rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Gastrobanda. Wszystko, co powinieneś wiedzieć, zanim wyjdziesz coś zjeść Jakub Milszewski, Kamil Sadkowski
Ocena 5,8
Gastrobanda. W... Jakub Milszewski, K...

Na półkach: , ,

Polecam jako pracownik kilku już lokali gastronomicznych. Prawdziwa, autentyczna, momentami podkoloryzowana, to pewne, ale i tak mniej niż niezliczone talent/reality show (niejednokrotnie o tematyce kulinarnej), którymi karmi nas telewizja. Czyta się błyskawicznie, przyjemnie, niejednokrotnie uśmiechnęłam się nad książką, bo autorzy trafnie opisują gastronomiczną rzeczywistość. Polecam wszystkim, którzy mają coś wspólnego z restauracjami - pracownicy gastrobranży nie dowiedzą się z niej niczego odkrywczego, ale z pewnością będą mieli z lektury dobrą zabawę, klienci zaś może zyskają cenne informacje, które pomogą im lepiej zrozumieć, co się dzieje za ścianą kuchni.
Wszystkie krytyczne uwagi dotyczące języka skomentuję jedynie w ten sposób, że nie każda książka może i nie każda powinna powalać nas piękną, kwiecistą polszczyzną. Jaka rzeczywistość gastro, taki też język opowiadania o niej :)

Polecam jako pracownik kilku już lokali gastronomicznych. Prawdziwa, autentyczna, momentami podkoloryzowana, to pewne, ale i tak mniej niż niezliczone talent/reality show (niejednokrotnie o tematyce kulinarnej), którymi karmi nas telewizja. Czyta się błyskawicznie, przyjemnie, niejednokrotnie uśmiechnęłam się nad książką, bo autorzy trafnie opisują gastronomiczną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie pamiętam, kiedy ostatnio zaczęłam czytać książkę rano, a skończyłam wieczorem - fakt, zwykle nie mam tyle czasu, aby poświęcić na lekturę cały dzień, ale też nie da się ukryć, że dawno żadna powieść nie wciągnęła mnie aż tak bardzo. Nie mogłam się oderwać od kolejnych stron, MUSIAŁAM, po prostu musiałam, dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi i czy faktycznie Christine nie powinna ufać mężczyźnie, obok którego budzi się każdego dnia.

Temat zaintrygował mnie już od pierwszych stron - studiuję psychologię, a zajęcia z procesów poznawczych na drugim roku były według mnie niezwykle ciekawe. Doceniłam fakt, że autor zainteresował się tematem i nie pisał bzdur na temat funkcjonowania ludzkiej pamięci. Co więcej, bardzo ciekawie skomponował swoją debiutancką, co warto podkreślić, książkę. Rzadko kiedy retrospekcja zajmuje zdecydowaną większość stron, tutaj ten zabieg sprawdził się naprawdę świetnie: czytelnik, pochłonięty dziennikiem Christine, zapomina, że wszystkie te zapiski należą do przeszłości bohaterki, a kiedy sobie o tym przypomina, przewraca kolejne kartki coraz bardziej zapamiętale, próbując odgadnąć, co się wydarzy, gdy - razem z Chris - skończy czytać jej dziennik. Ostatnia część, część rozwiązująca wszelkie zagadki, wypada moim zdaniem nieco słabiej na tle reszty powieści, ale nie jestem pewna, czy to nie dlatego, że gdzieś z tyłu głowy dzwoniło mi wspomnienie książki "Suknia ślubna" Pierre'a Lemaitre'a, której finał wydaje mi się nieco podobny (choć chyba lepszy). U Watsona wszystko na koniec wydaje się trochę zbyt proste.

Spodobał mi się sposób, w jaki autor poprowadził czytelnika przez książkę, jak odsłaniał przed nim minimum potrzebnych informacji, aby wzbudzić jeszcze więcej domysłów i zaciekawienia. Styl niewymuszony, naturalny, lekki, bez zgrzytów czy niezgrabnych sformułowań - nie zachwycił, ale przede wszystkim, co uważam za ważną cechę w przypadku kryminałów i thrillerów - nie przeszkadzał i był raczej "przezroczysty". Chwała bogu, nie każdy autor ma wystarczająco lekkie pióro, aby sprostać temu zadaniu.
Gorąco polecam, ale uprzedzam, warto zarezerwować sobie trochę czasu, bo powieść niesamowicie wciąga!

Nie pamiętam, kiedy ostatnio zaczęłam czytać książkę rano, a skończyłam wieczorem - fakt, zwykle nie mam tyle czasu, aby poświęcić na lekturę cały dzień, ale też nie da się ukryć, że dawno żadna powieść nie wciągnęła mnie aż tak bardzo. Nie mogłam się oderwać od kolejnych stron, MUSIAŁAM, po prostu musiałam, dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi i czy faktycznie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moim skromnym zdaniem jest to najlepsza część trylogii o Teodorze Szackim. Zastanawiam się, na ile ta opinia wzięła się z tego, że czytałam "Ziarno prawdy" podczas kilkudniowych wakacji w Kazmierzu Dolnym (wspomnianym notabene w powieści kilkukrotnie), który - choć jakieś 8 razy od Sandomierza mniejszy - jakoś nad wyraz mi podpasował jako miejsce zgłębiania tajemnic małomiasteczkowej społeczności. Może wzięło się to stąd, że wiele stron powieści przeczytałam, siedząc na Małym Rynku, gdzie znajdowała się synagoga i żydowskie jatki. Nie da się zaprzeczyć, że scenerię miałam odpowiednią.

A może mój zachwyt bierze się stąd, że podchodziłam do książki jak pies do jeża, zmęczona trąbieniem w mediach o przedwojennych, powojennych i współczesnych stosunkach polsko-żydowskich, tymczasem Miłoszewski zaserwował mi opowieść owszem, mocno zakorzenioną w tematyce, jednakże pozbawioną moralizatorstwa, nieociekającą ani antysemityzmem, ani obsesyjną poprawnością polityczną? I na koniec, jako wisienka na torcie, pstryczek w nos dla, jak podejrzewam, każdego czytelnika, obojętnie, po której stronie by nie stał. Brawo.

Intryga jest według mnie bardzo ciekawa, ciekawsza niż w "Uwikłaniu" (co uważam za paradoksalne w moich ustach stwierdzenie, jako że studiuję psychologię i skłaniam się w stronę terapii). W moim przypadku w stu procentach spełniona została podstawowa funkcja kryminału - wypełnienie głowy czytelnika pytaniem "Kto zabił?". Zakończenie mnie zaskoczyło i bardzo usatysfakcjonowało.

Co więcej? Dynamika rozwijającej się fabuły: autor nie mąci, nie przedłuża na siłę napięcia, wciskając pytania retoryczne i wielokropki pod koniec rozdziału, jak to niektórzy pisarze mają w zwyczaju. Miłoszewskiego pomysł na powieść oraz samo jego wykonanie bronią się same. Mamy tu także świetne dialogi, żywy i plastyczny obraz miasta, bohaterów, którzy wzbudzają emocje (fakt, niektórzy są przerysowani, ale nie jest to żadnym zgrzytem, a po prostu lżejszym akcentem, elementem typowego dla autora poczucia humoru), łatwo ich sobie wyobrazić i wejść w ich świat wewnętrzny. No i oczywiście są też przenikliwe obserwacje Szackiego, przesiąknięte, a jakże, warszawskim snobizmem, bez którego książka mogłaby nabrać bezosobowego charakteru. Podoba mi się, że tu także, jak w "Uwikłaniu", Miłoszewski stroni od wybielania Szackiego i wręcz wyśmiewa tworzony przez media wizerunek "szeryfa", walczącego dzielnie ze złem i występkiem. Naprawdę brawa dla autora, że potrafi zgrabnie oddać odcienie szarości, nie malując prokuratora na biało, a przestępców na czarno. Z naturalnych, nie przedłużanych bezcelowo opisów przeżyć wewnętrznych Szackiego (no, a także z jego wyczynów w "Uwikłaniu") wiemy, że prokurator jako spiżowa ostoja sprawiedliwości to tylko fasada. I dobrze.

UWAGA, SPOILER:
Niesmak budzi we mnie watek romansu Sobieraj i Szackiego. Absolutnie zbędny. Czyżby Miłoszewski nie wierzył w przyjaźń damsko-męską? Tak czy inaczej, mógł sobie odpuścić, ten motyw wydaje się wciśnięty na siłę pod koniec powieści, tak jakby miał na celu zaspokojenie ciekawości tropicieli taniego romansu. Dużo wiarygodniej byłoby, gdyby skończyło się na krótkiej fascynacji czy flircie, zwłaszcza, że jak się można przekonać w "Gniewie", autor ma ten wątek tak naprawdę w dupie i nie wspomina o jego obecności w życiu Szackiego nawet słówkiem. Efekt moim zdaniem jest taki, że po 300 stronach wiarygodnego budowania postaci nagle dostajemy po twarzy kuriozalnym zwrotem akcji: Szacki jawi się jako podstarzały, amoralny plejboj, którego wrażliwość - cytując J.K. Rowling - mieści się w łyżeczce od herbaty, Sobieraj zaś z piczki-zasadniczki przeistacza się w postać bezbarwną i bezmyślną, aby nie powiedzieć: odmóżdżoną za sprawą seksownej siwizny kumpla z pracy. Wstyd, panie Miłoszewski, na sam koniec świetnej powieści wrzucać takie nie wiadomo co. Dlatego też moja ocena wyniesie 8, a nie 9 gwiazdek.

Abstrahując już od tego nieudanego wątku romansowego, podtrzymuję swoją opinię, że książka jest świetna. Teraz pozostaje mi już tylko pogratulować samej sobie, że w styczniu nie poszłam na film i nie pozbawiłam się świetnej zabawy z tym kawałkiem solidnej kryminalistycznej literatury.

Moim skromnym zdaniem jest to najlepsza część trylogii o Teodorze Szackim. Zastanawiam się, na ile ta opinia wzięła się z tego, że czytałam "Ziarno prawdy" podczas kilkudniowych wakacji w Kazmierzu Dolnym (wspomnianym notabene w powieści kilkukrotnie), który - choć jakieś 8 razy od Sandomierza mniejszy - jakoś nad wyraz mi podpasował jako miejsce zgłębiania tajemnic...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Była to jedna z moich najbardziej wciągających lektur ostatniego czasu. Książka napisana jest prostym językiem, autor używa krótkich, "zwyczajnych" zdań, nie uważam jednak, aby była to wada. Pięknych słów i ciekawej konstrukcji szukam raczej w literaturze innego typu, tutaj chciałam dać się porwać akcji i tak też się stało. Jak słusznie zauważył któryś z recenzentów, zaskakujący jest brak motywu policji i śledztwa (pojawia się jedynie we fragmencie z jakiegoś paryskiego dziennika). Wszystko owiane jest tajemnicą i niedopowiedzeniami, choć od pewnego momentu wnikliwy czytelnik zacznie domyślać się przyczyn tragicznej sytuacji, w której znalazła się Sophie, główna bohaterka książki. Niemniej nawet ci bardziej domyślni odbiorcy raczej zostaną zaskoczeni pewnymi zwrotami akcji. Powieść jest bardzo dynamiczna - prawdopodobnie zostało to osiągnięte także przez narrację w czasie teraźniejszym oraz dziennikowy charakter drugiej części.
Autor dobrze spisał się także z kreacją bohaterów, na kartach swojej książki przedstawia dość solidne rysy psychologiczne Sophie i Frantza. Muszę jednak przyznać, że momentami nużyły mnie chaotyczne działania Sophie oraz monotematyczne relacje Frantza, które na dodatek pod koniec zaczęły błyskawicznie pędzić do przodu. Dobrze, że później następuje drastyczny zwrot, a powieść trzyma w napięciu prawie do samego końca.
Przyjemna lektura, która niestety wystarczy na dzień-dwa. Polecam do pociągu lub na długi, samotny wieczór, z pewnością czas będzie przy niej szybko mijał.

Była to jedna z moich najbardziej wciągających lektur ostatniego czasu. Książka napisana jest prostym językiem, autor używa krótkich, "zwyczajnych" zdań, nie uważam jednak, aby była to wada. Pięknych słów i ciekawej konstrukcji szukam raczej w literaturze innego typu, tutaj chciałam dać się porwać akcji i tak też się stało. Jak słusznie zauważył któryś z recenzentów,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Było to moje pierwsze (krótkie co prawda, bo tylko dwudniowe) spotkanie z panem Cobenem. Zrobił na mnie dobre wrażenie - nie wpadłam w zachwyt, nie zbierałam przez parę minut szczęki z podłogi, po prostu mi się podobało.
Autor sprawnie mąci czytelnikowi w głowie i podstępnie wprowadza z pozoru mało znaczące detale, aby 100 stron później znienacka ukazać w pełnej krasie ich niebagatelne znaczenie. Dzięki temu książka jest bardzo wciągająca. Dosyć dawno nie czytałam kryminału, więc stanowiłam dość podatny grunt dla klasycznych, z tego, co wyczytałam, zabiegów Cobena. Mimo tego muszę przyznać, że prawdziwie zafascynowana losami bohaterów byłam do połowy - później, gdy doktor Beck głównie uciekał, zamiast głowić się nad łamigłówką, mniej wczuwałam się w całą historię. W pewnym momencie akcja zaczęła trochę za szybko pędzić do przodu i obawiam się, że ze względu na to nie zapamiętam fabuły na długo (chociaż przez całe 2 dni dość szczelnie wypełniała ona moją głowę). Lepiej odebrałabym tę książkę, gdyby Coben dołożył chociaż 50 stron, na których zawarłby mniej zwrotów akcji, a więcej tajemniczości i niedomówień.
Na koniec dwa najważniejsze zarzuty. Po pierwsze, mimo "wsiąknięcia" w historię nie potrafiłabym powiedzieć zbyt dużo o bohaterach, nawet tych pierwszoplanowych, ich portrety są raczej płytkie. Po drugie - uważam, że autor przekombinował w ostatnim rozdziale, było to niepotrzebne nagięcie fabuły, która stała się w moich oczach niewiarygodna (głównie ze względu na pierwszoosobową narrację pojawiającą się w książce co drugi-trzeci rozdział).
W swojej recenzji skupiłam się na mankamentach - nie znaczy to, że powieść mi się nie podobała. W dalszym ciągu z czystym sumieniem chcę jej przyznać 7 gwiazdek. Uważam jednak, że mając tak dobry pomysł na fabułę i talent do budowania napięcia, można było to zrobić lepiej. Niemniej bawiłam się nad "Nie mów nikomu" naprawdę dobrze i mam nadzieję, że przy kolejnym spotkaniu z prozą Cobena nie będę miała tego typu zastrzeżeń.

Było to moje pierwsze (krótkie co prawda, bo tylko dwudniowe) spotkanie z panem Cobenem. Zrobił na mnie dobre wrażenie - nie wpadłam w zachwyt, nie zbierałam przez parę minut szczęki z podłogi, po prostu mi się podobało.
Autor sprawnie mąci czytelnikowi w głowie i podstępnie wprowadza z pozoru mało znaczące detale, aby 100 stron później znienacka ukazać w pełnej krasie ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po "Więźnia nieba" sięgnęłam tuż po ponownym przeczytaniu "Cienia wiatru" (a przedtem "Gry anioła"). Byłam niezwykle ciekawa, jak dalej potoczą się losy Daniela Sempere oraz Fermina. Po pierwszym kontakcie z książką byłam zdziwiona - duża czcionka, odstępy, mała objętość. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to dość toporne zagranie wydawnictwa, aby wydawało się, że "Więzień nieba" jest książką grubszą, niż w rzeczywistości. Niemniej spodziewałam się naprawdę dobrej treści, do czego przyzwyczaił mnie Zafon w poprzednich dziełach o Cmentarzu Zapomnianych Książek.
Szczerze powiedziawszy, nieco się rozczarowałam. Brakowało mi tu monumentalnej, zagmatwanej historii, pełnej tajemnic, niedopowiedzeń, dziwnych i niewytłumaczalnych zjawisk. Nawet Barcelona, odgrywająca przecież w prozie Zafona rolę znacznie ważniejszą, niż jedynie tło wydarzeń, wypadła raczej blado i bez charakteru. To wszystko było w moim mniemaniu zbyt proste, robiło na mnie zbyt słabe wrażenie.
Nie chcę tym samym sugerować, że książka jest słaba i niegodna przeczytania. Lektura była przyjemna i wciągająca, tym bardziej, że Fermin to moja ulubiona postać wykreowana przez Zafona. "Więzień nieba" to niezła kontynuacja "Cienia wiatru", niemniej moim zdaniem jest o klasę gorszy od swoich poprzedników. Mam nadzieję, że w ostatniej części cyklu o Cmentarzu Zapomnianych Książek autor stworzy klimat bliższy dwóm pierwszym książkom.

Po "Więźnia nieba" sięgnęłam tuż po ponownym przeczytaniu "Cienia wiatru" (a przedtem "Gry anioła"). Byłam niezwykle ciekawa, jak dalej potoczą się losy Daniela Sempere oraz Fermina. Po pierwszym kontakcie z książką byłam zdziwiona - duża czcionka, odstępy, mała objętość. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to dość toporne zagranie wydawnictwa, aby wydawało się, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lektura tej książki zajęła mi więcej czasu, niż planowałam. Podejrzewam, że to może mieć wpływ na to, jakie zrobiła na mnie wrażenie. "Jednoroczną wdowę" uważam za powieść całkiem dobrą, ale niestety nie porywającą. Postacie są wykreowane bardzo dobrze, autor na 600 stronach rozrysował wiarygodne portrety, które sprawiają, że pod koniec lektury mamy wrażenie, że wiemy o bohaterach naprawdę dużo. Za to zdecydowany plus. Zabrakło jednak moim zdaniem pewnego rodzaju iskry, która sprawia, że książka jest pasjonująca i zostawia na długi czas ślad w pamięci czytelnika. Myślę, że to wina tego, że historia jest nieco rozwlekła - przez pierwsze dwie części (a książka liczy sobie trzy) lektura mnie wciągała, po rozpoczęciu trzeciej zaś czułam lekkie znużenie i sprawdzałam, ile pozostało do końca. Akcja straciła impet. Najlepiej było chyba w części pierwszej, kiedy głównym bohaterem był szesnastoletni Eddie O'Hare - jego fascynacja starszą o 23 lata Marion była wątkiem ciekawym, który obiecywał interesujący dalszy ciąg.
Język pana Irvinga mi odpowiadał, nie był urzekający, lecz zachęcił mnie do sięgnięcia po kolejne książki.
Książkę generalnie mogę polecić, ale pod warunkiem, że ma się akurat sporo wolnego czasu, gdyż czytanie jej krótszymi fragmentami może okazać się męczące i utrudnić "wsiąknięcie" w akcję.

Lektura tej książki zajęła mi więcej czasu, niż planowałam. Podejrzewam, że to może mieć wpływ na to, jakie zrobiła na mnie wrażenie. "Jednoroczną wdowę" uważam za powieść całkiem dobrą, ale niestety nie porywającą. Postacie są wykreowane bardzo dobrze, autor na 600 stronach rozrysował wiarygodne portrety, które sprawiają, że pod koniec lektury mamy wrażenie, że wiemy o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Księżniczka z lodu" czekała na mojej półce pół roku. Dostałam ją na Gwiazdkę, zapewne jako całkiem interesującą pozycję wśród bestsellerów, ale dość długo nie miałam ochoty po nią sięgnąć. Odpowiedni moment nastąpił na początku lipca.
Fabuła nie jest może nietuzinkowa i zaskakująca, niemniej zainteresowała mnie i wciągnęła. Być może duże znaczenie miała zarysowana już na początku więź pomiędzy zamordowaną Alexandrą Wijkner a główną bohaterką, Eriką Falck. Ten zabieg sprawił, że Alex nie jest dla czytelnika jedynie anonimową ofiarą, wzbudza empatię i zainteresowanie. Ponadto Alex zabrała do grobu pewną tajemnicę, która prawdopodobnie okaże się kluczowa dla odkrycia prawdy o morderstwie. Za kolejny plus uważam fakt, że nie domyśliłam się aż do rozwiązania akcji, kto zabił. Być może chodzi tu o mój brak doświadczenia w literaturze kryminalistycznej, niemniej uważam, że intryga poprowadzona została całkiem sprawnie.
Lackberg sprawnie wprowadza kolejnych mieszkańców Fjallbacki (warto też wspomnieć o dobrze zarysowanej scenerii i klimacie sennej, prowincjonalnej miejscowości, dodaje to książce smaczku), i chociaż nie nadaje im zbyt dużo głębi, w większości portrety bohaterów można określić jako udane i dość wyraziste. Na wyróżnienie zasługuje tu kreacja malarza-alkoholika, Andersa Nilssona, kuleje natomiast postać Patrika Hedstroma, policjanta, z którym Erika nawiązuje romans. Jeśli chodzi o wątki obyczajowe, są całkiem w porządku, zwłaszcza, że autorka nie ogranicza się jedynie do historii miłosnej Falck i Hedstroma, a pisze również o perypetiach rodzinnych Eriki oraz o domu odziedziczonym po rodzicach. Całkiem przyjemne przerywniki w głównej akcji.
Podsumowując, książka dobra na wakacje, wciągnęła mnie i przykuła moją uwagę aż do końca. Zachęciła mnie do kolejnych części, i chociaż druga pozycja z cyklu, "Kaznodzieja", wywarła na mnie dużo słabsze wrażenie, to "Księżniczka z lodu" była na tyle dobra, że "Kamieniarz" stoi wysoko na liście moich pozycji do przeczytania tego lata.

"Księżniczka z lodu" czekała na mojej półce pół roku. Dostałam ją na Gwiazdkę, zapewne jako całkiem interesującą pozycję wśród bestsellerów, ale dość długo nie miałam ochoty po nią sięgnąć. Odpowiedni moment nastąpił na początku lipca.
Fabuła nie jest może nietuzinkowa i zaskakująca, niemniej zainteresowała mnie i wciągnęła. Być może duże znaczenie miała zarysowana już na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po "Kaznodzieję" sięgnęłam krótko po przeczytaniu "Księżniczki z lodu", która wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Ponadto spotkałam się z opiniami, że jest to książka lepsza i dojrzalsza od "Księżniczki", a nawet, że to opus magnum autorki. Osobiście jestem daleka od takich stwierdzeń.
Przede wszystkim, po pierwsze i najważniejsze, moim zdaniem książka straciła bardzo dużo na tym, że głównym bohaterem, wraz z którym poznajemy intrygę, jest Patrik Hedström. Niestety jest to postać mdła i nijaka. Nie wiem, czy mogłabym powiedzieć o nim więcej niż trzy zdania. Tym samym bardzo trudno jest wsiąknąć w świat wykreowany przez autorkę. Erika, która w tej części spodziewa się dziecka Patrika, również nie należała do moich ulubionych bohaterek literackich, ale w "Księżniczce..." nie brakowało jej jaj, miała swój określony charakter, przez co skuteczniej przykuwała do książki. Tutaj została zepchnięta na dalszy plan i nic nie robi, tylko ociera pot z czoła i narzeka na trudy ciąży. Wątek obyczajowy kuleje, fragmenty o życiu rodzinnym Eriki i Patrika są nudne, a dialogi sztuczne. Książka nie straciłaby wiele, gdyby je wyciąć, myślę, że raczej by na tym zyskała.
Co do samej intrygi, która jest tu w sumie najważniejsza - zainteresowała mnie mniej niż śmierć Alexandry Wijkner z pierwszej części cyklu. Może dlatego, że brak było więzi między głównym bohaterem a ofiarą? A może dlatego, że autorka zbytnio rozdrabniała się na wiele różnych ofiar i postaci? Owszem, chciałam odkryć związek między morderstwami a rodziną Hultów, ale śledztwo mnie nie pasjonowało, a zakończenie nie wzbudziło większych emocji, choć podobno miało szokować.
Podsumowując - kontynuacja mało udana. Niemniej jednak Fjällbacka uwiodła mnie w pierwszej części cyklu, dam więc pani Läckberg kolejną szansę i sięgnę po "Kamieniarza".

Po "Kaznodzieję" sięgnęłam krótko po przeczytaniu "Księżniczki z lodu", która wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Ponadto spotkałam się z opiniami, że jest to książka lepsza i dojrzalsza od "Księżniczki", a nawet, że to opus magnum autorki. Osobiście jestem daleka od takich stwierdzeń.
Przede wszystkim, po pierwsze i najważniejsze, moim zdaniem książka straciła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zaskakujące, jak trafne i głębokie portrety psychologiczne kobiet potrafił stworzyć autor. Z całej książki właśnie to wywarło na mnie największe wrażenie. Dawno nie spotkałam się z powieścią, która umożliwia (nie wiedzieć nawet kiedy) do tego stopnia wniknięcie w świat wewnętrzny bohaterów. Naprawdę wielkie brawa.
"Godziny" nie porwały mnie już od pierwszych zdań. Przyznaję, zwłaszcza fragmenty dotyczące Clarissy bywały lekko nużące, ale nie zniechęcało mnie to do sięgania po książkę w każdej wolnej chwili, choć akurat podczas czytania "Godzin" nie miałam zbyt dużo czasu na lekturę.
Porządny kawałek literatury, krótki, ale bogaty w treść. Jako dodatkowy plus mogę zapisać fakt, że czuję się zachęcona do przeczytania czegoś autorstwa Virginii Woolf. Polecam.

Zaskakujące, jak trafne i głębokie portrety psychologiczne kobiet potrafił stworzyć autor. Z całej książki właśnie to wywarło na mnie największe wrażenie. Dawno nie spotkałam się z powieścią, która umożliwia (nie wiedzieć nawet kiedy) do tego stopnia wniknięcie w świat wewnętrzny bohaterów. Naprawdę wielkie brawa.
"Godziny" nie porwały mnie już od pierwszych zdań....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Napisanie czegoś o tej książce nie jest dla mnie łatwe, bo odkąd odłożyłam ją na półkę kilkanaście godzin temu, mam głowę pełną pytań i niejasności. Jest ich trochę za dużo, w związku z tym odejmuję gwiazdkę. W innym przypadku z pewnością byłoby to 10.
Przepiękny język, niepowtarzalny klimat, wyraziści bohaterowie to coś, z czym spotkałam się już w "Cieniu wiatru". Ta książka jest jednak inna, opowiada bardziej zagadkową i mroczną historię, w związku z czym nie przesadzałabym z porównaniami. Tutaj na zakończenie nic nie jest w stu procentach jasne. Zwłaszcza tożsamość Corellego nadal pozostaje owiana tajemnicą. Nie twierdzę, że jest to znacząca wada, niemniej jednak niedosyt pozostaje. Niestety Zafon potraktował wątek pryncypała nieco po macoszemu, skupiając się w drugiej połowie książki przede wszystkim na Marlasce, a szkoda, bo liczyłam na piorunujące rozwiązanie zagadki. Nie ukrywam, że to właśnie kolejne spotkania Davida z Corellim pasjonowały mnie najbardziej i żałowałam, że autor w miarę rozwoju akcji odchodził coraz dalej od tego wątku. Mam nadzieję, że może rzuci na pryncypała trochę światła w "Więźniu nieba", za który zabiorę się już dzisiaj.
Ogromny plus za motyw księgarni Sempere i Synowie. Fragmenty, w których się pojawia, były jednymi z moich ulubionych. To właśnie w nich (oraz w dialogach z Izabellą) pojawia się tak potrzebny dla zachowania równowagi w powieści humor, nie brakuje też przestrzeni na refleksję czy też po prostu głębokie zaciągnięcie się niepowtarzalnym klimatem małej księgarni na Santa Ana.
Książkę jak najbardziej polecam, literatura wartościowa, wciągająca i po prostu dobra. Najlepiej opisać ją może słowo "nietuzinkowa", gdyż dotychczas nie spotkałam się z książkami, które choć w przybliżeniu ocierają się o klimat serii o Cmentarzu Zapomnianych Książek. Z całą pewnością jeszcze do niej powrócę, między innymi po to, aby doszukać się między wierszami czegoś jeszcze, co mogłam ominąć, pochłonięta przewracaniem kolejnych kartek, aby poznać dalszy ciąg historii.

Napisanie czegoś o tej książce nie jest dla mnie łatwe, bo odkąd odłożyłam ją na półkę kilkanaście godzin temu, mam głowę pełną pytań i niejasności. Jest ich trochę za dużo, w związku z tym odejmuję gwiazdkę. W innym przypadku z pewnością byłoby to 10.
Przepiękny język, niepowtarzalny klimat, wyraziści bohaterowie to coś, z czym spotkałam się już w "Cieniu wiatru". Ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Myślę, że kwintesencją emocji, jakie wywoływało we mnie "Sto lat samotności" Marqueza przez cały czas czytania (a trochę mi to zajęło, bo książka wymagała - przynajmniej ode mnie - skupienia i nastroju) jest fakt, że w momencie, gdy przeczytałam ostatnie zdanie, przeszedł mnie dreszcz. Jakkolwiek egzaltowanie to nie brzmi, tak właśnie było.
Z tego, co zauważyłam, powieść wzbudza raczej skrajne emocje: czytelników można podzielić na zagorzałych fanów, do których magia sagi Buendiów przemówiła i została w sercach na długo, oraz na przeciwników Marquezowskiego stylu, nadmiernej komplikacji wątków, posmaku telenoweli. Ja zdecydowanie mogę zaliczyć samą siebie do pierwszej grupy.
Przyznam, że do książki miałam dwa podejścia, pierwsze rozpoczęłam podczas wielogodzinnej podróży pociągiem, a zakończyłam na drugi dzień w drodze powrotnej, po przeczytaniu około 80 stron. Najwidoczniej był to nieodpowiedni dla mnie moment na sięgnięcie po "Sto lat samotności", bo za drugim razem od pierwszych kartek wiedziałam, że to to.
Za zbędne uważam rozpisywanie się o fabule, to można znaleźć w co drugiej recenzji i pierwszym z brzegu opisie. Dość powiedzieć, że dzieje klanu Buendiów zawładnęły mną totalnie. Gdy czytałam, praktycznie nie było mnie dla rzeczywistego świata. Osobiście jestem wielką fanką stylu Marqueza, odkryłam to już przy lekturze "Miłości w czasach zarazy", ale w przypadku "Stu lat samotności" bogaty i kwiecisty język, tasiemcowe zdania, niezliczone epitety spisują się tym bardziej na medal, gdyż idealnie wpisują się w baśniową konwencję. Oprócz tego pragnę podkreślić znakomitą kreację bohaterów. Jest ich bardzo wielu (za centralną postać moim zdaniem można uznać Urszulę Buendię, która stanowi trzon familii i to głównie jej sądy na temat poszczególnych członków rodziny podsuwa nam Marquez jako słuszne), jednak każdy posiada wyrazisty rys, o każdym (kiedy już nauczymy się ich rozróżniać :D) można powiedzieć coś konkretnego. Rozumiem zarzuty odnośnie powtarzających się do znudzenia imion bohaterów (trzy Remedios, czterech czy pięciu Arcadiów i cała plejada Aurelianów), jednak jest to ewidentnie jeden z licznych zabiegów, za pomocą których Marquez ukazuje klątwę ciążącą na Buendiach z racji kazirodczego małżeństwa Urszuli Iguan i Jose Arcadia Buendii. Klątwy, która przybierała różne oblicza przez blisko sto lat, aż w końcu osiągnęła apogeum niepozostawiające na mnie suchej nitki.
Niezwykła rzeczywistość opisana przez Marqueza na 450 przesyconych emocjami stronach może męczyć, motywy bohaterów mogą być niezrozumiałe, ale śmiem twierdzić, że z tym wszystkim autor się liczył, podejmując swojego rodzaju ryzyko. Ja w owym równoległym świecie się zakochałam, rzuciłam się w głąb niego na łeb i szyję, i bardzo chętnie zrobię to ponownie, kiedy nadrobię już inne zaległości w literaturze i gdy trochę ochłonę po pierwszych (jakże silnych!) wrażeniach.

Myślę, że kwintesencją emocji, jakie wywoływało we mnie "Sto lat samotności" Marqueza przez cały czas czytania (a trochę mi to zajęło, bo książka wymagała - przynajmniej ode mnie - skupienia i nastroju) jest fakt, że w momencie, gdy przeczytałam ostatnie zdanie, przeszedł mnie dreszcz. Jakkolwiek egzaltowanie to nie brzmi, tak właśnie było.
Z tego, co zauważyłam, powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niestety, jak to często bywa, druga część także i w tym przypadku znacząco ustępuje pierwszej. Mimo że w książce teoretycznie dużo się dzieje, to równie dobrze akcja mogłaby się zmieścić na 300, a nie 500 stronach. Zdecydowanie zbyt dużo uwagi poświęca autorka opisom przeżyć duchowych Tatiany, jej rozpaczy, tęsknocie, wspomnieniom, itp. itd. Dodatkowo robi to w sposób patetyczny i banalny, i jak w przypadku "Jeźdźca..." zbytnio skupia się na sferze erotycznej. Aleksander także miewa chwile refleksji i nostalgii, a jakże, jednak jest prześladowany przez zbyt wiele przeciwności losu, aby rozdziały poświęcone jego osobie były zdominowane przez tkliwe monologi wewnętrzne. I całe szczęście. Aleksander ponownie jawi się jako bohater bardziej ludzki i autentyczny i to on przykuwa do książki na dłużej. Należy tu też wspomnieć o bardzo interesującej postaci drugoplanowej, Uspieńskim - brawo za całkiem niezły rys psychologiczny i element zaskoczenia. Podobne zdanie mam także na temat wątku Paszy.
Wracając do Aleksandra - osobiście wolałabym, aby w chwili zwątpienia nie dochował Tatianie wierności, byłby to zapewne interesujący wątek, ale cóż, pani Simons nie zdecydowała się na tak odważne posunięcie. A propos - a moment zapałałam zainteresowaniem życiem wewnętrznym Tani, gdy kusiły ją wdzięki Amerykanina Jeba, jednak moje nadzieje na dodanie jej postaci nieco charakteru i niedoskonałości okazały się płonne. Ponadto autorka niestety nieco zmarnowała wątek nowojorski. Jak już wspomniał ktoś inny recenzujący tę książkę, postacie Vikki, Edwarda, a także całe miasto, stanowią jedynie blade tło dla niekończących się westchnień pełnych rozpaczy. A szkoda, może dzięki temu powieść miałaby dużo lepszy klimat. Przecież w przypadku "Jeźdźca..." barwne opisy Leningradu stanowiły jeden z głównych atutów książki.
Co więcej? Absurdalny wręcz poziom inteligencji i rozwoju Anthony'ego, który już w wieku 2,5 roku konstruował pełne, poprawne zdania, dodatkowo niejednokrotnie czynił obserwacje głębsze i trafniejsze, niż jego matka. Zdecydowany minus.
Losy Aleksandra też są mało autentyczne, zwłaszcza postępowanie NKWD podczas przesłuchania. Nie wiem, jakim cudem uszedł z życiem, ale nad tym nie będę się rozwodzić, gdyż gdyby nie to, autorka nie miałaby o czym pisać. Jestem więc w stanie przymknąć na to oko, w końcu jest to powieść, a nie literatura faktu.
Ostatnia część książki, ta zatytułowana "Aleksander", jest w moim odczuciu zdecydowanie najlepsza, w końcu akcja nabiera tempa i zaczęłam przewracać kartki z zapartym tchem, tak jak to miało miejsce w "Jeźdźcu...". Muszę tu jednak wspomnieć o czymś, co mnie załamało: walczący o przeżycie główni bohaterowie, zamiast uciekać z Sachsenhausen gdzie pieprz rośnie, wykorzystując każdą minutę, co rusz robią przystanki, aby oddać się swoim żądzom. Niesmaczne i niepotrzebne.
Niepotrzebny też był moim zdaniem epilog, zwłaszcza, że w kolejce czeka "Ogród letni". Nie rozumiem, po co autorka zdradziła w końcówce 2 części dalsze losy bohaterów.
I na koniec - niestety kuleje język i/lub tłumaczenie. W wielu miejscach zgrzyta, zdania brzmią wręcz absurdalnie, np. "Czasem kupowała po drodze brzoskwinie, niekiedy wiał wiatr".
Podsumowując - kontynuacja mało udana. Niemniej jednak sięgnę po kolejną część, z czystej ciekawości, aby sprawdzić, co autorka przewidziała na te kolejne 800 stron trylogii.

Niestety, jak to często bywa, druga część także i w tym przypadku znacząco ustępuje pierwszej. Mimo że w książce teoretycznie dużo się dzieje, to równie dobrze akcja mogłaby się zmieścić na 300, a nie 500 stronach. Zdecydowanie zbyt dużo uwagi poświęca autorka opisom przeżyć duchowych Tatiany, jej rozpaczy, tęsknocie, wspomnieniom, itp. itd. Dodatkowo robi to w sposób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rozpisywać się o fabule raczej nie ma sensu - opisów tego typu w internecie nie brakuje. Jeśli zaś chodzi o moją opinię, czuję się co nieco rozdarta: z jednej strony trudno było mi nie zauważyć oczywistych braków, które gdzieniegdzie zgrzytały i to dość głośno, z drugiej - wsiąkłam w świat bohaterów "Jeźdźca" do tego stopnia, że po zamknięciu książki niemal natychmiast sięgnęłam po kolejny tom, "Tatianę i Aleksandra".
Plusy? zdecydowanie pierwsza księga, opisująca dzieje bohaterów w Leningradzie. Wywiera zdecydowanie mocniejsze wrażenie (przynajmniej na mnie), niż część akcji osadzona najpierw w Łazariewie, potem zaś w Morozowie. Opis blokady Leningradu wyszedł autorce zdecydowanie najlepiej. Obraz głodu, zimna, wszechobecnej śmierci wywarł na mnie duże wrażenie, a uczucie Tatiany i Aleksandra nie było jeszcze do końca tak jasne (zwłaszcza ze strony lawirującego między jedną a drugą siostrą Szury), jak w rozdziale dotyczącym Łazariewa, z pewnością też mniej sielankowe.
Co ponadto? Przede wszystkim sam pomysł na książkę, historia jest nieprzeciętna i przez to zapada w pamięć. No i oczywicie to, że naprawdę wciąga, na czas jej czytania wpadłam w świat Tatiany i Aleksandra i wcale nie miałam ochoty z niego wychodzić... No, może czasami. Pani Simons nie udało się bowiem uniknąć pewnych niedociągnięć.
Nie będę oryginalna: za główny minus książki uważam do przesady rozwleczony fragment dotyczący Łazariewa. Wróć: problemem nie jest może jego objętość, ale treść. Tatiana i Aleksander przez niemal 100 stron głównie uprawiają seks na tysiąc różnych sposobów, we wszystkich możliwych miejscach i porach dnia. Zdziwiła mnie szczegółowość, z jaką autorka podzieliła się swoją wizją pierwszego razu Tani, jednak byłabym w stanie przymknąc na to oko, gdyby potem trochę sobie odpuściła - nic z tych rzeczy. Uważam to za poważny minus.
Ponadto wspominane już nieścisłości w fabule - może się zdarzyć, ale nie powinno, zwłaszcza, że dotyczy to wydarzeń oddalonych od siebie w powieści nie o 500 stron, a dużo mniej. Ciężko mi oceniać język, mam bowiem wrażenie, że niekoniecznie dobrze spisał się tłumacz, używając w kółko słów "warknęła/warknął", "jęknęła" (choć w tym przypadku akurat wina spoczywa na autorce, która zmuszała Tatianę do niekończących się jęków w ramionach Szury :D) itp. itd. Ponadto z książki wylewa się nieco za dużo patosu i sztampy. Nie da się też ukryć, że po opuszczeniu przez Aleksandra Łazariewa akcja zbytnio przyspiesza, tak jakby autorce spieszyło się do rozstrzygnięcia wydarzeń, za dużo jest uproszczeń.
Co do postaci, mam mieszane uczucia - lepiej moim zdaniem wypada tu Aleksander, bo przynajmniej do pewnego momentu jego zachowanie jest bardziej nieprzewidywalne, a charakter mniej oczywisty. Nie ukrywam, że wolałam irytować się na niego, że nie potrafi jasno i wyraźnie oświadczyć, że woli być z Tanią, a nie Daszą, niż czytać o niemalże świętej Tatianie, która odejmowała sobie od ust, byle pomóc innym. Szlachetne to, ale mało wiarygodne. Także później Szura wykazywał więcej ludzkich cech, gdy np. tracił nad sobą panowanie, Tania natomiast aż zanadto promieniowała szlachetnością i wszelkimi innymi przymiotami. Co do innych bohaterów, niestety nie ma za bardzo o czym mówić, gdyż autorka nie pokusiła się o pogłębienie ich portretów. O ile Dmitrij wypada pod tym kątem nie tak źle, to wydaje mi się, ze pani Simons zmarnowała nieco potencjał postaci Daszy. Ale cóż, wtedy książka miałaby pewnie 1000 stron. Nie ma co się łudzić, w "Jeźdzcu..." nie znajdziemy wielowymiarowych rysów psychologicznych, ale moim zdaniem warto zadać sobie pytanie, czego od danej książki oczekujemy. Jeśli rozrywki, ciekawej historii, przeniesienia się na jakiś czas w zupełnie inną czasoprzestrzeń, to takie portrety bohaterów powinny od biedy wystarczyć, a przynajmniej nie zniweczyć przyjemności z lektury.
Mimo wszystkich wymienionych wyżej mankamentów, mogę polecić tę książkę zwłaszcza kobietom potrzebującym trochę lżejszej literatury, która jednak pomimo swojego oczywistego, romansowego charakteru ocierać się będzie o trudną tematykę II wojny światowej.

Rozpisywać się o fabule raczej nie ma sensu - opisów tego typu w internecie nie brakuje. Jeśli zaś chodzi o moją opinię, czuję się co nieco rozdarta: z jednej strony trudno było mi nie zauważyć oczywistych braków, które gdzieniegdzie zgrzytały i to dość głośno, z drugiej - wsiąkłam w świat bohaterów "Jeźdźca" do tego stopnia, że po zamknięciu książki niemal natychmiast...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czytanie tej książki zajęło mi sporo czasu, głównie ze względu na wiele zajęć, ale też na jej charakter. Trzeba przyznać, że nie czyta się jej łatwo i szybko - jest to typowa biografia, co więcej, zawierająca wiele nazwisk, szczegółów, wątków pobocznych, retrospekcji. Zwłaszcza pierwsza część, traktująca o matematycznych pracach badawczych Nasha, dla laika może być dość trudna do przebrnięcia, ale dla zainteresowanych tematem zaręczam, że warto. Na szczęście język, jakim operuje autorka, jest przystępny i pozwala zrozumieć abstrakcyjne dla większości czytelników naukowe zagadnienia.
Filmem zachwyciłam się już kilka lat temu, o istnieniu książki dowiedziałam się zaś stosunkowo niedawno, gdy zaczęłam szukać materiałów do prezentacji maturalnej na temat chorób psychicznych. Zdobycie jej nie było proste, gdyż jako że wyczerpał się nakład, ceny na allegro osiągają kwoty od 80 do 150 zł, ponadto trudno o dostęp w bibliotekach. Ja miałam szczęście - okazało się, że posiada ją moja koleżanka, później natomiast udało mi się ją kupić za przystępną cenę w internecie.
Chylę czoła przed autorką - owszem, być może biografia ta zawiera pewne błędy czy nieścisłości, trudno jednak tego uniknąć, gdy trzeba sięgnąć kilkadziesiąt lat wstecz, a jak wiadomo, pamięć ludzka bywa zawodna. Wspaniała, poruszająca lektura, która zostaje na długo w pamięci.

Czytanie tej książki zajęło mi sporo czasu, głównie ze względu na wiele zajęć, ale też na jej charakter. Trzeba przyznać, że nie czyta się jej łatwo i szybko - jest to typowa biografia, co więcej, zawierająca wiele nazwisk, szczegółów, wątków pobocznych, retrospekcji. Zwłaszcza pierwsza część, traktująca o matematycznych pracach badawczych Nasha, dla laika może być dość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pozostaję pod ogromnym wrażeniem tej książki. Czytało się ją szybko, strony umykały niepostrzeżenie, a po przeczytaniu całości na długo pozostały pytania, na które odpowiedzi są niejednoznaczne.
Nie będę powtarzać wielokrotnie przytaczanego poglądu, że jest to powieść, którą można interpretować nie tylko w sensie dosłownym. Oczywiście, oddział siostry Ratched odczytać można jako metaforę ogólnie pojętego społeczeństwa, wywierającego nacisk na "niedostosowane" jednostki. Mnie jednak przede wszystkim uderzyła narracja - niepokojące wizje Wodza, w myśl których oddział, pacjenci oraz personel są jedynie elementami wielkiego, groźnego mechanizmu wytworzonego przez tajemniczy Kombinat. Wódz wykazuje objawy manii prześladowczej bądź paranoi, jednak można zadać sobie pytanie, czy choroba psychiczna jest przyczyną osadzenia w oddziale zamkniętym, czy też raczej tego efektem. Coś, co mogło uchodzić w normalnym świecie za niegroźne dziwactwo, pod wpływem przytłaczającej atmosfery szpitala psychiatrycznego przeobraża się w postępującą alienację i pogłębiające się paranoiczne wizje.
Czytelnik balansuje pomiędzy opisami rzeczywistości szpitalnej a przemyśleniami i subiektywnymi wizjami Wodza, co czyni powieść bardziej urozmaiconą i co najmniej dwupłaszczyznową.
Postacie zarysowane są z rozmachem. Nie są obojętne czytelnikowi, budzą w nim emocje, są bardzo "ludzkie". Na szczęście Kesey nie skupia się jedynie na portretach siostry Ratched oraz McMurphy'ego, lecz osadza w ich otoczeniu plejadę różnych innych bohaterów, którzy niejednokrotnie nie są wcale bardziej szaleni od zwykłych śmiertelników. Są jednak słabsi psychicznie i podporządkowują się systemowi, usiłującemu wtłoczyć ich w sztywne, z góry określone formy.
Dodatkowo uwagę zwracają naturalne dialogi i przyjemny w odbiorze język.
Polecam wszystkim, także tym, którzy oglądali film. Mimo że również popełniłam ten błąd i sięgnęłam po książkę już po obejrzeniu filmu, nie żałuję ani minuty spędzonej na lekturze.

Pozostaję pod ogromnym wrażeniem tej książki. Czytało się ją szybko, strony umykały niepostrzeżenie, a po przeczytaniu całości na długo pozostały pytania, na które odpowiedzi są niejednoznaczne.
Nie będę powtarzać wielokrotnie przytaczanego poglądu, że jest to powieść, którą można interpretować nie tylko w sensie dosłownym. Oczywiście, oddział siostry Ratched odczytać można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po przeczytaniu tej książki miałam mieszane uczucia. Z jednej strony przyznaję, że akcja mnie wciągnęła, chciałam wiedzieć więcej, poznać zakończenie. Jednak nie można traktować tego jako jedynego wskaźnika dobrej literatury. A "Spóźnieni kochankowie" moim zdaniem pozostawiają dość dużo do życzenia. Przede wszystkim, nie podobał mi się styl, w jakim została napisana. Nie chodzi już o fakt, że mogłoby być lepiej, że nie zachwycił mnie język Whartona. Wówczas prawdopodobnie nie poświęciłabym temu aspektowi zbyt wiele uwagi. Niestety pod tym względem autor mnie rozczarował, wielokrotnie dziwnie sklecone zdania (a może to wina tłumacza?) odbierały mi przyjemność z czytania i psuły ogólny zarys akcji. Książka podobałaby mi się dużo bardziej, gdyby narracja sprawiała wrażenie bardziej przezroczystej, gdyby nie rzucała się w oczy (bo nie oczekiwałam przecież genialnego czy zaskakującego języka). Dlatego czytało się ją momentami dosyć niewygodnie.
Ponadto odnosiłam wrażenie, że postać Mirabelle jest skonstruowana dosyć dziwnie, nieco niekonsekwentnie. Irytowała mnie w niej jej naiwność, nierealistyczne komentarze i obserwacje, typu "Ja też mam pępek". Bez przesady, miałam wrażenie, że autor ma czytelnika za osobę średnio inteligentną, która nie zwróci uwagi na dialogi tego typu. Być może był to celowy zamysł, jednak w takim razie zdecydowanie nie widzę jego sensu i moim zdaniem został przeprowadzony dość nieumiejętnie.
Niestety z kart powieści leje się też patos i lukier. Wszystko, co dotyczy Mirabelle, narrator przedstawia jako idealne, zachwycające, niewiarygodne. Przez to można odnieść wrażenie, ze kreacja bohaterów kuleje, brzmi to wszystko razem niezbyt przekonująco.
Ponadto zakończenie jest według mnie mocno naciągane i pozostawia wiele do życzenia. Nie potrafiłam spojrzeć na ostatnią stronę z cieniem nostalgii i smutku, które odczuwam, kiedy kończę dobrą lekturę. Jedną z przyczyn był moim zdaniem nieudany finał.
Mimo wyżej wymienionych wad daję książce 5 gwiazdek, gdyż czytało się ją lekko i była raczej interesująca. Nadaje się do przeczytania w chwilach nudy.

Po przeczytaniu tej książki miałam mieszane uczucia. Z jednej strony przyznaję, że akcja mnie wciągnęła, chciałam wiedzieć więcej, poznać zakończenie. Jednak nie można traktować tego jako jedynego wskaźnika dobrej literatury. A "Spóźnieni kochankowie" moim zdaniem pozostawiają dość dużo do życzenia. Przede wszystkim, nie podobał mi się styl, w jakim została napisana. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niestety książka ta okazała się dla mnie dużym rozczarowaniem. Już od połowy nie miałam ochoty czytać dalej, ale nie lubię przerywać lektury, którą raz zaczęłam, dlatego przemęczyłam się do końca. Historia nudna, bohaterowie raczej płascy, brak głębszego przesłania. To ostatnie nie byłoby może wielką wadą, gdyby Wharton poprowadził inaczej narrację, gdyby styl przypominał bardziej "Rubio", a mniej "Spóźnionych kochanków". Jako że przeczytałam "Niedobre miejsce" właśnie tuż po "Spóźnionych kochankach", nie mogłam się oprzeć wrażeniu, ze autor z uporem realizuje tę samą konwencję, która ponoć sprawdziła się 10 lat wcześniej. Tutaj wypadło to jednak znacznie gorzej, chociaż sceneria jest ta sama (Paryż), choć bohater trudni się tym samym (malarstwo), chociaż fabuła kręci się wokół tego samego tematu (związki i miłość). Zakończenie także przypomina trochę "Spóźnionych...", jednak jest jeszcze słabsze. Aby nie przedłużać - w "Niedobrym miejscu" nie podobała mi się przede wszystkim wtórność. Gdyby nie to, może mogłabym przymknąć oko na nieciekawy styl, jak dla mnie dziwnie amatorski, prosty (w negatywnym tego słowa znaczeniu), niezgrabny. Jednak jako że historia nie urzeka, wszystkie wady warsztatu także ulegają obnażeniu. Nie jestem zdziwiona, że książka nie doczekała się publikacji na rynku poza Polską.

Niestety książka ta okazała się dla mnie dużym rozczarowaniem. Już od połowy nie miałam ochoty czytać dalej, ale nie lubię przerywać lektury, którą raz zaczęłam, dlatego przemęczyłam się do końca. Historia nudna, bohaterowie raczej płascy, brak głębszego przesłania. To ostatnie nie byłoby może wielką wadą, gdyby Wharton poprowadził inaczej narrację, gdyby styl przypominał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moja pierwsza książka Whartona, przeczytana prawie jednym tchem. Czekała na mnie na półce, aż któregoś wieczoru postanowiłam spróbować. Już od początku polubiłam styl, w jakim Wharton wykreował całą rzeczywistość, poczułam się integralną częścią świata przedstawionego. Dlatego też z całą pewnością sięgnę po inne jego książki.
Przechodząc do rzeczy - owszem, nie jest to literatura na najwyższym światowym poziomie - jedyne przeplatające się wątki to remont starego, opuszczonego domostwa oraz wątek miłosny, co czyni powieść książką osadzoną na jednej płaszczyźnie, ale według mnie wcale jej to nie umniejsza. Nie widzę powodu, dla którego autor miałby silić się na stworzenie monumentalnego dzieła, nie taki był jego zamysł. Celem Whartona było prawdopodobnie ukazanie historii miłosnej, być może uwarunkowanej osobistymi przeżyciami, i to mu się udało. Przez połowę książki czułam wyraźny wzrost napięcia, czekałam na punkt kulminacyjny, potem jednak akcja trochę się załamuje, wydaje się, że autor pędzi przez kilkanaście kartek do - przyznaję - interesującego zakończenia, widać tu jednak pewną dysproporcję, stąd parę odjętych gwiazdek.
Mimo drobnych wad książka pełna emocji, posiadająca wyraźny charakter, i pochłaniająca na krótki, lecz intensywny czas. Polecam jako przyjemną lekturę, odskocznię od opasłych tomów pełnych skomplikowanych wątków. Zwłaszcza końcówka silnie oddziałuje na czytelnika.

Moja pierwsza książka Whartona, przeczytana prawie jednym tchem. Czekała na mnie na półce, aż któregoś wieczoru postanowiłam spróbować. Już od początku polubiłam styl, w jakim Wharton wykreował całą rzeczywistość, poczułam się integralną częścią świata przedstawionego. Dlatego też z całą pewnością sięgnę po inne jego książki.

Przechodząc do rzeczy - owszem, nie jest to...

więcej Pokaż mimo to