Ze Słowackiego Adam Kaczanowski 6,6
ocenił(a) na 51 dzień temu Ze Słowackiego” to współczesna powieść konceptualna, jak dla mnie bardzo awangardowa. Zaczyna się jak kompilacja wypowiedzi z sąsiedzkiego forum, na którym żoliborzanie zebrali się, rzecz jasna, w celu wzajemnej pomocy, a w praktyce, rzecz równie jasna, tylko uprzykrzają sobie życie. Jak na pisarza stosującego podglądactwo mediów społecznościowych w stylu typowego lurkera przystało, Kaczanowski staje z boczku i spokojnie czyta sobie wpisy wrzucane na form.
Zaczyna się od zupełnie niewinnych: „Czy ktoś mi doradzi, jak zatamować krew z czubka małego palca?”, a kończy na horrorowej masakrze: „Morze mojej krwi w windzie. (…) Utoniecie w mojej krwi".
I może to nawet sensowne, że wkracza tu logika koszmaru, bo osiedlowemu forum faktycznie bliżej do filmu grozy niż do demokratycznego safe space’u. Od komentarza w dobrej wierze do wyzwisk i obowiązkowych ataków ad personam przechodzi się tu jednym krokiem, jak z przedpokoju na klatkę schodową. Ekstremalna eskalacja zdarzeń i przemocy w „Ze Słowackiego” to po prostu nieco bardziej przerysowana ilustracja internetowej wymiany zdań.
Kaczanowski pokazuje także jak łatwo wzajemnie nakręca się towarzystwo odwiedzające forum. Wystarczy jeden złośliwy wpis, plotka, jakaś równie głupia nieprzemyślana odpowiedź, sugestia, że ktoś obcy spoza osiedla coś nam tu na złość zrobił, żeby rozpętała się ogólna histeria. Wtedy zaczyna się szukanie winnych w realu.
Powszedniość opisywana przez Kaczanowskiego potrafi wyglądać jak totalna groteska. Niezależnie od tego, czy podpatruje jakąś rodzinę ze stołecznego osiedla, pracowników nudnego biura czy dzieciaki na placu zabaw, powstałe obrazki wydają się jakoś dziwnie przekręcone, wykoślawione. Dopiero przy bliższej lekturze wychodzi na jaw, że to niezupełnie tak. Że wrażenie dziwności bierze się tu nie z kreowania szalonych sytuacji. Przeciwnie, Kaczanowski wyciąga na wierzch zupełnie codzienne praktyki, które tylko mocą umowy społecznej uznajemy za przekroczenia.
Co zresztą wcale nie przeszkadza nam w nich uczestniczyć. Tutaj były to choćby przepychanki pracowników wspólnoty z firmą odbierającą odpady, borykanie się z plagą os, które ponoć osiągają rozmiary pięści, zmaganie się z jedną z sąsiadek, która używa swego psa jak narzędzia tortur skierowanego przeciwko współlokatorom: zwierzę zamykane w domu wyje i ujada po kilka godzin dziennie i często zanieczyszcza odchodami osiedlową piaskownicę. Słowem – drobnostki, które dopiero w zbliżeniu wypadają w najlepszym razie niepokojąco, a w najgorszym – zupełnie przerażająco. I tak w wyniku zadziania się wspomnianych drobnych zdarzeń ginie pod wiatą śmietnikową tragicznie i przypadkowo pracownik firmy odbierającej śmieci, umiera po ataku wielkich os spec od ich zwalczania, a sąsiadka już bez psa, ale też bez ubrania, paraduje po osiedlu i załatwia się do słynnej już piaskownicy.
Ciekawie było obserwować, jak klaruje się refleksja pisarza o życiu w samym środku miejskiego ula. O sile sprawczej , a raczej niemocy lokatorów późnego kapitalizmu. Jak przestrzeń osiedla prawie samoistnie układa się w zręczną metaforę, w której linia podziału na „naszych” i „tamtych spoza osiedla” biegnie wzdłuż ogrodzenia. Stawką w walce tych plemion jest poszerzenie strefy wpływów o dodatkowy kawałek trawnika, wyratowanie paru tujek od wycięcia, zarezerwowanie placu zabaw wyłącznie dla miejscowych dzieci lub wycięcie kilku drzew po to, aby stworzyć dodatkowe miejsca parkingowe. Bo miejsca do parkowania aut są na wagę złota, a z drzewami tylko udręka, ponieważ trzeba podcinać ich korony i jesienią grabić liście. To metafora o niewyczerpanym potencjale tej tematyki – nowe żoliborskie osiedle jako soczewka, w której skupia się prawda o Polsce i Polakach.
Muszę przyznać, że do połowy było ok. , ale później pisarz zabrnął w tak czysty nonsens, że przestałam nadążać. Dobrze, że tekst był krótki, bo nie wiem co by się tam jeszcze zadziało.
Nie mówiąc już o tym, że nie bardzo rozumiem dlaczego „Ze Słowackiego” dzieli się na trzy diametralnie różne części, jakby autor nie mógł pociągnąć spójnej narracji dłużej niż przez parędziesiąt stron.