rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Zagraniczna fantastyka, nie napisana oryginalnie w języku angielskim, to w naszym kraju wciąż rzecz niemal egzotyczna. Prócz dość popularnej Włoszki – Licii Troisi – niewielu pisarzy spoza państw anglojęzycznych zdobyło u nas rozgłos. Są jednak wyjątki i do takich należy Liliana Bodoc. Pochodząca z Argentyny autorka stworzyła "Sagę o Rubieżach" - ponoć najlepszą fantasy napisaną po hiszpańsku.

"Sagę o Rubieżach" tworzą trzy części, z czego pierwsze dwie ("Dni Jelenia" oraz "Dni Pomroki") zostały wydane w jednym tomie. Nie bez powodu, bowiem obie powieści bardzo się od siebie różnią. "Dni Jelenia" to właściwie wprowadzenie do fabuły, przedstawienie świata (stylizowanego na realia amerykańskich Indian) oraz stworzenie klimatu dla czytelnika, by ten mógł poczuć magię kontynentu Żyznych Ziem. Mnóstwo tam rozległych akapitów oraz niewiele wnoszących opisów, trudno za to znaleźć coś, co przykułoby uwagę. O wiele lepiej prezentuje się część druga; jest bardziej dynamiczna, lecz wciąż utrzymująca zapoczątkowany wcześniej specyficzny nastrój.

Fabuła "Sagi" jest prosta i nie bez powodu przynosi skojarzenia z historią podbojów Ameryki Południowej przez hiszpańskich konkwistadorów. Pozostawione przez Boreaszy dawne proroctwo ma się właśnie spełnić, lecz można je interpretować na dwa sposoby: przepowiednia głosi, że Żyzne Ziemie zostaną skąpane w szczęściu lub we krwi. Nietrudno domyślić się dalszego rozwoju wydarzeń i takie uczucie będzie towarzyszyć przez większą część lektury, nudnawej i przewidywalnej. Dopiero w "Dniach Pomroki" wprowadzonych zostało kilka interesujących motywów, a akcja nabrała tempa. Najlepiej wypadły tu wątki poboczne, szczególnie pomysł na dziewczynkę rozmawiającą ze śmiercią. To właśnie one bronią powieści i utrzymują przy niej odbiorcę.

Podobnie ma się sytuacja z bohaterami. Brak tu wyraźnie zarysowanych postaci, z którymi można się utożsamiać lub chociaż kibicować im w ich poczynaniach. Już po pierwszym kontakcie łatwo przychodzi rozpoznanie białych i czarnych charakterów, rzadko kiedy ulegających choć niewielkim przemianom. Na ich tle wybija się kreacja Pomroki, matki Nienawiści, będąca jedną z najciekawszych przedstawień postaci śmierci. Można pokusić się o stwierdzenie, że ratuje ona resztę "Sagi", lecz niestety pojawia się dopiero w drugiej jej części.

Obie powieści różnią się także pod względem jakości pióra - ponownie przy porównaniu lepiej wypadają "Dni Pomroki". Narracja przypomina nieco wieczorną opowieść przy płonącym ognisku i choć wprowadza do lektury przyjemny klimat, nie zawsze się sprawdza. Gawędziarski styl utrzymywany przez ponad siedemset stron potrafi w końcu znużyć, nie oddaje także pełni dynamizmu niektórych sytuacji. Lecz już w drugiej części rozwlekłe opisy stają się o wiele zwięźlejsze i plastyczne, poprawia się także sam język autorki, dzięki czemu czytelnik otrzymuje ostatecznie całkiem dobrze napisaną historię.
Jak na razie "Saga o Rubieżach" nie wybija się ponad inne pozycje fantasy. Jest prostą, sprawnie poprowadzoną opowieścią, której smaku dodają urokliwe motywy oraz oryginalna postać Śmierci. Jednak biorąc pod uwagę pisarskie postępy Liliany Bodoc uczynione między pierwszą a drugą częścią, po zwieńczeniu trylogii można spodziewać się naprawdę dobrej lektury na przyzwoitym poziomie. Szczególnie, że zawiązanie najciekawszych wątków autorka zostawiła na sam koniec.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka (www.proszynski.pl) oraz Portalowi Bestiariusz (bestiariusz.pl).
http://literatura.bestiariusz.pl/ksiazki/recenzje/1973/gaweda-przy-ognisku

Zagraniczna fantastyka, nie napisana oryginalnie w języku angielskim, to w naszym kraju wciąż rzecz niemal egzotyczna. Prócz dość popularnej Włoszki – Licii Troisi – niewielu pisarzy spoza państw anglojęzycznych zdobyło u nas rozgłos. Są jednak wyjątki i do takich należy Liliana Bodoc. Pochodząca z Argentyny autorka stworzyła "Sagę o Rubieżach" - ponoć najlepszą fantasy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Polska fantastyka w ciągu ostatnich lat została opanowana przez kilka nazwisk. Piekara, Pilipiuk, Kossakowska – to jedni z niewielu pisarzy, których książki zdominowały księgarniane półki. Trudno jest więc młodemu debiutantowi wybić się i zdobyć popularność. Jego dzieło musi wyróżniać się już od samego początku – powinno przykuwać uwagę tytułem, okładką czy też zachętą ze strony wydawcy. Rzeczywista wartość tekstu niestety schodzi na dalszy plan.

Książka Dominika Sokołowskiego nie została dobrze wypromowana. Jego debiutancka powieść „Kwiat paproci” nie wybija się ponad dziesiątki innych pozycji. Świadczy o tym już sam opis na okładce, zapowiadający fabułę, którą każdy z nas dobrze zna. Oto młody Isaakios, prawowity władca cesarstwa, pragnie odzyskać panowanie nad swym krajem. Pomaga mu w tym Łamignat, jego wierny sługa. Drugi wątek toczy się wokół pracującej na rzecz inkwizycji Michelle, która otrzymuje polecenie, by zbadać tajemniczą sektę działającą w stolicy. Na koniec żądny zemsty Ilias tropi barbarzyńców, którzy są odpowiedzialni za śmierć jego żony i nienarodzonego dziedzica. Trzy różne historie, nie dość że w żaden sposób nie są ze sobą powiązane, to jeszcze wprowadzają do powieści ogrom zamieszania.

Obawy, które powstają po zapoznaniu się z opisem przygotowanym przez wydawnictwo, nie są błędne – fabuła „Kwiatu paproci” jest prosta i do bólu przewidywalna. Podczas lektury można poczuć się jak wolny słuchacz w trakcie sesji RPG. Ma to sens, gdyż autor sam przyznaje, iż w przeszłości był fanem role-playingu. Stworzył nawet własny system, którego uniwersum zostało wykorzystane w powieści. Jego postacie prowadzone są jak po sznurku, od miejsca do miejsca, od zadania do zadania. Paradoksalnie, nie zmniejsza to w żaden sposób dezorientacji czytelnika – gdy akcja toczy się czterotorowo w różnych miejscach (można również odnieść wrażenie, że w innym czasie), ciągłe przeskakiwanie między wątkami sprawia nie lada trudności. Nie pomaga również fakt, że główny bohater miota się po świecie bez wyraźnego celu. Wydawać by się mogło, iż fabuła została podzielona na epizody, brak jednak między nimi wyraźnego związku.

Pozostałe elementy książki prezentują się równie nieciekawie. Postacie są doskonałym przykładem na wykorzystanie gotowych wzorców, bez jakiejkolwiek próby dodania czegoś nowego. Młody dziedzic tronu, jego mentor, piękna agentka, mściwy rycerz – fantasy w każdej formie pełne jest już tych szablonów. Można odnieść wrażenie, że autor za punkt honoru postawił sobie pozbawienie swego dzieła wszelkich interesujących kreacji – gdy na horyzoncie zamajaczy nietuzinkowy charakter, znika już po kilku krótkich rozdziałach. A jeśli dodamy do tego absurdalne, niekiedy wręcz idiotyczne zachowania bohaterów, to otrzymamy obraz pozbawiony wszelkiego wyrazu i smaku. I, niestety, tak właśnie się dzieje.

Warto w tym miejscu wspomnieć o świecie wykreowanym na potrzeby autorskiego systemu RPG. Szybki rzut oka na mapę sporo wyjaśni – mamy tu do czynienia z kalką Europy oraz obszarów Północnej Afryki i Azji z naniesionymi nań niewielkimi zmianami. Odwzorowanie to jest widoczne niemal pod każdym względem – od nazewnictwa charakterystycznego dla danego regionu, aż po warunki klimatyczne. Można by uznać, iż Sokołowski chciał skoncentrować się na udoskonalaniu pozostałych elementów książki, zamiast tracić czas na tworzenie oryginalnego uniwersum. Efekt ten nie został jednak osiągnięty.

Chociaż pióro debiutanta jest co najwyżej przeciętne, zdecydowanie wyróżnia się na tle reszty dzieła. Co prawda, czytelnik nie dostrzeże tu plastycznego, opisowego języka, porywającego stylu czy zdolności budowania napięcia - jest poprawnie, ale nic poza tym. Ni to grzeje, ni ziębi, niczym monotonny potok słów. Drętwe dialogi oraz nuda wiejąca z niemal czterystu stron powieści skutecznie zniechęcają do dalszej lektury i nie zapisują się w czytelniczej pamięci na dłużej niż tydzień.

W pisarskim debiucie Dominika Sokołowskiego znajduje się niewiele pozytywnych akcentów. Brak głośnej promocji jest w tym przypadku zaletą – może dzięki skromnemu przyjęciu i nie najlepszym ocenom krytyków, Rebis zajmie się ciekawszymi pozycjami, których przecież mu nie brakuje. Mimo to Kroniki Arkadyjskie, które otwiera „Kwiat paproci”, mają jeszcze szansę podwyższyć swój poziom – do poprawienia jest dużo, jednak polscy autorzy nie raz udowodnili, że po upadku potrafią wzlecieć naprawdę wysoko.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Rebis (rebis.com.pl) oraz Portalowi Bestiariusz (bestiariusz.pl).
http://literatura.bestiariusz.pl/ksiazki/recenzje/1921/rozczarowujacy-debiut

Polska fantastyka w ciągu ostatnich lat została opanowana przez kilka nazwisk. Piekara, Pilipiuk, Kossakowska – to jedni z niewielu pisarzy, których książki zdominowały księgarniane półki. Trudno jest więc młodemu debiutantowi wybić się i zdobyć popularność. Jego dzieło musi wyróżniać się już od samego początku – powinno przykuwać uwagę tytułem, okładką czy też zachętą ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdy w lutym tego roku na księgarniane półki wkradł się „Złodziej”, Megan Whalen Turner zdobyła sympatię nawet najbardziej wymagających fanów fantastyki. Dzięki entuzjastycznemu przyjęciu, z jakim się spotkał, pozwolił wydawnictwu Ars Machina na spokojną pracę nad tłumaczeniem kontynuacji. Nie trzeba było na nią długo czekać – „Królowa Attolii” już w czerwcu zagościła na regałach czytelników, a wraz z nią wiele zmian względem części pierwszej.

Największą metamorfozę przeszła sama konstrukcja fabuły. Podczas gdy „Złodziej” był powieścią drogi o powolnym z początku tempie, druga odsłona cyklu już od pierwszych stron wciąga czytelnika w wir wydarzeń. Akcja rzadko kiedy zwalnia, na stałe przykuwając uwagę i utrudniając oderwanie się od lektury. Więcej w niej intryg, zawiłości oraz nieprzewidzianych zwrotów, lecz następuje to kosztem ograniczonego przedstawienia świata Eugenidesa. Po charakterystycznych dla pierwszego tomu mitach, poznawanych podczas podróży bohaterów, został jedynie niewielki ślad, jednak „Królowa Attolii” nadrabia to częstszymi wzmiankami na temat historii konfliktu skłóconych państw, wokół którego toczy się fabuła.

Dużej poprawie uległy także kreacje postaci. Na pierwszym planie wciąż pozostaje Eugenides, acz nie jest już tym samym beztroskim chłopakiem znanym z poprzedniej części. Los nie obchodzi się z nim łagodnie, czyniąc z niego bardziej naturalnego, dojrzałego psychicznie bohatera. Choć niełatwo jest wejść w jego skórę, emocje, którymi się kieruje, są dla odbiorcy bliższe i lepiej zrozumiałe. Mimo zmienionego podejścia do życia Gen w dalszym ciągu jest wzbudzającym ogromną sympatię złodziejem potrafiącym wykraść wszystko – łącznie z sercem czytelnika.

Co ciekawe, tym razem na kartach powieści pojawiło się więcej niejednoznacznych bohaterów. Prym wiedzie tu tytułowa królowa Attolii, wywołująca wiele sprzecznych emocji. Jej intrygująca osobowość warta jest chwilowego odejścia od wątku Eugenidesa, a zachowanie nierzadko wprawia w zakłopotanie. Całe szczęście autorka nie pozostawiła znanych już postaci w cieniu, a kilku z nich podarowała nawet własne pięć minut. W rezultacie poszerzyło się grono interesujących kreacji, co pozostawia otwartą furtkę dla ich wykorzystania w kolejnych częściach.

Od początku rzuca się w oczy także zmiana metody narracji. Styl Megan Whalen Turner pozostaje ten sam – lekki, acz porywający – jednak historia opowiadana jest już z perspektywy trzeciej osoby. Zabieg ten miał zapewne ułatwić przedstawienie wydarzeń z punktu widzenia różnych postaci oraz przeskakiwanie między miejscami akcji. Autorka zgrabnie przeszła do odmiennej narracji, nie spłaszczając przy tym charakteru Gena; wręcz przeciwnie – dzięki temu pogłębiła osobowość tak jego, jak i pozostałych bohaterów. Czerpanie przyjemności z lektury utrudniają jednak dość liczne błędy, w szczególności interpunkcyjne, przed którymi nie ustrzegło się polskie wydanie.

„Królowa Attolii”, choć tak odmienna od „Złodzieja”, utrzymuje – a nawet przewyższa – jego poziom. Pełna intryg i politycznych machinacji, zręcznie wymieszanych z rwącą akcją oraz humorem, daje przykład tego, jak powinno się pisać kontynuacje. Jednocześnie zapewnia godziny wspaniałej rozrywki, zachęcającej do sięgnięcia po kolejny tom i poznania dalszych przygód Eugenidesa. Jednak ci, którzy z wypiekami na twarzy śledzą jego losy, muszą jeszcze zmierzyć się z długim okresem wyczekiwania.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Ars Machina (arsmachina.pl) oraz Twierdzy Insimilion (crpg.insi.pl).
http://crpg.insi.pl/literatura/krolowa-attolii/2897a

Gdy w lutym tego roku na księgarniane półki wkradł się „Złodziej”, Megan Whalen Turner zdobyła sympatię nawet najbardziej wymagających fanów fantastyki. Dzięki entuzjastycznemu przyjęciu, z jakim się spotkał, pozwolił wydawnictwu Ars Machina na spokojną pracę nad tłumaczeniem kontynuacji. Nie trzeba było na nią długo czekać – „Królowa Attolii” już w czerwcu zagościła na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wydawnictwa już dawno przyzwyczaiły czytelników, by nie ufać zbytnio opisom z tylnych okładek. Gdy co druga książka jest „nową klasyką gatunku”, a większość debiutów to „najlepsze debiuty dekady”, trudno jest wyłowić z morza fałszywych klejnotów tę prawdziwą perełkę. „Honor złodzieja”, łotrzykowska powieść pióra Douglasa Hulicka, została ochrzczona właśnie mianem „jednego z najlepszych debiutów fantasy 2011 roku”. Jednak czy to, oraz zaangażowanie pisarza, który pracował nad nią przeszło dziesięć lat, może zapewnić jej sukces?

Fabuła powieści koncentruje się wokół postaci Drothe’a, młodego, acz doświadczonego szpiega jednej ze złodziejskich gildii w Ildrekce. Jako Długi Nos zajmuje się zdobywaniem informacji na temat swych współpracowników oraz donoszeniem na nich szefowi, czym, siłą rzeczy, nie zaskarbia sobie sympatii kolegów po fachu. Jednakże nie samą organizacją człowiek żyje – między pojedynczymi zleceniami od Nicco, Drothe zajmuje się także drobnymi interesami na boku. Właśnie podczas załatwiania jednej z pozornie prostych spraw wplątuje się on w intrygę, w którą zamieszane są również wszystkie grube ryby złodziejskiego półświatka. Zadowolony z możliwości, jakie przed nim otwarto, nie zauważa, że wszyscy Kamraci skierowali na niego swe oczy… oraz ostrza sztyletów.

Gdyby podjąć się próby scharakteryzowania „Honoru złodzieja” za pomocą kilku najważniejszych cech, z pewnością jako pierwsze zostałyby wymienione niebanalna, zawiła intryga oraz porywająca od pierwszego zdania akcja. To właśnie one sprawiają, że nawet najwybredniejszy czytelnik nie znajdzie podczas lektury okazji do nudy. Nieprzerwana gra pozorów, atmosfera niepewności oraz ciągłe machinacje na najwyższych szczeblach kamrackiej hierarchii niemal zmuszają odbiorcę do poszukiwania prawdy wraz z Drothem – a niekiedy i bez niego, gdyż mimo pierwszoosobowej narracji jego postać wciąż pełna jest tajemnic. Jednak odnalezienie się w gęstej sieci kilkupoziomowych intryg na własną rękę nie należy do prostych zadań, a to z powodu zaskakujących zwrotów akcji, którymi autor sypie jak z rękawa, niejednokrotnie wywracając sytuację do góry nogami. Zawrotne tempo fabuły, częste zmiany stron konfliktu oraz sama ich mnogość potrafią niekiedy mocno namieszać, lecz uważny czytelnik powinien zaadaptować się do tych nietypowych realiów.

Zaskakująco dobrze wypadł także świat stworzony przez Hulicka. Ildrekka to niezwykle żywe miasto i choć odbiorcy przyjdzie poznać jedynie jej część – w dodatku tę „gorszą” – bez problemu będzie on mógł wyobrazić sobie resztę ogromnej metropolii. Aby się w niej ostać, należy opanować trudną sztukę przetrwania na ulicy, mieć silne plecy lub władzę i pieniądze – a najlepiej wszystkie te przymioty, choć i z nimi nie można być pewnym jutra. Nastroje w kryminalnym świecie Kamratów zmieniają się w mgnieniu oka; nawet ci, którzy pozornie trzymają społeczność w szachu, mogą paść ofiarami niepewnych sojuszy i skończyć w zapomnianym przez bogów zaułku. Każde zwrócenie na siebie uwagi stanowi ryzyko zniszczenia misternej sieci podwójnych i potrójnych kłamstw, a także okazję do wyrównania starych rachunków, przypominających o sobie zazwyczaj w najmniej odpowiedniej chwili.

Świetnie przedstawionego obrazu świata dopełniają pełnokrwiste sylwetki postaci z samym Drothem na czele. Miast ratować, sam częściej jest ratowanym, a jedyne, co wciąż trzyma go przy życiu, to cenne informacje i znajomości. Zdolność kreowania własnej osoby na ważniejszą niż w rzeczywistości jest jego kluczem do sukcesu i przetrwania, lecz pewność siebie to jedynie maska, która skrywa osobę nie do końca pewną swej sytuacji. Całe szczęście Hulick nie popełnia dość częstego wśród debiutantów błędu, więc przewijający się w tle bohaterowie są równie dobrze nakreśleni, co i protagonista. Prym wiedzie tu najbliższe, acz niezupełnie sprzyjające mu otoczenie Drothe’a, po którym można spodziewać się wszystkiego – nawet najgorszego.

Wisienkę na torcie stanowi styl autora. Nie chodzi tu o to, że jest dość prosty, niesamowicie porywający, pełen humoru i dynamiki – choć nie można mu tego odmówić. Hulick z godną podziwu zręcznością wplótł do ulicznej mowy kryminalny slang inspirowany przekazami z rzeczywistych źródeł historycznych. Jak sam przyznał, zmienił znaczenie niektórych wyrazów na potrzeby powieści, lecz specyficzny żargon wciąż nadaje językowi powieści charakterystyczne brzmienie. W gestii czytelnika leży jego interpretacja, jakkolwiek jest on raczej intuicyjny – odgadnięcie, czym zajmują się Uszy, Nosy czy Atramenciarze, przychodzi bez większych problemów.

Trudno zarzucić cokolwiek fantastycznemu debiutowi Douglasa Hulicka. Śmiało można rzec, iż autor swym wtargnięciem na literacką scenę znacznie podniósł poprzeczkę dla powieści łotrzykowskich. Lektura „Honoru złodzieja” jest wyśmienitą dawką rozrywki, której nie brakuje niczego: świetnego pióra, porywającej akcji ani zapadających w pamięć bohaterów. Miejmy nadzieję, że ogromny niedosyt, jaki jednocześnie pozostawia, zostanie czym prędzej zaspokojony przez drugą część „Opowieści o Kamratach”.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Literackiemu (wydawnictwoliterackie.pl) oraz Twierdzy Insimilion (crpg.insi.pl).
http://crpg.insi.pl/literatura/honor-zlodzieja/2866a

Wydawnictwa już dawno przyzwyczaiły czytelników, by nie ufać zbytnio opisom z tylnych okładek. Gdy co druga książka jest „nową klasyką gatunku”, a większość debiutów to „najlepsze debiuty dekady”, trudno jest wyłowić z morza fałszywych klejnotów tę prawdziwą perełkę. „Honor złodzieja”, łotrzykowska powieść pióra Douglasa Hulicka, została ochrzczona właśnie mianem „jednego z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ocenianie książek po okładkach jest częstym, acz nieprzynoszącym korzyści nawykiem. W pięknym opakowaniu nieraz kryje się literackie nieporozumienie, i odwrotnie: pod wołającą o pomstę do nieba oprawą można odnaleźć prawdziwą perełkę. Czasem jednak zdarza się, że główna ilustracja doskonale przygotowuje czytelnika na doznania płynące z lektury. Tak też jest w przypadku „Legendy Kella” Andy’ego Remica. Okładka mówi o książce wprost: będzie ostra, będzie brutalna. Nie wspomina jednak o tym, że będzie… chwytać za serce.

Fabuła powieści nie jest zbyt wysublimowana: nad królestwem Falanoru, do tej pory niezrównanej potęgi, zawisły ciemne chmury. Oto Armia Żelaza, składająca się ze wzmocnionych mechanicznie żołnierzy, pokonuje górskie szczyty na północy i równa z ziemią napotkane osady oraz miasta. Lecz prawdziwe spustoszenie sieją Żniwiarze – tajemnicze istoty wysysające dusze za pomocą najczarniejszego rodzaju magii. Jako pierwsze ofiarą ataku pada Jalder, w którym mieszka Kell, opiewany przez bardów, na wpół legendarny wojownik. Człowiek, który z żołnierskim zawodem pożegnał się już wiele lat wcześniej, pragnący jedynie świętego spokoju, wbrew swej woli znów zostaje zmuszony do pomocy królestwu. Wraz z trójką ocalałych, wśród których znajduje się jego wnuczka, podejmie próbę dotarcia z informacjami do władcy nie tyle w celu uratowania ojczyzny, co własnej przyszłości.

Mimo że na pierwszy rzut oka sprawia dość przeciętne wrażenie, „Legenda Kella” pod wieloma względami różni się od typowej powieści fantasy. Przede wszystkim na tym polu wybija się styl, jakim jest ona napisana. Andy Remic nie upiększa wykreowanego świata ani o krztynę: jeśli ktoś ginie bolesną śmiercią, opis będzie prawdziwie krwawy; jeżeli postaci zadany jest gwałt, czytelnik dowie się o tym w brutalny sposób. W „Legendzie Kella” nie ma miejsca na niedomówienia, wszystko zostaje przedstawione tak, jak rzeczywiście się odbywa. Karty powieści ociekają od posoki i wulgaryzmów, jednak są to zjawiska całkowicie uzasadnione: wbrew pierwszemu wrażeniu, autor nie jest wyżywającym się na papierze sadystą, a jedynie realistą. Jeżeli czytelnika odstrasza surowa forma i treść, trudno będzie mu przetrwać lekturę, lecz jeśli szuka odskoczni od cukierkowych światów - bez wahania może sięgnąć po tę pozycję.

Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że podczas pisania „Legendy” autor nie mógł się zdecydować, czy stworzenie tak naturalnego świata jest dobrym posunięciem w powieści fantasy. Dlatego też ze stylem Remica kontrastują wykreowane przez niego postaci. Podczas gdy język jest ostry i pasujący do sytuacji, bohaterowie niekiedy stają się zbyt przerysowani. Ponad sześćdziesięcioletni mężczyzna walczący oburęcznym toporem niczym żołnierz w kwiecie wieku? Kobieta z połamanymi żebrami na zawołanie robiąca salto w tył? Ależ oczywiście, znajdzie się miejsce i dla nich. Całe szczęście są to jedynie nieliczne sytuacje na kształt nawiązań do typowych dla heroic fantasy „postaci idealnych”.

Leczy gdy pominie się nadludzkie zdolności bohaterów, wraz z pozbawiającą złudzeń rzeczywistością tworzą oni spójną i w niepokojący sposób fascynującą całość. W tym plugawym świecie nie ma miejsca dla białych lub czarnych charakterów; odcienie szarości swobodnie się ze sobą mieszają, tworząc pełnokrwiste i intrygujące postaci. Niemal każdy skrywa tajemnicę, mniej lub bardziej mroczną, nikt też nie jest wolny od duchów przeszłości. Prym wiedzie tu właśnie Kell, wciąż zmagający się z własnymi demonami: haniebnym postępowaniem w dawnych czasach, wyrzutami sumienia, a w końcu alkoholizmem – przypadłością tak obcą bohaterom legend. Weteran, którego poznaje czytelnik, to cynik, jawnie kpiący z podkoloryzowanych opowieści na swój temat. I choć podane wyżej cechy tworzą obraz raczej odpychający, to właśnie one sprawiają, że Kell jest postacią jedyną w swoim rodzaju.

Nieuważny czytelnik właśnie to może widzieć w dziele Andy’ego Remica: kolejną powieść o ratowaniu świata osadzoną w paskudnych realiach. Warto jednak zwolnić czasem tempo lektury i przemyśleć to, co się czyta, a dopiero wtedy „Legenda Kella” pokaże swe drugie oblicze. Jest nim opowieść o ludziach, których marzenia nie przetrwały konfrontacji z rzeczywistością; o ludziach, którzy stracili już nadzieję na oczyszczenie własnego sumienia. O mężczyźnie pragnącym jedynie spokoju dla siebie i swoich bliskich oraz kobiecie odrzuconej przez społeczeństwo z powodu swej odmienności. Z refleksji głównej postaci wyniknie, jak ważne jest wzajemne zaufanie i umiejętność przebaczania; że nie można poddać się w walce z ciemną stroną własnej duszy. Aż w końcu, wraz z rozwojem wydarzeń, ukazuje się najważniejsza z prawd: o poświęceniu i iskierce dobra tlącej się w każdym człowieku, czekającej na rozpalenie w odpowiednim momencie.

„Legenda Kella” jest powieścią niezwykłą. Łączy w sobie odpychający obraz świata, zdemoralizowanych bohaterów oraz miejscami czarny humor, a mimo to hipnotyzuje czytelnika i nie daje mu chwili wytchnienia. Nie sposób oderwać się od lektury wywołującej tak silne i sprzeczne uczucia, która miesza brutalną akcję z niemalże filozoficznymi przemyśleniami. Z całą pewnością można stwierdzić, że jest ona jedną z najoryginalniejszych fantastycznych pozycji ostatniego czasu; tym bardziej szkoda niewielkiego zainteresowania, jakie wzbudziła wśród miłośników gatunku.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów (fabrykaslow.com.pl) oraz Twierdzy Insimilion (crpg.insi.pl).
http://crpg.insi.pl/literatura/legenda-kella/2853a

Ocenianie książek po okładkach jest częstym, acz nieprzynoszącym korzyści nawykiem. W pięknym opakowaniu nieraz kryje się literackie nieporozumienie, i odwrotnie: pod wołającą o pomstę do nieba oprawą można odnaleźć prawdziwą perełkę. Czasem jednak zdarza się, że główna ilustracja doskonale przygotowuje czytelnika na doznania płynące z lektury. Tak też jest w przypadku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jedną z niezaprzeczalnie najważniejszych cech fantastyki jest dowolność w kreowaniu świata przez autora. Większość wysoko ocenianych pozycji może poszczycić się nie tylko intrygującą fabułą czy pełnokrwistymi bohaterami, lecz także właśnie nietuzinkowym uniwersum. Jednak rzadko kiedy pozostaje ono głównym atutem powieści; wszak w pojedynkę nie obroni całego tytułu. Wydawać by się mogło, że jakby specjalnie naprzeciw temu twierdzeniu wychodzi "Słońce Słońc".

Świat Karla Schroedera jest światem niezwykłym. Virga to sztuczny balon o średnicy tysięcy mil, wypełniony powietrzem, wodą, a także... miastami. Ogrzewane energią skonstruowanych przez ludzi słońc wirują w przestrzeni, wytwarzając namiastkę grawitacji. Na pierwszy rzut oka wizja autora dotycząca życia w takich warunkach wydaje się być nierealna, jednak z każdym rozdziałem staje się coraz bardziej przekonująca. Z początku trudno się przyzwyczaić do panujących tu zasad, lecz Schroeder konsekwentnie przypomina czytelnikowi o działających prawach fizyki, nie pozwalając mu się zagubić. Dziwić może sam poziom rozwoju i model społeczeństwa - szczególnie w tym drugim wyczuwalna jest nutka steampunku, stanowiąca kolejny smaczek w tych już i tak niesamowitych realiach.

Jak to zwykle bywa, świat ten nie jest pozbawiony konfliktów. W jeden z nich wplątuje się Hayden Griffin - młody bojownik o wolność narodu Aerie, podbitego przez nację Slipstreamu. Poprzysięga on zemstę na Chaisonie Fanningu, admirale floty ciemiężycieli odpowiedzialnym także za śmierć jego rodziców. Wyruszając w powietrzną podróż mającą umożliwić mu ziszczenie jego planów, wraz z resztą załogi błyskawicznie przeradza się z łowcy w zwierzynę. Będąc świadkiem kolejnych wydarzeń, uzmysławia sobie, że wiele spraw jawi się zupełnie inaczej niż przewidywał, a niektóre z nich mają podwójne dno. Mimo to najważniejszym elementem fabuły pozostaje jej przygodowy aspekt, który nie zapewni czytelnikowi znacznego wysiłku intelektualnego, a za to sporą dawkę rozrywki. "Słońce słońc" pozostaje wciągającą powieścią awanturniczą, pełną wartkiej akcji, piratów oraz powietrznych potyczek.

Na nieszczęście, wspaniale skonstruowane uniwersum oraz rwące do przodu wydarzenia niekorzystnie odbijają się na kreacjach postaci. Bohaterowie są wyjątkowo słabo zarysowani, większość z nich można opisać w kilku krótkich zdaniach. Trudno nawet uznać Haydena Griffina za protagonistę, skoro został przedstawiony niewiele lepiej od reszty ludzi-kukieł. Nieco lepiej malują się dwie postaci kobiece: Venera, żona admirała, oraz zbrojmistrzyni Aubri Mahallan. Obie mają wyznaczony konkretny cel i sprecyzowany charakter, co znacznie wyróżnia je na tle reszty osobowości. Niestety nie poświęcono im w książce tyle miejsca, na ile zasłużyły, więc nie mogą całkowicie uratować fatalnej kondycji pozostałych bohaterów.

Niemniej warto sięgnąć po "Słońce Słońc", bodaj po to, by zanurzyć się we wspaniałym świecie Schroedera. Powieść ta, choć pod wieloma względami przewidywalna, potrafi utrzymać czytelnika w napięciu, które nie opuści go aż do przewrócenia ostatniej kartki. Po skończonej lekturze pozostaje jednak niedosyt - oraz ogromna nadzieja na szybki powrót do eksplorowania Virgi w kolejnym tomie cyklu.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Ars Machina (arsmachina.pl) oraz Twierdzy Insimilion (crpg.insi.pl).
http://crpg.insi.pl/literatura/slonce-slonc/3223a

Jedną z niezaprzeczalnie najważniejszych cech fantastyki jest dowolność w kreowaniu świata przez autora. Większość wysoko ocenianych pozycji może poszczycić się nie tylko intrygującą fabułą czy pełnokrwistymi bohaterami, lecz także właśnie nietuzinkowym uniwersum. Jednak rzadko kiedy pozostaje ono głównym atutem powieści; wszak w pojedynkę nie obroni całego tytułu. Wydawać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Co się stanie, jeśli do jednego garnka wrzucimy antyutopijny świat, steampunkową otoczkę, młodzieżowy klimat oraz liczne odniesienia do mitologii Lovecrafta? Cóż, możliwości są dwie: albo otrzymamy niemożliwą do przyjęcia, niestrawną papkę, albo, jeśli szef kuchni jest utalentowany, na czytelnicze talerze trafi oryginalny rarytas o urzekającym smaku. Caitlin Kittredge z pewnością ma kulinarną żyłkę, gdyż wysmażyła wyśmienite danie, jakim jest „Żelazny cierń”.

Historię poznajemy z punktu widzenia Aoife, nastoletniej uczennicy Akademii Lovecraft. Przyszło jej żyć w trudnych czasach, bowiem lata 60. XX wieku to okres, kiedy Stany Zjednoczone zmagają się z epidemią nekrowirusa. Choroba ta wpędza ludzi w szaleństwo, a niekiedy mutuje ciało, przez co nocami w ciemnych zaułkach miasta napotkać można ghule i potworne dzierzby. Na dodatek rodzina Aoife cierpi na pewnego rodzaju klątwę, sprawiającą, że jej członkowie tracą zmysły w dniu swych szesnastych urodzin. Starając się wieść normalne życie, od czasu do czasu odwiedzając matkę w zakładzie dla obłąkanych i próbując zapomnieć o zbliżającym się dniu przeznaczenia, dziewczyna oczekuje na wiadomość od swego brata. Jednak gdy ta nadchodzi, miast przynieść spokój, wywraca jej życie do góry nogami. Conrad, który w szaleństwie opuścił rodzinny dom, rozpaczliwie prosi o pomoc i przybycie siostry do Arkham. Podczas podróży nastolatce przyjdzie poznać mroczne sekrety mogące zachwiać porządkiem dotychczasowego świata, będącego najmocniejszym punktem powieści.

Stany Zjednoczone wykreowane przez Caitlin Kittredge diametralnie różnią się od tych z podręczników do historii. Kraj rządzony jest przez surowych Nadzorców, którzy swym obywatelom zakazują wszystkiego, co może uchodzić za herezję sprzeczną z ich chorobliwą racjonalnością. Prawo bezwzględnie karze nawet za znajomość baśni lub samo wspominanie o magii. Napędzane eterem miasto Lovecraft, w którym mieszka Aoife, łączy w sobie wszystkie najgorsze cechy wykreowanego świata: jest klaustrofobiczne, niebezpieczne, ponure, a na dodatek ograniczone godziną policyjną. Przytłaczającą atmosferę dopełniają niesprawiedliwe sądy Nadzorców oraz niepewność następnego dnia.

Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o specyficznym klimacie powieści. Choć czytelnik ma do czynienia z książką przeznaczoną dla nieco starszej młodzieży, już pierwsze strony zapowiadają, że jest ona inna: mroczna i przygnębiająca. I mimo szybkiego zrzucenia ciężkiej otoczki grozy, dalej zachowuje jej część, obecną aż do samego końca. Sam pomysł na uniwersum – steampunkowa antyutopia z nutką magii – zasługuje na uznanie za jakość kreacji. Kittredge zręcznie wymieszała elementy, które w powieściach młodzieżowych do tej pory razem nie występowały, tworząc tym samym, podświadomie wyczekiwane dzieło.

Smaku dodają także dość liczne nawiązania do twórczości Lovecrafta. Na kartach powieści czytelnik co i raz natyka się na wzmianki o shoggotach, Yog-Sothocie czy mitycznym R’lyeh, nie wspominając o mieście noszącym nazwę po słynnym twórcy grozy. I choć tajemnicza atmosfera opowiadań Samotnika z Providence została przekształcona na potrzeby lżejszej lektury, wciąż stanowi miły akcent, a może nawet zachęci młodych do sięgnięcia po jego dorobek artystyczny.

Oprócz świata i panującej w nim atmosfery, „Żelazny cierń” wyróżnia się także poziomem i koncepcją fabuły. Brak tu miejsca dla krytycznych sytuacji, z których bohaterowie wychodzą bez szwanku, niedopuszczalne jest także, by w ostatecznym rozrachunku wszystko wyszło im na dobre. Są za to zapadające w pamięć zwroty akcji, niekiedy diametralnie zmieniające położenie postaci. Także wątek romansowy, którego oczywiście nie mogło zabraknąć, zasługuje na pochwałę. „Romans” to w jego wypadku zbyt duże słowo, gdyż jest on prowadzony subtelnie i dopiero raczkuje, dzięki czemu nie stanowi trzonu powieści – i chwała za to autorce!

Niestety, na tle wszystkich zalet „Żelaznego ciernia” dość blado wypadają kreacje postaci, których zresztą niewiele w powieści występuje. Aoife to, na pierwszy rzut oka, przeciętna nastolatka, którą spośród tłumu wyróżnia ścisły umysł oraz niezwykłe dziedzictwo. Za towarzyszy niedoli ma Cala, swego najlepszego przyjaciela, oraz kontrastującego z nim Deana – enigmatycznego, acz przebojowego przewodnika. Razem tworzą dość typowe trio, nie odznaczające się niczym wartym uwagi. O wiele lepiej zostały zaplanowane postaci drugoplanowe: chora psychicznie matka Aoife czy też kapitan sterowca o ujmującym francuskim akcencie.

Caitlin Kittredge swym pierwszym wydanym w Polsce dziełem dokłada cegiełkę do wciąż ubogich nisz powieści steampunkowych i antyutopijnych. Istnieje szansa, że dzięki zainteresowaniu, jakie wzbudziła wśród naszych rodzimych czytelników, zwróci także uwagę wydawców na tego typu pozycje. Na razie jednak trzeba zapoznać się z tym, co już dostępne – i naprawdę warto!

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Jaguar (wydawnictwo-jaguar.pl) oraz Portalowi Bestiariusz (bestiariusz.pl).
http://literatura.bestiariusz.pl/ksiazki/recenzje/1741/steampunk-pod-rezimem

Co się stanie, jeśli do jednego garnka wrzucimy antyutopijny świat, steampunkową otoczkę, młodzieżowy klimat oraz liczne odniesienia do mitologii Lovecrafta? Cóż, możliwości są dwie: albo otrzymamy niemożliwą do przyjęcia, niestrawną papkę, albo, jeśli szef kuchni jest utalentowany, na czytelnicze talerze trafi oryginalny rarytas o urzekającym smaku. Caitlin Kittredge z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nagłe zakończenie „Zakazanej księgi” mogło pozostawić niektórych czytelników w osłupieniu, jednak nie z powodu niezwykłych wydarzeń czy nadmiaru emocji. Finał pierwszego tomu dylogii, pt. „Opus” przypominał raczej końcówkę zwykłego rozdziału niźli epilog porządnej książki. Druga część, „Łowcy księgi”, kontynuuje opowiadaną historię, doprowadzając co wytrwalszych odbiorców do jej finiszu.

Akcja toczy się bezpośrednio po zakończeniu pierwszego tomu. Amos von Hohenstein, który za ukrywanie tajemniczej „Księgi duchów” ma zostać przesłuchany i skazany w więzieniu inkwizycji, ucieka swym oprawcom. Wkrótce dołącza do niego Klara z woluminem wzbudzającym magiczne zdolności i razem kontynuują rozpoczętą misje. Jednak podczas poszukiwań bractwa Opus Spiritus, mającego im pomóc w ukryciu księgi, stare wątpliwości na nowo odżywają w postaciach, które są pełne podejrzeń. Otrzymanie niepewnych wskazówek, uczucie bycia śledzonym i zdradzonym – towarzyszy bohaterom do samego końca oraz umożliwia wciągnięcie czytelnika w wir akcji.

Jednak sytuacja ma się podobnie, jak w części pierwszej. Pod względem fabularnym niewiele się zmieniło: „Łowcy księgi” to wciąż powtarzające się zagrania autora, te same motywy i te same „zwroty” akcji. Zazwyczaj ostatnie tomy serii obfitują w interesujące i trzymające w napięciu wydarzenia, tymczasem powieść Andreasa Goesslinga zdaje się przeczyć wszelkim literackim regułom. Podczas gdy finał historii daje niezwykłe pole do popisu przy doprowadzaniu kolejnych wątków do intrygującego końca, w „Łowcach księgi” znaleźć można jedynie zbędne dłużyzny i ograne już chwyty. Po literaturze młodzieżowej, pomijając nieliczne perełki, nie należy spodziewać się cudów, jednak trwające ponad pół tysiąca stron uczucie déjà vu stanowi lekką przesadę.

A co się może wydarzyć, gdy do głównego wątku autor wplecie nowe tematy? Biorąc pod uwagę ich ilość, raczej niewiele. Każdy kolejny pomysł, mimo że wcześniej w opowieści niewykorzystany, nie czyni fabuły ciekawszą, ale bardziej zaplątaną i niejasną. Choć sama intryga sprawia wrażenie prostej, to w rękach Goesslinga staje się absurdalna i nabiera niezwykłych właściwości mieszania odbiorcy w głowie. Możnaby uznać to za zaletę, gdyby nie fakt, że podczas lektury odnosi się wrażenie, jakby autor gubił się razem z nami.

W „Łowcach księgi” Goessling do końca już zrezygnował z wczucia się w średniowieczne klimaty. Podczas lektury pierwszego tomu, mimo narracji współczesnym językiem, czytelnik miał świadomość, że akcja toczy się w XV wieku. Wskazywały na to słowa i zachowania bohaterów, które tutaj zastąpiono całkiem współczesnymi. Sytuację ratują wplecione motywy historyczne oraz, jak poprzednio, posłowie przybliżające odbiorcy rozbieżności między fikcją a faktami.

Należy wspomnieć o jeszcze jednej różnicy pomiędzy pierwszym a drugim tomem. Autor wyrobił sobie irytującą manierę wielokrotnego powtarzania tych samych określeń, zamieniając je niemal w stałe epitety. Gdy jakiś związek wyrazów przylgnie już do danej postaci czy zjawiska, należy pogodzić się z faktem, że będzie nadużywany do samego końca. Prowadzi to do niewyobrażalnej ilości powtórzeń, które zamieniają lekturę w prawdziwy sprawdzian czytelniczej cierpliwości i wytrzymałości. Podobnie sprawa ma się z literówkami: choć język powieści jest prosty, korekta mu nie podołała, przez co stronice zapisane bez błędów można uznać za zjawisko niezwykłe.

Po całkiem udanej „Zakazanej księdze” można było spodziewać się lepszego zakończenia historii. „Opus” miał szansę zostać kawałkiem niezłej prozy dla młodszych czytelników, jednak drugi tom powieści ostatecznie rozwiał te nadzieje. Po przeżyciu, jakim była lektura tej książki, czytelnicy z większą ostrożnością będą podchodzić do twórczości Andreasa Goesslinga, jak i całego gatunku literatury młodzieżowej.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu TELBIT (www.telbit.pl) oraz Portalowi Bestiariusz (bestiariusz.pl).
http://literatura.bestiariusz.pl/ksiazki/recenzje/1688/sredniowieczne-tortury

Nagłe zakończenie „Zakazanej księgi” mogło pozostawić niektórych czytelników w osłupieniu, jednak nie z powodu niezwykłych wydarzeń czy nadmiaru emocji. Finał pierwszego tomu dylogii, pt. „Opus” przypominał raczej końcówkę zwykłego rozdziału niźli epilog porządnej książki. Druga część, „Łowcy księgi”, kontynuuje opowiadaną historię, doprowadzając co wytrwalszych odbiorców...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Polski rynek wydawniczy obrodził ostatnimi czasy w powieści łotrzykowskie. Fani rzezimieszków i skrytobójców nie mogą narzekać na brak lektury, a wszystko wskazuje na to, że taki stan rzeczy utrzyma się jeszcze przez dłuższy okres. Po szesnastu latach od napisania pojawił się u nas „Złodziej” – nowość od Ars Machiny autorstwa Megan Whalen Turner. Powieść otwiera cykl należący do gatunku literatury młodzieżowej, aczkolwiek wydaje się być skierowana do starszych przedstawicieli tej grupy wiekowej.

Podczas lektury czytelnikowi przyjdzie poznać historię Gena – tytułowego złodzieja, który, jak sam twierdzi, potrafi wykraść wszystko. Jest to jednocześnie jego błogosławieństwem i klątwą, gdyż niezrównane umiejętności wraz z tendencją do przechwałek wpędzają go do więzienia. Jednak uśmiech losu powoduje, że po niedługim czasie pojawia się szansa na odzyskanie wolności. Królewski doradca organizuje wyprawę mającą na celu odnalezienie na wpół legendarnego przedmiotu, a Gen wydaje się jedyną osobą zdolną tego dokonać. Stawką jest jego wolność, toteż szybko podejmuje decyzję o wyruszeniu w podróż do sąsiedniego królestwa.

Choć droga wcale nie jest niebezpieczna, a zbrojne potyczki są rzadkością, czytelnik w żadnym wypadku nie będzie się nudził. Wędrówka kompanii, w której skład wchodzi także mag, ponury żołnierz oraz dwóch żądnych wiedzy uczniów, stanowi idealną okazję do opisania otaczającej ich rzeczywistości. W czasie podróży wraz z Genem pozna się realia oraz sytuację polityczną kontynentu, dowie się co nieco o faunie i florze, a nawet zaznajomi z mitologią świata w różnych jej wersjach. Jak sama autorka przyznaje, uniwersum zaczerpnęło kilka elementów – od krajobrazu, po imiona postaci – ze starożytnej Grecji, co nie wszystkim może przypaść do gustu. Mimo to świat jest na tyle ciekawie wykreowany, że miejscami jego opisy z bardzo dobrym skutkiem zastępują samą akcję.

Choć dzieło z całą pewnością zalicza się do nurtu fantastycznego, na co jasno wskazują choćby ingerencje bogów w życie śmiertelników, jego uniwersum nie sposób odmówić swoistego realizmu. Próżno na kartach książki szukać magii, odmiennych ras czy nieśmiertelnych bohaterów, prawdziwych ludzi renesansu. Nawet mag, jak często określa się królewskiego doradcę, jest jedynie tytułem przysługującym z uwagi na wykształcenie. Świat „Złodzieja” to świat, w którym przeciętni ludzie umierają w przeciętny sposób, a głębokie rany mogą doprowadzić do śmierci.

Fabuła „Złodzieja” nie należy do tych najwybitniejszych, niekiedy można nawet odnieść wrażenie, że stanowi jedynie tło dla postaci Gena i charakterystyki świata. Mimo tego na tle reszty literatury młodzieżowej wypada całkiem dobrze: nie atakuje czytelnika infantylnością czy „zwrotami” wydarzeń, przewidywalnymi od samego początku. Choć przez pierwsze strony akcja niemal stoi w miejscu, wraz z każdą przewróconą kartką nabiera rozpędu, by w końcu dojść do idealnie wyważonego finału. Jest on jednym z najmocniejszych punktów książki i daje nadzieję, że kolejne odsłony cyklu będą bardziej rozwinięte pod względem fabularnym.

Jednakże w porównaniu do reszty elementów raczej blado rysuje się kreacja postaci. Gen jest osobą, której – mimo jej licznych wad – nie sposób nie lubić. Stworzony został tak, by jak najbardziej przypominać ideał młodych odbiorców: dowcipny, sarkastyczny, wielbiący wolność spryciarz. Pozostali bohaterowie, choć nieraz także wywołują w czytelniku silne emocje, stanowią jedynie dodatek. Pożegnanie z nimi nie jest tak trudne jak rozstanie z Genem i opuszczenie świata „Złodzieja” po skończonej lekturze.

Megan Whalen Turner w żadnym wypadku nie można odmówić pisarskiego talentu. W krótkiej formie zmieściła nietuzinkowy świat, interesującego bohatera oraz ciekawą fabułę i nie raz zaskoczy czytelnika podczas jego obcowania z książką. Wszystko to składa się na wciągającą historię i zapewnia „Złodziejowi” wysoką pozycję wśród fantastycznych powieści przygodowych wydawanych w ostatnich latach. Pozostaje jedynie czekać z niecierpliwością na pojawienie się kolejnych odsłon przygód Gena, a sięgnięcie po nie z pewnością okaże się niemałą przyjemnością.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Ars Machina (www.arsmachina.pl) oraz Twierdzy Insimilion (crpg.insi.pl).
http://crpg.insi.pl/literatura/zlodziej/2825a

Polski rynek wydawniczy obrodził ostatnimi czasy w powieści łotrzykowskie. Fani rzezimieszków i skrytobójców nie mogą narzekać na brak lektury, a wszystko wskazuje na to, że taki stan rzeczy utrzyma się jeszcze przez dłuższy okres. Po szesnastu latach od napisania pojawił się u nas „Złodziej” – nowość od Ars Machiny autorstwa Megan Whalen Turner. Powieść otwiera cykl...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Andrzejowi Tuchorskiemu, laureatowi konkursu organizowanego przez portal fantastyka.pl, szybko udało się napisać kolejny tom opowiadań. Tak jak poprzednio, czytelnik dostaje do swych rąk pięć historii, z magiem Klavresem w roli głównej, jednak tym razem zaszły duże zmiany. Autor rozwija swoje pomysły, dodaje nowe smaczki, a jednocześnie stara się poprawić błędy popełnione w debiutanckiej książce. Z ulgą można stwierdzić, że wyszło mu to przyzwoicie.

W przeciwieństwie do pierwszego tomu „Rezydenta wieży”, tym razem Klavres nie spędza większości czasu w swojej magicznej siedzibie. Tuchorski sprawnie łączy i dokańcza wątki rozpoczęte w poprzedniej części, nie zapominając jednak o korzystaniu ze świeżych pomysłów. Trzy ostatnie opowiadania są raczej rozdziałami i tworzą jedną spójną historię, dojrzalszą i bardziej rozbudowaną w porównaniu z poprzednimi. Choć fabuła wciąż nie osiąga wyżyn oryginalności, to przynajmniej nie atakuje już jawnie czytelnika swoją sztampowością.

W drugim tomie Andrzej Tuchorski skupił się także na bliższym przedstawieniu świata, nie traktując go „po macoszemu”, jak to było wcześniej. W opisy przygód bohaterów wplata historię rasy ludzkiej oraz Imperium Averyńskiego - opowieść na wpół prawdziwą, a na wpół mitologiczną. Mocno czuć inspirację kulturą rzymską i grecką, lecz autor stworzył historię alternatywną, odbiegającą od tej znanej z lekcji historii. Przybliżenie uniwersum daje nadzieję, że pisarz na dwóch tomach nie poprzestanie.

Różnica w jakości między pierwszą, a drugą częścią jest zauważalna już po przeczytaniu kilku stron. Pisarz poprawił swój styl, wyostrzył dowcip, odrzucając mało zabawne żarty na rzecz ironii i delikatnej złośliwości, a także stworzył kilka mniej jednoznacznych postaci. Tym razem czytelnik nie musi już obawiać się papierowych dialogów, sztucznych zachowań czy nudnych przemyśleń Klavresa. Wszystko zyskało nową, lepszą jakość przychodzącą wraz z pisarskim doświadczeniem.

Po niezbyt udanym pierwszym tomie „Rezydenta wieży”, Andrzej Tuchorski odbudował swą reputację, poprawiając to, co należało zmienić i zostawiając to, co sprawiało, że wcześniejsza książka była warta przeczytania. Dzięki temu stworzył dzieło ciekawe oraz przyjemne dla odbiorcy. Jego styl i pomysły ewoluowały, przez co kolejną część przygód Klavresa czyta się z niemałą przyjemnością i zainteresowaniem. Jeśli autor dalej będzie czynił takie postępy, już niedługo należy spodziewać się nowej gwiazdy na polskiej scenie literatury fantasy.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka (www.proszynski.pl) oraz Portalowi Bestiariusz (bestiariusz.pl).

Andrzejowi Tuchorskiemu, laureatowi konkursu organizowanego przez portal fantastyka.pl, szybko udało się napisać kolejny tom opowiadań. Tak jak poprzednio, czytelnik dostaje do swych rąk pięć historii, z magiem Klavresem w roli głównej, jednak tym razem zaszły duże zmiany. Autor rozwija swoje pomysły, dodaje nowe smaczki, a jednocześnie stara się poprawić błędy popełnione w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kamil Gruca - w niektórych kręgach znany jako sir Robert Neville - popełnił drugą, po "Panach z Pitchfork", książkę z fabułą osadzoną w XV wieku. Akcja „Barona i łotra” rozgrywa się w tych samych realiach, jednak jest to autonomiczna powieść, nie wymagająca znajomości swej poprzedniczki, choć czytelnicy zorientowani w twórczości autora z pewnością szybciej odnajdą się w sytuacji bohaterów. Główne postaci pozostały te same, lecz znajdują się w całkiem odmiennym położeniu.

Ponownie więc przyjdzie czytelnikowi śledzić losy walecznego, acz porywczego barona Artura, doświadczonego sir Ralfa oraz jego syna, sir Roberta. Przeżyli oni bitwę pod Azincourt, choć wyszli z niej mocno pokiereszowani. Wyruszają w pościg za zdrajcą, który uprowadził wybrankę najmłodszego z rycerzy, lecz muszą się spieszyć, z każdym bowiem dniem groźba utraty drogiej osoby staje się coraz bardziej realna. W ten sposób rozpoczynają podróż po francuskich krainach, gdzie mają szansę spotkać byłych wrogów i przyszłych przyjaciół, a także dowieść swego rycerskiego kunsztu.

Już po kilku pierwszych stronach czytelnik może się przekonać, że Kamil Gruca zna się na swym rzemiośle – tak pisarskim, jak i rycerskim. Opisy, stanowiące niewielką część książki, pełne są dziwnie brzmiących słów, których znaczenie zaginęło w mrokach średniowiecza. Nie trzeba się jednak martwić nieznajomością niektórych terminów, bowiem autor zamieścił na końcu utworu słowniczek, w którym wyjaśnia znaczenie co trudniejszych słów. Historyczne powieści awanturnicze – gdyż do takich zalicza się „Baron i łotr” – pisane przez znawców danej epoki są na wagę złota, a Gruca świetnie wywiązał się ze swojego zadania. Także sceny pojedynków, od jakich w książce aż gęsto, są przedstawione z właściwym mu znawstwem. Ich opisy, dokładne i pełne dynamizmu, szybko sprawią, że czytelnik poczuje bitewny kurz i usłyszy szczęk stali o stal.

Na uwagę zasługują też realistyczne kreacje postaci. Choć ich portrety psychologiczne nie są zbyt dokładnie przedstawione, bohaterowie są żywi i prawdziwi, a ich zachowania naturalne. Większość liczących się dla fabuły person została obdarzona charakterystycznymi cechami. I tak baron Artur jest osobą skłonną do przedkładania czynów nad słowa, także jeśli chodzi o kolejność postępowania, zaś sir Robert to młodzieniec o bystrym umyśle, lubujący się w filozoficznych dysputach. Gorzej na tym tle wypadają czarne charaktery, które są… po prostu zbyt czarne. Z rzadka jedynie pojawiają się intrygujące odcienie szarości, a ich niewielka ilość jest boleśnie odczuwalna.

Styl Grucy jest prosty i pozbawiony ubarwień. Autor skupia się głównie na akcji, pozostawiając jedynie niezbędne minimum opisów niedotyczących pojedynków – czytelnik nie musi obawiać się dłużyzn, tak częstych w powieściach historycznych. Miłym smaczkiem jest delikatna stylizacja mowy na średniowieczną: na tyle wyczuwalna, by pozwalała jeszcze mocniej zagłębić się w klimacie książki, a jednocześnie na tyle lekka, by nie utrudniała lektury. Oprócz rwącej akcji i dialogów okraszonych nienachalnym humorem, w „Baronie i łotrze” uświadczyć można także głębszych filozoficznych przemyśleń. Niestety, wydają się one być wciśnięte na siłę i nijak nie pasują do reszty powieści, niemniej jednak stanowią swego rodzaju odskocznię od ciągłych pościgów i pojedynków.

„Baron i łotr”, mimo kilku niedociągnięć, stanowi bardzo udaną pozycję wśród współczesnej polskiej powieści historycznej; można nawet pokusić się o stwierdzenie, że ma szansę na zostanie klasykiem. Jak głosi nota od wydawcy: „Kamil Gruca to autor, który piórem włada równie sprawnie jak prawdziwym mieczem”. Jedno jest pewne: stawanie z nim do pojedynku jest bardzo ryzykowne.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Znak literanova (www.znak.com.pl) oraz Twierdzy Insimilion (crpg.insi.pl).

Kamil Gruca - w niektórych kręgach znany jako sir Robert Neville - popełnił drugą, po "Panach z Pitchfork", książkę z fabułą osadzoną w XV wieku. Akcja „Barona i łotra” rozgrywa się w tych samych realiach, jednak jest to autonomiczna powieść, nie wymagająca znajomości swej poprzedniczki, choć czytelnicy zorientowani w twórczości autora z pewnością szybciej odnajdą się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od czasu do czasu Polskiej fantastyce przydałoby się trochę „świeżej krwi”. Mimo iż można wyliczyć sporo bardzo dobrych dzieł rodzimych autorów, to jednak najpopularniejsi pisarze mają tendencję do szybkiego wypalania się. Takim powiewem świeżości miało być dzieło Andrzeja Tuchorskiego, laureata konkursu na powieści zorganizowanego przez portal magazynu "Nowa Fantastyka". „Rezydent wieży”, według zapowiedzi, miał być książką pełną szalonych przygód z potężnym magiem w roli głównej. Jednak czy którakolwiek z obietnic została spełniona?

Niestety, zapewnienia wydawcy są co najmniej mylące. Miast elektryzujących opowieści o niezwykłych czynach wielkiego czarodzieja, do rąk czytelnika trafia zbiór pięciu przeciętnych opowiadań. Świat bohaterów, stylizowany na Imperium Rzymskie, jest pełen Szkarłatnych Klejnotów, Mroźnych Pustkowi czy Czarnych Władców, i choć podejście autora do tych ostatnich jest nieco żartobliwe, to schematyczność wylewająca się z kart książki jest boleśnie odczuwalna.

Głównym bohaterem, a jednocześnie spoiwem wszystkich opowiadań, jest Klavres – młody mag, który dzięki uśmiechowi losu został rezydentem wieży Irrum. Nie jest to jednak typowy czarownik poszukujący wiedzy czy mędrzec niosący światło mądrości, a raczej postać, która częściej pojawia się w sesjach i grach RPG niż w książkach. Klavres zajmuje się handlem i identyfikacją magicznych przedmiotów, sprzedażą map i mikstur oraz udzielaniem ogólnych rad młodym awanturnikom. Jak łatwo można się domyślić, położenie maga nie daje wielu możliwości na przeżycie ekscytujących przygód. W błędzie jednak będzie ten, kto sądzi, że ta sytuacja bohaterowi przeszkadza. Czytelnik szybko zdoła się przekonać, iż Klavres to człowiek leniwy i nieco egoistyczny, preferujący przyglądanie się z boku wyczynom wojowników, niż aktywne w nich uczestniczenie.

Na nieszczęście, poglądy głównego bohatera na przygody to jedna z niewielu oryginalnych zagrywek autora. Za inne ciekawe posunięcia można uznać również osadzenie akcji w świecie porównywalnym nie do średniowiecza, a do epoki starożytnego Rzymu, i wypełnienie języka powieści łacińskimi terminami. Wszystko to jednak wypada bardzo blado, gdy weźmie się pod uwagę nudne, schematyczne postaci, sztywne dialogi oraz sztampową i nieporywającą fabułę. Przy odrobinie dobrych chęci można by uznać, że autor celowo napisał tak wtórne dzieło, by sparodiować gatunek fantasy, lecz nawet jeśli tak było, efekt wciąż pozostaje niezbyt wciągający.

Do pisania opowiadań trzeba mieć talent, być może nawet większy niż do powieści, bowiem zmieścić w tak krótkiej formie ciekawe charaktery, interesującą fabułę oraz trafną puentę jest nie lada sztuką. Niestety, Andrzej Tuchorski talentem się nie popisał, i choć pomysł z „RPG-ową” postacią w roli głównej miał spory potencjał, to jednak nie został on do końca wykorzystany. W rezultacie, zamiast debiutanckiego powiewu świeżości, czytelnik otrzymuje książkę wiejącą nudą i schematami, którą, choć czyta się łatwo i szybko, to równie szybko zapomina.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka (www.proszynski.pl) oraz Portalowi Bestiariusz (bestiariusz.pl).

Od czasu do czasu Polskiej fantastyce przydałoby się trochę „świeżej krwi”. Mimo iż można wyliczyć sporo bardzo dobrych dzieł rodzimych autorów, to jednak najpopularniejsi pisarze mają tendencję do szybkiego wypalania się. Takim powiewem świeżości miało być dzieło Andrzeja Tuchorskiego, laureata konkursu na powieści zorganizowanego przez portal magazynu "Nowa Fantastyka"....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Raz na jakiś czas na polskim rynku wydawniczym pojawia się pozycja, z której samego tylko opisu – nawet nie podkoloryzowanego przez marketingowców – jasno wynika, że mamy do czynienia z książką niezwykłą i oryginalną. Tak też jest w przypadku dzieła Andreasa Goesslinga pt. „Opus. Zakazana księga”. Wszak młodzieżowa powieść przygodowa, doprawiona nutką fantastyki, z akcją osadzoną u schyłku średniowiecza musi z miejsca porwać czytelnika. Czy jednak na pewno?

Piętnastoletni Amos von Hohenstein jest sierotą wychowywaną przez swego wuja Heriberta, rycerza-rozbójnika o złej sławie. Chłopiec charakter odziedziczył po nieżyjącym już ojcu, nic więc dziwnego, że od wypraw łupieżczych za czeską granicę woli wizyty u Kronusa, starego pustelnika i uczonego. Mędrzec zna wiele sekretów pogańskiego świata magii, w które powoli wtajemnicza chłopca, jednak jego celem jest skondensowanie całej swej wiedzy w jednym dziele: „Księdze duchów”. Na nieszczęście, jej niepozorna treść wzbudza zainteresowanie inkwizycji i urzędu cenzury, przez co obaj, wraz z magiczną księgą, znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Amos otrzymuje zadanie ochrony i dostarczenia dzieła do rąk nieznanego adresata, w czym pomóc mu mają jego nowe zdolności oraz Klara, nieoczekiwana sojuszniczka.

Niestety, opowieść zaserwowana czytelnikowi przez Goesslinga nie jest tak fascynująca, na jaką się zapowiada. Choć z początku szybko wciąga odbiorcę w wir akcji, równie szybko wypuszcza go na pustkowiu powtarzających się schematów. Czytany z wypiekami na twarzy opis szaleńczej pogoni nie zajmuje już tak samo za drugim razem, nie mówiąc już o trzecim i całej rzeszy następnych. Zagrożenie, ucieczka, chwila spokoju – ten motyw regularnie powraca przez całą książkę, z rzadka jedynie pozwalając na pojawienie się wykraczających poza niego wydarzeń. Jak to w młodzieżowych powieściach bywa, tak i w „Zakazanej księdze” nie mogło zabraknąć szybko rozwijającego się wątku miłosnego. Jednak nie przyciąga on wielkiej uwagi, poza kilkoma odważnymi jak na książkę dla młodszych odbiorców tekstami.

Mocną stroną powieści jest jej tło historyczne. Schyłek XV wieku to czasy szalenie interesujące, w których magia i zabobony mieszają się z religią i racjonalnością. Andreas Goessling, zajmujący się historią mitów i kultury, umiejętnie oddaje klimat późnego średniowiecza, mentalność ówczesnych ludzi oraz sposoby działania inkwizycji. Wszelkie budzące niepewność zagadnienia zostały objaśnione w bogatym posłowiu, które tłumaczy także różnice między faktami historycznymi a fikcją literacką. Jednego tylko brakuje, by czytelnik mógł w pełni odetchnąć powietrzem wieków średnich: choćby delikatnej stylizacji na dawniejszą mowę. O ile w występującej w powieści narracji trzecioosobowej używanie współczesnego języka jest całkowicie zrozumiałe, o tyle archaizacja dialogów wyszłaby książce tylko na dobre.

„Zakazana księga” na wyrost została nazwana powieścią przygodową. Brakuje w niej najważniejszych cech gatunku: próżno doszukiwać się tu nieprzewidywalnej fabuły, zaskakujących zwrotów akcji czy niejednoznacznych charakterów. Jednak mimo tego, że nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań, wciąż pozostaje przyjemną, niezobowiązującą lekturą dla nieco starszej młodzieży, szczególniej tej zainteresowanej historią średniowiecza.

---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu TELBIT (www.telbit.pl) oraz Portalowi Bestiariusz (bestiariusz.pl).

Raz na jakiś czas na polskim rynku wydawniczym pojawia się pozycja, z której samego tylko opisu – nawet nie podkoloryzowanego przez marketingowców – jasno wynika, że mamy do czynienia z książką niezwykłą i oryginalną. Tak też jest w przypadku dzieła Andreasa Goesslinga pt. „Opus. Zakazana księga”. Wszak młodzieżowa powieść przygodowa, doprawiona nutką fantastyki, z akcją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Michael J. Sullivan to autor do tej pory w Polsce nieznany. Pierwsze dwa tomy jego cyklu "Odkryć Riyrii", wydano pod patronatem Nowej Fantastyki. Choć wydawać by się mogło, że w temacie fantasy niewiele da się dodać, to jednak Sullivan pokazuje, iż dalej istnieje możliwość przedstawienia oryginalnej i wciągającej historii. Debiutanckie powieści amerykańskiego pisarza, "Królewska krew. Wieża elfów", rozpoczynają epicką opowieść o dwójce awanturników, którzy z wielką wprawą pakują się w coraz to nowe kłopoty.

Riyria to nietypowy duet, w skład którego wchodzą okryci złą sławą Hadrian Blackwater, niezrównany szermierz, oraz enigmatyczny Royce Melborne, potrafiący otworzyć każdy zamek. Mówi się, że ma takiego zlecenia, któremu ta dwójka by nie podołała. Jednak wszystko ma swoją cenę i nie każdego stać na ich zatrudnienie. Złodzieje mają swoje zasady, są bardzo wybredni w przyjmowaniu zleceń. Niestety, miękkie serce Hadriana wpędza wspólników w nie lada tarapaty – zostają oskarżeni o zamordowanie monarchy i skazani na śmierć. Od tego momentu czytelnik zostaje rzucony w sam środek wiru wydarzeń pełnego spisków, ucieczek, pościgów i niecodziennych sytuacji.

Świata wykreowanego przez Michaela Sullivana z całą pewnością nie można nazwać oryginalnym, czerpie on bowiem garściami ze schematów fantastycznych uniwersów. Znajdą się w nim typowe dla tego klimatu zamki, rycerskie pojedynki i magia, a po ulicach miast przechadzać się będą krasnoludy oraz elfy. Jednak oklepane realia autor nadrabia nietuzinkowymi postaciami, których przez karty powieści przewija się mnóstwo. Główni protagoniści, choć nie stanowią wzoru cnót, szybko wzbudzą sympatię czytelnika dzięki swemu humorowi i niezwykłym wyczynom. W pamięć zapada także reszta bohaterów, a wśród nich można znaleźć takie osobistości jak dziewięćsetletni mag, czy zakonnik, który dotychczas nie miał styczności ze światem poza opactwem. Ciekawym zabiegiem ze strony amerykańskiego pisarza jest minimalizacja opisów, co daje się zauważyć właśnie przy przedstawianiu postaci. Narrator nie raczy czytelnika żadnymi charakterystykami, osobowości bohaterów poznaje się podczas śledzenia ich czynów, wiele więc zależy od wyobraźni i domysłów.

Autor nie poświęcił wiele miejsca szczegółom, których czytelnik sam może się łatwo domyślić, swoją uwagę zwrócił przede wszystkim ku akcji. Fabuła nie jest zbyt skomplikowana, choć mnogość intryg obecna zwłaszcza w „Królewskiej krwi”, potrafi zająć myśli na dłuższy czas. Sullivan podaje kolejne informacje w perfekcyjnie odmierzonych momentach, tak by nie nużyć czytelnika, a przy tym nie dać mu domyślić się finału historii. To rzadka zaleta w dzisiejszej literaturze fantastycznej i zasługuje na uznanie, tym bardziej jeśli potrafi ją wykorzystać debiutujący pisarz.

Sullivan w swych powieściach operuje barwnym i lekkim językiem, który pasuje do niezobowiązującej lektury. Wiarygodne i niewymuszone dialogi, przesiąknięte miejscami wisielczym humorem, świetnie komponują się w resztę dzieła. Niestety polskiemu tłumaczowi nie wyszła jedna rzecz, oddanie archaicznej stylizacji mowy obecnego w książce czarnoksiężnika. Brzmi ona naciąganie i sztucznie, lecz należy się szacunek, że tłumacz spróbował stawić jej czoła. W pierwszym tomie wyczuwalny jest także nadmiar krótkich zdań utrudniający nieco przyswajanie opisów, są to jednak błędy o stosunkowo niewielkiej wadze, rekompensowane z nawiązką przez liczne zalety książki.

Gęsta sieć intryg, barwne postacie, wartka akcja oraz lekkie pióro Michaela Sullivana gwarantują łatwą i przyjemną w odbiorze powieść. Lektura budzi nadzieję, że następne części „Odkryć Riyrii” zachowają równy lub osiągną jeszcze wyższy poziom. Biorąc pod uwagę fakt, że w cenie jednej książki otrzymujemy dwie wciągające historie, zdecydowanie warto zaopatrzyć się w tę pozycję. „Królewska krew. Wieża elfów” jest dokładnie tym, czego można oczekiwać – łotrzykowską powieścią z porywającą przygodą.


---
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka oraz Portalowi Bestiariusz.

Michael J. Sullivan to autor do tej pory w Polsce nieznany. Pierwsze dwa tomy jego cyklu "Odkryć Riyrii", wydano pod patronatem Nowej Fantastyki. Choć wydawać by się mogło, że w temacie fantasy niewiele da się dodać, to jednak Sullivan pokazuje, iż dalej istnieje możliwość przedstawienia oryginalnej i wciągającej historii. Debiutanckie powieści amerykańskiego pisarza,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdyby przeprowadzić wśród czytelników ankietę na temat najpopularniejszych motywów w literaturze współczesnej, na pewno kilka razy pojawiłaby się ta sama odpowiedź: czas. Podróże czy pętle czasowe są niewyczerpanym źródłem inspiracji dla pisarzy wymyślających coraz to nowsze sposoby na wplecenie ich w światy przedstawione w swych książkach. Wydawać by się mogło, że w tej materii nie da się powiedzieć już nic więcej, jednak naprzeciw temu twierdzeniu wychodzi Krzysztof Piskorski - znany głównie z nominowanej do nagrody Zajdla dylogii „Zadra” – wraz ze swoją najnowszą powieścią pt. „Krawędź czasu”.

Akcja książki toczy się dwutorowo, równolegle opisane są losy dwóch pozornie niezwiązanych ze sobą bohaterów: pierwszym z nich jest Maksym, podróżnik ceniący sobie wolność, który nie potrafi w żadnym miejscu zagrzać na dłużej. Podczas jednej z wielu ucieczek przed stróżami prawa, prowadzony przez dziwnego, metalowego pająka, trafia do XIX-wiecznego miasta istniejącego poza czasem, gdzie wszyscy ludzie zostali zapętleni na wieczność w swoim momencie. Próbując zrozumieć prawa rządzące tym miejscem i wrócić do własnego świata, odkrywa, że nic tutaj nie jest takie, jakie być powinno.

Drugą postacią, której poczynania przyjdzie śledzić czytelnikowi, jest tajemniczy Bezimienny – straszliwie pobliźniony człowiek bez przeszłości i pamięci. Pojawia się znikąd w jednym z miast Królestwa Polskiego z czasów zaboru rosyjskiego, nieświadom tego, jaką rolę przyjdzie mu odegrać w niedalekiej przyszłości. W dążeniach do odzyskania wspomnień uświadamia sobie swe niesamowite zdolności do pracy z maszynami, a także powoli zgłębia mistyczne tajemnice kabały.

Piskorski ma niezwykły talent do łączenia wszystkich wątków w spójną całość, o czym czytelnik szybko zdoła się przekonać. Mnogość z pozoru nieważnych wydarzeń, nic nieznaczących słów czy ledwo dostrzegalnych powiązań, splatających się w wężowym uścisku wraz z rozwojem fabuły, z czasem przyprawia o zawrót głowy. Każde zjawisko, każde zajście, każda wymiana zdań wydaje się być umiejscowiona idealnie na swoim miejscu, tak, by ostatecznie wszystkie wątki zostały doprowadzone do końca. Odbiorca nie będzie czuł się oszukany – autor o niczym nie zapomniał i nie pozostawi go w niepewności. Jednocześnie sprawia to, że powieści nie powinno czytać się „na raty” czy podczas zwykłych domowych zajęć, gdyż łatwo wtedy przegapić ważny szczegół lub moment kluczowy dla dalszej fabuły.

Tym, co zasługuje na pochwałę i uznanie, jest język autora oraz obrazowość jego opisów. Nie można im nic zarzucić; aby wyobrazić sobie przedstawione w książce sytuacje, niepotrzebny jest większy umysłowy wysiłek, wizje same pojawiają się przed oczyma. „Krawędź czasu” bez wahania wyrywa czytelnika z jego świata, by przenieść go na brudne ulice XIX-wiecznego miasta, pełnego końskiego łajna i dymu z fabrycznych kominów. Również społeczeństwo polskie z tamtego okresu zostało oddane z dbałością o szczegóły: życie na krawędzi biedy, wyzysk szarych robotników przez opływających w bogactwa właścicieli manufaktur, a wreszcie rodzące się w głębi świadomości poczucie, że istnienie jednostki nie jest dla władzy warte złamanej kopiejki, szybko pochłonie odbiorcę.

Niestety, o ile o stylu opisów nie można powiedzieć złego słowa, o tyle dialogi stanowią jeden z najsłabszych elementów książki. Sztuczne, miejscami wepchnięte na siłę, bez właściwego dla Piskorskiego polotu, wyglądają jakby zostały przeniesione z przeciętnej młodzieżowej powiastki. Nie najlepsze wrażenie sprawiają także niektóre zachowania bohaterów, papierowe i nienaturalne – utrudniają one wczucie się w sytuacje postaci, tym bardziej, że ich charaktery są słabo zarysowane.

Choć motyw podróży w czasie nie jest głównym elementem fabuły, można by się spodziewać, że Piskorski podejdzie do niego równie innowacyjnie, jak do innych podobnych zagadnień. Ci jednak, którzy oczekują nowatorskich teorii i zabiegów, srogo się zawiodą. Momentami czytelnik może mieć trudności z odróżnieniem lektury od jednej z części cyklu o Harrym Potterze; jedynie bohaterowie są kilkanaście lat starsi. Fani komputerowych gier cRPG także odnajdą znany sobie element: enigmatyczny Bezimienny, od stóp do głów pokryty bliznami, pojawia się w nieznanym sobie miejscu, bez wspomnień ani wiedzy o tym, kim jest – kropla w kroplę protagonista ze słynnego Planescape: Torment. Nie są to jednak nawiązania (a właściwie zapożyczenia), na które patrzy się z uśmiechem i przymrużeniem oka, raczej powodują u odbiorcy uczucie déjà vu i wrażenie, że autorowi nie chciało się myśleć nad czymś bardziej oryginalnym.

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o problemach, jakie pisarz próbował poruszyć w tej powieści. Krzysztof Piskorski pod steampunkową otoczką ukrył swe krótkie przemyślenia na temat poszukiwania wolności, walki z przeznaczeniem czy cienkiej granicy między wiecznym szczęściem a piekłem. Nie jest ich wiele, jednak dobrze sprawdzają się jako dodatek do sprawnie prowadzonej historii, i choć nie napawają optymizmem, pozwalają spojrzeć na dane zagadnienia z innej perspektywy – perspektywy postaci bezpośrednio w nie zaangażowanych.

Krawędź czasu” Krzysztofa Piskorskiego jest książką trudną do jednoznacznej oceny: z jednej strony porywa od pierwszego słowa i urzeka zgrabnie prowadzonymi wątkami, z drugiej natomiast odpycha nienaturalnymi dialogami oraz pobieżnie tylko przedstawionymi bohaterami. Mimo wszystko zasługuje jednak na uznanie, gdyż pozytywnie zapisuje się w pamięci nie tylko jako udana próba zawarcia tylu myśli w jednym dziele, ale jest także przyjemną dla oka i wyobraźni lekturą.

Gdyby przeprowadzić wśród czytelników ankietę na temat najpopularniejszych motywów w literaturze współczesnej, na pewno kilka razy pojawiłaby się ta sama odpowiedź: czas. Podróże czy pętle czasowe są niewyczerpanym źródłem inspiracji dla pisarzy wymyślających coraz to nowsze sposoby na wplecenie ich w światy przedstawione w swych książkach. Wydawać by się mogło, że w tej...

więcej Pokaż mimo to