-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2013-11-13
2013-09-25
Czasami marzę, aby noc po skończeniu książki trwała wiecznie. Niczym nie da się opisać leżenia w ciemności, wciąż z wypiekami na twarzy, gorączkowego rozmyślania nad poznaną historią. Gdyby noc ta nigdy się nie skończyła, przeżywane emocje zostałyby z nami na zawsze. A tak? Giną gdzieś - w rzeczywistości, w cieniu wiatru...
W wieku dziesięciu lat Daniel Sempere odwiedził Cmentarz Zapomnianych Książek, aby wynieść z niego zapomniane przez Boga i ludzi dzieło niejakiego Juliana Caraxa - "Cień wiatru". Kiedy w późniejszych latach chłopak zapragnął zapoznać się z innymi powieściami autora, okazało się, iż wszystkie odnalazł i spalił tajemniczy osobnik bez twarzy imieniem Lain Coubert, czyli - nomen omen - identycznie, jak diabeł w książce Caraxa...
Przed rozpoczęciem kolejnej książki Zafona automatycznie uznałam, iż to Barcelona figurować będzie jako miejsce jej akcji. Nie pomyliłam się. Autor najwidoczniej jest zakochany w swoim rodzinnym mieście, ale nikt nie ma mu tego za złe. Dzięki temu możemy o Barcelonie czytać tak, jak nie zrobilibyśmy tego podczas lektury żadnej innej pozycji - a to za sprawą barwnych, plastycznych opisów stworzonych dzięki nieprzeciętnie bogatemu słownictwu autora; magicznej, niepowtarzalnej atmosferze. Prawdę mówiąc w tym momencie nie mogę się nadziwić, że nigdy tam nie byłam. Mam wrażenie, jakbym znała każdy zakątek tego klimatycznego miasta.
Bardzo pozytywnie odebrałam też fakt, że "Cień wiatru" to pod pewnymi względami książka o... książkach. Dzięki temu przez kartki powieści przewija się sporo nazwisk rzeczywistych autorów - m.in. Victora Hugo czy Aleksandra Dumasa. Ta historia to wprost raj dla każdego bibliofila - także dzięki ogromnej liczbie złotych myśli. Świadczy to o specyficznym sposobie postrzegania świata przez Zafona.
"Nie kwestionujesz prawdziwości omamu, po prostu idziesz za nim, póki się nie rozwieje lub cię nie zniszczy."
Autor może pochwalić się również ponadprzeciętną wyobraźnią i talentem. "Cień wiatru" napisany jest z pomysłem (i to jakim!), a czyta się go niesamowicie szybko. Autor pisze z wyczuciem i umie budować napięcie. Ta książka tak pochłania, że nie możesz już robić nic innego niż śmiać się z wyjątkowego poczucia humoru Zafona i być zaciekawionym licznymi mrocznymi tajemnicami! Lekturze towarzyszą wszystkie możliwe emocje - płacz, śmiech oraz refleksja - spowodowane nieustannymi niespodziankami, mogącymi nie raz przyprawić o mocniejsze bicie serca.
Nie mogę nie wspomnieć też o przesłaniu, obecnym w każdym dziele Zafona. Tym razem dotyczy ono koła życia, naszych wyborów i błędów, roli przeszłości w życiu każdego z nas.
O tym... i o zdjęciach znajdujących się w "Cieniu wiatru". Już dawno nie czytałam książki z ilustracjami, nawet jeśli będą nimi czarno-białe zdjęcia. Oglądanie każdego z nich sprawiało mi niewypowiedzianą radość - tym bardziej, że idealnie pasowały one do historii.
"Niewiele rzeczy tak bardzo oszukuje jak wspomnienia."
Zafon wykreował całą masę interesujących postaci. Mimo tego, że jest ich niezliczona niemal ilość, to wszystkie są dopracowane - a przy tym nietuzinkowe. Główny bohater, Daniel, zdobył moją sympatię inteligencją, wrażliwością i poczuciem humoru - ale i tak nie ma go co porównywać do Fermina, przyjaciela Daniela. Fermin cechował się gadatliwością, nie szczędził sobie wulgaryzmów, lubił wszystko koloryzować, nigdy nie chował się za maską obłudy. Zdobył moje uznanie szczerością i odwagą. Tylko czekałam na sceny z jego udziałem! Natomiast Julian Carax... Och, Julianie! Nie zgadzałam się ani z tobą, ani z twoimi działaniami... Dlaczego więc płakałam właśnie z twojego powodu?
"Cień wiatru" to książka, którą można porównać do snu: jest cudowna, mija nie wiadomo kiedy, a gdy się kończy nie możemy pogodzić się z powrotem do rzeczywistości. Już dawno nie czytałam tak doskonałej książki. Gorąco polecam.
Moja ocena: 9,5/10
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Czasami marzę, aby noc po skończeniu książki trwała wiecznie. Niczym nie da się opisać leżenia w ciemności, wciąż z wypiekami na twarzy, gorączkowego rozmyślania nad poznaną historią. Gdyby noc ta nigdy się nie skończyła, przeżywane emocje zostałyby z nami na zawsze. A tak? Giną gdzieś - w rzeczywistości, w cieniu wiatru...
W wieku dziesięciu lat Daniel Sempere odwiedził...
2014-06-16
Nie ma słów odpowiednich, aby opisać tę książkę! Chyba już zapomniałam, jak genialne mogą być jej powieści reprezentujące literaturę kobiecą! Powieść Webb ma w sobie wszystkie najlepsze cechy tego gatunku: sieć tajemnic, które przekraczają wszelkie wyobrażenia; namiętność gorącą jak piasek pustyni; uczucia przyprawiające o gęsią skórkę. Wszystko to zostało nakreślone równie barwnie, jak niepowtarzalne portrety Aubreya! Sama chciałabym napisać taką książkę. O wielkich wydarzeniach, z których zostały już tylko echa. O złamanych sercach, uniesieniach namiętności i nienawiści... Z tej książki wręcz wylewają się nostalgia, samotność, ból i rozpacz. I niesamowita, obsesyjna, gorąca miłość, niezdolna do wypalenia się. Przez cały czas niemalże słychać szum morza; czuć jego słony zapach i jednostajny rytm, według którego biło mocno kilka pobudzonych serc.
Echa pamięci hipnotyzują. Nie pozwalają się od siebie oderwać przez całe pięćset stron. Zaciekawienie czytelnika rośnie proporcjonalnie do głębokiego poruszenia nad historią Mitzy, a także współczucia dla biednej dziewczyny dręczonej przez matkę, szukającej tylko śladu bezpieczeństwa i prawdziwej miłości.
Z książki, poza wspomnianą żywiołowością i żarem, bije bowiem niewypowiedziana brutalność. Na każdej kartce odbija się niemy krzyk minionych cierpień, łez i desperacji ludzi, z których nierzadko też zostały już tylko echa...
Druga powieść Webb jest w pewnym sensie prosta i zwykła, ale w tej swojej prostocie jednocześnie wielowarstwowa i niepowtarzalna. Nie sposób domyślić się, co zastaniemy za zakrętem i co oznaczają nienamacalne kroki na piętrze domu Mitzy, niepewność w jej oczach. Nie mogłam powstrzymać jęków wydobywających się z moich ust - tych żalu, ale i tych zrozumienia. A kiedy ja wydaję z siebie dźwięki czytając książkę, to musi być to geniusz. I nie skłamię mówiąc, że jest to najlepsza książka, jaką czytałam w ostatnim czasie. Historia tak żywa, burzliwa i namiętna po prostu nie może nie zrobić na was wrażenia. Gorąco, gorąco polecam!
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Nie ma słów odpowiednich, aby opisać tę książkę! Chyba już zapomniałam, jak genialne mogą być jej powieści reprezentujące literaturę kobiecą! Powieść Webb ma w sobie wszystkie najlepsze cechy tego gatunku: sieć tajemnic, które przekraczają wszelkie wyobrażenia; namiętność gorącą jak piasek pustyni; uczucia przyprawiające o gęsią skórkę. Wszystko to zostało nakreślone równie...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-07
Finale
Finale czekało na swoją kolej przez kilka tygodni. Gdybym wtedy znała zawartość książki, rzuciłabym od razu wszystko i zaczęła czytać.
Niestety - odwlekałam lekturę ostatniego tomu bestsellerowej sagi "Szeptem", ponieważ... bałam się, że zbyt dużo czasu minęło i wszystko zapomniałam. Poprzednich trzech tomów nie mam na własność i nie miałam możliwości przeczytania ich ponownie, dla przypomnienia.
Żeby z takiego błahego powodu pozbawiać się czystej przyjemności!
Ale o tym zaraz.
Nora pewnego dnia spotyka Patcha. Jest przystojny, tajemniczy i nieziemsko seksowny. Po wielu przeciwnościach stających na ich drodze... nie, wciąż nie mogą być razem.
Jest jeszcze wojna - Nefilów i upadłych aniołów.
Bohaterka już w "Ciszy" stała się Nefilką. Po której więc stronie stanie para? Nie można zapominać o tym, że to właśnie ona ma poprowadzić popleczników swojego zmarłego ojca.
Inaczej Nora i Patch zostaną rozdzieleni.
Na wieki.
"Normalność skończyła się wraz z chwilą, kiedy w moje życie wkroczył Patch. Mój chłopak jest ode mnie wyższy o głowę, ma analityczny umysł, jest zwinny jak kot i mieszka sam w supertajnym szpanerskim apartamencie pod parkiem rozrywki w Delphic. Jego głęboki seksowny głos sprawia, że miękną mi kolana. Co więcej, Patch jest upadłym aniołem. Wyrzucili go z nieba, ponieważ zbyt swobodnie podchodził do panujących tam zasad. Jestem przekonana, że kiedy Patch pojawił się w moim życiu, normalność po prostu przestraszyła się i zwiała."
Zacznę od okładki. Jednym słowem: przepiękna. Według mnie druga najlepsza w rankingu okładek książek "Szeptem" (pierwsze miejsce przyznałam "Ciszy"). Nora w rozwianych włosach i takiejż białej sukni oraz Patch nagi od pasa w górę, mogą podbić poziom adrenaliny jeszcze przed rozpoczęciem lektury :)
Wbrew moim obawom, błyskawicznie weszłam z powrotem w świat Nory i Patcha.
A teraz dwa słowa określające całą fabułę książki: wojna i miłość. Czyli - według starej zasady - wszystkie kroki dozwolone.
Bohaterowie posługiwali się swobodnym językiem, dzięki czemu umożliwione było błyskawicznie zapoznawanie się z kolejnymi stronami bez zastanawiania się nad sensem archaicznych słów.
Czymś zupełnie innym jest sam temat upadłych aniołów. Bo, bądźmy szczerzy, mówi się o nich od czasów powstania Biblii! A jednak zdrajcy niebios zasłynęli dopiero po opublikowaniu powieści pani Fitzpatrick.
Becca miała pomysł, genialny pomysł.
Ale pomysł to jedno.
A umiejętność przelania swojego pomysłu na papier w sposób niewiarygodnie cudowny, to zupełnie co innego.
Czytelnicy sagi "Szeptem" (w tym ja!) okrzyknęli cykl najlepszym pośród dzieł nowego gatunku literackiego zwanego "paranormal romance". Romans - bo między bezzwłocznymi zwrotami akcji i wszelkiego rodzaju intrygami, wpleciona jest wieczna miłość naszej dwójki kochanków. Która z nas nie chciałaby słuchać, jak Ten Jedyny zwraca się do ciebie per "Aniele"?
Kolejnym plusem jest poczucie humoru autorki. Nie raz i nie dwa czytelnik "Finale" parsknie głośnym śmiechem, by następnie przypominać sobie dany moment przez cały wieczór :)
I - koniec.
Powiem tak: lepszego nie wymyślił by nikt na całej kuli ziemskiej. Więcej nie powiem.
Po przeczytaniu epilogu, poczułam łzy spływające po policzkach i poczucie wielkiej krzywdy, niesprawiedliwości - "Jak to KONIEC?".
Świadomość, że więcej z Patchem i Norą się nie spotkamy, naprawdę może sprawiać ból.
Można z czasem do nich wrócić... ale nic nie zastąpi magii pierwszego przejścia przez książkę :)
Chyba nikogo nie zdziwię, jeśli powiem, że "Finale" oceniam na 10/10.
Polecam WSZYSTKIM!
zapraszam na swojego bloga: wpapierowymswiecie.blogspot.com
Finale
Finale czekało na swoją kolej przez kilka tygodni. Gdybym wtedy znała zawartość książki, rzuciłabym od razu wszystko i zaczęła czytać.
Niestety - odwlekałam lekturę ostatniego tomu bestsellerowej sagi "Szeptem", ponieważ... bałam się, że zbyt dużo czasu minęło i wszystko zapomniałam. Poprzednich trzech tomów nie mam na własność i nie miałam możliwości przeczytania...
2014-06-19
Parę dni temu miałam zaszczyt być na koncercie zespołu Florence + The Machine, o czym pisałam parę postów niżej. Koncert był przegenialny, najlepszy w moim życiu... i pozostał mi po nim przeraźliwy kac. Począwszy od niedzieli, nic mnie prawie nie cieszy, bo myślę tylko o tym, jak bardzo szczęśliwa byłam na stadionowej płycie oraz ile czasu może minąć, zanim Flo ponownie odwiedzi Polskę. W tym stanie oczywiście nie mogłam wziąć się za żadną zawiłą powieść. Przecież i tak nie mogłabym się na niej skoncentrować. Przypomniałam sobie za to o biografii Florence, którą udało mi się niedawno zdobyć. Chcąc pozostać w temacie, z przyjemnością zaczęłam ją czytać. I pomijając już koncert - lektura jeszcze bardziej przypomniała mi, dlaczego właściwie tak mocno kocham ten zespół!
Zoe Howe przedstawia nam Flo jako małą, zakręconą, nie potrafiącą przestać śpiewać dziewczynkę. Wkrótce nasza przyszła Królowa staje się nastolatką osobliwie zafascynowaną chaosem, śmiercią, demonami i pięknem - przedmiotami zainteresowania które nie przeszły jej do dnia dzisiejszego. Nakreśla nam akty tworzenia pierwszych piosenek artystki, procesy powstawania Lungs, pierwsze koncerty, ale i pierwsze upadki, złamane serca... I wreszcie sukcesy, wielkie gale, ważne nagrody, najpiękniejsze utwory. Powoduje, że czytelnik czuje się, jak gdyby był przez ten cały czas z nią. Wszelkie anegdoty opowiadane są z humorem właściwym Florence (ale chyba także i samej autorce), całą jej tajemniczością i bajkowością. Muszę przyznać, że nieraz się zaśmiałam z tych żartów i uśmiechałam, gdy w tekście przewijały się tytuły piosenek, myśląc "ojej, ja to słyszałam na żywo!". Nareszcie zapoznałam się także z genezą wielu piosenek, z sytuacjami w którym powstały i ich drugim - tym bliskim Flo - znaczeniem.
W sobotę pomyślałam, że na scenie Florence wydaje się taka wiecznie pozytywna, ciesząca się życiem - słowem osoba, której uśmiech nie schodzi z ust. A ta biografia robi z niej człowieka. Pokazuje, że i ona często płacze, jest niepewna, boi się nieznanego. Jednak cieszę się z tego, bo stała mi się jeszcze bliższa. Zastanawiam się jednak, czy sobotę nie wyszła na scenę tuż po otarciu łez?...
Głos wszechmogący sprawia też, że odbiorca odczuwa swojego rodzaju dumę, że należy do fanów Florence. Że jego idolka odniosła taki sukces, podczas gdy zaczynała z wszystkimi na równi. Że ma taki głos, że pisze takie piosenki... i że nie poddała się, gdy było jej ciężko. Nie mam pojęcia, co by było, gdyby jednak porzuciłaby to. Albo gdyby nie spotkała kogokolwiek na swojej drodze, kto wywarł na nią wpływ. Czuję, że moje życie byłoby takie... niepełne. I nawet nie miałabym o tym pojęcia.
Naprawdę cieszę się, że przeczytałam tę biografię. Pomijając wiele świetnych historyjek i "faktów", miałam okazję obejrzeć wiele ślicznych zdjęć; z powrotem zaczęłam słuchać zapomniane już piosenki. Mam nadzieję, że powstanie jeszcze wiele książek poświęconych Florence Welch - obszerniejszych, sięgających trzeciej płyty, gdy już takowa powstanie. Jednak jak na pierwszą ta jest naprawdę idealna. Perfekcyjnie całą sobą oddaje osobowość Flo. Jestem pewna, że sama piosenkarka też byłaby nią usatysfakcjonowana.
Parę dni temu miałam zaszczyt być na koncercie zespołu Florence + The Machine, o czym pisałam parę postów niżej. Koncert był przegenialny, najlepszy w moim życiu... i pozostał mi po nim przeraźliwy kac. Począwszy od niedzieli, nic mnie prawie nie cieszy, bo myślę tylko o tym, jak bardzo szczęśliwa byłam na stadionowej płycie oraz ile czasu może minąć, zanim Flo ponownie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-03-25
2014-01-30
Pewnej pięknej wrześniowej nocy zaczęłam czytać "Cień wiatru". I jakkolwiek moje wcześniejsze spotkania z autorem mogłam uznać kolejno za udane i umiarkowane, to pierwsza część "Cmentarza Zapomnianych Książek" okazała się być jednym z najlepszych dzieł pisanych, jakie przyszło mi czytać. A kolejna część, "Gra anioła"? Skłamałabym mówiąc, że oczekiwałam od niej czegoś konkretnego. Chciałam tylko książki, która chociaż w jakimś stopniu dorównywałaby pierwszemu tomowi. I udało się.
David Martin to zniszczony przez życie pisarz, który próbuje utopić swoje rozczarowania, utracone nadzieje i niespełnioną miłość w tworzonych dziełach. Zamieszkuje "przeklęty" dom, w którym odkrywa ślady dawnego lokatora. Dowiaduje się, że zginął on w niewyjaśniony sposób. Jednocześnie mężczyzna dostaje propozycję napisania niecodziennej książki od enigmatycznego osobnika z aniołem przypiętym do piersi, który oferuje mu całą fortunę... i nie tylko.
Jestem oszołomiona. Recenzję tę muszę zacząć od tyłu, bo boję, że nie wszyscy dotrą do końca - a przecież muszę Was jakoś przekonać, że dzieło Zafona jest jednym z ostatnim utworów na świecie, które mogłoby wylądować na Cmentarzu Zapomnianych Książek.
Oszołomiła mnie przede wszystkim siła przekazu. "Gra anioła" to taka walka żywiołów - schowane gdzieś między kartkami wszystkie możliwe emocje walczą o dominację, by kolejno oplatać nieszczęsnego czytelnika. I faktycznie - podczas lektury jęczałam zrezygnowana, śmiałam się w licznych momentach przesyconych czarnym humorem, krzyczałam na głos w chwilach grozy. Przeżywałam wszystko z głównymi bohaterami, którzy stali się moimi szczerymi przyjaciółmi bądź znienawidzonymi wrogami. Tak, w którymś momencie ta książka przestaje być tylko książką...
"Z czasem samotność głęboko wnika w ciebie i już nie chce stamtąd odejść."
"Gra anioła" przypomina też ocean - trzeba uważać, aby nie utopić się w nieodstąpionych tajemnicach, bo może skończyć się to pójściem na dno. Znaki zapytania i wątki namnażają się tu z każdą stroną, tworząc wiele nieprzeniknionych warstw. Pod tym względem "Gra..." różni się od "Cienia wiatru". Pierwsza część była romantyczna, porywająca, po prostu piękna. Natomiast druga - tajemnicza, mroczna, smutna, trochę przygnębiająca i niezrozumiała. Końcówka nic w tym względzie nie zmienia, chyba nawet jeszcze bardziej wszystko miesza. Wciąż trzeba czytać między wierszami. Jeśli wydaje ci się, że coś się wydarzy, to możesz być praktycznie w stu procentach pewien, że to się nie stanie - i tak będzie, jak chce autor. Biorąc to wszystko pod uwagę, spokojnie mogę stwierdzić, iż Zafon doszczętnie mnie zniszczył, potem poskładał, a następnie znowu zniszczył. I chociaż obecnie jestem totalnie załamana i książkowo skacowana, to jak mam nie nazywać go geniuszem?
Barcelona nadal zachwyca. Tym razem miasto zostało ukazane jako bardziej ponure, ale równie czarujące. Stare, opuszczone ruiny domów; posępne, ciemne zaułki. I dodatkowo niezwykle barwne, wyraziste postacie przechadzające się po nich. Każda w widoczny sposób różniąca się od poprzedniej; z własnym nietuzinkowym charakterem i emocjami. Długo by wymieniać wszystkich bohaterów, ale nie mogę zapomnieć tu o Davidzie, Cristinie, Isabelli, Pedrze, Corellim... i oczywiście o starym księgarzu, Sempere. Pójście ich śladami - choć może nie dosłownymi - kusi. Zdecydowanie, gdybym nie miała zagwarantowanej wycieczki do Barcelony w czerwcu, pewnie właśnie kupowałabym bilety na samolot.
Zakończyć tę recenzję mogę na wiele sposobów, ale żaden z nich nie wydaje mi się dość spektakularny, choć w jakiejś części oddający doskonałość "Gry anioła". Spróbuję jednak tak: Zafon w pewnym sensie zdaje się odwodzić czytelnika od podjęcia zawodu pisarza. Jednak pisząc tak wielką książkę, otrzymuje efekt dokładnie odwrotny...
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Pewnej pięknej wrześniowej nocy zaczęłam czytać "Cień wiatru". I jakkolwiek moje wcześniejsze spotkania z autorem mogłam uznać kolejno za udane i umiarkowane, to pierwsza część "Cmentarza Zapomnianych Książek" okazała się być jednym z najlepszych dzieł pisanych, jakie przyszło mi czytać. A kolejna część, "Gra anioła"? Skłamałabym mówiąc, że oczekiwałam od niej czegoś...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-17
Delirium short story: Hana
Miłość może uczynić Cię najszczęśliwszą osobą na Ziemi; sprawić, że z niecierpliwością będziesz wyczekiwać kolejnego dnia.
Jednak potrafi też wycisnąć łzy bólu; strącić Cię na dno rozpaczy.
Zabija Cię zarówno wtedy, gdy Cię spotka, jak i wtedy, kiedy Cię omija.
A gdyby miłość była zakazana?
"Delirium" było pierwszą przeczytaną przeze mnie książką autorstwa Lauren Oliver. Dzień, w którym ją kupiłam, był dla mojego życia niezwykle ważny. Okazała się być najlepszą książką, jaką w życiu przeczytałam. Postanowiłam więc zapoznać się z tomem "1,5" (nawet, jeśli czytałam już "Pandemonium") - nawet jeśli nigdy nie miało go być w Polsce.
Akcja rozpoczyna się po pierwszej imprezie Leny - kiedy to po raz pierwszy tańczyła z Aleksem. Tym razem jednak narratorką jest jej najlepsza przyjaciółka - blond-włosa Hana Tate.
Szybko okazuje się, że dziewczyna ma wiele sekretów, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego...
Kim tak naprawdę jest Steve? Czego chce?
Co się stało z Leną?..
Przyznam - początek był dla mnie bardzo trudny. Uważałam, że nie dam rady przeczytać 69 stron książki w obcym języku. Na szczęście moje przypuszczenia nie sprawdziły się. Tempo akcji było oszałamiające; po prostu czułam, że to dzieło pani Oliver, że to "Delirium".
Zdarzało się, że próbując uspokoić galopujące serce (które notabene biło miliony razy szybciej niż przy wielu polskich dziełach!), opuszczałam nieznane mi słowa. Wolałam pędzić dalej, moje serce się tego domagało. Wola czytania była silniejsza niż pragnienie dokładnego zrozumienia tekstu :)
"And for a moment - for a split second - everything else falls away, the whole pattern and order of my life, and a huge joy crests in my chest. I am no one, and I owe nothing to anybody, and my life is my own. "
Autorka jest mistrzynią w opisywaniu uczuć. Bardzo łatwo było utożsamić mi się z Haną (podobnie jak wcześniej z Leną), wczuć się w jej wewnętrzną walkę między głosem serca a głosem rozsądku. Ponadto, dziewczyna żyje w futurystycznym społeczeństwie, a jednak wydaje się ono być normalnym światem XXI wieku.
Kolejnym plusem są doskonale wykreowane postacie. Każdy bohater stworzony przez autorkę ma określony charakter (a jest ich cała gama), żaden nie jest zbędny.
Choć "Hana" ma tylko pięć rozdziałów, wszystko jest dokładnie przemyślane, wszystko dąży do pewnego celu.
A koniec? Nieprzewidywalny, rozbudzający lepiej niż hektolitry energetyków. Autorka skończyła książkę w najmniej spodziewanym momencie; odpowiada na niewiele pytań, a ostatnie zdanie "Hany" tworzy dziesiątki kolejnych. Jedno jest pewne - "Requiem" (trzeci tom trylogii) z pewnością będzie warto przeczytać. A jeśli przed premierą zdołam odznaleźć w Internecie "Anabell" lub "Raven" - tym lepiej :D
Nie da się opisać, co czułam zapoznając się z losami Hany w czasie, kiedy była w trakcie kłótni z Leną. Mimo wszystko - spróbuję. W "gorących" chwilach krew rozgrzewała się w moich życiach. W tych groźnych niemal namacalnie czułam moje napięte do granic możliwości nerwy. Dzięki pięknym złotym myślom łzy napływały mi do oczu. Po zakończeniu czułam ogromny niedosyt, pragnęłam czytać dalej i dalej..
Lauren Oliver jest moją ulubioną pisarką. Jej dzieł nie można porównać z niczym innym - mogą to być jedne z najważniejszych lekcji życiowych, przemieszane z cudownymi, prawdziwymi myślami i troszeczkę więcej niż szczyptą miłości ;)
Komu poleciłabym "Hanę"? Wszystkim, którzy czują się na siłach zmierzyć się z anglojęzyczną pozycją. Pierwszy tom, "Delirium, polecam już bez wyjątku wszystkim.
Jestem szczęśliwa, że zdecydowałam się na przeczytanie "DSS"; ba, gdybym nie przeczytała mogłoby to być dosłownie wielkim błędem.
Chyba nietrudno się domyślić na co "Hanę" oceniam? Oczywiście 10/10 :)
recenzja z mojego bloga --> http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Delirium short story: Hana
Miłość może uczynić Cię najszczęśliwszą osobą na Ziemi; sprawić, że z niecierpliwością będziesz wyczekiwać kolejnego dnia.
Jednak potrafi też wycisnąć łzy bólu; strącić Cię na dno rozpaczy.
Zabija Cię zarówno wtedy, gdy Cię spotka, jak i wtedy, kiedy Cię omija.
A gdyby miłość była zakazana?
"Delirium" było pierwszą przeczytaną przeze mnie...
2014-08-28
Dwa miesiące temu miałam okazję zwiedzić Barcelonę. Bez ustanku myślałam wtedy o tym, że gdzieś pode mną mogą kryć się tysiące, dziesiątki tysięcy ukrytych przed ludzką zawiścią książek. Niemożliwe było wtedy niemyślenie o dziełach Zafona, ale trudne jest także podczas zwykłych dni. Pierwsze wejście do świata Sempere'ów jest jak nieświadome zaakceptowanie tego, iż rozmyślać o nim będziesz aż do końca swoich dni. I wyczekiwać kolejnych książek swojego Mistrza. A kiedy już dorwiesz taką... zobaczcie zresztą sami.
Ciężko jest streścić fabułę książeczki, która ma zaledwie 60 stron. Zupełnie łatwo jest natomiast określić, na jakie nurtujące wiernego czytelnika Zafona pytania ona odpowiada. Jaka jest przeszłość tajemniczego wydawcy Davida Martina? Co autor Don Kichota z La Manchy - Miguel de Cervantes - robił w Barcelonie? I wreszcie: skąd wziął się Cmentarz Zapomnianych Książek?
Zawsze gdy tylko kończę czytać jakąś książkę Zafona, jestem całkowicie wyprana z emocji, zdolna jedynie do ogłaszania całemu światu "to było niesamowite!". Już z pierwszym zdaniem geniusz autora uderzył we mnie z całą mocą, choć oczywiście uderzenie to było proporcjonalnie do długości mniejsze. A kiedy będąc na 18 stronie musiałam przerwać ze względu na obiad i w związku z tym próbowałam na głos wykrzyczeć, jaką cudowną historię mam zaszczyt właśnie czytać, nie dałam rady. Zaniemówiłam z wrażenia. Bo znowu przyszło mi odwiedzić Barcelonę, choć tym razem XVI/XVII wieczną, i znowu została ona przedstawiona w klimacie mrocznej baśni pełnej magii, namiętności, uniesień oraz upadłych aniołów. Tylko w skróconej wersji, i z rycerzami w tle. Oczywiście nie można też zapomnieć o Miguelu de Cervantes. Wplątanie go w całą tą zawiłą historię okazało się mistrzowskim (a jakże by innym) posunięciem, a zakończenie...! Proza Zafona po prostu mnie uskrzydla. Uzupełnia braki piękna w mojej duszy. I uwrażliwia na to piękno. Jest jak pajęcza sieć, która łapie w pułapkę serce czytelnika. Sieć utkana z poetyckich, acz przepełnionych humorem, mrokiem i nostalgią słów. Zaplątanie się w nią jest największą możliwą rozkoszą.
"(...) nawet jeśli życie nie jest snem, to przynajmniej jest spektaklem, w którym okrutny absurd opowieści snuje się zawsze pośród kulis, a między niebem a ziemią nie ma większej i skuteczniejszej zemsty niż wykuwanie, słowo po słowie, piękna i przemyślności, by odnaleźć sens w bezsensie rzeczy."
Wiecie, kiedy po ostatnich słowach i wielkim "wow!" przytuliłam do siebie Księcia Parnasu, poczułam bijące od niego ciepło. Na pewno pochodziło od mojej rozpalonej emocjami skóry, z którą stykała się książka, ale przez chwilę mimowolnie pomyślałam, że to tak jakby książka miała serce. Ale nawet jeśli nie ma tego organu, to z pewnością ma duszę, jak cała seria, przypaloną zresztą nienawiścią i ogromnymi porywami serca. O niej mogę mówić bez końca, ale po prostu brakuje mi słów, żeby opisać moją miłość do całej twórczości Carlosa Ruiza Zafona jako taką. I jak na złość, nikt nie wymyśla żadnych nowych, aby mi to ułatwić! Chyba więc przestanę o niej myśleć, po prostu się jej oddam. A zamiast o codziennych troskach, będę myślała o Cmentarzu Zapomnianych Książek. Czy jest jakaś różnica, skoro i tak wspominamy tylko to, co nigdy się nie wydarzyło?
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Dwa miesiące temu miałam okazję zwiedzić Barcelonę. Bez ustanku myślałam wtedy o tym, że gdzieś pode mną mogą kryć się tysiące, dziesiątki tysięcy ukrytych przed ludzką zawiścią książek. Niemożliwe było wtedy niemyślenie o dziełach Zafona, ale trudne jest także podczas zwykłych dni. Pierwsze wejście do świata Sempere'ów jest jak nieświadome zaakceptowanie tego, iż rozmyślać...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-23
W te wakacje miałam okazję zwiedzić wiedeński Shonbrunn, a kilka lat temu - paryski Wersal. Jednak jakkolwiek z historią jestem jak najbardziej za pan brat, to nie do końca jest tak ze zwiedzaniem. Mogę bez problemu powiedzieć, jacy królowie panowali w pałacu i tego typu podobne rzeczy, ale chodzenie z jednej sali balowej do drugiej - z czego wszystkie są identyczne - nie należy do moich ulubionych rozrywek. Po prostu. Nazwisko Marii Antoniny także nie było mi obce. Wiedziałam sporo o rewolucji francuskiej, a także o tym, jak królowa skończyła. Jasne jest, że po lekturze książki jej poświęconej wiedza moja jest o wiele obszerniejsza - jednak czy Maria Antonina przestała być dla mnie wyłącznie nazwiskiem?
Dziesięcioletnia arcyksiężniczka habsburska Maria Antonina dowiaduje się, że pewnego dnia ma poślubić delfina Francji, który kiedyś zostanie Ludwikiem XVI. Jednocześnie spełni najambitniejsze polityczne plany swojej matki, cesarzowej Austrii. Dziewczynka zaczyna przechodzić liczne przemiany - w wyglądzie zewnętrznym, w wykształceniu i wielu innych kategoriach - aby po kilku latach wyruszyć do rozplotkowanego i rozwiązłego Wersalu. Czy sprosta oczekiwaniom swojej matki, króla i poddanych?
Niejedna osoba polecała mi Marię Antoninę i niejedną opinię wyrażaną w samych superlatywach miałam okazję przeczytać. Nic więc dziwnego, że miałam na dzieło pani Grey nieziemską ochotę! Czemu więc zwątpiłam w nie, kiedy je wreszcie dorwałam? Jakże niesłusznie. Z Wiednia do Wersalu okazała się być jedną z lepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku!
Maria Antonina ma przede wszystkim niesamowity klimat. Pałace, służba, etykieta na wersalskim dworze, odpowiedzialność wydania na świat dziedzica tronu. Książka ta jest swego rodzaju pociągiem do osiemnastowiecznego Wersalu - z początku wygląda się celu podróży, ale im bliżej końca, tym gorętsze stają się modlitwy, aby nigdy się nie skończyła. Juliet Grey całkowicie i bezpowrotnie skradła moje serce. Już dawno nie czytałam żadnej książki, która by z taką siłą sprawiła, że cała moja doba staje się nieustającym wołaniem "proszę o więcej!". Myślałam o Marii po przebudzeniu, potem cały dzień w szkole, a następnie kosztem ryzyka złych ocen i niewyspania się czytałam do późnej, jak na środek tygodnia, nocy. A niemal równie mocno, jak nie mogłam oderwać się od książki, nie potrafiłam znieść myśli, iż moja nowa przyjaciółka - Maria Antonina - skończy, jak skończy. Nieczęsto spotyka się takie postacie w literaturze! Antonina, choć przez większą część powieści młodsza ode mnie, wykazuje się niezwykłą dojrzałością. Mimo że nie zna odpowiedzi nawet na połowę swoich pytań, robi wszystko, czego oczekuje od niej matka. Stara się zadowolić Austrię oraz swoich nowych poddanych we Francji. Jakkolwiek stosunki z mężem nie układają jej się najlepiej, za wszelką cenę próbuje je wyprostować. I jednocześnie zachowuje się jak zwykła nastolatka: tęskni za domem, czuje się samotna, i przeciążona odpowiedzialnością. Uwierzcie, że nie sposób jej nie polubić!
Jeśli macie jakąś receptę na możliwość oderwania się choć na chwilę od książek o Marii Antoninie, dawajcie znać. Przyda mi się to teraz, gdy czeka mnie dużo nauki i innych pilnych spraw. Rzecz jasna najchętniej przeniosłabym się teraz do sal, w których rezydowała Antonina; do ogrodów, którymi spacerowała. Ale że nie ma na to sposobu, mogę tylko przeczytać dwie kolejne części trylogii Juliet Grey. Gorąco polecam!
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
W te wakacje miałam okazję zwiedzić wiedeński Shonbrunn, a kilka lat temu - paryski Wersal. Jednak jakkolwiek z historią jestem jak najbardziej za pan brat, to nie do końca jest tak ze zwiedzaniem. Mogę bez problemu powiedzieć, jacy królowie panowali w pałacu i tego typu podobne rzeczy, ale chodzenie z jednej sali balowej do drugiej - z czego wszystkie są identyczne - nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-03
Czy doznałeś kiedyś uczucia przypominającego utratę przyjaciela, kiedy odkładałeś skończoną książkę? Ja doświadczyłam tego tylko kilka razy. Pamiętam je wszystkie. Ostatni miał miejsce kilka dni temu.
Zapraszam na recenzję pozycji, która - choć jest dopiero 8 stycznia - z pewnością znajdzie się w rankingu najlepszych książek 2015 roku.
Początek ostatniej Marii Antoniny wcale nie był kolorowy. Jakkolwiek pierwsze dwa tomy pochłonęłam zapominając o bożym świecie już od pierwszych rozdziałów; czytając z podnieceniem, przyjemnością i wypiekami na twarzy, to z Z pałacu na szafot rzecz ma się trochę inaczej. Co najmniej jedna trzecia była niestety - nie ukrywajmy - nieciekawa. Mogłoby się wydawać, że to w końcu ta sama Antonina i Ludwik, francuski dwór; ten sam fantastyczny styl pisania Juliet Grey, dzięki któremu lekturę czyta się płynnie i lekko... Jak więc trzeci tom nagle może okazać się słabszy? To jednak nie takie proste. Prawda jest taka, że nie przebywamy już w Wersalu i coraz mniej do czynienia mamy z kochankiem Antoniny - Axelem (a więc tracimy ważny i interesujący wątek romantyczny); już nie śledzimy królewskiego i pasjonującego życia Majeste. Co zaś zyskujemy? Politykę. I to właśnie ona dominuje nad resztą wątków ostatniej części historii Antoniny. Uczucia zastępują raczej dekrety, intrygi i postępy w rewolucji. Ale to przecież nie ich chce czytelnik, prawda?
Nie martwcie się. To się zmienia, kiedy rewolucja zaczyna nabierać tempa.
Im więcej ściętych głów, tym bardziej początkowa niechęć do książki topnieje.
Juliet Grey opisuje rewolucję francuską z taką dozą emocji i szczegółów, jakiej autorzy podręczników do historii wystrzegają się choćby ze względów humanitarnych. Jest drastycznie. Bardzo. W pewnym momencie miałam nawet wrażenie, że czytam coś na kształt horroru. Odpowiedzmy sobie więc wszyscy na pytanie, na jakim świecie żyjemy, że udokumentowane wydarzenia historyczne, które wydarzyły się wcale nie tak dawno temu - a przecież były tylko kroplą w morzu całej krwawej historii świata! - wydają się horrorem.
Emocje zatem oczywiście pojawiły się. Z całą mocą. I choć w wielu momentach otwarcie się nudziłam, to jednak muszę przyznać, że trzeci tom zawiera w sobie najpotężniejszy ładunek emocjonalny.
Zacznę od tego, że właściwie to nawet nie wiem, co jest czystą prawdą historyczną, a co zostało podkoloryzowane przez autorkę. Jednak wierzcie mi, że to jest nieważne. Wiem jedno - nie mogłam przestać myśleć o tym, jak można traktować tak kobietę. Kochającą żonę, oddaną matkę. Człowieka. Pokochałam Antoninę jak siostrę i drogą mi przyjaciółkę. Jednocześnie wciąż nie mogę wyjść z podziwu nad jej hartem ducha, dumą i odwagą. W ciężkich chwilach przywiązałam się do niej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, rozpaczliwie odliczając strony do końca. To zabawne, nie uważacie? Przecież od pierwszej strony Z Wiednia do Wersalu wiedziałam, jak to się skończy. Świadomość nie powstrzymała jednak moich łez. Nie spodziewałam się, że będę tak płakać nad osobą wymienianą w podręcznikach do historii jako zwykłe nazwisko - a przecież jej życie to nie tylko wiadomy koniec, ale długi ciąg wzlotów i upadków, uniesień i zawodów, miłości, nienawiści, kłamstw, marzeń.... Ciąg, który miałam okazję poznać w całości i dlatego tak przejęłam się jego smutnym zwieńczeniem. Pierwszy raz od dawna doświadczyłam widoku wirujących, zamazujących się liter. Brak możliwości czytania dalej przywitałam jednak z wdzięcznością. Nie chciałam już dalej tego robić! A jakkolwiek już przez ostatnich kilkadziesiąt stron nieustannie drżałam i mrugałam wilgotnymi powiekami, to ostatnie rozdziały całkowicie mnie już rozkleiły. Z moją tendencją do nadmiernego przeżywania tak smutnych historii, pewnie w ogóle nie powinnam sięgać po tego typu książki. Pytanie tylko, czy wtedy wiedziałabym, czym właściwie jest naprawdę dobra literatura.
Juliet Grey napisała w posłowiu, że nie może zmienić zakończenia tylko po to, żeby czytelnik nie płakał. Dodała "trudno, czytelniku, łap za chusteczkę i szlochaj, ale przyjmij to do wiadomości". Przez chwilę - tuż po poznaniu ostatniego zdania powieści - miałam do niej pretensje. Przecież przez długi czas zajmowała się zupełnie nieistotnymi wobec naprawdę ważnych problemów wątkami, skutecznie odciągając czytelnika od niemiłych spraw i łudząc go, że przykre zakończenie nigdy nie nastąpi. A potem z rozmachem zademonstrowała, że jest to niemożliwe. To okrutne! W końcu doszłam jednak do wniosku, że pretensje mogę mieć jedynie do, jak zwykle, ludzi. Bo czy obecnie rewolucja wyglądałaby inaczej?
Trudno jest mi rozstawać się z jedną najdroższych mi postaci literackich, a zresztą także z jedną z najlepszych trylogii na świecie. Historia Marii Antoniny - w dodatku pióra tak znakomitej pisarki - jest po prostu epicka. Przeczytajcie ją, proszę! Królowej jesteśmy to winni jako bliźni, natomiast autorce - jako czytelnicy. Sama z chęcią zrobiłabym to jeszcze raz, a potem jeszcze raz i jeszcze jeden, ale jestem pewna, że nie dałabym rady ponownie przebrnąć przez tak emocjonalną i burzliwą serię, wnoszącą w życie tyle łez, pasji i szaleńczych myśli. Zróbcie to, jeśli tylko jesteście na to gotowi. Przeczytanie tak poruszającej książki, choć wydawać się może inaczej, jest nie lada wyzwaniem.
Jestem dumna, że dałam radę mu sprostać.
Vive la reine. Vive le roi.
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Czy doznałeś kiedyś uczucia przypominającego utratę przyjaciela, kiedy odkładałeś skończoną książkę? Ja doświadczyłam tego tylko kilka razy. Pamiętam je wszystkie. Ostatni miał miejsce kilka dni temu.
Zapraszam na recenzję pozycji, która - choć jest dopiero 8 stycznia - z pewnością znajdzie się w rankingu najlepszych książek 2015 roku.
Początek ostatniej Marii Antoniny...
Charlotte Brontë zna każdy.
Nie, stop. To Jane Eyre czy Catherine Earnshaw znają wszyscy. Charlotte Brontë nie zna tak naprawdę nikt - i nawet kiedy po lekturze jej biografii przestała być dla mnie wyłącznie imieniem i nazwiskiem, a stała się prawie znajomą osobą, są to tylko pozory. A pozory były chyba jednym z ulubionych słów najstarszej panny Brontë. Prawdą jest, iż światu postanowiła odkryć zaledwie rąbek swojej tajemnicy. I pewne jest, że nikt nie dowie się więcej, niż autorka "Jane Eyre" chciała ujawnić. Charlotte była bowiem bardzo, bardzo uparta - i przez to na zawsze zostanie zawoalowana tajemnicą. Czyż nie jest to jednak cena nieśmiertelności?
Po raz pierwszy w ciągu swojej czytelniczej "kariery" miałam styczność z biografią. Przedtem omijałam gatunek ten szerokim łukiem, gdyż nieodmiennie kojarzył mi się z czymś nudnym, może nawet pod pewnym względem sztywnym. Nic bardziej mylnego!
Eryk Ostrowski pisze bardzo ciekawie, nie można się nudzić czytając "Charlotte Brontë i jej siostry śpiące". Życie autorki "Villette" przedstawia w sposób naturalny, a przy tym poruszający. Doskonale wprowadza nas w pełen konwenansów i obłudy świat najstarszej siostry Brontë. Doceniam też fakt, iż musiał się naprawdę nad swoim dziełem napracować - w książce co kilka stron możemy znaleźć jakiś obraz, zdjęcie lub rękopis spod ręki Charlotte; niemal na każdej stronie widnieje - czasem nawet przetłumaczony przez Ostrowskiego - list tejże autorki. W którymś momencie zaciera się ta szczególna granica i aż dziwne się wydaje, że Brontë nie żyje od 160 lat. Tak naturalna staje się jej obecność w świecie, w naszym życiu.
Ten akapit pewnie ucieszy wielu z Was. Chodzi mi o to, że - tak, w małym stopniu, ale wszystkiego mieć nie można - maska tajemniczości wreszcie opadła. Charlotte zamieniła się w żywą postać - co więcej, bardzo złożoną, skomplikowaną i w pewnej mierze wywołującą współczucie postać. Jednak pod innymi względami wzbudzającą też podziw, szacunek, i całą paletę innych emocji.
Autor nakreśla nam całą historię Brontë - szczegóły dotyczące jej uczuć, cech, miłostek i prawdziwych miłości, a także więzów z siostrami. Ten ostatni temat wydał mi się szczególnie interesujący. Nie chcę niczego zdradzać, ale książka zagłębia się w kwestię, czy to aby na pewno Emily oraz Anne napisały "Wichrowe wzgórza" czy "Agnes Grey".
Choć biografia zdecydowanie skupia się na najstarszej siostrze, to i te wspomniane przed chwilą młodsze, nie zostają pominięte. Żałuję, że niemalże nic nie wiadomo na temat Emily Brontë, bo również i ona wydaje mi się naprawdę godną przybliżenia personą (ktoś się dziwi? W końcu to moja imienniczka!).
Lektura przewiduje też czas na refleksje. Straszne dzieciństwo autorki "Jane Eyre", kształtowanie się jej charakteru, myśli "co ja bym wtedy zrobiła"... no i najważniejsze - co musiało się dziać w jej głowie, że powstały w niej takie historie?
"Charlotte Brontë i jej siostry śpiące" to książka doskonała. Wciągnęła mnie bardziej niż niejeden thriller, a wzruszyła mocniej niż wiele romansów. Muszę, po prostu muszę przeczytać te kilka dzieł pióra sióstr, które są wciąż przede mną - zdaje sobie jednak sprawę, że nie będę umiała patrzeć na nie inaczej niż przez pryzmat tej biografii. Polecam, gorąco polecam.
Moja ocena: 10/10
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Charlotte Brontë zna każdy.
więcej Pokaż mimo toNie, stop. To Jane Eyre czy Catherine Earnshaw znają wszyscy. Charlotte Brontë nie zna tak naprawdę nikt - i nawet kiedy po lekturze jej biografii przestała być dla mnie wyłącznie imieniem i nazwiskiem, a stała się prawie znajomą osobą, są to tylko pozory. A pozory były chyba jednym z ulubionych słów najstarszej panny Brontë. Prawdą jest, iż...