych liniach”, ale podarował mu siłę kroczenia nimi przez życie. Obdarował dostrzeganiem niewidzialnego - „świetlistej ciemności”. Głęboko wewnętrzna, powolna, sensualna, konfesyjna opowieść na jednym wydechu, była próbą wyjaśnienia tego pojęcia.
Dla mnie bardzo udaną, mając świadomość mierności określenia użytego wobec tego dzieła.
naostrzuksiazki.pl
W norweskiej, „małej wiosce Dylgja, w której mieszka niewielu ludzi, dobrych ludzi, i gdzie nikt nie zamyka drzwi na klucz, kiedy wychodzi, albo nawet kiedy z rzadka wyjeżdża”, mieszkał malarz Asle z potrzebą wymalowywania na płótno obrazów lub scen ujrzanych w realu. Wdowiec opuszczony przez żonę po ciężkiej chorobie. Samotny człowiek z dwoma przyjaciółmi – rybakiem...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Miejsca, fakty i postaci są w tej książce prawdziwe. Niczego nie zmyśliłam...”
Tak napisała autorka we wprowadzeniu do swoich wspomnień, by zaraz dodać – „chociaż powstała na kanwie prawdziwych wydarzeń, trzeba ją czytać jako powieść”.
Tak też ją odbierałam.
Jak historię włosko-żydowskiej rodziny. Zdeklarowanych antyfaszystów w faszystowskich Włoszech dyktatora Benita Mussoliniego. To mocne zakotwiczenie w historii nie przełożyło się na martyrologię jej losów, chociaż autorka wspominała o skutkach działalności opozycyjnej członków rodziny. Skupiła się przede wszystkim na życiu codziennym i jego powszednich elementach, charakterystyce rodziców, braci i sióstr oraz przyjaciół rodziny, samą siebie stawiając obok. Jak zapewniała – „Nie miałam ochoty mówić o sobie. Nie jest to opowieść o mnie, ale raczej, pomimo opuszczeń i braków, jest to historia mojej rodziny”.
Przyjęła rolę uważnego świadka i obserwatora.
Najpierw jako dziewczynka i dorastająca nastolatka, a potem żona i matka, zmieniając wraz z wiekiem dojrzałość narracji.
Za główną cechę rodziny przyjęła język porozumiewania się.
Kod językowy tworzący swoisty glosariusz dostępny tylko dla najbliższych. „Łacinę” dla uprzywilejowanych. Bardzo charakterystyczny i elitarny. Wystarczyło „słowo albo zwrot: jeden z tych dawnych zwrotów, usłyszanych i powtarzanych w nieskończoność w czasach naszego dzieciństwa, [...] żeby w jednej chwili przywrócić dawne więzi, nasze dzieciństwo i młodość, nierozerwalnie związane z tymi zwrotami, z tymi słowami”. Był dla niej identyfikatorem członków rodziny, który pozwalał bezbłędnie rozpoznać się „w ciemnej jaskini, pośród miliona osób”. Łączył rodzinę w jedno jako trwały fundament jej istnienia na przekór rozłące geograficznej i chłodowi emocjonalnemu. Pełnił również funkcję platformy emocjonalnego porozumienia, ponieważ na co dzień nie afiszowano się z uczuciami.
Dotyczyło to zwłaszcza ojca.
Znanego profesora wykładającego na uczelni. Despoty i tyrana z napadami wściekłości z błahych powodów. Matka bardziej wylewna była osobą spolegliwą z niesłabnącym optymizmem, częściej ustępującą mężowi. Razem z pięciorgiem dzieci tworzyli dom pełen skrajnych emocji, do którego zapraszano wielu znajomych i przyjaciół, a obecnie znanych nazwisk związanych polityką, nauką i w mniejszym zakresie literaturą, ponieważ, jak tłumaczyła narratorka – „ojciec zaraził ją niejasną, niezrozumiałą odrazą do świata literatów, świata nieznanego u nas w domu, do którego wstęp mieli tylko biolodzy, uczeni lub inżynierowie”.
Czuła ironia narratorki sprawiła, że polubiłam tę rozedrganą emocjonalnie rodzinę.
Wraz z jej zaletami i wadami, a przede wszystkim elitarnym językiem. To pozwoliło mi wejść ze zrozumieniem w rodzinne środowisko, w którym z czasem poczułam się jedną z nich. Wtajemniczoną. Przygotowało mnie to również na kończący wspomnienia długi dialog między rodzicami narratorki, który odebrałam z ogromną nostalgią.
To podejście sprawiło, że wiele rodzin będzie mogło łatwo identyfikować się z bohaterami opowieści. Myślę, że jest wiele takich z wewnętrznym kodem językowym.
Wszystkie te walory sprawiły, że wspomnienia autorki stały się bardzo popularne we Włoszech, a nawet lekturą szkolną.
naostrzuksiazki.pl
„Miejsca, fakty i postaci są w tej książce prawdziwe. Niczego nie zmyśliłam...”
więcej Pokaż mimo toTak napisała autorka we wprowadzeniu do swoich wspomnień, by zaraz dodać – „chociaż powstała na kanwie prawdziwych wydarzeń, trzeba ją czytać jako powieść”.
Tak też ją odbierałam.
Jak historię włosko-żydowskiej rodziny. Zdeklarowanych antyfaszystów w faszystowskich Włoszech dyktatora...