Bractwo Bang Bang Greg Marinovich 7,6
ocenił(a) na 66 lata temu Spodziewałem się więcej.
Ta książka to – jak bardzo trafnie napisano w podtytule – co najwyżej migawki (oryginalne angielskie „snapshots” pasuje tu jeszcze bardziej),z ukrytej wojny. Ja spodziewałem się zgrabnie opisanej całości, opowiadającej o trudnym okresie w historii RPA i o dokumentowaniu tego okresu przez grupę renomowanych, słynnych, fotoreporterów. A dostałem – jak wspomniałem – wyrwane migawki, niewyjaśniające wiele fragmenty walk, zabijania, życia i śmierci. Fragmenty pisane w dodatku przez fotografa (nie dziennikarza, pisarza),co zdecydowanie odbija się na konstrukcji książki.
Marinovich pisze poszczególne rozdziały w sposób, w jaki robi się zdjęcia – kilka oderwanych ujęć, bez fabuły czy głębszego wytłumaczenia tła i powodów przedstawionych wypadków. Takie podejście do opisywania ważnych, przełomowych wydarzeń niekoniecznie musi być złe, ja jednak od reportażu oczekuję przede wszystkim wytłumaczenia (albo chociaż jego próby) dlaczego dzieje się to, o czym pisze reporter, co miało wpływ na takie a nie inne zachowania opisywanych ludzi, co sprawiło, że historia potoczyła się tak, a nie inaczej.
Muszę przyznać, że spodziewałem się też większej refleksji autora na tematy etyczne – jak wiadomo reporterka wojenna jest bardzo kontrowersyjnym tematem – część krytyków i teoretyków twierdzi nawet, że pokazywanie działań wojennych, przemocy i śmierci, powoduje u walczących stron chęć „pokazania się”, zaistnienia w światowych mediach, otarcia się o (wątpliwą) sławę. Autor książki zbyt mało miejsca poświęca tej tematyce – dla mnie jawi się on jako młody, niedoświadczony chłopak, żądny przygody, sławy i pieniędzy, niezbyt zainteresowany efektami swojej pracy. Pisze o sobie i swoim „Bractwie”: „byliśmy aroganccy, elitarni i bardzo konkurencyjni” (tłum. moje – ML),pisze o tym, że wciąż brakowało im pieniędzy, a fotografowanie wojny (z najbliższej odległości) było dla nich przede wszystkim źródłem zarobków, pisze o uzależnieniu czonków „Bang Bang” od alkoholu i narkotyków, pisze o tym, jak pracowali odużeni i jak nie byli w stanie pracować, bo byli zbyt odurzeni (głównie Kevin Carter). I jakby usprawiedliwiając się, wspomina mimochodem, że przecież pomogli kilku fotografowanym osobom, opatrzyli kilku umierających, wywieźli z pola walki kilku zmarłych.
Jeżeli ktoś ma ochotę na zbiór migawek (czasami bardo interesujących i przejmujących) z zapomnianej południowoafrykańskiej wojny, to jest to jak najbardziej lektura dla niego. Jeżeli natomiast ktoś oczekuje prawdziwego reportażu o wczesnych latach 90. w RPA i o pracy fotoreporterów w ciężkich warunkach bojowych, o ich powinnościach i odpowiedzialności, to musi poszukać czegoś innego.