Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Jak pisała niedawno Geek-Woman, post apo przechodzi ostatnimi czasy swoisty renesans. Również w Polsce to zjawisko daje się zauważyć coraz częściej, czego przykładem są m.in. Ostania Rzeczpospolita Kołodziejczaka, cykl STALKER, ale też Paweł Majka i jego Pokój Światów w Genius Creations (swoją drogą, świetny). I, rzecz jasna, uniwersum Metro 2033, które podbiło serca tysięcy fanów… Długo można jeszcze wyliczać, a lista tytułów co roku znacznie się wydłuża. Na tle coraz mocniej rozrastającej się gałęzi fantastyki, Bartek Biedrzycki i jego Stacja Nowy Świat zdaje się wypadać całkiem nieźle, choć nie jest pozbawiona błędów i elementów wtórnych...

http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2015/10/patronat-bartek-biedrzycki-stacja-nowy.html

Jak pisała niedawno Geek-Woman, post apo przechodzi ostatnimi czasy swoisty renesans. Również w Polsce to zjawisko daje się zauważyć coraz częściej, czego przykładem są m.in. Ostania Rzeczpospolita Kołodziejczaka, cykl STALKER, ale też Paweł Majka i jego Pokój Światów w Genius Creations (swoją drogą, świetny). I, rzecz jasna, uniwersum Metro 2033, które podbiło serca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba jestem skazany na fantastykę...

Po chwili „oddechu” i pomyśle zabrania się za Cadyka i dziewczynę Anny Boleckiej, musiałem skapitulować. Niestety, nie wiem czy to mój gust się zmienił, odporność spadła lub entuzjazm, ale przez Cadyka… nie udało mi się przebrnąć. Możliwe, że temat mi nie podszedł (bo ile można?), a może za dużo tam „uczuć” i ckliwości, ale jeszcze tam wrócę i podołam. Mam nadzieję.

Zaraz po tym jak Cadyk powędrował na półkę, pochwyciłem Wypychacza zwierząt Jarosława Grzędowicza. Gdy tak układam sobie wszystkie notatki i refleksje po-lekturowe, czuję że jestem zarówno pod wrażeniem, jak i lekko rozczarowany. Spodziewałem się, że zostanę wywrócony na lewą stronę zachwalaną przez wydawcę pozycją… Tymczasem blisko połowa tekstów zebranych w tym tomie okazała banalna, niezła ale wtórna. Pozostałe opowiadania trzymały w miarę wysoki poziom, ale tylko kilku udało się mnie zachwycić.

Pierwszym tekstem jest przewrotne Hobby ciotki Konstancji. Ironiczna, skromna acz treściwa opowiastka o przyzwyczajeniach; złych (dosłownie) nawykach. O pasji, która nie umiera. To lekka przystawka zaostrzająca apetyt.

Na kolejny stronach znajdziemy trochę przekombinowane opowiadanie s-f okraszone tytułem Zegarmistrz i łowca motyli. Choć zakończenie jest zaskakujące i zaskakująco niepokojące, całość wydaje się być pisana trochę bez przekonania. Nie wciąga jednak tak, jak trzecia w spisie treści Nagroda, gdzie ironia i groteska wiodą prym. Dla wszystkich wolnych duchów będzie to bardzo „przerażająca” przygoda.

Buran wieje… to z kolei wariacja na temat czasu i przestrzeni, polityki i ludzkiej świadomości; tego jak pojmujemy świat wokół nas. Więcej nie zdradzę, ponieważ lektura straciłaby sens. Opowiadanie banalne i monotonne, ale dość ciekawe. Lepiej wypada ironiczna Obrona konieczna, zakończona doskonała pointą.


Pocałunek Lisetty jakby trochę nie pasuje do reszty. Utrzymane raczej w klimacie cyklu Inkwizytorskiego (tak, wiem, że nie ten autor), innego niż całą reszta zgromadzonych tu tekstów, traktuje o obecności zła, nieuchronności śmierci i przywiązaniu.

Specjały kuchni wschodu. Nie ma co próbować.

Farewell Blues – świetnie opisano tu nasz owczy pęd i brak instynktu samozachowawczego. Doskonała wizja ludzkiej społeczności, a przynajmniej sporej części mieszkańców naszego świata.

Jak wszystko, to wszystko… Tytułowy Wypychacz zwierząt rozczarował mnie chyba najbardziej. Sami oceńcie, czy warto poświęcać mu czas, zaś Weekend w… to zdecydowanie najlepszy tekst. Bardzo niepokojący, choć niemożliwy do realizacji (oby). Polecam! Trzeci Mikołaj, jak łatwo się domyślić, to swoista trawestacja Opowieści wigilijnej. W mocno okrojonej formie i z ciekawym finałem. Też warto zerknąć.

I na koniec… Wilcza zamieć. Ciekawie, ciekawie się tu zrobiło, choć pozostało pewne uczucie niedosytu. Może Grzędowicz pokusi się o rozwinięcie?

Nie wiem właściwie czego spodziewałem się po lekturze całości. Na pewno nie opowiadań ugrzecznionych, wymieszanych z tymi naprawdę kopiącymi po głowie. Teksty utrzymują się jakby na poziomie tego, do autor zaprezentował w Księdze jesiennych demonów, ale czegoś tu brak.
Zbiór jest nierówny, niemniej autor wszystko wyjaśnia w posłowiu. Przynajmniej dla mnie jest to wyjaśnienie. Owo posłowie to coś, co zasługuje na uwagę czytelnika, i to o wiele bardziej niż połowa tekstów zawartych w antologii. Poznajemy w nim genezę powstania wszystkich opowiadań zgromadzonych w Wypychaczu zwierząt. To ciekawe, ironiczne podsumowanie wszystkiego, co zamieszczono na przestrzeni niespełna pół tysiąca stron.

Chyba jestem skazany na fantastykę...

Po chwili „oddechu” i pomyśle zabrania się za Cadyka i dziewczynę Anny Boleckiej, musiałem skapitulować. Niestety, nie wiem czy to mój gust się zmienił, odporność spadła lub entuzjazm, ale przez Cadyka… nie udało mi się przebrnąć. Możliwe, że temat mi nie podszedł (bo ile można?), a może za dużo tam „uczuć” i ckliwości, ale jeszcze tam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć od czasu, kiedy skończyłem czytać Czarny Horyzont minął co najmniej rok, a mój czas zajęły dziesiątki innych książek, nie przestałem wyczekiwać kolejnych informacji o publikacjach Tomasza Kołodziejczaka. Cierpliwość się opłaciła, bo kilka tygodni temu na skrzynkę mailową przyszła fabryczna zapowiedź, a teraz Biała Reduta zdobi już moją półkę. Czy warto było czekać? I tak i nie.




Cykl Kołodziejczaka to niezwykła, autorska mieszanka. Rozmach i bogactwo jego wizji kojarzy się z “Hyperionem” Simmonsa, w nazewnictwie odwołuje się do Tolkiena, a całość osadza głęboko w polskiej tradycji religijnej i patriotycznej. Wrogiem zaś są totalitaryzmy – zarówno czarne jak czerwone – które w jego powieściach mają dosłownie demoniczną naturę - tak pisał Jerzy Rzymowski z „Nowej fantastyki”. W pełni się z nim zgadzam, ale dorzucę też swoje „trzy grosze”, które nieco przygaszą zapał jaki bije z treści promujących książkę.

W dalszym ciągu śledzimy losy Kajetana i Roberta, jednak Kołodziejczak dokooptuje nam także kilkoro innych, nowych postaci. Dobrze opracowana, symultaniczna narracja przenosi nas płynnie, co kilka stron, w jedną z kilku lokacji, w których kolejne wydarzenia zazębiają się powoli tworząc jedną, spójną całość. Pozorna nieścisłość okaże się jedynie mylnym wrażeniem, na końcu wszystko stanie się jasne. Czy będzie to zaskoczenie dla czytelnika? Dla mnie nie było, ponieważ fabuła skonstruowana jest tak, iż po nitce dość szybko udaje się dojść do kłębka. Niemniej pomysł ciekawy i mam szczera nadzieję, że uda się go rozwinąć bezawaryjnie.


Z początku nudzą ograne fragmenty, retrospekcje powtarzane po raz który, nawet nomenklatura wzorowana na uniwersum stworzonym przez Tolkiena (przynajmniej poszczególne terminy). Niemniej Biała reduta wciąga. Nowe wątki, nowe postaci; pojawiają się kolejne pęknięcia, tak w rzeczywistości stworzonej przez autora – „fizyczne” wyrwy w wymiarach, jak i skazy na obliczach tych, których mamy za jednostki idealne. Gdzieś tam czai się tajemnica, której odkrycie – mam nadzieję – wywróci wszystko do góry nogami. Choć powoli kiełkuje we mnie myśl, prawie pewność, że wiem o co chodzi, jednak poszlak jest zbyt mało.

A jednak książka pozostawia pewien niedosyt. Z jednej strony raziła mnie pewna powtarzalność, schematyczność i rozwlekłość, z drugiej zaś nie mogę już doczekać się kontynuacji. Uniwersum stworzone przez Kołodziejczaka jest jednym z najciekawszych jakie miałem okazję poznać i polecam je wszystkim tym, którzy poszukują dobrej, polskiej fantastyki. Mimo kilku mankamentów, najnowsza publikacja sygnowana jego nazwiskiem stanowi świetną pozycję dla miłośników s-f sprzężonego z fantasy.



Skoro zaś o s-f mowa, o tym się chyba nie pisze, cykl Ostatnia rzeczpospolita posiada sporo punktów stycznych z Dominium solarnym. Oba cykle – jestem właśnie po lekturze Kolorów sztandarów – traktują właściwie o „tym samym”, z tym, że fabuły jednego mają miejsce w dalekiej przyszłości, w odległej galaktyce, a drugi opowiada o tym, jak toczą się losy ziemskiego globu. Niby nie to samo, ale i tu i tam walczy się z potężnym wrogiem; i tu i tam pojawia się jeden (lub kilku) niezwykły bohater… Podobieństwa są wystarczająco wyraźne. Czyżby Kołodziejczak pisał jedną i tę samą powieść, tylko w różnych wariantach? Odważna myśl, ale przyznacie chyba sami, że coś w tym jest.

O Dominium solarnym skreślę kilka słów w nadchodzących dniach. Recenzja Kolorów prawie skończona (w sumie miała być już dawno), a kolejne części zamawiam w bibliotece.

No i czekam na kontynuację Białej Reduty.

Choć od czasu, kiedy skończyłem czytać Czarny Horyzont minął co najmniej rok, a mój czas zajęły dziesiątki innych książek, nie przestałem wyczekiwać kolejnych informacji o publikacjach Tomasza Kołodziejczaka. Cierpliwość się opłaciła, bo kilka tygodni temu na skrzynkę mailową przyszła fabryczna zapowiedź, a teraz Biała Reduta zdobi już moją półkę. Czy warto było czekać? I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnimi czasy dostaję do rąk wiele ciekawych pozycji, zarówno nowości jak i publikacji, które światło dzienne ujrzały już dawno. Nie sposób pisań o nich negatywnie, co z jednej strony cieszy, z drugiej zaś niepokoi. Nie lubię krytykować na siłę, klecić jadowitych, obelżywych recenzji na granicy dobrego smaku (choć pewnie przyciągnie to więcej czytelników)… Jednak praktyczny brak opinii na „nie”, świta mi od pewnego czasu, może wzbudzać pewne podejrzenia, czy aby na pewno jestem obiektywnym i świadomym czytelnikiem… Ba, pewno. Więc i ta recenzja będzie pozytywna. Choć nie całkiem.

Niedawno udało mi się nawiązać skromną współpracę z wydawnictwem Akurat, co zaowocowało recenzją Czerwonych koszul J. Scalzi’ego. Książka ta była ciekawą, nową przygodą. Choć lekko nudnawa, stanowiła dla mnie swoistą nowość w podejściu do fantastyki naukowej i dała mi do myślenie. Jednak BOT Maxa Kidruka jest o wiele lepszy.

BOT to – jak czytamy w opisie – technothriller s-f… Nazwa może dziwaczna, ale w końcu lata temu ogłoszono „zagładę gatunków”, więc wszystko wolno (hulaj dusza). Postmodernizm pełną gębą. Niemniej termin ten dość trafnie opisuje to, co zajdziemy na przestrzeni, bagatela, sześciuset stron. To też – jeśli się orientuję w meandrach swej zaśmieconej łepetyny – pierwsze moje spotkanie z fantastyką zza wschodniej granicy (nie licząc Lodu Sorokina). Oby książki nie wydano z przyczyn politycznych… Wcześniej miałem sposobność zapoznania się jedynie z poezją Jurija Andruchowycza (intrygującą!), którego zaproszono na zeszłoroczne Ars Cameralis. Kto widział i słyszał, ten wie, że było warto do późna siedzieć w Malarni.


BOT jest pozycją dla miłośników mocnej, szybkiej akcji przeplatanej – na całe szczęście – chwilami wytchnienia. To dopracowana, wielowątkowa historia nieudanego eksperymentu Bio-technologicznego, który miał, jak to zwykle bywa, zrewolucjonizować system walki naziemnej i stworzyć nowe pokolenie super-żołnierzy. Oczywiście coś poszło nie tak i trzeba wszystko odkręcić. Czy się uda? Można się domyśleć…

Autor czerpie garściami z dorobku gatunku i całej popkultury. Wyraźne podobieństwa do takich pozycji jak Uniwersalny żołnierz, Terminator czy Ja, Robot, sprawiają, że świetnie wpisuje się w nurt pre-apokaliptyczny. Dostajemy niepokojąco realną wizję niedalekiej przyszłości, propozycję stopniowej zagłady naszego, przepełnionego pychą i samouwielbieniem gatunku. Z resztą, kto wie czy w tej chwili nie dzieją się rzeczy podobne.

Autorowi w jakiś sposób udaje się utrzymać napięcie do ostatniej strony, nawet w momentach, które wydają się być „statyczne”. Nie wszystkim przypadną do gustu liczne (ale nie „zbyt liczne”) opisy naukowe z zakresu programowania, fizyki czy chemii. Spokojnie, to nie Orzeszkowa w wersji s-f, ale nie polecam opuszczania tych fragmentów (przynajmniej nie wszystkich).



Język autora, a właściwie bohaterów przez niego wykreowanych, to mieszanka naukowego żargonu i młodzieżowego slangu z domieszką sztampowych wstawek rodem z filmów z Van Dammem czy Chuckiem N. Chwilami sztuczne dialogi i wydumane sceny burzą nieco misternie utkaną, wciągającą fabułę. Miód na moje uszy. Z łyżką dziegdziu. Ale ogólne wrażenie bardzo dobre.

Choć BOT jest lekturą ze wszech miar godną polecenia, książką którą warto przeczytać, Kidruk, gruncie rzeczy, nie prezentuje czytelnikowi niczego nowego. To kawał (no 600 stron!) dobrego s-f zmieszanego z sensacją i thrillerem, ale też lekko ogrzewany kotlet, który nie wszystkim – jak mniemam – będzie smakował.

Ostatnimi czasy dostaję do rąk wiele ciekawych pozycji, zarówno nowości jak i publikacji, które światło dzienne ujrzały już dawno. Nie sposób pisań o nich negatywnie, co z jednej strony cieszy, z drugiej zaś niepokoi. Nie lubię krytykować na siłę, klecić jadowitych, obelżywych recenzji na granicy dobrego smaku (choć pewnie przyciągnie to więcej czytelników)… Jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli szukacie obrazu Polskiego (i nie tylko) lumpenproletariusza, wykolejeńca i alkoholika, sięgnijcie proszę po opowiadania Jana Himilsbacha, nie zaś opowieści o Jakubie Wędrowyczu (choć Kroniki…, są genialne).

Zobaczycie nie fikcję, a prawdę; bolesną, przerażającą rzeczywistość Rzeczypospolitej minionych dziesięcioleci i uniwersalny obraz marginesu społecznego. Niestety, w dalszym ciągu aktualny, bo kiedy oglądam telewizję, słucham radia czy przeglądam prasę, mam wrażenie, że autor opisuje współczesność. Z podobnymi postaciami stykam się ja i ludzie z którymi rozmawiam; widzę bohaterów tej prozy w ciemnych uliczkach, na rynkach, dworcach i w parkach; widzę ich na placach budowy, hałdach i zwałach węgla, lasach i wysypiskach…

Pierwsza rzecz… kim jest, a właściwie kim był Jan Himilsbach. Większość pewnie nie zada sobie trudu, by wyklikać to nazwisko w Google, więc napiszę tylko, że wielkim autorem był. Choć specyficznym, nie pisał ku pokrzepieniu serc, ani o rzeczach ładnych. Dobrze grał w filmach (patrz Rejs), ale ja wolę jego papierowe osiągnięcia. Tyle względem biografii.


Monidło i Przepychanka, mogą być traktowane – w pewnym sensie – jako proza turpistyczna. Pochwała, choć może raczej rejestracja brzydoty i degrengolady społecznej, opowieść o dawnych czasach i biografia człowieka, który z nie jednego pieca chleb jadł. Swoista „kronika codzienności”, uważna obserwacja. Notatki, które składają się w spójną całość, która daje nam niejakie pojęcie o tamtym świecie.

A propopo biografii… Himilsbach, tak jak traktował swoje własne życie, tak na twórczość literacką patrzy z przymrużeniem oka. Choć lata temu ogłoszono „śmierć autora”, czytając opowiadania, nie sposób nie zauważyć licznych zbieżności fabularnych z wydarzeniami z życia pisarza.

Równocześnie przypisałbym tej prozie także łatkę opatrzoną terminami quasi-reportaż i gawęda, a to ze względu na swobodny, lekki, barowy ton wypowiedzi. To jak opowieść przy kuflu piwa, lub kubku kakao przy kominku. Choć nieco drastyczna, bo…

…Mimo przystępnej formy, z lekka humorystycznej, okraszonej nietuzinkowym żargonem, nie jest to lektura przyjemna. Monidło i Przepychanka, to przejmujące, naturalistyczne studium ludzkiej natury. I kpina, szyderstwo. Z sobie tylko właściwym humorem autor opisuje zdarzenia - nie ważne czy są realne czy nie – prawdopodobne, takie, jakich w codzienności od groma.

/Dygresja: wczytując się w kolejne strony zaczynałem się zastanawiać, czy aby na pewno jestem gotów na kolejny taki tekst. I dlaczego mnie pociąga? Dlaczego brzydota pociąga nas wszystkich (no prawie)?. Zauważcie, Drodzy Czytelnicy, że od pewnego czasu, coraz częściej chyba. publikuję teksty poświęcone właśnie takim pozycjom. Dobre kobiety z Chin, zapowiedź Cadyka i dziewczyny, Dobre miejsce do umierania… to wszystko świadectwa krzywd… i zarazem poczytne pozycje./

Tragikomedia w odcieniach szarości, świat skrajności – głębszych uczuć i zupełnego zezwierzęcenia. Bohaterowie himilsbachowych opowiadań, to jednostki silnie autodestrukcyjne, roznoszące w puch swoje środowisko. Bieda rodzi patologie, te zaś mają tendencję do rozprzestrzeniania się. I tak bez końca, bez nadziei na poprawę, nawet w chwilach szczęścia.

Polecam Wam, Drodzy Czytelnicy, prozę Jana Himilsbacha.

Jeśli szukacie obrazu Polskiego (i nie tylko) lumpenproletariusza, wykolejeńca i alkoholika, sięgnijcie proszę po opowiadania Jana Himilsbacha, nie zaś opowieści o Jakubie Wędrowyczu (choć Kroniki…, są genialne).

Zobaczycie nie fikcję, a prawdę; bolesną, przerażającą rzeczywistość Rzeczypospolitej minionych dziesięcioleci i uniwersalny obraz marginesu społecznego....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kilka lat temu mignęła mi ta pozycja gdzieś na bibliotecznych półkach. Ktoś później wspominał, że czytał, polecał… Zaczytany w setkach innych pozycji przeoczyłem całkiem przyzwoitą – i sycącą mimo swej banalności – porcję fantasy.

Gildia magów, pierwsza część Trylogii Czarnego Maga, (w skrócie TCM, jak ten fajny kanał w telewizji) to pozycja dobra na nadchodzące jesienne wieczory. Niewymagająca lektura, idealna do czytania przy kubku herbaty, kiedy burze szaleją za oknem, zmierzch zapada tuż po obiedzie, a palce, zwłaszcza gdy ktoś nie weźmie rękawiczek, kostnieją z zimna. Powinna odciągnąć od szarości dni najbliższych.


Fabuła skrojona umiejętnie, bez większych dłużyzn, ale i pozbawiona pędzących na łeb na szyję zwrotów akcji, powtarzających się z częstotliwością większą niż reklamy w Polsacie (a sporo takich pozycji można na rynku spotkać). Ze świecą szukać obscenicznych scen, ba nawet wyszukanej erotyki. Te sprawy załatwia się tu raczej subtelnie. Lub gwałtem, ale bez plastycznych opisów. Akcja rozwija się więc w jednostajnym trybie, nieznacznie przyspieszając lub zwalniają w zależności od dziejących się wydarzeń. Tak, by nie znudzić, ani też przyprawić o palpitację serca.


Historia, jaką Canavan serwuje czytelnikowi jest dość prosta: dziewczyna z ciemiężonego ludu (względnie klasy społecznej), mieszkanka biednej dzielnicy, doświadczona przez los, miotana sprzecznymi uczuciami, odkrywa w sobie magiczne zdolności, coś, co przysługiwać powinno tylko i wyłącznie szlachetnie urodzonym. Rzecz jasna napotka na swej drodze liczne przeciwności losu, odkryje mroczną tajemnicę (jaką, zobaczcie tytuły kolejnych części), i… No właśnie. Jak to zwykle bywa w tego typu opowieściach… jakoś to będzie.

Historia to lekko ugrzeczniona, jak pisałem dwa akapity wyżej. Krew nie leje się strumieniami, a ludzkie (lub zwierzęce) kończyny nie latają we wszystkich kierunkach. W końcu, teoretycznie, to książka dla młodych czytelników, a przynajmniej tak bywa opisywana i taką też się wydaje. Jednak dojrzały czytelnik, zwłaszcza osobnik lubujący się w fantastyce, nie powinien kręcić nosem.

Motyw postaci reprezentującej niższe klasy społeczne na arenie, nazwijmy to „polityczno-historycznej” nie jest niczym nowym. To popularny, by nie rzecz sztampowy motyw w literaturze (nie tylko fantasy), który realizowano na tysiące różnych sposobów. Oczywiście tak przed, jak i po wydaniu Gildii magów, pamiętajcie, że książka ukazała się raptem kilka lat temu.

Gildia Magów, jako całość, podobnie jak kolejne dwa tomy trylogii (oraz inne pozycje z tego uniwersum) raczej nie prezentuje niczego nowego. Dawid Wiktorski (Zaginiony Almanach) pisał – co warto podkreślić – o zbieżnościach panujących w powieści realiów z serią autorstwa J.K. Rowling. Zgadzam się, trafna uwaga, choć ja dostrzegam większe podobieństwo dopiero w przypadku części drugiej, noszącej tytuł Nowicjuszka. Ale o tym za kilka dni, jak tylko skończę lekturę (informacja dla miłośników teorii spiskowych – plagiatu nie ma).

Canvan udało się więc podgrzać kotleta tak, by nie smakował jak wyciągnięty z mikrofali. Można tu dostrzec sporo niedociągnięć, uproszczeń i schematyczności, ale pierwsza część Trylogii Czarnego Maga stanowi pozycję, na którą warto mieć oko. A nawet rzucić tym okiem. Byle nie przymknąć
Trudi Canavan
Gildia Magów
Galeria Książki, 2010
Stron: 600

http://www.literacka-kanciapa.blogspot.com/2014/11/z-wizyta-w-gildii-magow-t-canavan.html

Kilka lat temu mignęła mi ta pozycja gdzieś na bibliotecznych półkach. Ktoś później wspominał, że czytał, polecał… Zaczytany w setkach innych pozycji przeoczyłem całkiem przyzwoitą – i sycącą mimo swej banalności – porcję fantasy.

Gildia magów, pierwsza część Trylogii Czarnego Maga, (w skrócie TCM, jak ten fajny kanał w telewizji) to pozycja dobra na nadchodzące jesienne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po długim – kolejnym – milczeniu, pan redaktor wraca do pisania. Powoli, ale wraca. Pewnie za miesiąc znów zamilknę i wrócę… i tak w koło Macieju… nigdy nie będę sławnym blogerem.


Jakiś czas temu, gdy przechodziłem ulicą S w mieście K, zajrzałem do zaprzyjaźnionego antykwariatu. Moją uwagę szybko przykuła niepozorna książeczka z rysunkiem, jak się okazało Bohdana Butenki, na okładce… Pochwyciłem ją, bowiem w duchu już od dawna zbierałem się do tego, by zabrać się za autora, którego nazwisko zdobiło okładkę tuż nad wspomnianym obrazkiem. Przyszedł więc czas na pierwsze słowno-myślowe potyczki z Bohumilem Hrabalem. I pierwsze, od dłuższego czasu, zetknięcie z literaturą czeską (po Gówno się pali Sabacha , który ponoć na Hrabalu się wzorował).

Jestem (prawie) świeżo po lekturze Postrzyżyn i… Wydaje mi się, że jeszcze nie do końca wiem, co chcę napisać. Miotam się pomiędzy zachwytem, a niezrozumieniem/zawodem. Spodziewałem się, że wielkie namiętności targać będą mą duszę już podczas lektury, tymczasem, gdy wzrok mój spoczął na ostatniej stronie-zdaniu-słowie-kropce, w głowie miałem pustkę. Dopiero teraz kilka myśli kołacze mi się w pustej łepetynie, więc spróbuję złożyć je w spójną, zrozumiałą całość. Wyjdzie, jak zawsze, niezdarnie.

Świat w jaki autor wprowadza czytelnika wydaje się być nierealny, oniryczny, mglisty. Hrabal na wszystko patrzy przez palce, przez zasłonkę pamięci, jakby w pijackim widzie. Wspomina, gawędzi sobie, mamrocze, podśmiechuje się z siebie i czytelnika. Sposób narracji przypomina nieco chaotyczną opowieść z lekka zbzikowanego staruszka pochylonego nad kuflem piwa. I tak też ma wyglądać.

Co bardzo istotne, postaci przedstawione w powieści mają swoje odpowiedniki w rzeczywistości. To rodzice autora i jeszcze kilka innych postaci, które gdzieś tam się plączą po zadrukowanych kartkach. No i nieśmiertelny wuj Pepin, krzyczący w niebogłosy i opowiadający niestworzone historie.

W oparach absurdu odgrywają się sceny z życia wzięte, które, jestem przekonany, wielu czytelników zna z autopsji. Niejednokrotnie groteskowa rzeczywistość wydaje się być jedynie przykrywką dla treści ciut głębszych, niż wypychanie flaka mielonym mięsem.



W najbliższym czasie muszę zrobić głębsze rozeznanie w Hrabalowych tekstach i tekstach około-hrabalowych. Nie mogę sobie pozwolić na to, by przejść wobec tego autora prawie-obojętnie. Choć nie jestem przekonany, czy aby na pewno mnie zachwyci (wszak wielkim pisarzem był, to jednak zawsze pozostaje jakieś „ale”), a wielu by pewnie odpuściło.

Czuję się zmieszany. Zmieszany, bo raz nie mogłem oderwać wzroku od zadrukowanych stron, to znów nie dało się na nie patrzeć. Nie do końca potrafiłem się skupić na tym, co czytam. I nie wiem, czy to moja nieuwaga i roztrzepanie, reakcja alergiczna na „nowość” czy też autorskie zamierzenie.

Suma summarum, wychodzi jednak na to, że Hraba jest autorem, którego czyta się dla samej przyjemności czytania. To język się liczy. Choć wydaje się trudny, niezrozumiały, chwilami nawet bełkotliwy, ma swój urok.

Kolejne teksty post-lekturowe językowo (i treściowo) będą lepsze. Obiecuję.


http://www.literacka-kanciapa.blogspot.com/2015/01/pierwsze-czytanie-hrabala-refleksje.html

Po długim – kolejnym – milczeniu, pan redaktor wraca do pisania. Powoli, ale wraca. Pewnie za miesiąc znów zamilknę i wrócę… i tak w koło Macieju… nigdy nie będę sławnym blogerem.


Jakiś czas temu, gdy przechodziłem ulicą S w mieście K, zajrzałem do zaprzyjaźnionego antykwariatu. Moją uwagę szybko przykuła niepozorna książeczka z rysunkiem, jak się okazało Bohdana Butenki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trochę prywaty będzie...
I nowy cykl recenzji.
Bo coś się musi dziać.

Pamiętam wzrok szkolnej bibliotekarki, kiedy odpowiedziałem, co chcę wypożyczyć. Nie do końca wierzyła, gdy na pytanie „Co dla Ciebie?”, wymówiłem nazwę
„Pan Samochodzik”…

A jednak. Sytuacja w bibliotece nastąpiła mniej więcej tydzień po tym, jak sam z siebie wlazłem pomiędzy biblioteczne półki i pochwyciłem tom o nazwie Księga Strachów. Autorem był jakiś Z. Nienacki.

Nie wiedząc, co czynię i jak to wpłynie na moje życie, zabrałem do domu wolumin, który stał się kolejną cegiełką budującą moją świadomość czytelniczą, gust i upodobania.

Młodzieżowe książki Nienackiego były właściwie pierwszymi samodzielnie wybranymi przeze mnie lekturami zaraz po tym, jak wstąpiłem do świata literatury dzięki postaci małego chłopca z blizną na czole. Lekkie, przygodowo-detektywistyczne opowieści zabierały mnie na bliskie i dalekie wyprawy nad Mazury, do Pragi czy tajemnych skarbców. Pan Tomasz i jego modliszko-podobny wehikuł, a także trójka dzielnych harcerzy: Sokole Oko, Wiewiórka i Wilhelm Tell, swymi wyczynami, inteligencją i sprytem budzili zachwyt w młodym, chłonnym… i żądnym przygód umyśle. Zostało mi tak do dzisiaj.

Chłonąłem „Samochodziki” całymi miesiącami, zarówno te, które wyszły spod pióra Nienackiego, jak i kontynuatorów, m.in. Tomasza Olszakowskiego (wiecie, że to tak naprawdę Andrzej Pilipiuk?). Całkiem niedawno w moje ręce wpadł tom, które szukałem dobrych kilka lat – Pan Samochodzik i człowiek z UFO. Już dołączył do kartonu oczekujących.

Księga strachów, trzeci tom przygód cyklu dzielnym detektywie-muzealniku, opowiada o mrocznej tajemnicy sprzed lat, ukrytą gdzieś w ruinach dawnych posiadłości wielkiego rodu.


Choć mocno zlatuje tu PRL-owskim dydaktyzmem (jako kilkunastoletni bajtel nie potrafiłem tego dostrzec), a całość jest mocno ugrzeczniona, w dalszym ciągu Księga… czyta się świetnie. Szybka, wartka akcja, ciekawi i dobrze skonstruowani bohaterowie, to atut oraz stały element serii.



(i te nagłówki...)


Nie można też zapomnieć, że to pozycja skierowana raczej do młodego czytelnika. Dojrzały człowiek, o ile ma trochę oleju w głowie, dostrzeże wspomniane już PRL-owskie naleciałości, groteskowe z dzisiejszego punktu widzenia sceny i kpiarski ton w stosunku do „zgniłej kultury zachodu”. Niemniej, raczej uśmiechnie się pod nosem, z rozrzewnieniem lub politowaniem, niż zobaczy w tym coś złego, lub wymagającego nagany. Choć kto wie… Oszołomów nie brakuje…

Również stosunek do pozycji, a właściwie zachowań płci pięknej, nie wszystkim by się spodobał. Aż dziw bierze, że jeszcze nie było protestów w sprawie wycofania tej pozycji z bibliotek. Na (nie)szczęście, tej pozycji chyba nie czyta zbyt wiele osób.

Tak więc, Księga strachów, choć lekko trąci myszką, stanowi pozycję absolutnie godną polecenia dla młodego, jak i starszego czytelnika. Podobnie jak pozostałe pozycje z serii: Skarb Atanaryka, Niesamowity dwór czy Wyspa złoczyńców… łącznie – kilkanaście książek sygnowanych nazwiskiem samego Nienackiego. Klasyka literatury młodzieżowej i doskonały wzór do naśladowania. Z resztą, mamy i dziś kontynuatorów tej tradycji: Agnieszkę Stelmaszyk, Darka Rekosza i innych, mniej lub bardziej znanych.



http://www.literacka-kanciapa.blogspot.com/2014/12/ksiazki-z-lamusa-ksiega-strachow-z.html

Trochę prywaty będzie...
I nowy cykl recenzji.
Bo coś się musi dziać.

Pamiętam wzrok szkolnej bibliotekarki, kiedy odpowiedziałem, co chcę wypożyczyć. Nie do końca wierzyła, gdy na pytanie „Co dla Ciebie?”, wymówiłem nazwę
„Pan Samochodzik”…

A jednak. Sytuacja w bibliotece nastąpiła mniej więcej tydzień po tym, jak sam z siebie wlazłem pomiędzy biblioteczne półki i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawdopodobnie nie napiszę nic, czego byście nie znali, ale skoro już Kanciapa w tej sieci wisi, to i o drugiej części Trylogii Czarnego Maga słów kilka skreślę. Jeśli kto nie zna, niechaj oczy i uszy (jeśli czyta sobie na głos) nadstawia.

Odniosłem wrażenie, że Nowicjuszka była lekturą o wiele ciekawszą niż Gildia… Wrażenie to wydaje mi się dość dziwne, ponieważ w sieci wiele jest opinii, z których wynika, iż tom drugi wypadł o wiele słabiej. Może powodował to głód wiedzy, chęć doczytania kolejnych fragmentów układanki, a może zwyczajnie polubiłem Soneę i jej świat. A jednak, w chwili gdy piszę te słowa, minęło dobrych kilka(naście) dni od zakończenia lektury i… muszę przyznać, że niewiele z fabuły pamiętam. Oczywiście wiem, co się działo, ale fabuła nie była znów tak absorbująca, by zaangażować moje szare komórki do czegokolwiek innego niż odpoczynku.

To tylko dowodzi faktu, że twórczość pani Canavan zaliczyć można – bezsprzecznie – do tzw. literatury lekkiej, łatwiej i przyjemniej. Lekki kicz, trochę schematycznej akcji i bohaterów, garść pomysłów, wszystko zgrabnie ujęte w nieskomplikowaną, acz wciągającą fabułę. Wiele dobrego słyszy się i czyta w sieci (a także w prasie), pełno tam zachwytów, ochów i achów. Nic dziwnego, ale powiadam Wam, że nie są to „Himalaje” pisarskiego kunsztu. Ale depresja też nie. Taka lekka wyżyna raczej.


Młoda adeptka zaczyna naukę w szkole magii i czarodziejstwa… ekhm… skądś to znamy prawda? Na dodatek pojawia się na horyzoncie gagatek-ancymonek, który spróbuje uprzykrzyć jej nieco życie. To też wydaje się znajome prawda? Wspominałem w recenzji Gildii Magów, sporo tu odniesień do Harry’ego Pottera, o wiele więcej niż w poprzednim tomie. Poznajemy kolejne tajemnice, wyruszymy na dalekie wyprawy i zmierzymy się z licznymi wrogami. Jeśli tak będzie się to wszystko dalej rozwijało, obawiam się, że kolejne tomy będą opisywały walkę o zamek, potyczki z wilkołakami, tajne stowarzyszenia itd… Inna rzecz, że ten cykl traktuję całkiem rozrywkowo i sądzę, że także trzeci tom nie powinien być taki zły.

Kłuje w oczy wtórność wielu scen, schematyczność, akcja chwilami do bólu przewidywalna. A jednak jest tu coś takiego, co zmusza czytelnika do zakończenia lektury dopiero, gdy wzrok ugrzęźnie na ostatniej stronie, zdaniu, słowie i kropce.

Nowicjuszka, podobnie jak Gildia magów, to pozycja dobra dla początkujących. Lub rządnych przygód „pożeraczy” fantastyki wszelakiej. Dla wymagających czytelników lektura wydać się może banalna i mało interesująca. Niemniej sukces autorki, do którego przyczyniły się zarówno lekkie pióro, jednak jakiś tam talent oraz rozmach działań promocyjnych (niegdysiejszych), czyni z niej postać niejako z górnej półki. I chyba warto mieć na sumieniu lekturę co najmniej trzech tomów.

Czy polecam? Na długi zimowy wieczór - owszem. Dla młodego czytelnika, rządnego przygód i lekkie lektury – jak najbardziej. Ale dla wymagającego czytelnika, który oczekuje czegoś świeżego, „mięsa” – tu radziłbym się zastanowić. Zajrzeć można, ale Canavan raczej nie zostawia wyraźnych śladów w pamięci.


Trudi Canavan
Nowicjuszka
Stron: 650

Wydawca: Galeria Książki

http://www.literacka-kanciapa.blogspot.com/search/label/Recenzje%202014

Prawdopodobnie nie napiszę nic, czego byście nie znali, ale skoro już Kanciapa w tej sieci wisi, to i o drugiej części Trylogii Czarnego Maga słów kilka skreślę. Jeśli kto nie zna, niechaj oczy i uszy (jeśli czyta sobie na głos) nadstawia.

Odniosłem wrażenie, że Nowicjuszka była lekturą o wiele ciekawszą niż Gildia… Wrażenie to wydaje mi się dość dziwne, ponieważ w sieci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiele dobrego słyszałem o tej powieści. Kilku znajomych – miłośników prozy Ćwieka – namawiało mnie to lektury… A ja czuję się nieco rozczarowany. Nie jest to pierwsza książka tego autora, z jaką się zetknąłem. Zachwycił mnie Ćwiek zbiorem opowiadań Gotuj z Papieżem, w którym znalazło się kilka opowiadań-perełek. W roku ubiegłym (albo dwa lata temu… ciężko spamiętać) w moje ręce trafił Dreszcz, który okazał się pozycją mocno przeciętną.

Podobnie jest z wydaną w roku 2008 powieścią Ciemność płonie. Choć sam pomysł umiejscowienia akcji na katowickim dworcu kolejowym okazał się strzałem w dziesiątkę, to całość nie do końca mnie usatysfakcjonowała. Opisy przestrzeni są bardzo dokładne i za nie kłaniam się autorowi zamiatając czapką parkiet. Kilka miesięcy pracowałem w tym – nieistniejącym już – gmachu (w antykwariacie) i dokładnie w taki sam sposób zapamiętałem dworzec z jego licznymi zakamarkami. Sam też poznałem na nim kilku bezdomnych. Ćwiekowi udało się oddać atmosferę tego miejsca, pewną autonomię, jaką się rządziło. I umieścił Katowice na literackiej mapie Polski, co raczej nie zdarza się zbyt często.


Można też się pokusić o uśmiech aprobaty dla wykreowanych bohaterów, w większości skonstruowanych dość naturalnie, bez zbędnego kiczu czy nadmiernej idealizacji. Zniszczeni życiem, naznaczeni przez tytułową ciemność żyją w miejskiej enklawie, z nadzieją, że to wszystko kiedyś się zakończy i będą mogli rozpocząć nowe życie.

Niestety, na tym kończą się moje „ochy i achy”. Sama fabuła – również sceny „walki” – sprawia wrażenie lekko niedokończonej, jakby napisanej na kolanie, na szybko. Brak tu czegoś głębszego, co byłoby w stanie uczynić książkę czymś więcej niż dobrym czytadłem. Zlepek scen i życiorysów, w wielu przypadkach intrygujących, przesłaniają proste w gruncie rzeczy, niezwykle płaskie i powierzchowne pomysły ich kontynuacji. Pasuje tu jak ulał hasło: „źle skrojony, ale mocno zszyty”.

Już podczas lektury odczuwa się pewne poczucie niedosytu, jakby niedopracowania pewnych elementów. Przeczucie nie do końca definiowalne. Najzwyczajniej w świecie, czegoś autorowi zabrakło, by mnie wciągnąć w swoją historię na tyle, na ile pewnie by chciał. Może to swoisty „luz” (a może niedbalstwo) w podejściu do pisania, który gdzieś tam się przebija i za nic nie daje przepędzić (patrz Dreszcz), a może zwyczajnie ja mam zbyt wygórowane wymagania…

Nie zmienia to faktu, że na Ciemność płonie warto zwrócić uwagę, choćby przelotnie. Zwłaszcza poszukując Brutala, Katowic lub Śląska na mapach współczesnej literatury. I za to Ćwiekowi dziękuję. Resztę, niech skryje mrok…

Wiele dobrego słyszałem o tej powieści. Kilku znajomych – miłośników prozy Ćwieka – namawiało mnie to lektury… A ja czuję się nieco rozczarowany. Nie jest to pierwsza książka tego autora, z jaką się zetknąłem. Zachwycił mnie Ćwiek zbiorem opowiadań Gotuj z Papieżem, w którym znalazło się kilka opowiadań-perełek. W roku ubiegłym (albo dwa lata temu… ciężko spamiętać) w moje...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Z twórczością Marty Kisiel zetknąłem się po raz pierwszy… i przyznam szczerze, jestem w kropce. Z jednej strony czyta się Nomen Omen nadzwyczaj dobrze, to powieść dopracowana, wydaje się być przemyślana w każdym zdaniu… a równocześnie napotkałem na kilka zgryzów (głównie językowych), których pominąć nie sposób. Bo czegoś się trzeba przyczepić.

Fabuła zdrowo „ryje beret”, że pozwolę sobie zaczerpnąć ze słownika Niedasia, jednego z bohaterów powieści. Nagromadzenie fantastycznych (i fantazyjnych) postaci na przestrzeni nieco ponad trzystu stron skutkuje historią prostą i karkołomną równocześnie; pękającą w szwach od wszelkiej maści wypadków, zderzeń i konfrontacji, przeplatanych krótkimi momentami na złapanie oddechu.

Napotkamy tu zarówno na klasyczne – w pewnym sensie – zwroty akcji, jak i zaskakująco świeże (czytaj absurdalne) rozwiązania fabularne. Sądzę, że niewielu czytelników nudziło się podczas lektury. Ja na pewno nie.


Tym, na co szczególnie trzeba zwrócić uwagę, to niebanalne poczucie humoru. Słowne potyczki, humor sytuacyjny i liczne aluzje do… czego się tylko da, wskazują na miłośniczkę groteski i absurdu (oraz produkcji typu Straszny film czy Naga broń). Kisiel uderza w mój gust, jak nikt od dobrych paru miesięcy (i kilku tysięcy stron). Dygresja: po lekturze Nomen Omen zapoznałem się też z opowiadaniem Rozmowa dyskwalifikacyjna i wydaje mi się, że z podobnym stylem spotkam się w niemal wszystkich jej publikacjach… Dobrze to czy źle, nie mnie oceniać.


Na dodatek lekkość, z jaką porusza się po meandrach języka polskiego i jego mniej lub bardziej stabilnych odnogach (patrz gwary młodzieżowe) zapiera dech w piersiach. Z kilkoma wyjątkami rzecz jasna, bo choć zdaję sobie sprawę z faktu, iż jest to pozycja kierowana przede wszystkim do młodzieży (acz nie tylko), to warstwa językowa – momentami – stanowczo została przesycona swoistą nowomową graczy komputerowych i gimbusów. Nie ma znaczenia, czy jest jej wiernym odzwierciedleniem, czy też (co bardziej prawdopodobne) stanowi jeno dość udaną stylizację na potrzeby powieści. Marta Kisiel nieco przesadziła, co skutkowało u mnie chwilami zwątpienia w trakcie lektury. Na szczęście krótkimi. Mówi się, że od nadmiaru głowa nie boli, niemniej warto się zastanowić nad ograniczeniem językowych kulfonów.

Zachwyca przedwojenny Wrocław (a raczej Breslau) i jego tajemnice, które migają nam między stronami. Opisy dawnych lat (szkoda, że tak fragmentaryczne!) wciągają i sądzę, że spokojnie mogłyby chwilami konkurować z fikcjami Krajewskiego, gdyby pokusić się o ich rozszerzenie. Może jakaś powieść-polemika ze Śmiercią w Breslau?

Po czym poznaję dobrą książkę, jaką – pod wieloma względami – jest wyżej omawiana pozycja? Po tym, że gdy docieram do ostatniej strony, gdzieś w głębi pojawia się lekkie ukłucie, żal, że to już i trzeba się z bohaterami pożegnać. Zabawa była przednia.

Polecam Nomen Omen przede wszystkim dlatego, że ma zadatki na to, by wkraść się na te wyższe półki polskiej fantastyki. Ta humorystyczna, jakże barwna powieść dostarczyła mi „detoksykacji” po dłuższej przygodzie z Piekarą i Senderem.

Polecam tym, którzy nie traktują wszystkiego „serio”, cenią sobie ostre riposty i mają dystans do polonistów (wcale nie jesteśmy takimi ciamajdami!). Powoli zabieram się za poszukiwanie Dożywocia, o którym słyszałem niemal same pochlebne opinie. Pora zmierzyć się i z tą pozycją wydawniczą.

Z twórczością Marty Kisiel zetknąłem się po raz pierwszy… i przyznam szczerze, jestem w kropce. Z jednej strony czyta się Nomen Omen nadzwyczaj dobrze, to powieść dopracowana, wydaje się być przemyślana w każdym zdaniu… a równocześnie napotkałem na kilka zgryzów (głównie językowych), których pominąć nie sposób. Bo czegoś się trzeba przyczepić.

Fabuła zdrowo „ryje beret”,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie pamiętam ile czasu i stron upłynęło, od kiedy sięgnąłem po pierwszą cześć trylogii Edelmana. Infoszok był ciekawostką (oczywiście niczym rewolucyjnym) na polskim rynku, pozycją, która spotkała się z ciepłym, choć skromnym przyjęciem. Całkiem niedawno ukazała się kontynuacja, opatrzona tytułem Multirzeczywistość.

Sytuacja, w jakiej znalazł się feudokorp Suriny i Natcha nie uległa poprawie… Rośnie zagrożenie ze strony rządu, dla którego multirzeczywistość jest łakomym kąskiem. Daje bowiem nieograniczone (tak mówią) możliwości w kreowaniu rzeczywistości. Kto nie chciałby mieć w rękach broni ostatecznej, dającej niemal boskie możliwości? Na dodatek, ich działania są pod stałą obserwacją publików, a reakcje społeczeństwa stają się coraz bardziej gwałtowne. Szaleją infoszoki, na granicach robi się bardzo niespokojnie…

Edelman, choć fabuła jego powieści kieruje się w rejony niedostępne (jeszcze!) naszej nauce, nie pozostaje w oderwaniu od rzeczywistości. Historia, jaką opracował, fabuła, którą możemy śledzić, nie jest fikcją absolutną. Niegdysiejsze wizje autorów science fiction już się spełniły, a to co dostaliśmy w Infoszoku czy Multirzeczywistości stanowi jakby samospełniającą się przepowiednię.



Dążymy do pełnej kontroli nad naszym organizmem. Nauka postępuje naprzód, mamy już nano-technologię, cybernetyczne kończyny, uczące się roboty… planujemy nawet podróż na Marsa. Globalna sieć połączeń jest zaś w stanie dotrzeć niemal w każdy zakątek globu. Dla gatunku homo sapiens nie ma istnieje już pojęcie „nie da się”.

Tak więc to, co serwuje nam autor, niebezpiecznie dąży ku urzeczywistnieniu. Przynajmniej w pewnym stopniu. Jak zakończy się historia Jary, Natcha i reszty, dowiemy się z ostatniej części, która ma nosić tytuł Geosynchron. Najnowsza powieść porządkuje pewne kwestie fabularne, sporo wyjaśnia, jednak ja nic więcej nie zdradzę.


O ile Infoszok udało mi się pochłonąć w dwa(?) dni, to najnowsza książka Edelmana niemiłosiernie się przeciągała. Nie wiem czy winą jest pojawiająca się, co jakiś czas chandra wymieszana z lenistwem, ogólne zmęczenie spożywaną nieco nadmiernie fantastyką czy fakt, iż fabuła wytraca swój impet, podrygując nieznacznie od czasu do czasu. Niemniej, sama lektura nie należała do nieprzyjemnych.

Godna polecenia, choć nie zachwyca.

Nie pamiętam ile czasu i stron upłynęło, od kiedy sięgnąłem po pierwszą cześć trylogii Edelmana. Infoszok był ciekawostką (oczywiście niczym rewolucyjnym) na polskim rynku, pozycją, która spotkała się z ciepłym, choć skromnym przyjęciem. Całkiem niedawno ukazała się kontynuacja, opatrzona tytułem Multirzeczywistość.

Sytuacja, w jakiej znalazł się feudokorp Suriny i Natcha...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To pozycja, od której można zacząć prywatne (jak i naukowe) badania nad obecnością polskiej szlachty w krajach Ameryki Północnej. Ja sam byłem zaskoczony tak liczną jej reprezentacją, myślałem bowiem, że większość schroniła się w Europie… Rzeczywistość okazała się nieco inna.
Sprawnie napisana, bogata w unikatowe treści, okraszona niebanalnymi wywiadami oraz materiałami graficznymi, może być nie tylko źródłem wiedzy, ale i ozdobą kolekcji. Jednak spory format, twarda, solidnie wykonana oprawa i kredowy papier niesie za sobą również konkretną cenę. Ale nie o walorach estetycznym miałem pisać, choć te są wysokich lotów…
Do tej pory – przyznam się bez bicia – moje zainteresowania historyczne ograniczały się do historii ogólnej naszego kraju, dziejów miejscowości, w których mieszkałem i krótkich epizodów związanych z konkretnymi rodami śląskimi: rodziną Donnersmarcków czy von Pless. Gdy jednak dostałem propozycję zapoznania się z książką Beaty Gołembiowskiej uznałem, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zgłębić dzieje moich rodaków za wielką wodą.
Opisano tu rodziny Czartoryskich, Świętopełk-Czetwertyńskich, Komorowskich (tak, tych samych), Platerów, Popielów, Potockich i Sapiehów. Nie zabrakło informacji na temat Siemieńskich, Tarnowskich, Zamoyskich i Tyszkiewiczów. Członkowie wszystkich tych rodów zmuszeni byli, bądź uznali za stosowne udać się na emigrację poza granice starego kontynentu.
Wywiady z dziedzicami niegdysiejszych fortun ukazują zarówno ich obecne życie, jak i ich stosunek do ojczyzny, tradycji i historii rodowej. Opisy trudnych „nowych początków”, walk spadkowych, wzlotów i upadków w ciekawy sposób obrazują to, jak zmieniał się świat i jak niszczące było oddziaływanie poprzednich epok – w głównej mierze II wojny światowej i czasów Polski Ludowej.
Opisy ich posiadłości w Polsce i poza jej granicami, burzliwe losy wojenne i czasy po zakończeniu starć wprawiają w zdumienie. Po konfiskacie majątków spora część z nich musiało zaczynać niemal od zera, zatrudniając się jako szeregowi pracownicy fabryk i małych zakładów. I wielu jest z tego powodu dumnych.
W jednej walizce ukazuje nieco inne oblicze polskiej szlachty niż to, do którego przywykliśmy. Mamy w pamięci opisy z Pana Tadeusza, powieści Sienkiewicza czy książek Jędrzeja Kitowicza… Pamiętamy hrabiego z Janosika, ja zaś w szczególności emigrację paryską z powieści Zaszumi las G. Zapolskiej. Tu nie ma pustych, pysznych kokietek i buńczucznych fircyków. Ani starych, żyjących dawnymi czasami wsteczników… Są za to ludzie skromni, świadomi swego pochodzenia u dumni z niego, ale potrafiący się – chcąc lub nie – dostosować. Nie skomlą o to, co im się należy, zaciskają zęby i prą naprzód… Mają swoją godność i są pogodzeni z losem. Poza tym, nie wiedzie im się źle.
Jak więc widać, zachodzie, w Kanadzie (zapewne nie tylko tam) żyją potomkowie znamienitych rodów, które kiedyś miały istotny pływ na losy naszego kraju i warto o tym pamiętać. Bo choć dawni panowie mieli swój udział w doprowadzeniu Rzeczypospolitej do upadku, to nie można za to winić tych, którzy dziś noszą ich nazwiska. Bez nich nie było polski jako takiej, naszej tradycji, wszak to Czartoryscy założyli pierwsze polskie muzeum (w Puławach, a następnie Krakowie), a inne rody również miały niemały wkład w naszą kulturę. Pozostałości napotykamy na niemal każdym kroku.
Nie jest to publikacja kompletna. Choć jej objętość wydaje się być spora (bo i jest), to zasięgiem obejmuje zaledwie skrawek historii polskiej emigracji. Nie znaczy to jednak, że nie warto po nią sięgać. Przeciwnie, pomijając ją, można wiele stracić.

To pozycja, od której można zacząć prywatne (jak i naukowe) badania nad obecnością polskiej szlachty w krajach Ameryki Północnej. Ja sam byłem zaskoczony tak liczną jej reprezentacją, myślałem bowiem, że większość schroniła się w Europie… Rzeczywistość okazała się nieco inna.
Sprawnie napisana, bogata w unikatowe treści, okraszona niebanalnymi wywiadami oraz materiałami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ziemiański zabiera nas do świata na granicy snu i jawy. Wizje jakie przed nami rozpościera, momentami sprawiają, że skóra cierpnie. Na rynek wchodzi kolejna publikacja sygnowana jego nazwiskiem, do której warto będzie zajrzeć. Nie kłamię.

Pułapka Tesli to pięć tekstów. Ciekawych, intrygujących, napisanych lekko i sprawnie. Pojawiają się zarówno opowiadania-perełki, jak i pomysły skądinąd znane, przyprawiające o lekkie odczucie deja vu.

Z tym delikatnie, niepokojącym uczuciem spotykałem się już w pierwszym tekście, który nosi tytuł Polski Dom. Historię mająca źródła w legendach, opowieściach dawno już napisanych, nawiązująca równocześnie polskiego bon ton (w pewnych aspektach) czyta się przyjemnie i trochę bezrefleksyjnie. Na tych kilkunastu stronach widać też to, co będzie się pojawiało w niemal całym zbiorze – ukierunkowanie na grozę. Autor zabierze nas nie tylko w ciemne, mroczne uliczki, niespokojne sny i majaki, ale też do świata na granicy s-f oraz horroru. I dobrze, bo tej gałęzi polskiej fantastyki przydadzą się kolejne teksty. Zwłaszcza, że w przyszłym roku ma się pojawić nagroda dla horroro-pisów.


więcej na:

http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/10/kto-wpadnie-w-puapke-andrzej-ziemianski.html

Ziemiański zabiera nas do świata na granicy snu i jawy. Wizje jakie przed nami rozpościera, momentami sprawiają, że skóra cierpnie. Na rynek wchodzi kolejna publikacja sygnowana jego nazwiskiem, do której warto będzie zajrzeć. Nie kłamię.

Pułapka Tesli to pięć tekstów. Ciekawych, intrygujących, napisanych lekko i sprawnie. Pojawiają się zarówno opowiadania-perełki, jak i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/09/recenzja-jay-krostoff-tancerze-burzy.html

http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/09/recenzja-jay-krostoff-tancerze-burzy.html

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/07/recenzja-justin-vivian-bond-tango.html

http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/07/recenzja-justin-vivian-bond-tango.html

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja: http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/06/recenzja-robert-zamorski-senfiliada-wfw.html

Recenzja: http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/06/recenzja-robert-zamorski-senfiliada-wfw.html

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/06/recenzja-tomek-tomczyk-bloger-wydajepl.html

Zapraszam;)

http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/06/recenzja-tomek-tomczyk-bloger-wydajepl.html

Zapraszam;)

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pozornie jest to powieść antyglobalistyczna, antykonsumpcyjna, antykapitalistyczna. Pozornie, bo to nie sprzeciw, a raczej coś na kształt zbioru obserwacji i myśli. Pseudo-reportaż? Też nie. Opowieść fikcyjna, owszem, ale jakże realistyczna…

Historia grupy ludzi, którzy stawiają pierwsze kroki w nowe polskiej rzeczywistości. W kapitalizmie. Opis szoku kulturowego, gonitwy szczurów, która już była widoczna, o wyrwaniu się okowów socrealistycznego zacofania, ciemnogrodu i marazmu. Szare życie nabrało kolorów i zaraz je straciło.


Bieńkowski pisze o upadku ideałów, rozbiciu się o ścianę rzeczywistości, zeszmaceniu, utracie niewinności; o wyzysku, uczciwości, wartościach moralnych i ich upadku.

Poznajemy dwa światy. Jednym jest wielka korporacja, a drugim tzw. podziemie W korporacji pracuje Krzysztof, który w szybkim czasie zostaje koordynatorem ogólnokrajowym w dużej firmie gastronomicznej o nazwie Positive (fikcyjna spółka, lokal na kształt Mc Donalda, z którym z resztą konkuruje na Polskim rynku). Nie wie, że to praca pełna wyrzeczeń, stresu, nerwów i ciągły strach o to, co powiedzą przełożeni. Jego zwierzchnikiem jest Pierre, który pobyt w Polsce, początkowo uważa za zniewagę… Obaj mają wiadomość wadliwego systemu, w jakim muszą się poruszać. Dla firmy Positive pracuje tez Euzebiusz… Żywy przykład na realizację hasła „od pucybuta do milionera” oraz tego, jaką gadzinę można sobie wyhodować – bezwzględny karierowicz.

Na antypodach – Hehe, Guma i jeszcze kilka osób, których celem jest zwalczanie wyzysku, korporacjonizmu, biurokracji, itd. itp. Mówiąc potocznie – antyglobaliści, lewaki, wegetarianie. Rzecz jasna trochę przesadzam. Ale tym, co ich łączy (oprócz tego, że znają się prywatnie), to to, że nie wyrażają zgody na to, w jakim kierunku zmierza świat. Nie chcą się sprzedać i uparcie podążają ścieżką „samodzielności”, w oddaleniu od mainstreamowej kultury i masowej rzeczywistości. Ale część z nich tylko tak mówi…, bo biznes to biznes, a portfele nigdy nie są wystarczająco wypchane.

O czym więc pisze Bieńkowski? Tylko o polskim gnoju, bagnie, świecie bez kolorów? Czy tylko o tym, że z gospodarki centralnie sterowanej przeszliśmy na pozornie kapitalistyczna, pełną firm prywatnych… Które i tak wykupują wielkie koncerny… O tym, że każdego można kupić, zmielić, przeżuć i wypluć…?

Odnoszę wrażenie, że taka interpretacja byłaby krzywdząca. Ma sens, ale chodzi, o co głębszego niż to, że pusta kieszeń każe nam weryfikować swoje poglądy. To, o czym pisze Bieńkowski, a pisał tak już w roku 2005 (bo z tego roku jest książka), to prawda. Żyjemy w świecie ułudy. W kraju, który deprecjonuje uczciwość, chęć do pracy za godne wynagrodzenie, gdzie tłamsi się wszystko, co odstaje od normy. Ludzie są coraz głupsi, zabiedzeni, zrezygnowani, oburzeni całą sytuacja lub popadają stagnację. Studenci dorabiają w barach szybkiej obsługi i zostają tam na stałe… Bez perspektyw, bez solidnego wykształcenia, bez nadziei. Starsze pokolenia, urodzone przed transformacją systemową, nawet przez rokiem 1980 – nie mają prawie nic. Ani kwalifikacji, ani emerytur…

Tylko czy Bieńkowski apeluje? Nie. On o tym po prostu pisze. Stwierdza to. I to też półprawda. Bo jednak książką po coś powstała. To, w mojej skromnej opinii, cichy bunt, a jednocześnie przyzwolenie na to, co się dzieje ze światem.

Tytuł Nic
Autor: Dawid Bieńkowski
Stron: 387
Wydawca: W.A.B., 2005

Krzysztof Chmielewski
Literacka Kanciapa

Pozornie jest to powieść antyglobalistyczna, antykonsumpcyjna, antykapitalistyczna. Pozornie, bo to nie sprzeciw, a raczej coś na kształt zbioru obserwacji i myśli. Pseudo-reportaż? Też nie. Opowieść fikcyjna, owszem, ale jakże realistyczna…

Historia grupy ludzi, którzy stawiają pierwsze kroki w nowe polskiej rzeczywistości. W kapitalizmie. Opis szoku kulturowego, gonitwy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/04/recenzja-andrzej-pilipiuk-trucizna.html

http://literacka-kanciapa.blogspot.com/2013/04/recenzja-andrzej-pilipiuk-trucizna.html

Pokaż mimo to