Jo Beverley, z domu Mary Josephine Dunn (ur. 22 września 1947 w Lancashire , Anglia ) kanadyjska pisarka zabytkowego romansu i powieści. Jej prace są uważane za bardzo dobre, pełne szczegółów historycznych i rozciągające się w granicach historycznych gatunków romantycznych fikcji. Zostały one przetłumaczone na wiele języków, a ona otrzymała kilka nagród.
Moje drugie spotkanie z tą autorką i jak dotąd jestem bardzo zadowolona. Choć zarzekam się, że nie czytam obyczajówek czy romansów to właśnie do mnie doszło, że jednak to robię.
Podchodziłam do niej dość sceptycznie. Książka zaczęła się dość chaotycznie i dziwnie, ale dość szybko zaskarbiła sobie moją ciekawość. Początkowo wydawała mi się lekka, infantylna oraz głupiutka, bardzo oddalona od rzeczywistości i uznałam, że nie powinnam więcej od niej oczekiwać. Z tym podejściem brnęłam w tą historię dalej i okazało się, że pozory mogą mylić. Przebieg zdarzeń stopniowo nabiera dynamiki i w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że zaczęłam odczuwać podenerwowanie, które skończyło się bólem brzucha. Bohaterowie nie są za szczególnie rozbudowani, ale podobała mi się przemiana Eleonory, a Nicholas niestety budził moją wewnętrzną feministkę.
Byłam raczej pewna, że zawiodę się na historii, którą mi przedstawiła Pani Beverley, a ona zaskoczyła mnie do tego stopnia, że zmusiła mnie do wylania łez wzruszenia. Niestety trochę przedobrzyła z końcówką, która mi się dłużyła, dlatego gwiazdka mniej. Przyznam, że chętnie do niej wrócę za parę lat.
Książki Jo Beverley to dla mnie swego rodzaju ‘Guilty Pleasure’. Romans obyczajowy to nie jest gatunek, w którym się odnajduję, a miłość od pierwszego wejrzenia do mnie nie przemawia. Ale jeśli chodzi o twórczość akurat tej autorki to świat przestaje dla mnie istnieć. Zaczynają się niewinnie i bardzo infantylnie, a potem uderzają w człowieka jak pociąg. Nie ma mnie dopóki nie skończę. W tym przypadku było podobnie, ale tym razem mam pewne zastrzeżenia.
„Pan mego serca” nie był dla mnie aż tak dobry jak „Zakazana magia” czy „Małżeństwo z rozsądku”. Tym razem nie było tutaj mowy o miłości od pierwszego wejrzenia, tylko pożądanie i niekończąca się chuć młodej dziewczyny. Nie przeszkadzałoby mi to gdyby na siłę nie próbowano mnie przekonać, że to miłość i próby chędożenia udane czy nie miały miejsce po każdej innej czynności. Na dłuższą metę po prostu czułam się znużona.
Również czuć, że momentami książka była na siłę przedłużana. Niechęć Aimery’ego do Madeleine była tak sztuczna i można było ją zakończyć o wiele szybciej i nie sądzę by fabuła na tym ucierpiała, bo wyjaśnienie tego wątku zajęło dosłownie ze 4 zdania.
Póki co zauważyłam, że Beverley skupia się na przedstawieniu wewnętrznej siły kobiet, na ich przemianie z głupiutkiej dziewczynki w mądra i niezależną kobietę. Tutaj uważam, że ten zabieg się nie powiódł, bo Madeleine dla mnie do samego końca jest naiwna i nie grzeszyła rozumem. Rozumiem buzujące hormony, ale obściskiwać się od razu z obcym facetem? Szczególnie, że to i tak była praktycznie jedna myśl, jaka ją zaimowała podczas pobytu w klasztorze i potem. Dość niewyżyta laska i to było trochę niesmaczne.
Co do reszty bohaterów to żadne z nich ani nie parzy, ani nie ziębi. Wszyscy są neutralni i odgrywają bardziej lub mniej udanie role.
Nie mogę powiedzieć, że czuję się rozczarowana, bo tak nie było, ale jest to jednak słabsza pozycja od wymienionych powyżej. Tak czy siak nie zniechęcam się, bo jeszcze dużo twórczości tej autorki przede mną.