Duch króla Leopolda. Opowieść o chciwości, terrorze i bohaterstwie w kolonialnej Afryce Adam Hochschild 8,1
ocenił(a) na 914 tyg. temu 39/2023
Król Belgii Leopold II Koburg to jeden z największych tyranów w historii. Czym zasłużył sobie władca tego małego państwa, które dziś budzi skojarzenia jako oaza demokracji? Mianowicie, zapracował sukcesywnie morderczą polityką, jaką zaprowadził w Wolnym Państwie Kongo, które de facto nie było kolonią belgijską, a prywatną własnością Leopolda.
Leopold od najmłodszych lat był owładnięty myślą o zdobywaniu świata. W ten sposób leczył swoje kompleksy, które narastały podczas dzieciństwa. Malutka Belgia, to było dla niego stanowczo za mało. Niestety praktycznie cały świat był już podzielony między europejskie imperia. Było jednak pewne miejsce do którego nikt nie rościł sobie praw. Chodzi o ogromne przestrzenie dorzecza rzeki Kongo w centralnej Afryce.
Władca zafascynowany opowieściami awanturnika Henry'ego Mortona Stanley'a postanowił skierować swój wzrok w kierunku tego miejsca na mapie świata. Rozpoczęła się długotrwała i skomplikowana gra dyplomatyczna, która miała na celu przyznanie Belgom praw do administrowania obszarem siedemdziesiąt sześć razy większym niż macierzyste terytorium Belgii. Ba! Obszar Wolnego Państwa Kongo był większy niż Francja, Anglia, Niemcy, Hiszpania i Włochy razem wzięte. Podczas Konferencji w Berlinie w 1885 roku zabiegi dyplomatyczne zostały zwieńczone podpisaniem odpowiednich dokumentów, które dały zarząd nad tym gigantycznym obszarem bezpośrednio królowi Belgii — Leopoldowi II.
Jednak dlaczego Leopoldowi tak bardzo zależało na tych niezagospodarowanych połaciach ziemi, że był gotowy zapożyczyć się nie tylko wobec swojego rządu, ale także zagranicą? Czy były jakieś praktyczne przesłanki, oprócz zazdrości wobec swoich wielkich sąsiadów, którzy posiadali kolonie? Oczywiście, że były. Kongo okazało się być bardzo szybko żyłą złota o skali jakiej władca nie mógł nawet marzyć.
Europa była nienasyconym rynkiem zbytu kości słoniowej, ale z czasem ten kruszec został przyćmiony przez coś innego. Jednak żeby to zrozumieć musimy przenieść się o kilka tysięcy kilometrów na północ.
Na koniec XIX wieku przypadł czas, kiedy John Dunlop, brytyjski wynalazca opatentował gumową oponę do bicykla. Do wytworzenia opon, które stały się hitem potrzebne były nieprzebrane ilości kauczuku. Tak się szczęśliwie dla Leopolda (a nie szczęśliwie dla rdzennych mieszkańców) złożyło, że wielkie obszary terytorium Wolnego Państwa były porośnięte dzikim kauczukowcem. Belgowie nie mogli sobie pozwolić na zmarnowanie takiego skarbu.
Tutaj warto zapoznać się z tym jak wtedy pozyskiwano kauczuk. Rdzenni mieszkańcy musieli nacinać pnącza i rozsmarowywać po całym swoim ciele sok. Zaschnięta żywica była potem zdrapywana z ciała i w takiej postaci przekazywana na eksport. Była to praca wyjątkowo trudna, ponieważ trzeba było godzinami wspinać się po drzewach i bardzo żmudnie zbierać kauczuk w bardzo niesprzyjających warunkach. Jak Belgowie zmuszali Afrykanów do tak morderczej pracy?
W bardzo prosty sposób. Brano dzieci i kobiety z danej wioski jako zakładników. Jeśli niewolnicy nie dostarczyli odpowiedniej ilości kauczuku w przeliczeniu na osobę (3-4 kg w przeciągu dwóch tygodni) to wszyscy ponosili śmierć. Kolonizatorzy byli świadomi, że kolonialni „rywale” także postanowią wykorzystać okazję i otworzą plantacje kauczukowca. Jednak zanim drzewa zaczęłyby przynosić owoce, to Belgowie mieli kilka lat przewagi. Stąd te mordercze trybuty narzucone na autochtonów, żeby wycisnąć kolonię jak cytrynę.
Oprócz drenowania kolonii z surowców postanowiono, że kraj trzeba unowocześnić. Oczywiście zrobić to kosztem tysięcy tubylców, którzy mieli budować miasta, porty i linie kolejowe. Przemoc podczas tych wszystkich prac było chlebem powszednim.
Szczególnie Wolne Państwo Kongo zasłynęło jako kraj obciętych rąk. Zużycie każdej kuli przez funkcjonariusza miało być udowodnione za pomocą obcięcia prawej dłoni. Po jakimś czasie zaczęło dochodzić do jawnych nadużyć przy tym okrutnym prawie. Koloniści zużywali naboje na polowaniach, a dłonie obcinano zyjącym ludziom. Dłonie obcinano także za najmniejsze przewinienia, a chłosta była tylko swoistą „rozgrzewką” i uchodziła za okazanie miłosierdzia.
Jak w każdej tego typu opowieści nie może tu zabraknąć kogoś o polskich korzeniach. W tym wypadku jest to Józef Korzeniowski. Prawdopodobnie nic Państwu nie mówi to nazwisko. Wszyscy znamy tę osobę jako Josepha Conrada — autora wydanego w 1899 roku „Jądra ciemności”, którego akcja ma właśnie miejsce w Kongu. Podczas czytania tej noweli może się wydawać, że to czysta fikcja literacka, ale tak naprawdę można to uznać za fabularyzowany reportaż. Wszystkie postacie mają odzwierciedlenie w rzeczywistości. Narrator Charles Marlow to Conrad, a pierwowzorem Kurtza jest najprawdopodobniej brutalny administrator Léon Rom. Nawet makabryczne ozdoby w postaci głów Kongijczyków w siedzibie Kurtza nie są wymysłem Conrada, ale prawdziwym opisem siedziby Roma.
Przez wiele lat pojawiały się głosy, że w Kongu dzieje się coś bardzo złego. Przechodziły jednak kompletnie bez echa. Do czasu aż na drodze Leopolda II nie stanął niezłomny pracownik armatora z Wielkiej Brytanii, który zauważył, że z Konga do Antwerpii statki jego pracodawcy płyną wypełnione kością słoniową i kauczukiem, ale w drugą stronę podążają tylko skrzynie z amunicją. Coś tu zdecydowanie nie pasowało. Ten pracownik nazywał się Edmund Morel i rozpoczął swoje kompleksowe dochodzenie, którego wyniki zmroziły mu krew w żyłach i zatrzęsły całą Europą w posadach. Morel miał na potwierdzenie swoich słów oficjalne dokumenty. Poza namacalnymi dowodami Morel miał jednak coś znacznie ważniejszego — odwagę i upór, żeby zawalczyć o miliony niewinnych ludzi mordowanych i męczonych w Kongu, których jedyną winą był inny odcień skóry.
Po pewnym czasie Morel rzucił pracę, ponieważ jego pracodawca nie życzył sobie, żeby pracownik działał na szkodę dobrego klienta. Czy to złamało Morela? W żadnym wypadku. Dodało mu wręcz energii do dalszej pracy. Brytyjsko-francuski badacz zaczął wydawać swoją gazetę, która w żaden sposób nie mogła być cenzurowana. Dzięki rozległej sieci swoich informatorów otrzymywał coraz bardziej tajne dokumenty, które jasno pokazywały co się dzieje w sercu Afryki.
Morel nie był w swojej walce sam. Nieocenione zasługi dla Afrykańczyków ma brytyjski konsul — Irlandczyk Roger Casement, który publikował raporty, które obnażały Leopoldowy aparat terroru, które dzięki sprawowanej przez niego funkcji nie mogły przechodzić bez echa.
Skoro Wolne Państwo Kongo było prywatną własnością Leopolda to możemy go postawić w akt oskarżenia. Szacuje się, że w wyniku mordów, morderczego reżimu oraz chorób w latach panowania władcy nad Kongo zmarło ok. 10 milionów rdzennych mieszkańców. Niestety Leopold nie poniósł nigdy odpowiedzialności za to ludobójstwo. Wręcz przeciwnie. Gdy w 1908 Leopold był zmuszony zdać nadzór nad Wolnym Państwem rządowi Belgii, to ten musiał spłacić jego zobowiązania, bo dziwnym trafem Leopold więcej inwestował w kraj, niż na nim zarabiał. Oczywiście jest to wierutną bzdurą, ponieważ badacze oszacowali, że wartość grabieży wyniosła 220 milionów ówczesnych franków belgijskich, czyli ponad miliard dzisiejszych dolarów. Nawet w końcówce swojego życia władca nie wyzbył się swojej buty. Tak podsumował palenie akt kolonii na początku 1908 roku w Brukseli: „Oddam im moje Kongo, ale nie mają prawa wiedzieć, co tam robiłem”.
Książka jest świetnym reportażem historycznym. Autor w swojej publikacji porusza kompletnie wyparte ze świadomości świata ludobójstwo. Bardzo ważna pozycja, którą czytało się z ogromną przyjemnością, mimo wskroś bolesnej treści. XX wiek to był wiek totalitaryzmów i warto pamiętać kto przecierał w tej niechlubnej kategorii ścieżki.
Na sam koniec mam taki bardzo przykry wniosek. My widząc zdjęcia z protestów w Afryce patrzymy z politowaniem, że Afrykańczycy z dumą chodzą z flagami Rosji. Czy można im się dziwić? Rosja to dla nich coś nowego od Francji czy Belgii. Nie zdają sobie sprawy, że rosyjski imperializm jest o wiele bardziej opresyjny od francuskiego. Nie zdają sobie sprawy ze skali rabunku surowców dokonywanym przez Rosjan. Europejczycy wykorzystują swoją przewagę nad Afrykańczykami w haniebny sposób.
Jako ciekawostkę potwierdzającą tę tezę przytoczę informację, że rzeka Kongo, tylko na 350 km odcinku ma właściwości hydroenergetyczne równe wszystkim rzekom i jeziorom na terytorium Stanów Zjednoczonych. Wyobraźmy sobie ile energii mogłaby wygenerować jedna elektrownia wodna zbudowana na takiej rzece... Teraz porównajmy koszt budowy takie elektrowni z kosztami polityki migracyjnej, która w żadnym calu nie działa i nie ma prawa zadziałać. Ile ludzi miałoby pracę, szansę na dobrą edukację, perspektywy rozwoju. Jednak niestety zacofanie jest na rękę, bo nie daj Boże Afrykanie uświadomią sobie, że ich kontynent jest istną żyłą złota (nomen omen) i wystarczy wbić łopatę, żeby wykopać pół tablicy okresowej pierwiastków i że można to bogactwo zamienić w modernizacje, a nie sprzedawać za przysłowiową garść paciorków...
Europejczycy ponoszą wielką część odpowiedzialności za obecny stan Afryki. Przez wieki wygrywała krótkowzroczność. Nie myślano nad pomysłem na Afrykę. Nie starano się edukować ludności, nie stawiano na budowę infrastruktury. Przykrym jest, że mimo tego, że państwa Afryki formalnie proklamowały niepodległości, ale faktycznie były drenowane z surowców przez byłych „panów” tak jak wcześniej. Kilkaset lat niepohamowanego kolonializmu pozostawiło taką wyrwę wśród Afrykańczyków, że nie jest możliwym zasypanie jej.