Wielka Trwoga. Polska 1944 – 1947. Ludowa reakcja na kryzys Marcin Zaremba 7,4
ocenił(a) na 95 lata temu „Wielka trwoga” opisuje okres w historii Polski trwający od 1944 do 1947 roku, który autor, uwzględniając również okres II wojny światowej, nazywa „upiorną dekadą”. Nie ma w tym określeniu przesady. Najprościej rzecz ujmując, w owym czasie wojna właściwie się nie skończyła. Ludzie nadal żyli w stanie rozpadu psychicznego po tym co przeżyli i w strachu przed tym, co jeszcze może ich spotkać. Cały świat, który znali, społeczny, polityczny i rodzinny, przypominał gruzy zbombardowanych miast. Niemcy i Sowieci praktycznie wytrzebili polską inteligencję, infrastruktura została niemal całkowicie zniszczona, wzdłuż i wszerz terytorium zwanym kiedyś Polską, przemieszczali się liczeni w milionach, pozbawieni domu i rodziny, ludzie zbędni, elektrony wybite wskutek działań wojennych z dotychczasowych struktur społecznych. Nasze babcie i prababcie, dziadków i pradziadków, trawił głód, choroby, nędza materialna i strach przed maruderami, bandytami lub ludźmi z lasu, którzy w każdej chwili mogli ich bezkarnie okraść lub zamordować. Gwałty wpisywały się w okoliczny pejzaż. Nie było wiadomo, gdzie są granice państwowe, i czy w ogóle rzeczywiście funkcjonuje jakaś administracja państwowa, a front, który jeszcze niedawno przesuwał się ze wschodu na zachód w kierunku Berlina, w pewnym sensie rozpoczął pochód powrotny. Miliony czerwonoarmistów wracało do siebie najbardziej oczywistą trasą przez Polskę, i żadne z nas nie chciałoby na tej trasie się znaleźć. Nad tym wszystkim krążyło widmo wybuchu III wojny światowej.
Autor postawił sobie dwa cele. Z jednej strony opisać rzeczywistość po roku 1945, codzienność przeciętnych ludzi, bez przemilczeń i ckliwej mitologii. Mnóstwo tu cytatów z listów prywatnych i dzienników; nie brak również syntetycznych analiz. Pod tym względem książka jest znakomita. Z drugiej zaś przedstawić panoramę, kontekst i okoliczności, które doprowadziły w 1946 roku do pogromu kieleckiego. Teza jest właściwie prosta: w tak zdziczałym, pełnym przemocy i przetrąconym przez wojnę społeczeństwie, pozbawionym struktury tworze o konsystencji „kaszy”, w którym jedyne co się liczyło stanowiło najbliższą rodzinę, i tylko na rodzinę można było liczyć, mogło dojść do morderstwa kilkudziesięciu niedobitych przez Holocaust Żydów. Taki był duch epoki. Ignorując obecne ustawodawstwo ośmielam się napisać, że autor nawiązuje do przedwojennego antysemityzmu Polaków powszechnego przed wojną, nasilonego wskutek działań instytucjonalnych (np. getta ławkowe, kazania w kościołach) tuż przed jej wybuchem, a następnie oliwionego barbarzyństwem niemieckim, i co gorsza, ma rację. Bez tej trucizny, żaden pogrom by się nie odbył. Bezpośrednie przemyślenia na temat przyczyn pogromu znajdują się w ostatnim rozdziale książki, niektóre są dosyć fantastyczne i wymagają konsultacji z psychologiem freudystą. To najsłabsza część tej świetnej skądinąd książki.
Moje odczucia związane z lekturą skupiły się jednak na sferze prywatnej. Nabrałam przekonania, że dosyć smętna osobowość zarówno mojego dziadka ze strony matki, jak i dziadka ze strony ojca, to w znaczącej mierze spadek po wojnie. Babcia z dziadkiem spędzili kilka lat na robotach przymusowych; bawarscy rolnicy, tacy w strojach regionalnych z białymi skarpetami i w pękatych kiecach, w geście jodłowania i w towarzystwie białego bydła z obszernym porożem (opis ze zdjęcia),jeszcze w latach 70. wysyłali moim dziadkom listy i kartki na święta (bez komentarza). Dziadek na pewno głodował, bo do końca życia dziwnie się zachowywał w kontakcie z lodówką. Mój drugi, 17-letni wówczas dziadek przez kilka miesięcy funkcjonował jako wybity elektron wędrując, w poszukiwaniu rodziny, z Wilna w kierunku centralnej Polski. Do tego spalony dobytek i repatriacja do poniemieckiego miasta Gdańska, co do którego nie można było mieć żadnej pewności, czy lada moment nie zostanie zwrócony Niemcom. Jak większość mieszkańców przybyłych do Gdańska po roku 1945, moja rodzina przez długie lata żyła w stanie niepewności i tymczasowości, nie wiedząc czy lada moment nie będą musieli znowu spakować dobytku i udać się w nieznane. Nie piszę o tym, bo popadłam w sentymentalny nastrój, tylko żeby pokazać, że prawie każdy z nas (wojna nie oszczędziła cierpień nikomu, kto wówczas przebywał na terenie Polski) ma w zanadrzu podobne historie rodzinne, które usłyszał jako dziecko przy rodzinnym stole, albo wyczytał z jakichś szpargałów trzymanych na strychu lub w zapomnianej szufladzie. Może pewne zachowania dziadków, przefiltrowane wojną i powojniem, staną się bardziej zrozumiałe, a może nawet sami coś o sobie pojmiemy, w końcu trauma może być przekazywana jak w sztafecie kolejnym pokoleniom. Tak jak Holocaust dziedziczą wnukowie i prawnukowie ocalałych, również ja czy ty być może dziedziczymy psychiczne udręki naszych dziadków; pisała o tym Anna Janko w „Małej Zagładzie”, tyle że w tym wypadku osobą cierpiącą na depresję była matka autorki, która jako 9-latka ocalała z pacyfikacji wsi Sochy. Pod tym względem traktuję tę książkę osobiście, jako opis doświadczeń mojej rodziny, historię moich dziadków, która również na mnie wywarła wpływ. A może pójdźmy dalej. Razem, jako społeczeństwo, tworzymy pewną wspólnotę potomków ludzi ciężko doświadczonych przez wojnę. Tu tkwi jeden z kluczy do zrozumienia naszego zachowania na poziomie zbiorowym, wobec siebie i innych, i nie mam na myśli jedynie skłonności do nacjonalizmu. To świetny temat na kolejny bestseller, który napisze jakiś zdolny człowiek.