-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
„Martwa natura z wędzidłem” autorstwa Zbigniewa Herberta to zbiór opowieści. Magicznych, wciągających i relaksujących. Przyznać muszę, że czaiłam się na przeczytanie tej pozycji d dłuższego czasu, zanim w końcu ją dorwałam. Dzięki uprzejmości mojej sorki od historii sztuki mogłam ją przeczytać.
Lekkość stylu, umiejętność snucia opowieści oraz niewymuszona, a jakże efektowna, poetyckość oczarowały mnie.
Burzliwe i mniej skomplikowane historie holenderskich malarzy oraz ludzi związanych ze światem sztuki, relacje zdarzeń (na przykład historia tulipomanii, która ogarnęła głównie północną Europę XVII wieku) opisy miejsc i wrażeń stanowią tło dla analiz dzieł malarskich holenderskich mistrzów pióra. Nie mam pojęcia jakim cudem autor skupia w jednym – znowu nie aż tak wielostronicowym – dziele tyle wątków, przemyśleń i odniesień. Łączy opis własnych odczuć i wrażeń z konkretną wiedzą na temat zdarzeń dawnych, fakty i liczby z malarskim opisem i wręcz narracją obrazu, współczesność z przeszłością. Opisuje w skrócie historie życia oraz kariery malarzy raczej nieznanych szerszej publiczności w dzisiejszych czasach, wspominając tylko raz czy dwa Rembrandta, Vermeera... Doświadczając tej lektury, miałam wrażenie, jakbym doświadczała samej Holandii. Niestety, jak na razie miałam z nią styczność tylko na kartach tejże pozycji oraz innych powieści.
„Martwa natura z wędzidłem” autorstwa Zbigniewa Herberta to zbiór opowieści. Magicznych, wciągających i relaksujących. Przyznać muszę, że czaiłam się na przeczytanie tej pozycji d dłuższego czasu, zanim w końcu ją dorwałam. Dzięki uprzejmości mojej sorki od historii sztuki mogłam ją przeczytać.
Lekkość stylu, umiejętność snucia opowieści oraz niewymuszona, a jakże...
„Pasja Artemizji” autorstwa Susan Vreeland opowiada dosłownie o tym, co widnieje w tytule – o pasji Artemizji. Jednakże bez... Pasji.
Jak sama autorka napisała w nocie „Od autorki” pisarz przy tworzeniu historii na kanwie czyjegoś życia musi posłużyć się własną inwencją, by nie tylko opisać dokładnie wydarzenia, ale również oddać charakter postaci. Nieznane szczegóły trzeba wymyślić, uczucia towarzyszące postacią namalować samemu od zera, bez żadnego szkicu podanego nam dzięki historii.
Tam, gdzie opisane są wydarzenia rzeczywiste, znajomości, które Artemizja faktycznie posiadała, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Autorka potrafiła przekazać czytelnikowi wiedzę, opowiadać o innych włoskich dziełach sztuki, nawiązywać do dziedzictwa architektonicznego i zwyczajów siedemnastowiecznych Włoch. Z tego względu książka ta jest godna polecenia, osobom, które dzięki fabułom lepiej kojarzą fakty (ja na przykład tak mam) może to bardzo pomóc w zapamiętaniu wyglądu pewnych fresków, obrazów i innych dzieł sztuki wspomnianych przez Artemizję.
Powieść czyta się bardzo szybko, nie nudzi wcale, ale jednocześnie nie chwyciła mnie za serce. Niektóre wydarzenia zostały tylko wspomniane lub pominięte, przez co cała powieść wydaje się być stworzona jak film, w którym jest parę montaży rozdzielających właściwe sceny. Najgorsze tylko, że wszystkie te sceny zdają się być poszatkowanymi wcześniej epizodami z życia artystki, złączonymi finalnie w jedno. Każda scena potraktowana jest z taką samą uwagą, z taką samą wrażliwością. Osobiście zwróciłabym większą uwagę na początkowy proces Artemizji. Autorka za bardzo za pomocą narracji pierszoosobowej mówiła nam jak bohaterka się czuje, zamiast nam to pokazać. Dowiedziałam się, że młoda artystka się bała próby Sybilli, że była upokorzona oględzinami akuszerek, lecz nie byłam w stanie poczuć tego, co ona. Czy Artemizja czuła odrętwienie, czy trzęsły się jej nogi jak galaretka, podczas gdy przypadkowi, obcy rzymianie przez zasłonę oglądali jej upokorzenie? Czy drżała z zimna, mając wrażenie zapadania się w samej sobie, podczas gdy na czole kroplił się jej pot, gdy kat zaciskał na jej palcach coraz mocniej sznur? Czy oprócz bólu czuła również łaskotanie pojedynczych kropelek krwi spływających po jej rękach?
Tak, głównym zarzutem wobec tej powieści z mojej strony jest za duża doza dosłowności w sferze opisywania uczuć Artemizji.
Doceniam z kolei ukazanie relacji rodzicielskich. Nie tylko tej naprawdę trudnej między Oraziem a Artemizją, ale również między Artemizją a jej córką, na którą malarka zrzucała swoje własne ambicje.
Mam wrażenie, że ta historia wymaga zdecydowanych poprawek, niektóre sceny (proces, ślub, decyzja o wyjeździe z Florencji i poprzedzające ją wydarzenia, scena z pędzlem Michała Anioła – swoją drogą, świetny symbol, jednak potraktowany mocno po macoszemu, scena ślubu córki Artemizji, przyjęcie do Accademii i finał powieści) większej wrażliwości. Przy nich czas powinien lekko zwolnić, mimika, gesty postaci powinny być bardziej szczegółowo opisane. Nie mówiąc już o grze światła i cieni w pomieszczeniu (w końcu Artemizja była caravaggionistką, stosowała w swojej sztuce zabieg chiaroscuro), barwach, temperaturze i dźwiękach... To wszystko zostało, moim zdaniem, ukazane lepiej przez Jesse Burton czy w powieści „Syrena i pani Hancock”, gdzie widać nie tylko wiedzę na temat pewnego okresu, zagadnienia, ale także właśnie tę subtelność sztuki. Artemizja wykreowana przez Susan Vreeland ma pretensje do córki, że ta jest mało empatyczna, że nie rozumie sztuki, podczas gdy sama autorka tworzy jedynie historię malarki, nie traktując samej literatury i języka jako narzędzia, które może malować równie wspaniałe obrazy, co pędzel.
Muszę przyznać, że dotknęło mnie jedynie umorzenie procesu przez Orazia, po tym jak odzyskał już obraz i powrót do współpracy z Agostinem, pomimo tego, co zrobił jego córce. Artemizja została potraktowana jak przedmiot, mniej ważny od skradzionego obrazu. Było to bardzo przykre i nietrudno się domyślić czemu.
Nie wynagradza to jednak stylu powieści i jednego okropnego dialogu, który ma miejsce we Florencji, gdy Artemizja chce pokazać w Akademii swe prace, Zuzannę i pierwszą Judytę. Rozmawia tam z urzędnikiem, wspomina o swoim ojcu i jego znajomości z Caravaggiem. Ten dialog jest jednak tak nienaturalny, tak sztuczny... Rozumiem, ekspozycję trzeba w jakiś sposób przemycić, ale ten fragment powinien służyć za przykład, jak tego nie robić. Przeczytajcie sami:
„— Jestem Artemizja Gentileschi, przybywam z Rzymu. Moim ojcem jest Orazio Gentileschi. Jeśli można, chciałabym pokazać parę obrazów.
— Ach tak, signor Gentileschi. O ile wiem, był on dobrym przyjacielem Michelangela Caravaggio.
Owszem, ja też go poznałam, zanim zmarł.
Zmarł w tajemniczych okolicznościach, należałoby dodać. Najprawdopodobniej usiłował uciekać, by ratować swe życie po zasztyletowaniu człowieka podczas bójki o prostytutkę. Butny, gwałtownego usposobienia, nosił szpadę i sztylet, jak jakiś bandyta. Wielokrotnie więziony za bijatyki ze strażnikami oraz za obrazę papieskiego strażnika. I ty mówisz, że znałaś go dobrze?
Nie, dobrze nie. Byłam jeszcze dzieckiem. Mój ojciec...”
Spodziewałam się znacznie więcej, więc jestem rozczarowana tą pozycją, ale jednocześnie nie żałuję jej przeczytania. Nie zajęło mi to wiele czasu, narracja sama w sobie mnie nie męczyła i na pewno skojarzenie pewnych dzieł czy miejsc z wydarzeniami z książki pomoże mi je łatwiej zapamiętać. Polecam zatem ją każdemu, ale ostrzegam, aby nie oczekiwać wiele.
„Pasja Artemizji” autorstwa Susan Vreeland opowiada dosłownie o tym, co widnieje w tytule – o pasji Artemizji. Jednakże bez... Pasji.
Jak sama autorka napisała w nocie „Od autorki” pisarz przy tworzeniu historii na kanwie czyjegoś życia musi posłużyć się własną inwencją, by nie tylko opisać dokładnie wydarzenia, ale również oddać charakter postaci. Nieznane szczegóły...
Jako wierna fanka nie jestem, niestety, do końca obiektywna, recenzując powieści autorstwa Brandona Sandersona. Bardzo chcę znaleźć jakiekolwiek wady, ale zwyczajnie nie mogę.
Tym bardziej trudno mi je znaleźć w pierwszym tomie „Archiwum burzowego światła”, czyli w „Drodze Królów”. Od tytułu po ostatni rozdział, wszystko po prostu idealnie się zgrywa. Każdy bohater ma jakieś znaczenie, nawet jeżeli na razie jest puzzlem, którego nigdzie nie potrafimy dopasować, wiadomo, że w przyszłości ten jeden niezrozumiany przez nas wątek gładko wejdzie na swoje miejsce. Powieści Sandersona, zwłaszcza ta historia, nasuwają mi na myśl skojarzenie z kubistycznymi obrazami. Z początku nie do końca wiadomo, co artysta ma na myśli, nie do końca potrafimy wszystkie elementy złączyć w jedno, ale kiedy się dopatrzymy, widzimy po prostu jedną całość ukazaną z wielu stron naraz.
Właśnie tak jest i tu. Jak historia młodej Shallan łączyć się ma z oznakowanym jako „niebezpieczny” niewolnikiem przydzielonym do Mostu Numer Cztery? Jaki te postacie mogą mieć związek z honorowym Dalinarem czy jego łamiącym niewieście serca synem Adolinem?
Szczerze? Sama dopiero po skończeniu pierwszej części zdążyłam ułożyć jakiś ułamek tej układanki i jeszcze trochę mi zostało luźnych puzzli.
Ufam jednak Sandersonowi po trylogii „Z mgły zrodzonego” i „Rozjemcy” oraz „Elantris”.
„Droga królów” zaczyna się od uczty na cześć pokoju między Alethekarem oraz ludem Parshendi. Nikt nie spodziewa się jednak skrytobójcy, który... Wcale nie ma działać skrycie.
Potem narracja przenosi się już parę lat do przodu i poznajemy parę głównych bohaterów, to jest: Kaladina, Dalinara oraz Shallan.
Kaladina historia zaczyna się w wozie handlarza niewolnikami, gdzie poznaje sprena o imieniu Syl (która wcale nie jest zwykłym sprenem). Towarzyszymy mu w wędrówce na Strzaskane Równiny, podczas której dowiadujemy się powoli kim był wcześniej i skąd pochodzi. Każda informacja jest czytelnikowi udzielana w odpowiednim momencie, retrospekcje są fragmentaryczne i nie przytłaczają czytelnika. Nie ma się również ochoty ich skończyć i przejść do właściwej akcji, ponieważ dzięki temu, w jakim punkcie opowieści poznajemy Kaladina, jesteśmy ciekawi jak do niego doszedł. W tym miejscu chciałabym zaznaczyć, że zupełnie inne uczucia towarzyszyły mi, gdy w trzecim bodajże tomie „Szklanego tronu” musieliśmy zapoznać się z Czarnodziobymi i Trzynastką. Retrospekcje lub wątki poboczne, nie mające wpływu na fabułę, przynajmniej istotnego, nie należą do moich ulubieńców. Tam jednak, gdzie Maas, według mnie, nie poradziła sobie z żonglerką kilkoma narracjami, tam Sanderson zrozumiał idealnie, czego czytelnik potrzebuje. Napięcia, związku z główną linią fabularną i portretu psychologicznego bohatera. I to nam właśnie zaserwował.
Podobnie ma się sprawa z postacią Shallan. Co prawda, autor już nie raczy nas taką ilością retrospekcji, właściwie nie ma ich wcale. Jednocześnie jednak nie znamy do końca motywów Shallan, kierujących nią do dostania się na nauki do Jasnah. Pewne słowa bohaterki, jej myśli, luźne nawiązania do przeszłości mogą nam pomóc się domyślać czegoś, jednak nigdy w pełni nie możemy być pewni jej motywacji. Nie, dopóki znajdziemy się w kulminacyjnym momencie wątku, kiedy to wszystkie tajemnice wychodzą na jaw.
Plus również za to, że po raz kolejny Sanderson stworzył bohatera, który cały czas wydaje się być przyjacielem, a okazuje się wrogiem postaci. Również w „Rozjemcy” zastosował taki zabieg, tyle że tam trzymał się zasady „najciemniej pod latarnią”. Tym razem inaczej podszedł do tematu.
Naprawdę chciałabym się do czegoś przyczepić, ponieważ ten wywód brzmi raczej jak kolejne uwielbienie fana, ale nie potrafię zwyczajnie znaleźć czegoś, co by było istotną wadą. Jedyne co mi troszeczkę mogło przeszkadzać do opis zmagań Mostu Czwartego, dokładne sprawozdanie z bitwy i ich działań. Jednakże z drugiej strony nie spowalniało to mojego tempa czytania, nie przeszkadzało i było istotne potem dla fabuły więc... Chyba dalej nie mam na co gderać.
Poza tym, zbudowanie świata przedstawionego, wielowymiarowi bohaterowie (również ci drugoplanowi, a czasem nawet i ci w tle!), umiejętne budowanie napięcia, nieoczywiste zwroty akcji i decyzje bohaterów, a także świetny styl, nawiązanie do sztuki i filozofii... Mogę jedynie siedzieć i rwać włosy z głowy, że sama na niektóre pomysły nie wpadłam, ponieważ Cosmere to tak bajeczny i abstrakcyjny, a jednocześnie konsekwentnie zbudowany i logiczny świat, że pozostaje mi tylko zazdrościć, uwielbiać i czytać dalej.
Jako wierna fanka nie jestem, niestety, do końca obiektywna, recenzując powieści autorstwa Brandona Sandersona. Bardzo chcę znaleźć jakiekolwiek wady, ale zwyczajnie nie mogę.
Tym bardziej trudno mi je znaleźć w pierwszym tomie „Archiwum burzowego światła”, czyli w „Drodze Królów”. Od tytułu po ostatni rozdział, wszystko po prostu idealnie się zgrywa. Każdy bohater ma...
2020-01-18
Książka zaczyna się nieciekawie. Styl tej historii jest najzwyczajniej w świecie słaby, wygląda jak po pierwszym drafcie licealisty, który zaczął pisać swój pierwszy projekt tuż po zakończeniu serii o Harrym Potterze. Język jest bardzo ubogi, opisy miejsc czy postaci praktycznie nie istnieją. Wiele scen cierpi na syndrom białego pokoju. Główna bohaterka to typowa Mary Sue bez żadnej osobowości poza tym, że rumieni się przy chłopcu, który jej się podoba. Jakiekolwiek jej backstory otrzymujemy dopiero pod koniec książki. Poza nią reszta postaci jest równie nijaka, czasem tylko przypominają karykatury wyjęte wprost z jakiegoś anime. Blanka, Sawa i Amanda zdają się być swoimi klonami.
Kreacja świata przedstawionego pozostawia wiele do życzenia. Świat ten nie ma sensu. Magia opisywana jest jako trudna, ale cyrografy ogarniają licealiści a główna bohaterka po przeczytaniu kawałka książki zagranicznej trenerki już ogarnia magię, chociaż dopiero się o niej dowiedziała. Prawdziwy konflikt fabularny, jakaś imitacja fabuły w ogóle, pojawia się spokojnie w połowie książki. Pod koniec nagle zmieniamy POV z Mileny na profesora, na chwilę na jej chłopaka, na antagonistę i znów na nią. Zupełnie bez konkretnej przyczyny, poza tą, że Milena właściwie nie ma w tej historii znaczenia.
W pewnym momencie odkładamy na bok fabułę, żeby śledzić nic nie wnoszący, magiczny turniej larp postaci. Czemu nie.
Oh, i nagle znikąd mamy bal.
Reprezentację próbowano zrobić (plusik za to, serio serio), ale postacie nie są wykreowane, a ich relacje czy to hetero czy homoseksualne są po prostu nijakie i niczym nie podbudowane, więc wychodzi ostatecznie miałko. Za to w narracji (dialogi prześladowców specjalnie pomijam, bo wiem, że specjalnie tym pokazano, że nie są ok) występują określenia niezbyt... Miłe. Co naprawiłoby posiadanie prawdopodobnie beta czytelnika z społeczności.
Jak na książkę dla młodzieży ta historia zawiera zdecydowanie za dużo wulgaryzmów i alkoholu. Nie, nie żyję w bańce. Młodzież pije. Ale to nie jest historia o tym, poza tym w scenach, w których pojawia się alkohol, ukazane jest picie go jak coś fajnego i nieznaczącego. Główna bohaterka ma 15 lat, a wspomina, że już w wieku 14 chodziła na imprezy i piła. Tak jest to wspominane bez żadnej refleksji.
A teraz przejdziemy do profesora słynnego. Zatem, profesor petryfikuje uczennicę i mówi, że 'może gdyby więcej dziewczyn umiało się bronić, nie dochodziłoby do tylu napaści'. Potem jeszcze, kiedy uczennica ta mówi, że pójdzie do dyrekcji, profesor mówi, że i tak nikt jej nie uwierzy. Tak, jest to scena szkodliwa, tym bardziej, że w kilku miejscach potem w książce ponownie pojawia się retoryka, że danie komuś w twarz itd. odwiedzie tę osobę od zrobienia komuś krzywdy. Uwaga, wiadomość z ostatniej chwili! Nie. Działania postaci to oczywiście nie ideologia autora, ale mimo wszystko w książce dla młodzieży, w które postać taka potem wychwalana jest w superlatywach, ukazana jako bohater dnia i wojujący za uczniów wielki męczennik... Poprzednie działania i przekonania postaci są nagradzane. Chyba nie trzeba tak banalnego chwytu literackiego tłumaczyć edukatorowi w tym temacie? Dodatkowo następnie pojawia się scena, w której profesor ma teleportować uczennice i zaczyna się gadka o tym, czy się przebierają i, że on w sumie jednak nie chce wiedzieć, bo przecież prokuratura? Ale po co w ogóle tak to pisać? Poza tym, byłam w internacie, wychowawca wszedł mi do pokoju kiedy byłam topless i tak, jak profesor magicznego liceum powiedział "nikt nam nie uwierzył i nic z tym nie zrobił". Zatem co? Prokuratura, czy jednak nikt nie uwierzy i mogę ci wymazać pamięć zaklęciem? Już pominę potem dziwne pytania do Mileny o związek z jej chłopakiem.
W finale grupa bohaterów musi się wydostać z domu za pomocą zaklęcia i nagle deus ex machina, Milena za pomocą cudownej magii miłości (taki z niej jest zawodnik tej TRUDNEJ MAGII) wydostaje drużynę zardzewiałego pierścienia z domu, który zaczarował gość z nieograniczonymi mocami. Yhym. Powróćmy do braku sensu w magii. Z jednej strony nie wydaje się mieć żadnych realnych, fizycznych ograniczeń albo "opłat", z drugiej ta książka jest tak antymagiczna...
Więcej łopatologicznych teorii i opinii na temat edukacji w Polsce, Wattpada, telefonów i fb niż fabuły i bohaterów. Już nie mówiąc o tym, że nawet przekazywane idee sobie przeczą. Profesor brzydzi się przemocą, ale petryfikuje uczennicę i zabiera głos uczniowi i go upokarza, bo piętnastolatek śmiał palnąć coś głupiego.
Ten cyrograf nie wiadomo skąd w sumie, co to za istota, o co chodzi, co właściwie taki mag zaprzedaje...
Bardzo mi przykro, bo zazwyczaj mam taki styl, że dzieląc się opinią tego, co mi się spodobało staram się znaleźć negatywy, a tego co mi się nie podobało - pozytywy. Naprawdę od dawna nie miałam tak, że nie byłam w stanie wykrzesać z siebie za wiele pozytywnego. Bo nawet, jak pojawia się zalążek czegoś w miarę w porządku... Zaraz jest to niszczone przez następującą słabą lub czasem nawet szkodliwą scenę. I uważam, że kwestię szkodliwości powinno się w tym kontekście omawiać. Jest to książka o piętnastolatce dla młodzieży. Na takich książkach leży odpowiedzialność społeczna, no niestety. Autor jeździł juz dawniej, teraz być może też ma w planach, po szkołach. Nie chciałabym, żeby przeczytała to moja dwunastoletnia siostra. Romanse mafijne czy inne duperele dla dorosłych mnie nie interesują. Ale tak książka jest dla młodego odbiorcy. I zawiera kwestie szkodliwe zarówno pod względem społecznym jak i szkodliwe edukacyjnie. Poziom językowy i ilość języka z rynsztoka w tej historii jest zatrważająca Kupcie dzieciakom Maresi, Anię z Zielonego Wzgórza, HP, Baśniobór czy Percy'ego Jacksona, bo w tej książce młodzież nie znajdzie nic budującego ani nawet ciekawego. Ta książka to bardziej narzekadło na edukację niż fantasy z przygodą.
Tytuł chociaż pasuje. To jest po prostu Liceum Ogólnomagiczne. Nie żadna przygoda. Opis szkoły i opinii na temat stanu edukacji.
Książka zaczyna się nieciekawie. Styl tej historii jest najzwyczajniej w świecie słaby, wygląda jak po pierwszym drafcie licealisty, który zaczął pisać swój pierwszy projekt tuż po zakończeniu serii o Harrym Potterze. Język jest bardzo ubogi, opisy miejsc czy postaci praktycznie nie istnieją. Wiele scen cierpi na syndrom białego pokoju. Główna bohaterka to typowa Mary Sue...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to