-
ArtykułySpecjalnie dla pisarzy ta księgarnia otwiera się już o 5 rano. Dobry pomysł?Anna Sierant1
-
ArtykułyKeith Richards, „Życie”: wyznanie człowieka, który niczego sobie nie odmawiałLukasz Kaminski2
-
ArtykułySzczepan Twardoch pisze do prezydenta. Olga Tokarczuk wśród sygnatariuszyKonrad Wrzesiński18
-
ArtykułySkandynawski kryminał trzyma się solidnie. Michael Katz Krefeld o „Wykolejonym”Ewa Cieślik2
Biblioteczka
2016-06
2015-02
Niezwykła, fabularna podróż przez logikę. To pokaz tego, że matematyka i filozofia stoją blisko siebie i że jeśli ktoś lekceważy którąś z nich, to nie wie, co mówi – bo bez nich nie byłoby informatyki. Autorzy zapowiadają na koniec, że chętnie napisaliby też „Compucomix” (może „Compix”?).
Pochłonąłem w jeden dzień. To środowiskowy klasyk i niezbędnik adeptów matematyki, poważnej filozofii (zwł. analitycznej) i informatyki, jeśli są zainteresowani jej teoretycznymi podstawami. Przez przystępną formę polecam też wszystkim, którzy chcą mieć lub mają styczność z logiką (np. w liceum i na studiach).
Taka forma – powieść rysunkowa o nauce – została słusznie podchwycona przez innych autorów, bo jest też rysunkowa biografia Richarda Feynmana.
Niezwykła, fabularna podróż przez logikę. To pokaz tego, że matematyka i filozofia stoją blisko siebie i że jeśli ktoś lekceważy którąś z nich, to nie wie, co mówi – bo bez nich nie byłoby informatyki. Autorzy zapowiadają na koniec, że chętnie napisaliby też „Compucomix” (może „Compix”?).
Pochłonąłem w jeden dzień. To...
2013-06
Zaznaczyłem tę książkę jako przeczytaną, mimo że przeczytałem tylko jej połowę i to bez pełnego zrozumienia. Zajęło mi to dwa lata, w czasach liceum. To naprawdę epickie dzieło – i przez objętość, i przez poziom trudności.
To chyba jedyna książka popularnonaukowa, której przeczytanie ma szanse poprawić oceny z matematyki i fizyki. (U mnie tak było zwłaszcza z analizą zespoloną).
Podobną opinię wystawiłem temu dziełu w serwisie „Mądre książki”.
Zaznaczyłem tę książkę jako przeczytaną, mimo że przeczytałem tylko jej połowę i to bez pełnego zrozumienia. Zajęło mi to dwa lata, w czasach liceum. To naprawdę epickie dzieło – i przez objętość, i przez poziom trudności.
To chyba jedyna książka popularnonaukowa, której przeczytanie ma szanse poprawić oceny...
2009
Czytałem tę książkę już w gimnazjum i nie wykluczone, że to była pierwsza przeczytana przeze mnie książka popularnonaukowa.
Pamiętam już niewiele, ale m.in. to, że autor pisze na koniec o źródłach (np. o biografiach Newtona). Dzięki temu jego informacje historyczne mają chociaż cień wiarygodności, czego nie można powiedzieć o książeczkach Hawkinga, pisanych najwyraźniej od ręki i „z głowy”.
Pamiętam, że się nieźle śmiałem. Chętnie bym wrócił do tego dzieła, patrząc na nie już inaczej, z dużo większą wiedzą.
Czytałem tę książkę już w gimnazjum i nie wykluczone, że to była pierwsza przeczytana przeze mnie książka popularnonaukowa.
Pamiętam już niewiele, ale m.in. to, że autor pisze na koniec o źródłach (np. o biografiach Newtona). Dzięki temu jego informacje historyczne mają chociaż cień wiarygodności, czego nie można...
2016-10-30
Bardzo miła książeczka. To prawie świętokradztwo poprawiać Einsteina, ale przyszli po nim inni, którzy nie zgodziliby się z paroma zapisami:
– To przesada pisać, że Leibniz proponował zachowanie energii. Zaproponował zachowanie wielkości, która jest podobna do energii kinetycznej. W dodatku opierał się tylko na obliczeniach, a nie na doświadczeniach. W dodatku uważał to za alternatywę do zachowania pędu.
– Chyba mało lub coraz mniej fizyków zgodzi się, że I zasada dynamiki jest szczególnym przypadkiem drugiej.
– Planck nie proponował cząstek światła. Trudno uwierzyć, żeby Einstein, który sam to zrobił, przypisywał to Planckowi, który w to nie dowierzał. Być może to wina tłumaczenia przez angielski.
Poza tym wydanie kuleje:
– grzbiet jest zapisany w złą stronę (z dołu do góry),
– brakuje indeksów – to szczególnie razi w pracy, która nie jest pisana jednym wątkiem, do czytania od deski do deski. To zbiór esejów i kompendium do przeglądania i wyszukiwania w nim źródeł.
– spis treści nie jest numerowany,
– kolejność prac mogłaby być chronologiczna. Obecny układ jest quasi-logiczny: od ogólnych rozważań o fizyce przez bardziej szczegółowe do ogólnych refleksji o nauce i na koniec wyprowadzenie E=mc^2 jako dodatek.
– są dwu- i trzyliterowe sierotki i wdówki po 5-6 znaków, ale może mam utopijne wymagania.
Mimo to muszę powiedzieć, że widziałem książki wydane dużo gorzej i udało się uniknąć podstawowych byków.
Książeczkę polecam wszystkim, którzy mają na nią czas. Może być lepszym zaproszeniem do fizyki niż 40 lat młodsza, bestsellerowa „Krótka historia czasu” Hawkinga. Uczniowie, studenci, nauczyciele i wykładowcy fizyki mogą skorzystać z krótkiego wyprowadzenia E=mc^2. (Chyba najczęstsze jest to oparte na całkowaniu relatywistycznego pędu, który też niełatwo wyprowadzić).
Wreszcie filozofów może zainteresować epistemologia Einsteina. Był nie tylko miłośnikiem Spinozy i prekursorem Poppera. Do końca (a przynajmniej do lat 40., kiedy pisał większość tych esejów) zachował wpływy empiriokrytycyzmu Ernsta Macha. Wierzył w empiryczność matematyki (zamiast platonizmu), wyłanianie się pojęcia zewnętrznego świata z morza wrażeń zmysłowych i w znany cytat o tym, że nauka to udoskonalenie codziennego myślenia.
Bardzo miła książeczka. To prawie świętokradztwo poprawiać Einsteina, ale przyszli po nim inni, którzy nie zgodziliby się z paroma zapisami:
– To przesada pisać, że Leibniz proponował zachowanie energii. Zaproponował zachowanie wielkości, która jest podobna do energii kinetycznej. W dodatku opierał się tylko na obliczeniach, a nie na doświadczeniach. W dodatku uważał to za...
2016-10-01
Ta książka jest aż do bólu popularna. Podejmuje sensacyjny temat czarnych dziur – potem spopularyzowany jeszcze mocniej przez Hawkinga. Nie brakuje w niej sensacyjnych, wręcz skandalizujących hipotez o kontakcie z obcymi cywilizacjami w starożytności, niezasłużenie nobilitując Dänikena i podobnych autorów z marginesu nauki. Nie brakuje też spekulacji rodem z science-fiction – jak możliwość pozyskiwania energii z czarnych dziur. Można powiedzieć, że John Taylor był Michio Kaku swoich czasów.
Pierwsze rozdziały to wykład XVIII-wiecznej, naiwnej wizji dziejów – grecki cud (oczywiście znikąd), przemilczanie jego ciemniejszych stron, potem zniszczenie go przez średniowieczne chrześcijaństwo (co jest absurdem), a wreszcie nagłe odrodzenie znikąd w XVI w., które w dodatku autor skupia wokół jednej osoby. Wreszcie pisze o antynaukowych postawach w II połowie XX wieku – np. niezdrowej fascynacji zjawiskami paranormalnymi, fundamentalizmie religijnym w USA, itp. Dobrze, że o tym ostrzega – jak Paul Davies na początku „Boga i nowej fizyki” – ale nie argumentuje swojej śmiałej opinii, że „odwrót od nauki” to zjawisko coraz częstsze.
Brakuje przypisów, rzetelności w podawaniu informacji historycznych i przykładów na ogólniki jak „udowodniono”, „niezliczone eksperymenty” itd. – autorzy książek naukowych, nie tylko popularnych, za często każą sobie wierzyć na słowo. Muszę też powiedzieć, że to prawdopodobnie jedna z najgorzej wydanych książek, jakie czytałem w ostatnich latach. Grzbiet jest zapisany w dobrą stronę (z góry na dół), a tył okładki zagospodarowany, ale na tym kończą się plusy.
Spis treści jest na końcu, nie ma indeksów, nagłówków stron z tytułem i rozdziałem, a sam tekst roi się od sierotek (nawet jednoliterowych), wdów, szewców, bękartów i korytarzy. Pierwsze akapity są niepotrzebnie wcinane i zamiast półpauzy używa się pauzy – ale to częste w starszych polskich wydaniach. Mam nadzieję, że inna twórczość zlikwidowanego niedawno PIW-u była dużo lepsza.
Książki nie polecę laikom, bo – tak jak „Bóg i nowa fizyka” P. Daviesa – może doprowadzić do mnóstwa nieporozumień i namieszać w głowach. Polecę ją bardziej doświadczonym czytelnikom fizyki popularnej – którzy będą krytyczni i czujni na liczne błędy. To ciekawe spojrzeć na to, jak popularyzowano fizykę 40 lat temu, przed przełomową „Krótką historią czasu” Hawkinga. Można zobaczyć, że wtedy poważnie traktowano doniesienia Josepha Webera o zaobserwowaniu fal grawitacyjnych. (Obecnie uważa się za mało prawdopodobne, żeby Weber faktycznie je zaobserwował, ale same fale potwierdzono bezpośrednio w lutym tego roku).
Mimo wszystko książka miała potencjał. Szkoda, że autor nie żyje od czterech lat, bo mógłby z niej zrobić kawałek dobrej popularyzacji.
Ta książka jest aż do bólu popularna. Podejmuje sensacyjny temat czarnych dziur – potem spopularyzowany jeszcze mocniej przez Hawkinga. Nie brakuje w niej sensacyjnych, wręcz skandalizujących hipotez o kontakcie z obcymi cywilizacjami w starożytności, niezasłużenie nobilitując Dänikena i podobnych autorów z marginesu nauki. Nie brakuje też spekulacji rodem z science-fiction...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09-02
W astronomii nie jestem nawet amatorem, dlatego trudno mi ocenić tę książkę i porównać z resztą rynku. Mimo to zrobiła na mnnie bardzo dobre wrażenie.
Półki z książkami popularnonaukowymi w księgarniach uginają się od tytułów o czarnych dziurach, o ciemnej materii i energii, o wielkim wybuchu i coraz częściej o wszechświatach równoległych i Wieloświecie (multiwers, ang. Multiverse). Nie ma czemu się dziwić – ludzka ciekawość i wyobraźnia sięgają coraz dalej i dalej, czasami idąc w spekulacje (z pożytkiem dla nauki).
W tym wszystkim nie można jednak zapominać o naszym kosmicznym domu czyli o Układzie Słonecznym. To w nim wszystko się zaczęło i ludzkość dalej stawia w nim pierwsze kroki. Cały czas trzyma się ziemskiej kołyski, a do innych miejsc wysyła póki co tylko sondy. Ekscytacja związana z podbojem Kosmosu jest już mniejsza niż w czasach zimnej wojny, kiedy pisano tę książkę, i tylko sporadycznie jest ożywiana przez filmy jak „Interstellar” (którego tytuł też nie sugeruje zainteresowania Układem Słonecznym). Warto jednak ciągle pamiętać o słowach Carla Sagana. „Powierzchnia Ziemi to wybrzeże kosmicznego oceanu. (…) Oddaliliśmy się odrobinę, a wody są zachęcające”.
Wiele się zmieniło od czasu pierwszej publikacji tej książki. Pluton w 2006 r. przestał być planetą. Począwszy od Wolszczana w latach 90. odkryto przeszło tysiąc planet pozasłonecznych (których odkrycie autorzy zapowiadają). Sondy sięgają granic Układu Słonecznego i czasami opuszczają go. Mimo to książka pozostaje aktualna, bo autorzy trzymają się faktów i o hipotezach (jak samo pochodzenie Układu Słonecznego, pochodzenie niektórych planet i księżyców itd.) piszą równie ostrożnie co niechętnie.
Książka umiliła mi przejazd pociągiem z Warszawy do Olsztyna. Poleciłbym ją każdemu – dzieciom, którym nie wystarczą kolorowe obrazki i ogólniki (nawet nieumiejącym czytać – mogą to dla nich robić inni), przez uczniów wszystkich etapów aż do dorosłych, związanych z astronomią lub nie. Mam nadzieję, że książka wpadnie w ręce jakiemuś artyście grafikowi. Autorzy opisują, jak niebo wyglądałoby na poszczególnych planetach i planetkach. To inspiruje, zwłaszcza opis zaćmienia Słońca przez pierścienie Saturna na Tytanie.
Uwaga: książka jest czysto opisowa i przedstawia ówczesny stan wiedzy o planetach, a nie sposoby ich obserwacji – choć wspomina np. o tym, że Merkury i Wenus są widoczne blisko Słońca przy jego wschodzie i zachodzie.
W astronomii nie jestem nawet amatorem, dlatego trudno mi ocenić tę książkę i porównać z resztą rynku. Mimo to zrobiła na mnnie bardzo dobre wrażenie.
Półki z książkami popularnonaukowymi w księgarniach uginają się od tytułów o czarnych dziurach, o ciemnej materii i energii, o wielkim wybuchu i coraz częściej o wszechświatach równoległych i Wieloświecie (multiwers, ang....
2016-08-07
Bardzo trudno ocenić tę książkę. Z jednej strony zawiera wiele ciekawych pomysłów i umiarkowanych opinii. Wystrzega się wielu błędów, jakie popełniają inni popularyzatorzy, np. Hawking szukający łatwej sensacji albo Kaku odlatujący w science-fiction. Paul Davies jest deistą, których z niewiadomych przyczyn jest współcześnie jak na lekarstwo, mimo że deizm jest pewnym kompromisem między najpopularniejszymi opcjami, tj. wiarą chrześcijańską i niewiarą. Autor pokazuje też, że Penrose nie był pierwszym, który brał twierdzenia Gödla za dowód niealgorytmiczności umysłu, ale sugerował to już Lucas w latach 60. i skrytykował to Hofstadter w latach 70.
Z drugiej strony książka po prostu roi się od nieporozumień i błędów, często rażących: fizycznych, filozoficznych, historycznych. Widać wpadanie w pułapkę naiwnego dopowiadania historii na podstawie skojarzeń – np. nonsens, że skoro Planck wprowadził swoją stałą i skwantowaną emisję, to zaproponował cząstki światła. To zrobił dopiero Einstein, a Planck to krytykował. Hipotezy lub opinie (jak to, że z teorii względności wynika koncepcja czasu-bloku) bierze za pewniki. Zwariowane i skompromitowane prace z marginesu nauki, jak „Tao fizyki” Capry albo „Tańczący mistrzowie Wu-Li” Zukava, bierze zupełnie poważnie.
Jest też napisana bardzo chaotycznie, w kolejnych rozdziałach przeskakując między fizyką i wiarą. Tematy fizyczne łamią przy tym pewien utrwalony, quasi-chronologiczny porządek. Np. przyjęło się omawiać termodynamikę i teorię względności przed mechaniką kwantową, a Davies robi inaczej. W dodatku informacje na ten sam temat (jak fizyka statystyczna) są rozproszone po całej książce, a nie zebrane w jednym miejscu.
Paul Davies podaje sporo przypisów i bibliografię, która jest wielkim atutem tej książki. Np. pozwala zobaczyć, jak wyglądał krajobraz popularyzacji fizyki zanim Hawking wszedł na rynek z „Krótką historią czasu”. Mimo to mnóstwo informacji, np. cytaty, nie ma źródła. Trudno wierzyć na słowo książce, w której pojawiają się historyczne nonsensy. Przykład: autor pisze, że Kościół katolicki przejął od Kartezjusza dualistyczną koncepcję umysłu, podczas gdy naprawdę oskarżał go o herezję i do dzisiaj uznaje zgoła inne, arystotelesowskie pojęcie duszy. Nie dość, że w wielu miejscach brakuje źródeł, to jeszcze łatwo popada w ogólniki jak „naukowcy udowodnili, że”, „odkryto, że”, nie podając żadnych konkretnych autorów, miejsc ani dat.
Tak jak Hawking w swoich książkach popularnych unika jak ognia notacji wykładniczej (popadając często w niezrozumiałe nazwy jak kwadrylion), tak Davies często zupełnie niepotrzebnie unika naukowej terminologii. Np. przy prawie Hubble’a opisuje efekt Dopplera, ale wcale go nie nazywa. Przez to zmniejsza zrozumiałość nie tylko swojego tekstu (dla tych, którym to hasło obiło się o uszy), ale też przyszłych tekstów, bo dla jego czytelników efekt Dopplera będzie nowym pojęciem. O ironio to się dzieje już w jego książce, bo pod koniec wspomina efekt Dopplera bez żadnego wprowadzenia.
Wreszcie trzeba powiedzieć, że polskie wydanie bardzo kuleje. Nie ma indeksu, na stronach nie ma podanych bieżących rodziałów, a przypisy są zebrane na końcu książki zamiast na końcach rozdziałów lub na bieżących stronach. To wszystko ogranicza czytelność i sprawia wrażenie amatorszczyzny, tak jak sporadyczne błędy ortograficzne (w pisowni obcych wyrazów, zwł. zakończonych na -e) i trzymanie się w 2006 roku starej pisowni „nie” z imiesłowami. To smutne, że bardzo poważny autor i bardzo poważny tłumacz (śp. prof. Piotr Amsterdamski) zostali wydani w ten sposób.
Książka ma wielki potencjał, ale moim zdaniem potrzebuje drugiego, solidnego wydania: z innym układem rozdziałów, z większą liczbą źródeł i bardziej ostrożnymi opiniami. Taka głęboka zmiana zasługiwałaby na nowy tytuł, np. „Nowa fizyka i nowy Bóg” (podobnie do Hellera „Nowa fizyka i nowa teologia”). Być może po 33 latach jest na to za późno. Książki nie polecam laikom, bo może ich wprowadzić w błąd w wielu miejscach, ale polecam ludziom z pewną wiedzą fizyczną i filozoficzną, których ciekawi inny punkt widzenia. To moja pierwsza przeczytana książka Paula Daviesa i jedna z jego starszych. Napisał chyba ponad 20 innych i podobno te nowsze są już lepsze.
Bardzo trudno ocenić tę książkę. Z jednej strony zawiera wiele ciekawych pomysłów i umiarkowanych opinii. Wystrzega się wielu błędów, jakie popełniają inni popularyzatorzy, np. Hawking szukający łatwej sensacji albo Kaku odlatujący w science-fiction. Paul Davies jest deistą, których z niewiadomych przyczyn jest współcześnie jak na lekarstwo, mimo że deizm jest pewnym...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07
To ostatnia i najkrótsza z trzech książek Sir Rogera Penrose’a o umyśle, po „Nowym umyśle cesarza” i „Cieniach umysłu”. Warto zacząć tę trylogię właśnie od tej ostatniej, chudej książki, ponieważ autor streszcza w niej istotę swojego wywodu.
Ten ostatni jest przewrotny, chwiejny i oparty na bardzo dyskusyjnych założeniach jak to, że twierdzenia Gödla i Turinga miałyby dowodzić niealgorytmiczności umysłu. To może być wyraz pewnej romantycznej tęsknoty za wyjątkowością człowieka i za duszą. Od Paula Daviesa wiem, że podobne poglądy reprezentował Lucas już w latach 60., a Hofstadter je skrytykował w latach 70. – w „Gödel, Escher, Bach”. (O dziwo to nie przeszkodziło mu pozytywnie recenzować „Nowego Umysłu Cesarza”). Wreszcie Wojciech Grygiel w swojej książce porównującej Hawkinga z Penrose’em pisze, że u tego ostatniego wiara w ten dyskusyjny wniosek jest głęboko zakorzeniona, sięgając jeszcze czasów studiów matematycznych na University College London. Nic dziwnego, że Penrose od lat broni tego poglądu mimo osamotnienia w środowisku naukowym.
Bardzo dobrze, że książka zawiera krytykę i to z trzech zupełnie różnych stron. Hawking przedstawia zdanie typowego fizyka, nieprzejmującego się zbytnio filozofią (ani tym, że nie wie, co mówi na ten temat), dość naiwnie przyjmującego redukcjonizm i równie naiwnie przekonanego, że jest to powszechne stanowisko. Jeśli zna hasło pozytywizm, to zwykle deklaruje go, mało o nim wiedząc.
Nancy Cartwright to fachowa filozofka, która reprezentuje pozytywizm już w profesjonalny sposób, zwracając uwagę na koncepcję, z której jest chyba znana. Nauka może być zupełnie fragmentaryczna i nie ma powodów, żeby pojęcia jednej dziedziny dały się przenieść na inną, a Penrose ochoczo przeskakuje między kilkoma poziomami pojęciowymi (co sam tytuł już sugeruje).
Abner Shimony jest wreszcie najbliższy Penrose’owi. Jest fizykiem, ale też metafizycznie nastawionym filozofem, zupełnie innego sortu niż Cartwright. Jest gotów zgodzić się z niealgorytmicznością umysłu i nawet proponuje pewien panpsychizm (Whiteheada), ale odżegnuje się od kwantowograwitacyjnych powiązań. To pokazuje, że krytyka Penrose’a bierze się nie tylko z ignorancji filozoficznej albo niechęci do śmiałych spekulacji u większości naukowców. Shimony jest tu świetną grupą kontrolną pokazującą, że nawet z metafizycznego punktu widzenia wiązanie kwantowej grawitacji z umysłem jest przesadą, bo sposoby na wyjaśnienie umysłu mogą być inne.
Miłym akcentem było wspomnienie przez Shimony’ego polskiego autora Bogdana Mielnika i jego rozszerzenia mechaniki kwantowej. Z książeczki w ogóle można dowiedzieć się trochę o fizyce – zwłaszcza o tych tematach, jakie Penrose porusza w innych pracach.
To ostatnia i najkrótsza z trzech książek Sir Rogera Penrose’a o umyśle, po „Nowym umyśle cesarza” i „Cieniach umysłu”. Warto zacząć tę trylogię właśnie od tej ostatniej, chudej książki, ponieważ autor streszcza w niej istotę swojego wywodu.
Ten ostatni jest przewrotny, chwiejny i oparty na bardzo dyskusyjnych założeniach jak to, że twierdzenia Gödla i Turinga miałyby...
2015-10
Co tu dużo pisać – przyjemne i krótkie uzupełnienie „Pan raczy żartować (…)”. Sporo uwagi poświęca katastrofie misji kosmicznej „Challengera”. Dla polskiego czytelnika może być smutne to, jak Feynman narzeka na swoją wizytę w Warszawie w latach 60., np. „polscy budowniczy mają talent do wznoszenia starych budynków” albo skarżenie się, że uczestnicy konferencji w Jabłonnej (m.in., jeśli nie głównie z Polski) wygadują nonsensy i ich badania nad teorią względności prowadzą donikąd.
Przy okazji 100-lecia Ogólnej Teorii Względności w listopadzie 2015 roku na Wydziale Fizyki UW odbyła się konferencja z tej okazji. Przedostatni z sześciu wykładów prowadził prof. Marek Demiański, autor przedmowy do polskiego wydania „Pan raczy żartować (…)”. Mówił o rozwoju teorii względności w powojennej Polsce – m.in. o konferencji w Jabłonnej. Po wykładzie spytałem, dlaczego Feynman tak się skarżył na tę konferencję w tej książce i czy na żywo był równie niezadowolony. Głos zabrał prof. Iwo Białynicki-Birula. Powiedział, że był wtedy kierowcą Feynmana. Ten ostatni był bardzo niezadowolony z tego, że w hotelu nikt nie mówił po angielsku. Zniesmaczony i znudzony miał napisać list do żony. Nie wiem, czy to w pełni tłumaczy jego krytycyzm – trzeba by się wgłębić w przebieg tej konferencji.
Być może przyczynkiem do tej surowej oceny jest to, że jeszcze na początku lat 60. ogólna teoria względności była podobno niszą i zabawką dla matematyków. Pojęcia czarnych dziur i kwazarów chyba nie istniały, a na pewno nie były tam wspomniane, tak jak termin „kosmologia”. Mówili o tym profesorowie Demiański i Heller na spotkaniu w kawiarni „De Revolutionibus” w Krakowie (nagranym i dostępnym na YouTube).
Kończąc dygresje – książka jest mniej humorystyczna i barwna niż pierwsza część. Mimo to polecam każdemu, kto jest ciekawy tego zakręconego fizyka: także laikom. Trzeba zachować spory dystans i krytycyzm (o czym pisałem w recenzji poprzedniczki), ale można też sporo się dowiedzieć.
Co tu dużo pisać – przyjemne i krótkie uzupełnienie „Pan raczy żartować (…)”. Sporo uwagi poświęca katastrofie misji kosmicznej „Challengera”. Dla polskiego czytelnika może być smutne to, jak Feynman narzeka na swoją wizytę w Warszawie w latach 60., np. „polscy budowniczy mają talent do wznoszenia starych budynków” albo skarżenie się, że uczestnicy konferencji w Jabłonnej...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-08
Tę książkę czytałem już dawno i niewiele potrafię z niej zacytować, tak że musiałem sobie przypominać trochę recenzją z pisma The Guardian. Mimo to ta książka pewnie zostawiła we mnie pewien ślad, z którego nie zdaję sobie sprawy.
Martin Rees jest gigantem współczesnej astrofizyki, a osobiście wielkim dżentelmenem i mistrzem powściągliwości. Można powiedzieć, że z trzech najbardziej znanych fizyków angielskich – Hawkinga, Penrose’a i Reesa – ten ostatni jest być może najlepszym popularyzatorem. Unika sensacji i „nie znam się, to się wypowiem” Hawkinga, a jednocześnie nie brnie w kontrowersyjne spekulacje jak Penrose o umyśle. To jednak tylko moja hipoteza, która czeka na konfrontację z licznymi książkami tego autora. Rees jest chyba najbardziej płodnym angielskim popularyzatorem obok Daviesa (i dużo bardziej rzetelnym od tego ostatniego).
Autor bardzo starannie wykłada problem tzw. antropicznych koincydencji stałych fizycznych. Przy minimalnej zmianie którejkolwiek z nich prawdopodobnie nie mógłby powstać obserwator. Przy analizie tego problemu można się dużo dowiedzieć o roli każdej stałej, o prawach fundamentalnej fizyki i o ewolucji Kosmosu. To pewnie jeden z klasyków tego tematu obok „The Cosmic Anthropic Principle” Barrowa i Tiplera albo podobnej książki Daviesa. Rees oczywiście nie zabiera własnego głosu i zostawia to czytelnikowi. W 2010 został nagrodzony nagrodą Templetona (rok po d’Espagnacie i dwa po Hellerze), a wtedy w wywiadach też niechętnie mówił o swoich własnych przekonaniach.
Chętnie wróciłbym do tej książki, bo po latach pewnie spojrzałbym na nią zupełnie inaczej. Polecam ludziom zainteresowanym Kosmosem – chociaż może nie jako pierwszą pozycję, tylko dopiero po ogólnym wprowadzeniu, np. „Granicach Kosmosu i kosmologii” Hellera (które czytałem tego samego lata).
Tę książkę czytałem już dawno i niewiele potrafię z niej zacytować, tak że musiałem sobie przypominać trochę recenzją z pisma The Guardian. Mimo to ta książka pewnie zostawiła we mnie pewien ślad, z którego nie zdaję sobie sprawy.
Martin Rees jest gigantem współczesnej astrofizyki, a osobiście wielkim dżentelmenem i mistrzem powściągliwości. Można powiedzieć, że z trzech...
2010-04
Czytałem to jeszcze w gimnazjum. Na j. polskim pisało się rozprawkę o książce, która była ciekawym doświadczeniem. Polonistce moja pracka (właśnie o tym tytule) spodobała się na tyle, że aż zamówiła tę książkę.
Feynman ma wiele wad – jak okropna arogancja i ignorancja, np. lekceważenie tego, co go nie interesuje i czego nie rozumie – np. matematyka czysta albo filozofia, a przez dużą część życia nawet sztuka. Z tego ostatniego błędu został wyleczony, o czym pisze w tej książce, ale te dwa pierwsze niestety zabrał chyba do grobu i zaraził nimi całe pokolenia fizyków. Największą bucerią jest właśnie wyzywanie od buców innych ludzi, nawet nieznajomych. W paru miejscach padają też bardzo śmiałe, wręcz wulgarne słowa jak kretyn, dureń – ale nie wiem, na ile wierne jest tłumaczenie.
Jeśli się ma w sobie ten krytycyzm do autora, można się wybrać w podróż po jego wspomnieniach. Opowiada nie tylko o fizyce, ale też:
– o tym jak wyglądało dzieciństwo w latach wielkiego kryzysu lat 30.,
– co motywowało amerykańskich naukowców do stworzenia bomby jądrowej i jak potem czuli się z tym,
– jak unikano poboru (czasami w komiczny sposób),
– jak wygląda mentalność Japonii albo Brazylii w porównaniu z tą amerykańską, itd.
Polecam prawie każdemu: od młodzieży gimnazjalnej przez zawodowych naukowców do laików. Pamiętam, jak ok. roku temu przed kinem „Muranów” czytałem kontynuację tej książki i ktoś siedzący obok wspomniał, że pamięta tego autora – fizyka, który młodo owdowiał. Jak widać, każdy pamięta co innego.
Czytałem to jeszcze w gimnazjum. Na j. polskim pisało się rozprawkę o książce, która była ciekawym doświadczeniem. Polonistce moja pracka (właśnie o tym tytule) spodobała się na tyle, że aż zamówiła tę książkę.
Feynman ma wiele wad – jak okropna arogancja i ignorancja, np. lekceważenie tego, co go nie interesuje i czego nie rozumie – np. matematyka czysta albo filozofia,...
2017-01-08
Zdziwiło mnie to, że ta książka nie jest wspomniana na stronie Stephena Hawkinga ani na angielskiej Wikipedii. Za to na polskiej jest napisane, że to książka wydana na podstawie nagrań jego wykładów z lat 90. i wydana bez konsultacji z nim. Dlatego to „apokryf”.
Być może to tłumaczy wiele wad tej książki. z drugiej strony – Hawking robił podobne błędy w swoich „oficjalnych” dziełach, dlatego można się spodziewać, że tutaj też by zostały. Mówię o rażących bykach historycznych (zwłaszcza na początku) i o dziwnych komentarzach nt. filozofii i teologii, które nie są najmocniejszą stroną autora. Zwyczajnie wprowadza w wielu miejscach w błąd i dlatego nie poleciłbym tego laikom.
Poza tym jest wiele zaniedbań ze strony samego wydawnictwa: brak jakiegokolwiek indeksu (i to w książeczce na mniej niż 120 stron!), brak nagłówków z bieżącym rozdziałem (tzw. żywej paginy), a spis treści nie zawiera podsekcji. To obraza dla czytelnika, autora i dla tłumacza – śp. prof. Piotra Amsterdamskiego.
Z drugiej strony czytałem dużo gorsze książki popularne. Dzięki tej trochę sobie utrwaliłem – bo treść mocno pokrywa się z „Krótką historią czasu” – np. o perspektywach wykrywania pierwotnych czarnych dziur, które dałoby Hawkingowi nobla. Pewnie dowiedziałem się trochę nowego. Rozważałem wykorzystanie fragmentów na Wikipedii i Wikiquote – ale w niewielu miejscach, bo książeczka (jak to u Hawkinga) nie ma przypisów. Poprawiono też przynajmniej jeden błąd. W „KHC” Kopernik był nazwany księdzem, ale nie ma na to dowodów i tu słusznie jest nazwany kanonikiem.
Dlatego polecę tę książeczkę chyba ludziom takim jak ja – krytycznym do popularyzacji Hawkinga, chcącym podeprzeć swoją krytykę znajomością jego prac.
Zdziwiło mnie to, że ta książka nie jest wspomniana na stronie Stephena Hawkinga ani na angielskiej Wikipedii. Za to na polskiej jest napisane, że to książka wydana na podstawie nagrań jego wykładów z lat 90. i wydana bez konsultacji z nim. Dlatego to „apokryf”.
Być może to tłumaczy wiele wad tej książki. z drugiej strony –...
2010
2016-06
2012-08
2011
Do tej książki mam mieszane uczucia. Przeczytałem ją trochę w ramach prokrastynacji, a trochę z poczucia obowiązku – bo jest bardzo znana. Dlatego potencjalny popularyzator, edukator lub erudyta fizyki powinien ją znać, żeby móc ją polecić lub odradzić laikom pytającym go o zdanie. Zabrałem się do niej „zahartowany” przez ok. 20 innych książek popularnych z fizyki, czytanych przez ostatnich 7 lat, a także przez trwające studia fizyczne i sporo wykładów popularnych (i z YouTube, i na żywo). Dlatego jestem już trochę starym zgredem na tym rynku – bardzo trudno mnie w pełni zadowolić, a wywołać entuzjazm (jaki widzę u niektórych recenzentów) jest prawie niemożliwe.
Przede wszystkim trzeba wytknąć błędy merytoryczne. To brzmi niedorzecznie, żeby młody szczawik poprawiał najbardziej znanego fizyka świata, ale relacjonuję tylko innych, nie mniej wybitnych autorów. Nie ma wcale dowodów, że Kopernik był księdzem – to podobno mit rozpowszechniony przez Galileusza i zabetonowany tytułem kanonika, który później przysługiwał tylko księżom (aż do dziś). Podobnie Hawking popada w bardzo częste „dopowiadanie historii” i zgadywanie jej na podstawie skojarzeń (wywoływanych np. obecnym kształtem nauki). Mówię tu na przykład o dziejach teorii eteru i szczególnej teorii względności, bo o historii kosmologii czy fizyki cząstek nie potrafię się już wypowiedzieć. Widać, że Hawking pisał książkę „z głowy”, od ręki, na szybko, powielając częste nieporozumienia. Absolutny brak przypisów i jakiejś historycznej bibliografii odbiera mu wiarygodność. To dużo mniej fachowe niż np. u Ledermana, autora „Boskiej cząstki”. Wydanie też mogłoby być lepsze – np. można by rozdzielić indeks osobowy od rzeczowego. Nie mam książki na własność, tak żeby zganić wydruk bardziej szczegółowo.
Irytuje też przeskakiwanie między tematami, często dla sensacji – od fizyki wprost do (pseudo)filozoficznych wywodów na temat Boga, trochę jak u Paula Daviesa. (Jego „Bóg i nowa fizyka” powstał w podobnym czasie i też go zrecenzowałem). Nawet Michio Kaku słynący z odlotów w spekulacje i z robienia „show” jest bardziej powściągliwy o swoich poglądach. Widzę, że niektórzy komentujący chyba nie wyczuli ironii, z jaką Hawking pisze o Bogu. Być może w latach 80. rozważał jakąś wiarę, ale w późniejszych wywiadach i w nowszych książkach (zwłaszcza w „Wielkim Projekcie”) nie zostawił złudzeń, że jest twardym ateistą.
Jego niektóre dygresje i wywody są po prostu społecznie szkodliwe, zwłaszcza patrząc na pole rażenia tej książki. Bycie autorem wieloletniego bestsellera to olbrzymia odpowiedzialność. Zasiał w wielu laikach „ziarna niechęci” do filozofii, o której guzik wie. Tak jak Steven Weinberg (warto zwrócić uwagę na inną pisownię imienia), Neil de Grasse Tyson i inni, betonuje fałszywe wyobrażenia, że to tylko bezpłodne dywagacje o sensie życia, a nie np. bardzo pożyteczne rozważania o etyce, polityce, logice matematycznej i podstawach informatyki (której nie byłoby bez logiki), czy wreszcie o historii i metodologii nauk. Jest bliski hipokryzji, bo sam wspomina Poppera – którego chyba wcale nie czytał, a na pewno nie zrozumiał, bo nazywa go pozytywistą bez żadnych wyjaśnień (śmiechu warte). Twardy, czasami naiwny ateizm wybaczam, ale obskurantyzm filozoficzny – nie.
Wreszcie pojawia się kwestia trudności książki. Wielu wspomniało, że mimo braku wzorów jest dla nich za trudna (bynajmniej nie przez E=mc^2). Autor sam wspomina takie głosy we wstępie do następnej książki, która z tego powodu jest już napisana jako zbiór niezależnych esejów. Inni piszą, że przeciwnie – „KHCz” jest leciutka lub za prosta. Autor na szczęście nie próbuje udawać, że fizyka jest łatwa i że każdy może być fizykiem teoretycznym (bo nie). Mimo to chyba wywołał w wielu ludziach fałszywe poczucie zrozumienia i przesadną pewność siebie, dobrze zilustrowaną przez anegdotę o biznesmenie w samolocie, tłumaczącemu prof. Lindemu (cytowanemu tutaj) jakie to proste. (To przecenianie swoich zdolności psychologowie chyba nazywają efektem Dunninga–Krugera). To szeroki i kontrowersyjny temat, czy popularyzacja ma przekonywać o prostocie nauki – tu nie ma na to miejsca.
To, ile wzorów umieszczać, zostawiam w gestii autora. To decyduje tylko o tym, jakie będzie grono odbiorców (laicy czy eksperci), a nie o jakości książki. Mnie irytowało tylko to, że w unikaniu wzorów jest wręcz nadgorliwy, usuwając notację wykładniczą. Nie napisze prostego, w razie potrzeby wyjaśnionego 10^20. Woli pisać jedynkę z dwudziestoma zerami, używać peryfraz typu „sto miliardów miliardów” albo jeszcze mniej zrozumiałych, prawie kompletnie nieużywanych nazw dużych liczb typu kwadrylion, kwintylion itd. Ich nazwy zresztą różnią się między krajami i nie wiadomo, czy nie padła pomyłka.
Mam zwyczaj, że nie polecam laikom książki z błędami, bo może je rozpowszechnić (co niestety już pewnie się stało). Tym bardziej nie nazwę tej książki pozycją obowiązkową – zresztą w ogóle nie lubię tego określenia. Mamy dość obowiązków, żeby jeszcze na kogoś nakładać nowe. Wypadałoby polecić coś w zamian. Na temat cząstek i krótkiej historii fizyki była wspomniana „Boska cząstka” Ledermana i Teresiego, a o Kosmosie są solidne „Granice Kosmosu i kosmologii” Hellera. Dżentelmeni Martin Rees i John Barrow, rodacy Hawkinga, też pisali sporo o Kosmosie – być może lepiej. Tym, którzy już tę książkę przeczytali i skarżyli się np. na niezrozumiałość sumy (całki) po historiach (trajektoriach), pozostaje polecić klasyczną książeczkę „QED” Feynmana (też nie bez zastrzeżeń).
Dla Hawkinga jestem bezlitosny i w ocenie, i w tym komentarzu. Nie ukrywam, że wolę innych autorów: Penrose (jego rywal), Heller i Julian Barbour (ośmieszający wielkich krytyków filozofii, z pożytkiem dla fizyki) i inni. Mimo to trochę się od niego nauczyłem (z tej i z następnej książeczki): np.:
– o starej hipotezie „Big Bounce” Lifszyca,
– o trudnej drodze Chandrasekhara do zaakceptowania jego prac i czarnych dziur,
– o tym, że promieniowanie Hawkinga można by pośrednio wykryć w paśmie rentgenowskim, jeśli było emitowane przez tzw. pierwotne czarne dziury,
– o tym, że promieniowanie Hawkinga dotyczy też horyzontu kosmologicznego,
– o tym, jak po kolei odkryto łamanie symetrii C, P i CP (ale nie CPT),
– o tym, że rozpad protonu jest przewidywany przez modele unifikacyjne (GUT-y) jak supersymetria (SUSY).
Pewnie dowiedziałem się też wielu innych rzeczy, których nie potrafię przytoczyć, ale które będą wywierały na mnie jakiś bezwiedny wpływ.
Ktoś tu polecał tę książkę studentom zaczynającym przedmioty ścisłe albo zagrożonym na tej drodze, np. zniechęconym niepowodzeniami. Być może rzeczywiście to ich jakoś zainspiruje – ale trzeba pamiętać, że ocen to nie poprawi, może poza opisowymi przedmiotami jak filozofia przyrody lub zajęcia ogólnouniwersyteckie. Inni wspominali o tym, jak ta książka uświadomiła im małość człowieka w Kosmosie. (Mnie dopiero zadziwiła informacja u Penrose’a, że nawet w skali logarytmicznej człowiek jest mały, bo bliżej cząstek niż Kosmosu). Mimo wszysto doceniam to, że Hawking zainteresował miliony fizyką – która niestety konkuruje o czytelnika z Harrym Potterem i z harlekinami. Tego sukcesu gratuluję. Może dla tej popularności fizyki, do której przyczyniła się jego choroba, warto było cierpieć latami i Hawking jest jej męczennikiem.
Do tej książki mam mieszane uczucia. Przeczytałem ją trochę w ramach prokrastynacji, a trochę z poczucia obowiązku – bo jest bardzo znana. Dlatego potencjalny popularyzator, edukator lub erudyta fizyki powinien ją znać, żeby móc ją polecić lub odradzić laikom pytającym go o zdanie. Zabrałem się do niej „zahartowany” przez ok. 20 innych książek popularnych z fizyki,...
więcej Pokaż mimo to