-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać246
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2016-04-09
Kim jest ksiądz Jan Kaczkowski, dowiedziałem się w 2014 roku, oglądając program „Tomasz Lis na żywo” z jego udziałem. Pamiętam, że rozmowa z księdzem Janem zrobiła na mnie duże wrażenie. Jego poglądy, niezłomna wiara i to, jak radzi sobie ze śmiertelną chorobą przekonało mnie do niego w stu procentach. Zacząłem śledzić jego działalność w mediach. Czytałem lub oglądałem przeprowadzone z nim wywiady. Wsłuchiwałem się w jego konferencje. Przez cały ten okres po cichu liczyłem, że mu się uda, że wyzdrowieje, że stanie się cud, bo ludzie tak dobrzy jak ks. Jan powinni żyć. Tym bardziej, że jako wzorowy kapłan nie żył dla siebie – całym sobą żył dla innych, dla tych, którzy go najbardziej potrzebowali. Umiłował umierających, ciężko chorych. Pomagał im z godnością dożyć swoich ostatnich dni w puckim hospicjum pw. św. o. Pio, które dla nich wybudował. Wtedy jeszcze nie wiedział, że za kilka lat zjednoczy się w bólu i cierpieniu jeszcze bardziej ze swoimi wiernymi i przyjdzie mu za chwilę umierać. A umierał z godnością, pełen miłości do Boga i innych ludzi. Tym mnie porwał. Był prawdziwy, naturalny, biło od niego ciepło.
W drugiej połowie 2015 roku zapomniałem na trochę o ks. Janie. W grudniu znowu mignął mi gdzieś w telewizorze. Już nie słuchałem tego co ma do powiedzenia. Siadłem przy biurku i napisałem bardzo szczery, poetycki tekst o jego osobie (fragment znajdziecie na końcu wpisu). Jego śmierć, mimo że była już czymś dawno zapowiedzianym, była dla mnie zaskoczeniem. Szczerze się wzruszyłem. W duchu podziękowałem mu, że miałem możliwość go poznać. Wczoraj przeczytałem „Życie na pełnej petardzie” i jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że był kimś wyjątkowym.
„Życie na pełnej petardzie” to zbiór rozmów, jakie przeprowadził z księdzem Janem w różnych częściach świata i polski Piotr Żyłka – chrześcijański dziennikarz i publicysta. Panowie rozmawiają szczerze i naturalnie, tak jak się rozmawia przy piwku z dobrym znajomym, choć tematyka rozmowy nie jest łatwa. Książka podzielona jest zgodnie z dziedzinami życia, o które pytany jest ks. Jan: dom rodzinny, edukacja, powołanie, seminarium, kapłaństwo, hospicjum, bioetyka czy choroba.
Ks. Jan Kaczkowski opowiada o swojej rodzinie, o jej liberalnym stosunku do religii, o poszanowaniu własnych poglądów, tolerancji i miłości. Żartował, że jego rodzina nie narzucała się zbyt bardzo Kościołowi. Rodzice są dla księdza Jana autorytetem. Za jego religijność odpowiada jednak babcia Wincentyna, u której przez pewien okres dzieciństwa mieszkał w Krakowie. Ks. Jan opowiada szczerze o swoich kompleksach, które uprzykrzały mu życie w szkole, a później w seminarium. Bardzo słabo widzi, ma problemy z chodzeniem, ale ma duży dystans do siebie. Żartuje ze swoich fizycznych ułomności. Książka pełna jest humoru i ciekawych anegdot. Ks. Jan jest świetnym rozmówcą. Wyczerpująco odpowiada na zadane pytania, ale też nie zanudza.
Jaki był ks. Kaczkowski? Był zajebistym gościem! Wiem, to truizm, ale w przypływie samych pozytywnych emocji najlepiej streścić co czuję właśnie w ten sposób. Nie chciałbym jednocześnie, zrobić z niego pluszowego misia, a wielu próbuje tak właśnie zapisać go sobie w pamięci. Czasem mam wrażenie, że wolność poglądów w Kościele jest wysoce ograniczona. Zarzucano ks. Janowi, że jest celebrytą, że łechta swoją próżność w TVN-ie, lata do redakcji „Gazety Wyborczej”. Obrócił to w żart i obwołał się onkocelebryta, znanym głównie z tego, że ma raka. Był człowiekiem otwartym na dialog. Pochodził z liberalnego środowiska, ale przecież ostatecznie był wyświęconym rzymskokatolickim kapłanem. Powtarzał: „W sprawach zasadniczych – jedność, w drugorzędnych – wolność, a nad wszystkim – miłosierdzie”. Był przeciwnikiem aborcji, in vitro czy związków homoseksualnych, ale nikogo za swoje działanie nie potępiał. W kwestii małżeństwa, uważał je za wielki dar, ale kiedy dochodzi do zagrożenia życia należy się bronić i uciekać przed zagrożeniem. Ocalenie życia było według niego w tym wypadku obowiązkiem, a rozwód przykrą koniecznością.
Był wywrotowcem, ale zachowywał instynkt samozachowawczy. W jego poglądach odnaleźć można wiele kontrastów. Nie był zwolennikiem nowych ruchów powstających w Kościele. Niezbyt pochlebnie wypowiadał się o oazach i drodze neokatechumenalnej. Cenił Kościół przedsoborowy, uczestniczył w mszach sprawowanych po łacinie. Eucharystia była dla niego najważniejszym ze znaków Bożej obecności. Sprawował ją pełen powagi i uwagi. Uważał, że ludzie są mistrzami świata w oszukiwaniu własnego sumienia, które było dla niego prawdziwym siedliskiem Boga. Wyznawał filozofię chrześcijańskiego personalizmu, oddając pokłon w stronę każdego jednego człowieka, któremu należy się szacunek. Stawiał na więź osobową z Bogiem. Szanował niezbywalną godność każdego człowieka. Z tego powodu był przeciwnikiem kary śmierci.
Ks. Jan Kaczkowski opowiedział swoim krótkim życiem piękną historię o dobrym, wrażliwym na ludzi i świat człowieku. Łączył, a nie dzielił. Łowił ludzi w myśl zasady verba docent, exempla trahunt (słowa uczą, przykłady pociągają). Chciał być przykładem dla innych. Nie podobał mu się Kościół, który wydaje tylko nakazy i zakazy. Walczył o wolność. Przykre, że wielu ludzi nie rozumiało tego przesłania. Myślę, że problem polega na powszechnym jeszcze w Polsce lęku, nie tyle przed nowym, bo ks. Kaczkowski wcale taki nowoczesny nie był, ile przed prawdziwie ludzkim postępowaniem i wolnością, pozwalającą takie a takie postępowanie wybrać. Zachodni model życia, tak piętnowany przez Kościół, robi od dłuższego czasu wyraźny zwrot w stronę zwykłego, prostego i prawdziwego życia z akceptacją wszelkich zalet i wad człowieka. W tym świecie jest miłość dla Boga i przywiązanie do Kościoła, ale nie ma miejsca na ciemnogród, pomniki, honory, purpury i kościelną nowomowę. Coś trzeba przestawić. Ks. Jan wiedział jak to zrobić. Był wykształconym, inteligentnym człowiekiem, światłym teologiem, wrażliwym indywidualistą wpisującym się w nurt szeroko pojętej nowoczesności, która czerpie z tradycji i przeszłości tylko pozytywy, a w centrum uwagi stawia prawdziwego człowieka z krwi i kości.
W posłowiu do książki przeprasza wszystkich, których uraził swoimi wypowiedziami, zapewnia o swojej wierze, o przynależności do Kościoła i o swoich staraniach o zbawienie. Jego autorytetem był papież Benedykt XVI, znany przecież z konserwatywnych poglądów, nazywany przed konklawe pancernym kardynałem. Ks. Kaczkowski cenił jego skromność. Uwiodło go jego przemówienie tuż po konklawe, kiedy powiedział: Po wielkim papieżu Janie Pawle kardynałowie wybrali mnie, skromnego pracownika winnicy Pańskiej. Ks. Jan uważał siebie za kogoś równie mało wyjątkowego: Jestem najzwyklejszym, błądzącym księdzem i chrześcijaninem, waszym bratem Janem, który często w życiu się gubił. Ks. Kaczkowski zapewnił, że po śmierci będzie próbował być blisko nas.
Janek prosił Opatrzność o jeszcze pół roku życia, chciał zobaczyć wiosnę 2016 roku. Byłby wtedy megaszczęśliwy. Doczekał i był zapewne szczęśliwy. Zmarł w drugi dzień świąt wielkanocnych, w szczególnym czasie dla Kościoła. Umierał z pokorą. Dobrze wiedział jak się pięknie umiera. Powtórzył jeszcze kilkakrotnie: miłosierdzie, prosząc o nie zapewne dla nas i dla siebie.
Janku, bracie, zachowuje Cię w mojej pamięci i dziękuję Ci za wszystko. Spoczywaj w pokoju.
(…)
Wiesz, dziś sobie znów o nim przypomniałem. Widziałem go przez chwilę. Wiem, że on umiera. Że kocha ciebie i mnie, i że się bardzo boi, i że ty i ja o tym nie wiemy. Tylko dlaczego on umiera skoro kocha i czy dlatego? Bo jeśli tak, to rzeczywiście, to Ci się należą nieme brawa.
I wiesz, on jest prawdziwy do granic prawdy, których nie ma i granic bólu, które są. Taki niewspółczesny. Gość w niegościnnym domu. Coś go zżera i zabiera w podróż daleką.
Nie żegnam się z Tobą jeszcze mój mały książę prawdziwy. Są planety, lądy, morza i raki, i nie pytaj o przyczyny. Jest noc w listopadzie, co piździ już mrozem i rzuca mokrym śniegiem. Jest pustka w człowieku. I strach większy niż Twój, że ja też, że oczy już nie zobaczą – Hiroszima i Nagasaki, i sen, co się nie przyśni, lecz minie. I się zacznie na nowo, zwykły dzień, też bez przyczyny.
23 listopada 2015 rok
k.
podtekstem.blog.pl
Kim jest ksiądz Jan Kaczkowski, dowiedziałem się w 2014 roku, oglądając program „Tomasz Lis na żywo” z jego udziałem. Pamiętam, że rozmowa z księdzem Janem zrobiła na mnie duże wrażenie. Jego poglądy, niezłomna wiara i to, jak radzi sobie ze śmiertelną chorobą przekonało mnie do niego w stu procentach. Zacząłem śledzić jego działalność w mediach. Czytałem lub oglądałem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Piękny sen doktora Ebena
Już sam tytuł książki Ebena Alexandra – „Dowód” – narzuca czytelnikowi pewien pogląd. Sprawny, pod względem marketingu i reklamy, chwyt porywa rzesze czytelników. Ostatnie słowo, na szczęście, należy jednak do czytelnika, i to, czy książka rzeczywiście jest dowodem na cokolwiek, powinien osądzić już on sam, i to najlepiej po przeczytaniu książki.
Dla mnie książka Ebena Alexandra jest rzeczywiście dowodem – dowodem na to, że Amerykanie, zgodnie z powszechnym osądem, są prawdziwymi mistrzami w sprzedawaniu najlepszych na świecie bajeczek. Zaprezentowany przez pana Alexandra dowód, a właściwie dowody, na istnienie Boga, życia po śmierci i czegoś w rodzaju nieba, choć niebem nie jest wcale (sam autor to zaznacza) nie przekonuje mnie wcale. Oczekiwania względem tej książki miałem bardzo duże. Dostałem ją w prezencie od bliskiej osoby i teraz głupio będzie mi zrecenzować ten podarunek w tak szczery sposób, ale kłamać też nie wypada. Bardzo rzadko krytycznie odnoszę się do książek. Uwielbiam czytać, toteż większość pozycji pożeram i nie odbijają mi się one potem czkawką. Niestety, są wyjątki, i książka Ebena Alexandra do nich należy. Zmuszony jestem podsumować ją prostym negatywnym określeniem, którego często używała moja polonistka z liceum: gniot.
„Dowód” jest „prawdziwą historią neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył niebo”. Tym panem neurochirurgiem jest sam autor. Eben jest po pięćdziesiątce. Ma poukładane życie zawodowe – jest cieszącym się zaufaniem lekarzem-neurochirurgiem. Robi karierę naukową, wykłada na Harvardzie. Realizuje swoje pasje (skacze ze spadochronu, podróżuje), a jego azylem jest rodzina – żona Holley i dwóch synów: Eben IV, student Uniwersytetu Delaware, który podobnie jak ojciec i dziadek zamierza zostać neurochirurgiem oraz młodszy o dziesięć lat od pierworodnego Bond. Rodzina mieszka u podnóża Appalachów w Lynchburgu (Wirginia).
10 listopada 2008 roku Eben budzi się rano odczuwając dokuczliwy ból pleców. Ból nasila się z każdą minutą, a on sam w przeciągu godziny wyje już z bólu, a następnie traci przytomność. Trafia do szpitala ogólnego w Lynchburgu, w którym sam, jako lekarz, często operował. Lekarze, którzy diagnozują u niego bardzo rzadkie, bezprzyczynowe bakteryjne zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych są praktycznie bezradni. Podawane antybiotyki nie pomagają. Pacjent jest nieprzytomny, momentami pojękuje i zawodzi, by w końcu krzyknąć głośno: „Boże, pomóż mi!”. Zapada w śpiączkę, z której wybudzi się dopiero siódmego dnia. Rokowania w trakcie jego choroby były złe. Po kilku dniach stracono już nadzieję. Rokowano, że jeśli w ogóle kiedykolwiek Eben się wybudzi, to będzie osobą niepełnosprawną, a jego mózg będzie w znacznym stopniu uszkodzony.
Kiedy ciało pacjenta leżało bezładnie na szpitalnym łóżku, jego dusza poznawała właśnie świat będący jedną z największych tajemnic i zagadek ludzkości. Eben trafił do nieba. Opis tego miejsca oraz to, co mężczyzna tam robił w ogóle nie przekonały mnie do uwierzenia w autentyczność tego miejsca, i w to, że mężczyzna w ogóle „tam” trafił.
„Ciemność, lecz prześwitująca, jak błoto, przez które miejscami coś widać. Chociaż nie, może lepiej porównać tę substancję do mętnej galarety. Przepuszczającej światło, ale zniekształcającej obrazy, klaustrofobicznej i paraliżującej”. Tak autor zaczyna opis miejsca, do którego trafił po śmierci (choć przecież ciągle żył na ziemi). Przynajmniej jest szczery. Ciemność tę nazywa później pierwotną i jest to tak na prawdę dopiero przedsionek prawdziwej niebiańskiej krainy. Mężczyzna zauważa tam dziwne istoty, które wyglądem przypominają korzenie lub naczynia krwionośne. Są ciemne, brudno-czerwone. Eben ogląda je z perspektywy dżdżownicy, toteż miejsce to nazywa bardzo ładnie Krainą Widzianą z Perspektywy Dżdżownicy. Ale to miejsce to też dopiero początek. Mężczyzna źle się w nim czuje. Widzi zniekształcone twarze dziwnych zwierząt, słyszy ich pojękiwania i smród, jaki za sobą zostawiają. Po pewnym czasie, choć pojęcie czasu po drugiej stronie nie istnieje, więc na dobrą sprawę nie wiemy przez jaki okres Eben był dżdżownicą, „coś pojawiło się w mroku”; jakieś biało-złote światło, w tle którego pobrzmiewały głośno najpiękniejsze dźwięki, jakie kiedykolwiek nasz bohater słyszał. Światło okazało się otworem, tunelem, przez który Eben trafił do innego świata – najpiękniejszego świata, jaki kiedykolwiek widział: „tętniący życiem i energią, ekstatyczny, zdumiewający, olśniewający”. Eben stwierdza, że żaden z przymiotników nie odda tego, co tam przeżył i zobaczył. Nasz bohater rodzi się na nowo. W oddali widzi piękną okolicę tonącą w bujnej zieleni. Leci. Mija drzewa, pola, strumienie, wodospady, gdzieniegdzie widzi ludzi, roześmiane i rozbawione dzieci. Grupy ludzi śpiewają i tańczą, widać też psy, które, podobnie jak ludzie, promienieją radością. Świat jak z pięknego snu.
Eben przelatuje przez tę piękną krainę na skrzydle motyla w towarzystwie pięknej dziewczyny, ze złotobrązowymi włosami. Wokół nich znajdują się miliony motyli. Dziewczyna mówi do Ebena, nie używając słów. To, co przekazuje mężczyźnie, przenika go jak wiatr. Eben zrozumiał jej przesłanie, które brzmiało: „Otacza cię miłość i pełna czułości opieka. Na zawsze. Nie masz się czego lękać. Nie możesz zrobić nic złego”.
Doktor Alexander trafia w chmury, nad którymi krążyły gromady przeźroczystych kul, przypominających anioły. Słyszy ich radosny śpiew. W ogarniającej znowu wszystko ciemności Eben dostrzega kulę światła, od której bije ciepło. Stoi przed samym Bogiem, którego nie widzieć czemu nazywa Omem. Warto dodać, że Om uznawany jest za symbol religii hinduistycznej. To najważniejszy dla wyznawców Wisznu dźwięk, będący składnikiem wielu mantr, który według nich towarzyszył powstaniu świata.
Bóg jest poruszającym się jądrem, zawieszonym gdzieś w wszechświecie. Eben uważa, że Bóg jest atramentową ciemnością przepełnioną światłem. Mężczyźnie towarzyszy ta sama dziewczyna. Przekazuje mu ona słowa od Oma, który twierdzi, że nie istnieje jeden wszechświat, ale jest ich wiele – o wiele więcej, niż można to sobie wyobrazić. Ich wspólną osią jest miłość. We wszystkich wszechświatach istnieje także zło, lecz wyłącznie w śladowych ilościach, i tylko po to, by mogła istnieć wolna wola, bez której nie ma rozwoju i postępu ludzkości. Om zapewnia Ebena, że kocha wszystkich ludzi i obiecuje, że ostatecznie zatriumfuje miłość.
Autor książki po rozmowie z Omem czuje szarpnięcie. Wraca. Oddala się od Jądra. Towarzyszy mu dalej piękna dziewczyna. Znowu przelatują nad piękną krainą. Z dala, Eben widzi już tunel. Trafia z powrotem do Krainy Widzianej z Perspektywy Dżdżownicy. Teraz jest już jednak spokojniejszy. Wydaje mu się, że podróż przez te trzy światy odbywa się jeszcze parokrotnie. Znów przez zieloną jasność tunelu trafia przed święte oblicze w mroku Jądra i za każdym razem dowiaduje się czegoś nowego. Zdaje sobie sprawę, że nie da się objąć rozumem wszystkiego, co istnieje. Już po powrocie na ziemię zrozumiał, że tym najważniejszym przesłaniem z wizyty po drugiej stronie jest miłość – miłość, która bez wątpienia stanowi istotę wszechrzeczy. Upowszechnianie informacji o bezwarunkowej miłości Boga na ziemi, uważa autor za swoje najważniejsze zadanie do spełnienia wśród żywych.
W trakcie śpiączki Ebena, przy jego łóżku czuwa na zmianę cała rodzina. Wszyscy są przejęci stanem jego zdrowia. Autor między kolejnymi relacjami z zaświatów, pisze o swojej rodzinie właśnie. O swoich rodzicach, rodzeństwie oraz o tym, że został adoptowany. Poznajemy historię jego starań o odszukanie biologicznej rodziny oraz o relacjach, jakie ich później łączyły. Dowiadujemy się o chorobie alkoholowej Ebena, z którą wygrał, dzięki wsparciu rodziny. Pod koniec dowiadujemy się również, że dziewczyną, z którą doktor Alexander podróżował po zaświatach jest jego przedwcześnie zmarła, biologiczna siostra Betsy, której nie zdążył poznać.
Eben wybudza się siódmego dnia ze śpiączki. Od razu jest pełen życia. Siada o własnych siłach na łóżku, choć przez pierwsze tygodnie majaczy, a pamięć wraca mu dopiero stopniowo. Za namową przyjaciół postanawia opisać swoje wspomnienia z przekroczenia granicy śmierci. Później zaczytuje się w świadectwach osób, które podobnie jak on przeżyły śmierć kliniczną. Przypomina sobie coraz więcej i chce na ten temat z innymi rozmawiać. Po wybudzeniu się ze śpiączki zaczął sięgać po jedną z metod medytacji, opracowaną przez Roberta A. Monroe, znaną jako hemi-sync lub synchronizacja półkul mózgowych, a którą zaliczyć można do nurtu New Age. „Metoda hemi-sync umożliwiła mi powrót do krainy podobnej do tej, którą odwiedziłem, będąc w śpiączce, lecz bez konieczności zapadnięcia na śmiertelną chorobę” – wyznaje w swej szczerości Eben Alexander. Tym samym podważa wiarygodność swoich doświadczeń i sugeruje, że od teraz będzie praktykował techniki okultystyczne.
Autor zaznacza, że przed chorobą i przed poznaniem wspaniałego świata w czasie swojej śpiączki nie był osobą religijną, a na podobne rewelacje w trakcie trwania swojej medycznej pracy zawodowej reagował z dużym politowaniem. Uważał się za agnostyka. Teraz jest przekonany, że Bóg istnieje, i to dzięki Bogu miał możliwość powrotu na ziemię. Panująca w zaświatach bezwarunkowa miłość i akceptacja przekonały go, że życie nie kończy się wraz ze śmiercią ciała i mózgu. Autor pisze: „Podczas pobytu poza ciałem odkryłem nieopisany ogrom i złożoność struktur wszechświata oraz fakt, że świadomość stanowi podstawę wszystkiego, co istnieje. Byłem z nim tak blisko związany, że często nie istniało żadne realne rozróżnienie między ‘mną’ i światem, przez który podróżowałem”. O swoich doświadczeniach autor chce rozmawiać z innymi.
Doktor Eben Alexander ma zarówno przeciwników jak i zwolenników. Środowisko naukowe jest sceptyczne lub całkowicie krytycznie nastawione do jego naukowych rewelacji na temat funkcjonowania ludzkiego mózgu oraz samej wizyty w zaświatach. Pod koniec książki znajdziecie załącznik z hipotezami neurobiologicznymi, za pomocą których autor próbował wyjaśnić swoje przeżycia. Mnie nie zainteresowały one wcale.
Nie wierzę w dowód zaprezentowany przez doktora Alexandra, ale mimo wszystko cieszę się, że książkę tę przeczytałem. Zawsze będzie można dorzucić swoje parę groszy do dyskusji o życiu pozagrobowym. Chyba prędzej uwierzyłbym w podobną historie, gdybym z góry wiedział, że jest to fikcja. A jeszcze jakby była ciekawiej napisana.
„Dowód” to dla mnie taki prawdziwy Harlequin, z nieprawdziwą historią w tle.
k.
Piękny sen doktora Ebena
więcej Pokaż mimo toJuż sam tytuł książki Ebena Alexandra – „Dowód” – narzuca czytelnikowi pewien pogląd. Sprawny, pod względem marketingu i reklamy, chwyt porywa rzesze czytelników. Ostatnie słowo, na szczęście, należy jednak do czytelnika, i to, czy książka rzeczywiście jest dowodem na cokolwiek, powinien osądzić już on sam, i to najlepiej po przeczytaniu...