Bezpiecznej jazdy, matko Carl Abrahamsson 7,2
ocenił(a) na 74 lata temu Zacznę od początku, pierwszego wrażenia, pierwszego na książkę spojrzenia. Zatem OKŁADKA, gdy tylko ją zobaczyłam wiedziałam, że wcześniej czy później po tę pozycję sięgnę. Genialna kolorystyka, która wywołuje złudzenie optyczne (połączenie czerwieni z jasnoniebieskim sprawia, że litery iskrzą w oczach – i słowo „iskrzą” jest tu bardzo na miejscu, ponieważ główna bohaterka MATKA w młodości nazywana była Iskierką). Jeśli chodzi zaś o samą grafikę, no cóż, ten XIX-wieczny rower jest genialny! Mamy tutaj doskonały przykład na to, że „mniej znaczy więcej”. Jest to również wspaniała metafora, wieloznaczna metafora obrazująca to, co znajdujemy w środku książki. Matka i syn, koło małe, koło duże, przyczyna i skutek, połączeni na zawsze, tajemniczy projekt, nadawanie na jednej fali, telepatia, dwa punkty oddalone od siebie, a sobie bliskie i potrzebne. Ów rower pojawia się w tej historii i fizycznie, będąc przedmiotem, rowerem, jak i w przenośni, o której napisałam. I wreszcie przechodzimy do samego tytułu, który bez wątpienia wzbudza zainteresowanie, wpada w oko nie tylko dlatego, że świetny grafik zabawił się iluzją, ale i dlatego, że „Bezpiecznej jazdy, matko” zarówno kusi, jak i niepokoi. Po raz kolejny napisać muszę o metaforach, bo i w przypadku tytułu bez metafor obejść się nie mogło. Uważam, że po polsku jest on jeszcze lepszy, niż w swoim angielskim oryginale „Mother, Have a Safe Trip”. Dlaczego? Bo nasze ojczyste słowo „jazda” jest o wiele sugestywniejsze niż angielskie słowo „trip”. „Mieć jazdę” możemy rozumieć na wiele sposobów i każdy z tych sposobów pasuje do treści książki. „Jazda” może być oczywista, jedziemy samochodem, bezpiecznej jazdy życzymy sobie wybierając się w podróż, a tutaj przecież podróż jest kręgosłupem owej historii. „Mieć jazdę” można po alkoholu i narkotykach, co jeszcze lepiej współgra z treścią. Można też „mieć jazdę” psychiczną, może nam zwyczajnie odwalać i tu również widzę bezpośrednie powiązanie z opowieścią Carla Abrahamssona. A gdy do tego dodamy jeszcze słowo tak pojemne i pełne treści jak – „matko”, to dostajemy mieszankę nie tyle nawet wybuchową, co ekscytującą i prawdziwie tajemniczą. Mogłabym tak jeszcze długo, ale przejdźmy do tejże treści, bo przecież o to tutaj się rozchodzi.
Carl Abrahamsson uraczył nas dziwnością, wymieszał ze sobą tyle gatunków, że trudno powiedzieć, czym jest ta historia. Mamy trochę thrillera, trochę kryminału, jest też wysuwająca się na pierwszy plan filozofia wschodu, buddyzm z mieszanką hinduizmu, duchowość, jest sekciarstwo posunięte do granic i te granice, zarówno czysto geograficzne jak i psychiczne, ludzkie – przekraczające. Znajdujemy również elementy fantastyczne, magiczne i to nasuwa mi zawsze na myśl realizm magiczny, tyle że w tym konkretnym przypadku nic nie jest realne. Cóż, to rzeczywiście, jak widzicie, dość kolorowe połączenie, po którym właściwie nie wiadomo czego się spodziewać, bo też i ta opowieść taka jest – dla każdego inna, niespodziewanie dziwna i niespodziewanie odjechana. Często łapałam się na tym, że chciałam sprawdzić, na której jestem stronie, ale tutaj strony są nieponumerowanie (mam nadzieję, że to nie tylko mój egzemplarz tak ma) i słuchajcie, to było genialne zagranie (liczę, że celowe, ale jeśli nawet nie, to u mnie się sprawdziło). Doznawała w takich sytuacjach uczucia dezorientacji, jakbym się zgubiła, jakbym była na haju w Himalajach, razem z bohaterami.
Cóż, może nie jest to wybitna książka, ale jest dziwna, a to już wiele. Podobne refleksje towarzyszyły mi przy czytaniu „LANNYego” Max’a Portera. W przypadku „Bezpiecznej jazdy, matko”, jak i w przypadku „LANNYego” choć nie wszystko mi się podobało, to cieszę się, że w tę podróż wyruszyłam. Czy była bezpieczna? No nie wiem… możliwe, że to cyniczne życzenie, nie do zrealizowania, bo czy jakakolwiek podróż może być w pełni bezpieczna? Czy jakakolwiek podróż jest bezpieczna? Z każdej życiowej „jazdy” wychodzimy przynajmniej lekko poturbowani, taki życia urok, taka życia cena. Oczywiście, możemy sobie tego życzyć, ale co to zmienia? Carl Abrahamsson czasem „odlatywał” a jego dialogi wydawały się nazbyt patetyczne, ale co z tego, skoro one takie miały być? Był w zdaniach zbyt filozoficzny, często forma przerastała treść, ale co z tego, skoro to takie miało być? Nie mogę zarzucić mu banalności, bo mam wrażenie, że tam, gdzie wkradała się banalność, wkraść się miała. To zostało napisane szczerze, i za tę szczerość podziwiam autora. Odważył się otworzyć przed czytelnikami, ewidentnie wplótł w treść swoje doświadczenia, bezceremonialnie walił po oczach odniesieniami do swojej pracy i swoich pasji – i co z tego? To przecież zaleta, ta szczerość i otwartość, to wystawienie się na krytykę.
„Dobre pióro zawsze znajduje swojego prawowitego właściciela.”
Choć świat przedstawiony w tej książce jest mi moralnie daleki, to był mi bardzo potrzebny. Zadziałał na mnie odkażająco i relaksująco – to książka na haju i tego się trzymajmy. A relacja matki z synem? Dziwna, jak wszystko tutaj, dziwne i pełne konsekwencji. „Bezpiecznej jazdy, matko” zadaje pytania. Jedno z tych pytań jest wyjątkowo ważne: Czy jesteśmy wolni? Czy nasze życie zależy od nas, czy raczej od wszystkich, tylko nie od nas? Odpowiedź może nas przygnębić, ale może też przynieść ulgę.
7/10
bardzo dobra i bardzo dziwna
oczekujcie jazdy
niezłej jazdy
niekoniecznie bezpiecznej