I boję się snów Wanda Półtawska 7,9
„– Czy wiesz, że wszystkie jesteście w mojej mocy? Że jeśli zechcę, postawię trzydziestu esesmanów z karabinami maszynowymi i z tego przeklętego 15 bloku nie zostanie ani jedno oko, ani jedno ucho?” To esencjonalne zdanie niemieckiego komendanta utkwiło w mojej głowie od chwili, gdy po raz pierwszy zapoznałam się z treścią tej książki. Po kilku latach powróciłam do najczarniejszych wspomnień pani Półtawskiej. Ravensbrückie wspomnienia, które nawiedzały jej sny. W ramach osobistej terapii i przepracowania swojej traumy zdecydowała się spisać te wydarzenia, które zostały też po latach opublikowane.
Autorka pisze bez jakiegoś pisarskiego skrępowania. Jej styl jest otwarty, niezależny i swobodny. Płynęła przez swoje wspomnienia jak śniący człowiek w swoich snach. Tak, historia ma sobie coś ze snu, albo raczej permanentnego koszmaru. Zaczyna się mgliście w chwili, gdy autorka zostaje aresztowana. Nie rozpisuje się zbytnio nad samym powodem swojego uwięzienia, a od razu skupia się nad tych licznych trudach, które ją spotkały w lubelskim więzieniu, a potem też w samym obozie kobiecym Ravensbrück.
To, co wyłania się z tych „sennych” wspomnień na pierwszy plan, to narzekania, narzekania, patetyczne brzmiące narzekania. Nawet mleczowi się oberwało za gorzki smak. Bardzo możliwe, że przez te narzekania i wyrzucenie z siebie wszystkich żali, przepracowywała te straszne rzeczy. Nie lubię tego zabiegu, nie polubiłam przez to autorki, ale rozumiem.
Później mamy przerażające opisy z obozowego życia. Przypomina to drogę przez mękę, w stałym towarzystwie głodu, zmęczenia, zmuszenia do nieludzkich prac, terroryzowania i zastraszania w praktycznie wszystkich aspektach życia. Obóz koncentracyjny, ten dopieszczony przez Niemców haniebny wynalazek nie tylko zabijał na raty, ale z łatwością wymazywał z człowieka wszelką indywidualność i wyższe wartości. W takim złamanym duchu zostaje jedynie wegetatywne życie i stale wiszące gdzieś nad głową widmo śmierci. Oczywiście walczono z tym, by nie ulec najniższym instynktom, choć kto miałby tym ludziom za złe, gdyby się poddali?
Wiele miejsca poświęcono też współtowarzyszkom pani Wandy w niewoli, które bardzo wpłynęły na jej życie. Trafiały się wstrętne albo zdegenerowane osoby, ale większość autorka wspominała bardzo ciepło. Solidarność i nawiązane przyjaźnie, uratowały ją przed jeszcze większym nieszczęściem. Część z tych osób poznajemy po skrzętnie zapamiętanych nazwiskach. Autorka przywołała ich najwięcej, gdy poddano ją eksperymentom pseudomedycznym. Dziesiątki nazwisk pokrojonych, zainfekowanych i zeszpeconych Polek. Króliki, Versuchskaninchen, Króle, die Beinoperierten. Różnie określano kobiety, które posmakowały obozowe piekło z zupełnie innej strony. Ich status różnił się od innych więźniarek. Spoglądano na tę grupkę łagodniejszym okiem, podziwiano ich tak, jak się podziwia niezłomnych ludzi, którzy przetrwali tortury i pozostali przy swoich zmysłach. Może z tego powodu zaangażowano się w pomoc… by ocalić je od śmierci, by nie dopuścić do zatuszowania tych zbrodni. Króliki, ten zagrożony wyginięciem gatunek ludzki musiał zostać ocalony. Większość przetrwała, a autorka jest jedną z nich.
Jako jedyna z tego grona dożyła też do czasów obecnych. W książce wspomniano o jej rocznicowych powrotach do obozu i jej walce o tablicę upamiętniającą dla poszkodowanych Polek. Bo jak przedstawia się sprawa po latach? Okazuje się, że ta niewygodna pamięć szybko się zaciera i zniekształca, co można wychwycić ze sposobu, w jaki potraktowano Polaków w trakcie uroczystości upamiętniających. Ich głosy zostają zagłuszone przez domagające się całkowitej uwagi krzyki Żydów, zanikają, również z winy rządu. A później Niemcy się dziwią, gdy dowiadują się, że w obozie ginęli przedstawicielki różnej narodowości czy religii. Pani Półtawska i jej współtowarzyszki wywalczyły w końcu, by tablica została wyświęcona i trafiła w godne miejsce. Była to trudna batalia, najeżona niepotrzebnymi przykrościami i nerwami. Ale czy walki o pamięć tak dla nas Polaków nie wyglądają?