rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Znów zrobiłem sobie mały prezent i zakupiłem drugi tom przygód liska i dzika. Szczerze powiedziawszy oficjalnym argumentem była chęć zbierania książek mojemu synowi. Od urodzenia wszczepiam mu zamiłowanie do lisów (ma od cholery ubranek i zabawek z tym zwierzakiem), więc i ten sympatyczny w komiksie musiał się znaleźć w zbiorach. Nieoficjalnym argumentem jest moja ciekawość, jak pani Kołomycka poradziła sobie z ciężkim zadaniem, jakim jest napisanie fabuły kontynuacji kapitalnej pierwszej części.

Po opuszczeniu swojej jabłonki, lisek i dzik wyruszyli w podróż "przed siebie" i uczą się życia na podstawie bardzo prostych przygód. W tym tomie mają okazję poznać świetliki i foki, a także zmierzyć się z pogodą.

Pomimo tego, że komiks jest bardzo sympatyczny - cierpi na ból istnienia sequela... Wszystko trzyma się kupy, ale nie ma tego efektu świeżości. Postacie są niesamowicie urocze, pomimo ogromu świata - historie są kameralne. A jednak, "Najdalej" wydaje się być wyciszeniem, przed czymś większym. Mam taką nadzieję przynajmniej, bo jestem bardzo zainteresowany trzecią częścią, druga zaś - pozostaje na razie w cieniu debiutu.

https://majinfox.blogspot.com/

Znów zrobiłem sobie mały prezent i zakupiłem drugi tom przygód liska i dzika. Szczerze powiedziawszy oficjalnym argumentem była chęć zbierania książek mojemu synowi. Od urodzenia wszczepiam mu zamiłowanie do lisów (ma od cholery ubranek i zabawek z tym zwierzakiem), więc i ten sympatyczny w komiksie musiał się znaleźć w zbiorach. Nieoficjalnym argumentem jest moja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie miałem okazji nigdy wcześniej czytać cyklu o wiedźmach. Babcia Weatherwax, Tiffany Obolała to postacie, które w moich książkach nigdy nie zaistniały. Dopiero teraz odświeżając sobie serię, mam okazję poznać historię czarownic Świata Dysku.

I niestety - nie jest to jakaś na razie rewelacja. Trzeci tom, zaczyna się całkiem nieźle. Kowalowi, który jest ósmym synem, zaczyna rodzić się kolejne dziecko. Według harmonogramu będzie to kolejny syn, ósmy. Ósmy syn ósmego syna, to z urzędu materiał na maga - którego wita na świat schodzący z tego padołu stary mag - w tym wypadku Drum Billet. Jednak z powodu rutynowego podejścia do sytuacji, mag wita nie syna, a córkę Kowala. Tematem przewodnim jest wojna płci, feminizm oraz równoupraw... równoumagicznienie. Przecież żaden facet nie może być czarownicą, a kobieta magiem.

Pomimo całkiem niezłego początku, książka w połowie wieje nudą. Moim zdaniem nie ma tutaj żadnego wątku przewodniego. Nawet pojawienie się, hmm, głównego złego (?), wydaje się dociśnięte na chama, by móc jakoś zakończyć historię. Wygląda na to, że nawet koniec ma więcej sensu, niż środek powieści.

Pomimo surowej oceny, muszę przyznać, że trzymałem przez cały tom kciuki za pozytywną ocenę. Da się lubić bohaterów, historia zapowiada się na bardzo dobrą, ale jak zwykle środek zadecydował, że jest to dla mnie powieść poprawna...

https://majinfox.blogspot.com

Nie miałem okazji nigdy wcześniej czytać cyklu o wiedźmach. Babcia Weatherwax, Tiffany Obolała to postacie, które w moich książkach nigdy nie zaistniały. Dopiero teraz odświeżając sobie serię, mam okazję poznać historię czarownic Świata Dysku.

I niestety - nie jest to jakaś na razie rewelacja. Trzeci tom, zaczyna się całkiem nieźle. Kowalowi, który jest ósmym synem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No i trafiłem w końcu na tom, który nie za bardzo przypadł mi do gustu. Po zakończeniu poszukiwań Smoczych Kul i wypowiedzeniu trefnego życzenia - mamy wejście kichającej Lunch oraz trening Son Goku i Kuririna z Żółwim Pustelnikiem. Ta połowa komiksu odstaje poziomem od dwóch, wcześniej recenzowanych tomów, ale i tak trzyma poziom wyżej niż dalsze strony.

Zaczyna się bowiem Tenkaichi Budokai - turniej, w którym biorą udział główni bohaterowie. Pamiętam, że kilkanaście lat temu te fragmenty były dla mnie znacznie ciekawsze od głównej fabuły. Teraz jednak widzę, że jest to forma zapychacza i czuć, że opowieść zwolniła tempa.

Jako oddzielnej książki nie polecałbym, ale jako seria - jest to niestety must read.


http://majinfox.blogspot.com/

No i trafiłem w końcu na tom, który nie za bardzo przypadł mi do gustu. Po zakończeniu poszukiwań Smoczych Kul i wypowiedzeniu trefnego życzenia - mamy wejście kichającej Lunch oraz trening Son Goku i Kuririna z Żółwim Pustelnikiem. Ta połowa komiksu odstaje poziomem od dwóch, wcześniej recenzowanych tomów, ale i tak trzyma poziom wyżej niż dalsze strony.

Zaczyna się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Swojego syna przywitałem książką na Gwiazdkę. Zastanawiałem się długo, jaki to powinien być tytuł. Trafiło na Fleminga, i jego jedyną powieścią dla dzieci. Chitty Chitty Bang Bang, lub w wersji polskiej "Bang Bang! Wystrzałowy samochód", to dzieło napisał swojemu synowi. Dużo o Ianie można było mówić, ale nie to, że był prorodzinny. Ponoć urodzenie syna przeżył bardzo źle i było dla niego zakończeniem hulaszczego życia. Nie żeby z tego trybu zrezygnował, ale w teorii to była sromotna klęska.

Dlatego dziwi zaangażowanie twórcy Bonda w książkę dla dzieci, która na dodatek została jeszcze zekranizowana (nie oglądałem). O czym mówi to wiekopomne dzieło, które przetrwało do dnia dzisiejszego?

Komandor Caractacus w stanie spoczynku jest wynalazcą i za projekt karmelków-gwizdków dostaje małą fortunę, za którą kupuje samochód z rejestracją MAG I3 NY, a jest to BANG BANG, samochód księcia Zborowskiego, który wygrał kilka wyścigów z przeszkodami (samochód to Paragon Panther). Jest to raczej złom, nad którym w garażu skrupulatnie pracuje komandor Pott. Po naprawie okazuje się, że samochód lata, gada - pełny serwis. Wybierają się całą rodzinką na przejażdż.. przelotkę po Wielkiej Brytanii, a nawet zahaczają o Francję.

A że jest to rodzina, która przygodę stawia ponad zdrowy rozsądek, wpada w niezłe tarapaty i uczestniczy w akcji ratowania cukiernika - pana Bon-Bona. Nieznajomość pojęcia "niebezpieczeństwa" ukazuje nam strasznie dysfunkcyjną rodzinkę, która w imię walki z nudą, potrafi wejść do jaskini lwa i, co gorsze, wyjść z niej cało.

Jest to w dużym skrócie opisane, ale wyłuskana cała esencja tej powieści. Jeśli ktoś oglądał film, od razu uprzedzam, niemal nic z książki nie zostało w produkcji MGM. I nie rozumiem fenomenu tej powieści. Jest źle napisana - Fleming używa trudnych wyrazów, by zaraz w "prześmiewczy" sposób opisać je, jak dla dziecka. Sama historia wygląda, jakby była wymyślana na poczekaniu podczas jednego posiedzenia przy łóżku zasypiającego syna. Newton opowiadałby o spadającym powozie, Lovecraft o czymś tak strasznym, że zakończyłby szybko z powodu braku słów na opisanie zjawiska. A Fleming zna się na samochodach i bandytach, więc w tym kręgu opowiada bajki dla dzieci. Całość okraszona rysunkami Joe Bergera, ale nijak nie powodują większej sympatii do książki.

Po kilkudziesięciu latach, ktoś stwierdził, że warto byłoby napisać kontynuację - Frank Cottrell Boyce stworzył trzy części "Bang Bang". Pierwszy rozdział drugiego tomu jest dostępny właśnie w tej pozycji. Mistrzostwo świata to to nie jest, a naśladowanie Fleminga jest nad wyraz trudne, z tego co widzę, po ostatnich wyczynach autorów w świecie Bonda.

Ogólnie, ciężko mi zjechać tę książkę. Jest słaba, i gdyby nie Ian Fleming - jestem pewien, że utopiłaby się w jeziorze dziecięcych, niespełnionych historii. A, że to rok 1964, kiedy napisał "Żyje się tylko dwa razy", a "bondy"już zaczęły być sławne...

Swojego syna przywitałem książką na Gwiazdkę. Zastanawiałem się długo, jaki to powinien być tytuł. Trafiło na Fleminga, i jego jedyną powieścią dla dzieci. Chitty Chitty Bang Bang, lub w wersji polskiej "Bang Bang! Wystrzałowy samochód", to dzieło napisał swojemu synowi. Dużo o Ianie można było mówić, ale nie to, że był prorodzinny. Ponoć urodzenie syna przeżył bardzo źle i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciężko będzie coś tutaj dodać, po pozytywnej recenzji tomu pierwszego. Szczerze powiedziawszy musiałbym przekopiować ten sam tekst, bo ani kreska, ani humor się nie zmienił.

Nadal jest to zboczona historyjka, i nie widzę możliwości pokazywania jej młodszym szkodnikom. W opowieści znajduje się coraz więcej dorosłych osób, a czynności takie, jak "ścisk-pysk", mogą zostawić w psychice dziecka kilka niepotrzebnych, jak na ten wiek, widoków. Dlatego bardziej polecam ocenzurowaną wersję z RTL 7.

A sama manga? Pierwszy raz spotykamy smoka, który spełni życzenie. Jakkolwiek absurdalne, by nie było!

http://majinfox.blogspot.com

Ciężko będzie coś tutaj dodać, po pozytywnej recenzji tomu pierwszego. Szczerze powiedziawszy musiałbym przekopiować ten sam tekst, bo ani kreska, ani humor się nie zmienił.

Nadal jest to zboczona historyjka, i nie widzę możliwości pokazywania jej młodszym szkodnikom. W opowieści znajduje się coraz więcej dorosłych osób, a czynności takie, jak "ścisk-pysk", mogą zostawić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakoś zupełnie zapomniałem o tej książce. Sebastian Faulks przejął na jeden tytuł schedę po Bensonie, dzięki czemu mógł wejść w rolę Iana Fleminga. Zresztą już na samej okładce dumnie widnieje imię i nazwisko autora z dopiskiem "jako Ian Fleming".

Żeby trochę wyjaśnić zawiłość Bonda po śmierci Iana Fleminga, muszę zacząć od początku. Bezpośrednią kontynuacją książek oficjalnych (12 powieści i 2 zbiorów opowiadań) była powieść Kingsleya Amisa pt. "Pułkownik Sun". Na kolejne czternaście tytułów został zatrudniony John Gardner, który postaci "zamroził i obudził" w latach osiemdziesiątych (bez szczególnego wytłumaczenia). Raymond Benson napisał sześć powieści dziejących się w latach dziewięćdziesiątych. Od tego momentu następni autorzy otrzymywali jedną szansę na książkę (co może być przełamane przez Horowitza, jego dzieło sprzedało rzeczywiście nieźle).

I recenzowane na blogu "Solo" i "Carte Blanche", to efekt właśnie takiego postanowienia Ian Fleming Publications - jednorazowa, wolna ręka autora. Ale to od Faulksa się zaczęło. I czy dało radę?

Zacznijmy może od fabuły - niczym kolejne części Godzilli, znowu jest to kontynuacja przygód z pierwowzoru - Bonda z fazy Iana Fleminga. Przeżywamy jego porażki z Blofeldem i utratę żony. Faulks wykorzystuje materiał źródłowy w odpowiedni sposób, daje nam pewność, że wszystko to jest dalszą historią i nic nie zostało zapomniane. I tyle z tych plusów, bo zacznie się moje narzekanie...

Autor rzeczywiście pisze, jak Ian Fleming. Problem jest tylko taki, że popełnia wszystkie jego błędy w XXI wieku, kiedy jest to zabronione! Nie pomaga też fakt, że Faulks jest wyłącznie imitatorem i według mojej opinii nie czuje zupełnie procesu tworzenia powieści z Bondem. Są opisy mebli i pomieszczeń, są opisy potraw, sam schemat jest idealny godny Fleminga (scena tortur, główny zły i jego henchman - wszystko jest na miejscu). Sebastian nie zna czasów, o których pisze. Gdyby to chodziło wyłącznie o fabułę nie sprawiałoby zupełnie bólu, ale jeśli chodzi o smaczki, którymi raczył nas Ian widać to gołym okiem.

Kolejną sprawą jest miałkość samego schematu Fleminga. Każda jego powieść ma tę samą konstrukcję, jeśli chodzi o postaci, scenę tortur, scenę seksu i ostatecznej wali z przeciwnikiem. Wszystkie te elementy są, ale Faulks nie stara się, by lekko doszlifować lub podrasować ten schemat. Gra w tenisa z Juliusem Gornerem (zły) jest żywcem wyciągnięta z "Goldfingera", zmieniono tylko dyscyplinę. Sam przeciwnik ma jedną, "małpią", dłoń, jednak o to trudno się przyczepić, bo Fleming każdego antagonistę obarcza jakimś problemem ewolucyjnym. Jedna już sama nienawiść do Wielkiej Brytanii jest żywcem zerżnięta z "Moonraker'a", wydaje mi się, że nawet teksty Juliusa są lekko "aktualizowane" do świata Faulksa.

Ale dwa tematy mnie irytują niemiłosiernie. Pierwsza sprawa, to przemówienia Gornera po złapaniu Bonda w trakcie infiltracji. James nawet nie musi się trudzić w zadawaniu pytań. Julius wyśpiewa wszystko, opowie proces produkcji narkotyków, wyda swoje kontakty i jeszcze pokaże, jak to wszystko wygląda. Przypominam, że znajduje się nie po tej stronie muszki, o której myślimy. James dostaje z czytelnikiem większość odpowiedzi na pytania, których nawet nie zdążył jeszcze przemyśleć. Takie rzeczy zdarzały się, ale nie w tak perfidny sposób.

Drugi temat, to kolejne żywcem zerżnięte z "Goldfingera" sceny "współpracy" Bonda z Gornerem. Julius wykorzystuje Jamesa do swoich niecnych planów, "zatrudniająć" go, jako pilota samolotu, który ma się rozbić w odpowiednim miejscu. Co może pójść nie tak? Ian Fleming poprzez Goldfingera też popełnił takiego fabularnego pierda, kiedy Bond zostaje wciągnięty we współpracę napadu na Fort Knox.

I najgorsze jest to, że skończyłem już oceniać książkę, a nie napisałem jeszcze o fabule... Ta jest miałka, a z tekstu powyżej wynika jasno, że mamy do czynienia z nienawiścią do Wielkiej Brytanii za pomocą narkotyków. To w skrócie oczywiście. Nic takiego, co można byłoby polecić. Wymieniane wcześniej książki: "Solo" i "Carte Blanche" stoją na o wiele wyższym poziomie. A osobom niezdecydowanym - polecam zapoznać się z klasyką Fleminga.

http://majinfox.blogspot.com/

Jakoś zupełnie zapomniałem o tej książce. Sebastian Faulks przejął na jeden tytuł schedę po Bensonie, dzięki czemu mógł wejść w rolę Iana Fleminga. Zresztą już na samej okładce dumnie widnieje imię i nazwisko autora z dopiskiem "jako Ian Fleming".

Żeby trochę wyjaśnić zawiłość Bonda po śmierci Iana Fleminga, muszę zacząć od początku. Bezpośrednią kontynuacją książek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie potrafię tego dokładnie wytłumaczyć. W tym tygodniu skończyłem 31 lat i miałem jedną zachciankę: dostać komiks o Malutkim Lisku. Żona z radością kupiła mi urodzinowy egzemplarz informując każdego zainteresowanego, że to dla męża. Ale co zrobić, kiedy właśnie takie drobnostki cieszą mnie ostatnio najbardziej?

Tę drobnostkę zauważyłem w 2016 roku, za sprawą bardzo prostych, ale zarazem oryginalnych rysunków pani Kołomyckiej. Przez ostatnie lata widzę dużo wspaniale narysowanych książek dla dzieci, świetną sprawą jest to, że niemal 100% twórców, którymi się zachwycam, to Polacy! W planach mam zakupić kilka książek z Wydawnictwa Dwie Siostry, które dokładnie w taki sam sposób cechują się minimalizmem, jak recenzowany tu komiks.

Same rysunki to nie wszystko. Album o lisku i dziku jest przygotowany dla dzieci w taki sposób, by wprowadzić je w świat komiksu - równie dobrze może to być ich pierwsze spotkanie z taką formą. Z jednej strony bardzo prosty tekst, który zrozumie każdy - z drugiej, tematyka przyjaźni i tęsknoty, niczym zaczerpnięta z "Małego Księcia".

Fabuła tego komiksu traktuje o lisku, który czas wolny spędza pod jabłonią. Do pewnego czasu nikt mu nie przeszkadza, ale na horyzoncie znajduje dzika, który bez żadnego zaproszenia zaczyna uczestniczyć w życiu pod drzewem. Lisek, który był przyzwyczajony do samotności, niechętnie dzieli się swoją miejscówką, jednak gdy pewnego dnia nie zastaje swojego kompana - włącza mu się smutek.

Choć sam tego nie zauważyłem, to podpisuję się pod słowami mojej małżonki: związek liska z dzikiem, bardzo przypomina pojawienie się drugiego dziecka z punktu widzenia pierwszego. Jest to dobra lekcja dla maluchów, że osoba, która się pojawia w domu, to nie zawsze intruz.

Komiks jest krótki, na 10 minut. Jednak wartości tego małego arcydzieła nie wyliczałbym w minutach. Świetne rysunki i historia, która kończy się cliffhangerem, wymuszają na mnie zainwestowania w kolejny tom. Z przyjemnością zajrzę do niego jeszcze jako 31-latek.

http://majinfox.blogspot.com

Nie potrafię tego dokładnie wytłumaczyć. W tym tygodniu skończyłem 31 lat i miałem jedną zachciankę: dostać komiks o Malutkim Lisku. Żona z radością kupiła mi urodzinowy egzemplarz informując każdego zainteresowanego, że to dla męża. Ale co zrobić, kiedy właśnie takie drobnostki cieszą mnie ostatnio najbardziej?

Tę drobnostkę zauważyłem w 2016 roku, za sprawą bardzo...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki 300 Frank Miller, Lynn Varley
Ocena 7,4
300 Frank Miller, Lynn ...

Na półkach:

Kiedyś mój polonista stwierdził, że jedynym przypadkiem wyższości filmu nad książką jest "Kariera Nikodema Dyzmy". Przez kilka ostatnich lat dodałbym jeszcze "Pozdrowienia z Rosji" Fleminga i "300" Franka Millera. Sam jestem na siebie zły, bo kiedyś wyznawałem zasadę - najpierw oryginał, później remake/prequel/cokolwiek.

"300" to był film, który moim zdaniem odbudował nieco zaufanie do strasznego, na tamte, czasy rynku ekranizowanych komiksów. Były wyjątki - "X-Men" i "Sin City". Ale pozostałe filmy, były infantylne i źle dobrane nawet aktorsko, o beznadziejnych scenariuszach nie wspominając. Snyder zebrał wszystko to, co najlepsze w komiksie, wszystko to, co najlepsze z efektów specjalnych i nie wiele myśląc przekopiował z oryginału całość. Druga część "300" należy do tych "genialnych dzieł", które wyłączyłem po 20 minutach - a nie zdarza mi się to często.

Napisałem "przekopiował z oryginału całość". Do chwili przeczytania komiksu byłem o tym przekonany w 100%, okazuje się, że dzieło Franka Millera, wcale nie należałoby do moich ulubionych, gdybym przeczytał je jako pierwsze. Okazuje się, że Snyder wprowadził kilka kosmetycznych scen, które sprawiają, że pierwowzór fabularnie wypada dość płytko i ogranicza się wyłącznie do rzeźni.

Jednak nie mogę nic złego powiedzieć o formacie, sceny walki w dużych okienkach wyglądają obłędnie. Z drugiej strony sama kreska nie przedstawia się jakoś znakomicie. Owszem, są dynamiczne, ale całość jest zrobiona stylem, który niekoniecznie mi odpowiada.

Jakieś podsumowanie mi się nasuwa, ale w żadnym przypadku nie mogę dobrze ocenić komiksu. Jest przeciętny. Jednak na tyle przeciętny, że pokusiłbym się na zrobienie filmu na podstawie historii Franka Millera. Całe szczęście, że zrobił to za mnie Zack Snyder.

https://majinfox.blogspot.com/

Kiedyś mój polonista stwierdził, że jedynym przypadkiem wyższości filmu nad książką jest "Kariera Nikodema Dyzmy". Przez kilka ostatnich lat dodałbym jeszcze "Pozdrowienia z Rosji" Fleminga i "300" Franka Millera. Sam jestem na siebie zły, bo kiedyś wyznawałem zasadę - najpierw oryginał, później remake/prequel/cokolwiek.

"300" to był film, który moim zdaniem odbudował...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Batman: Długie Halloween - Część 2 Bill Finger, Bob Kane, Jeph Loeb, Jerry Robinson, George Roussos, Tim Sale, Dave Stewart, Gregory Wright
Ocena 8,2
Batman: Długie... Bill Finger, Bob Ka...

Na półkach:

Można było dać dobry komiks w tej serii. Można było dać coś, co nie śmierdzi komiksem XXI wieku. Można było dać tytuł, który pachnie nowością i ar(tre)tyzmem. Lata dziewięćdziesiąte w swojej pełnej, chamskiej krasie. Jeph Loeb i Tim Sale stworzyli komiks, który pachnie świeżością po dwudziestu latach od wydania.

Co gorsza, remake w postaci "Hush", stworzony przez tego samego scenarzystę, to jawny pokaz nieudolności w odcinaniu kuponów od dobrego dzieła. Te same postacie, niemal identycznie poprowadzona historia, jest jednak jedna zasadnicza różnica. Loeb w "Długim Halloween" sprytnie ukrywa, kto jest właściwym mordercą. W swoim bestsellerowym "Hush" podpowiada nam na samym początku, kto jest tytułowym bohaterem, by później udawać, że nic takiego nie miało miejsca...

Dodatek w postaci Detective Comics #66, przedstawia historię prokuratora okręgowego Harvey'a Denta, a raczej wtedy jeszcze Kenta, oraz jego tragiczną przemianę w Two-Face'a. Komiks z sierpnia 1942 roku, to dobre podsumowanie i kontrast do przedstawionej opowieści w "Długim Halloween".

Kapitalny tom, w dennej kolekcji. Jak już stwierdziłem w recenzji pierwszej części, niezrozumiała jest mi taka decyzja, by wprowadzić dwie takie same historie, w tak krótkim odstępie czasu. "Długie Halloween" to najlepsza historia, jaką czytałem z WKKDC.

http://majinfox.blogspot.com

Można było dać dobry komiks w tej serii. Można było dać coś, co nie śmierdzi komiksem XXI wieku. Można było dać tytuł, który pachnie nowością i ar(tre)tyzmem. Lata dziewięćdziesiąte w swojej pełnej, chamskiej krasie. Jeph Loeb i Tim Sale stworzyli komiks, który pachnie świeżością po dwudziestu latach od wydania.

Co gorsza, remake w postaci "Hush", stworzony przez tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest już jakieś 3 dni po terminie, żona dzierga przedświątecznie serduszka na choinkę, ale przez cały czas czujemy, że jedna istota nie chce wyjść na zewnątrz. Patrząc na to, że minęło już 9 miesięcy muszę przyznać, że moja żona to niesamowita osoba - moją pomoc mogła wyłącznie otrzymać, gdy wracałem na weekendy. Nie było mnie przez te kilkadziesiąt tygodni ciałem, ale byłem duchem. Wsparłem ją między innymi recenzowaną właśnie książką. Nie pamiętam już kto mi polecił Cooke, ale argumentami ZA były: humor i prosty język. No to kupiłem, jak pieluchy "dwójki" dla noworodka.

Żonie książka nie przypadła do gustu, później zauważyłem dlaczego. Sam się za nią zabrałem i oznaczałem ważne fragmenty, które mają jej pomóc przejść ciążę beze mnie w tym okresie w miarę spokojnie. Rzeczywiście jest napisana prostym językiem w tonie nieco "rubasznym" i niestety jest to jeden z największych minusów tej książki...

Nic tak bardzo nie męczy, jak uczestniczenie w nieudolnej próbie tworzenia dowcipu. Kaz Cooke próbuje za wszelką cenę rozśmieszyć czytelnika. Jej podejście, kuriozalne porównania i sytuacje, które wydają jej się zabawne, są tak samo żenujące, jak strona relaksu z pierwszej lepszej gazetki dla garkotłuków. Jednak jej humor nasila się z ilością przeczytanej makulatury i pod koniec cieszysz się, że kończysz z autorką przygodę.

Sam dowcip nie jest tutaj jednak najgorszy. Obok ważnych informacji Kaz daje przy każdym tygodniu ciąży odcinek cykliczny "Dziennika pokładowego", czyli taki pamiętnik spisany po latach, co się działo, gdy była w ciąży i jak była traktowana. Propan-butan... Jakie to było słabe... Raz, że pisze to w swoim "śmiesznym" stylu. Dwa - tych wypocin nie da się czytać. Brak jakiegokolwiek polotu, niepotrzebne światu, zatrzymujące tempo galopującej ciąży. Obrzydliwość. Osobom, które nie czytają książek od deski do deski jest podpowiedź, strony tego badziewia są w kolorze szarym. Ja wymęczyłem i pozytywa nie wystawię.

Kolejnym minusem jest odwoływanie się do innych źródeł. Nie wiem, czy jest to wina polskiej edycji, ale podejrzewam, że książka jest redagowana na wzór oryginału. Wszystkie rozdziały kończą się spisem literatury lub stron internetowych, które mają poszerzyć wiedzę na opisywane wcześniej tematy. Jednak to, co sama autorka wypisuje, wygląda jak wersja demonstracyjna. A przy poradniku dla laików - tak nie można.

Nie rozumiem też: po co nabijać ilość stron kartkami typu "miejsce na Twoje notatki", lub pokroju "narysuj, jak myślisz, że będzie wyglądać Twoje dziecko". Takie rzeczy na magisterce, ale nie tutaj, za taką cenę.

Ogólnie, opisałem same minusy, bo pozostałe rzeczy są ok. Podobało mi się, że wydawnictwo spolonizowało książkę nie tylko poprzez tłumaczenie, ale też uzupełniając treść o polskie realia.

Jak to ocenić? Średniak. Wydano drugi tom - "Dzieciozmagania". Tego jednak nie kupię, po chamsku bym nawet stwierdził, że autorka nie zna się na temacie, a jedynie jest to praca odtwórcza (jednak urodziła dzieci, więc doświadczenie ma).

Akapit zostawiam swojemu synowi "ku pamięci". Przez kilka miesięcy namawiałem matkę, by nazwać Cię imieniem Set. Uważała, że można tym skrzywdzić dziecko i stanęło na Lucjuszu. Wiedz, co się tutaj działo: siedzimy w nocy i czekamy na Ciebie!

Jest już jakieś 3 dni po terminie, żona dzierga przedświątecznie serduszka na choinkę, ale przez cały czas czujemy, że jedna istota nie chce wyjść na zewnątrz. Patrząc na to, że minęło już 9 miesięcy muszę przyznać, że moja żona to niesamowita osoba - moją pomoc mogła wyłącznie otrzymać, gdy wracałem na weekendy. Nie było mnie przez te kilkadziesiąt tygodni ciałem, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po "Ostatnim życzeniu" byłem tak najarany Geraltem, że dokończyłem swoją przygodę z cyfrową wersją. Dałem odpocząć tej nadmuchanej bańce i po kilku miesiącach znowu zasiadłem przed historią Geralta. "Miecz przeznaczenia" to też zbiór opowiadań, ale pomimo mojej niechęci do takiej formy, nie obawiałem się, że zastanę tutaj coś nędznego. Po pewnym czasie stwierdziłem, że rzeczywiście - książka nadal jest bardzo dobra.

Jednak zanim zacznę się rozpływać nad kunsztem, trochę dziegciu - nie wiem, jak nudnym trzeba być, żeby w każdym opowiadaniu używać jego tytułu do zarzygania. O co chodzi? Jeżeli historia zwie się "Granica możliwości", możemy być pewni, że te dwa słowa będą wykorzystywane przez wszystkich bohaterów do ostatniej strony. Zdarza się to nagminnie w (aż) trzech opowiadaniach i zdaję sobie sprawę, że może innym smutasom to nie przeszkadza - z całym szacunkiem, ale JA uważam to za problem z dobieraniem tytułów.

Kolejna sprawa to strasznie nudny rozdział "Trochę poświęcenia". Skłamałbym, że cały. Bardziej chodzi mi o epizod, kiedy Jaskier i Geralt penetrują "lovecraftiańskie" miasto. Tak, jak i Lovecraft zabija czytelnika nudą, tak i Sapkowski zaczął mordować. Czego po jednym mogę się spodziewać, drugiemu nie przystoi. Ale opowiadanie, jako całość smutne i dobre w jednym.

Z dobrych rzeczy. Pomimo tego, że nie oceniam wyżej niż pierwszy tom, znajduję świetne wątki, które dzięki umiejętnościom Sapkowskiego stają się z miejsca klasykami. Całość kręci się w okół nieszczęśliwej miłości do Yennefer, ale z drugiej strony widzę bardzo dużo wysiłku włożonego w postacie drugoplanowe. Andrzej stara się w tych opowiadaniach wprowadzać wątki, które prawdopodobnie zostaną wykorzystane już we właściwej serii Wiedźmina. Świetny Borch Trzy Kawki, świetna Ciri, kapitalny powrót do wątków, które zapoczątkowane były w poprzednim zbiorze. Jest to bardzo dobra książka i już poluję na trzeci tom.

Swoją drogą odpaliłem właśnie drugą część gry. Zobaczyłem intro. Cały ten "Wiedźmin" to kapitalny produkt eksportowy. Duma!

http://majinfox.blogspot.com/

Po "Ostatnim życzeniu" byłem tak najarany Geraltem, że dokończyłem swoją przygodę z cyfrową wersją. Dałem odpocząć tej nadmuchanej bańce i po kilku miesiącach znowu zasiadłem przed historią Geralta. "Miecz przeznaczenia" to też zbiór opowiadań, ale pomimo mojej niechęci do takiej formy, nie obawiałem się, że zastanę tutaj coś nędznego. Po pewnym czasie stwierdziłem, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam, jak przez mgłę, a zarazem przez kołdrę, jak na początku lat dziewięćdziesiątych oglądałem w nocy jeden z odcinków Twin Peaks. Rodzice nie mieli chyba zielonego pojęcia, że obejrzałem z nimi kilka "tłustych" godzin tego serialu. Niestety o jeden raz za dużo... Czerwony pokój, facet ścigający swojego sobowtóra, ogień i muzyka Badalamenti'ego. Widziałem wcześniej horrory, których nie powinienem zobaczyć na oczy. Ale, to co zrobił Lynch..., Lovecraft podpowiedziałby mi, że to było "nienazwane". W tamtym wieku to określenie rzeczywiście, by pasowało. Po latach dowiedziałem się, że tej nocy zalałem własne łóżko z natłoku wrażeń...

Ciężko nazwać mnie fanem tego serialu. Definicja musiałaby mieć stwierdzenie "mimo wszystko", a u mnie takiej taryfy ulgowej nie ma. Rozśmieszyło mnie, gdy w trakcie trzeciego sezonu, zaczęła się burza, że nie ma klimatu starych serii. Przepraszam, jakiego klimatu? Rozmawiamy, o tej dziecinadzie małomiasteczkowej? Bo psychodelia przeszła ze zdwojoną siłą.

Bardzo ciężko mi się oglądało po kilkunastu latach, gdy miałem pełną świadomość, przed czym siedzę. Z jednej strony świetnie zarysowane postacie agentów FBI, z drugiej - naiwne miasteczko, które w tej samej chwili potrafi płakać z powodu śmierci bliskiej osoby i rozpływać się nad bagietą z Francji. Mądrzejszy ode mnie powie: "ale to zamierzone działanie, to jest właśnie esencja balansu, naśmiewanie się z innych sitcomów itp. itd.". Z takimi działaniami, jest jak z ćwiczeniem mięśni Kegla, trzeba wiedzieć, kiedy przytrzymać, a kiedy puścić. Duet Lynch-Frost mieli z tym problemy i moim zdaniem to oni byli powodem zawieszenia tego serialu na 26 lat. Żadnej publiczności proszę w to nie mieszać, nie jej wina, że po odkryciu mordercy Laury Palmer, nie było celu oglądania serialu dalej. W tamtych czasach, taki "Lost" zostałby zgaszony po trzecim sezonie, chociaż tutaj ludzie mieli jeszcze cień szansy, że któryś ze scenarzystów, znajdzie sposób na zakończenie tego bubla.

A żeby nie być gołodupnym, kilka gwoździ do trumny "klimatu Twin Peaks":
1. Komu podoba się związek Andy'ego z Lucy? To takie śmieszne przecież jest. Te plemniki. Czy one żyją? Jeśli ktoś to lubił, może wcisnąć przycisk, ten nad którym świeci taka mała, żółta lampeczka.
2. James Hurley. O w mordę, co za gość. Ruchadło z Twin Peaks. Polecam zobaczyć grę aktorską w pierwszym odcinku, gdy Bobby zaczyna szczekać, a Hurley - gangsta na Harley'u - robi taką, słodką minkę 9-latka. Każda scena z tym typem to istna polewa z aktorstwa. Możecie mi wmawiać, że to zaplanowane. Ja wtedy rzucę cytatem "To złe!".
3. Ale na oddzielny punkt zasługuje scena nagrywania kasety. Jest tu James, Dona i ta Laura Palmer v 2.0. Przypomniałem sobie, gdy przy rodzicach oglądałem tę, w zamyśle twórców, erotyczną scenę śpiewania piosenki. Żenada i wstyd, mogli mnie chociaż przyłapać na pornolu, bo już większej spedaliny zrobić z siebie nie mogłem - kiedy się ona zakończy! Moja rodzina jest tolerancyjna, w przeciwieństwie do mnie, bo zrozumieć nie mogę, jak można tak źle wszystko dobrać. Dlaczego one wąchają skarpety Ruchacza? Co się dzieje z ich ustami, jak śpiewają, czy tak właśnie według aktorów wygląda ta czynność? Po cholerę tu ta scena jest? To jest jeden wielki NOPE.
4. Żeby zostawić Ruchacza w spokoju, to panna detektyw Donna. Ma 100 km do rozsądku, przyciemniane okulary i skończyła się jej guma w portfelu.
5. Chłopcy z czytelni. Już pomijam, że "swoi" ścigają przez kilka pierwszych odcinków Dżemsa, by później sobie przypomnieć, że należy do ich bandy. A ich znak rozpoznawczy? To ma przedstawiać mima, czy może kroplę potu z anime/mangi?

Mógłbym więcej, ale wolę pisać o scenach, które mi się podobają i wydaje mi się, że także samemu Lynch'owi, bo sezon właśnie wyświetlany ma więcej z Twin Peaks'a, którego uwielbiam, niż ze znienawidzonego klimatu samego miasteczka.

I od razu napiszę, ze trzeci sezon to bezdyskusyjnie najciekawsze i bardzo wymagające dzieło ostatnich lat.

Brakuje jednak w tym wszystkim Marka Frosta, który zdawał się pełnić rolę hamulcowego Lynch'a. Swoje historie (normalniejsze) przelał na papier w dwóch książkach. Oto jedna z nich.

Bliżej nieokreślony Archiwista stworzył notatki dotyczące dziwnych zjawisk w Twin Peaks, terenach nieopodal i ludzi, którzy są z tymi miejscami związani. Zapiski te zostały znalezione przez FBI po wydarzeniach z drugiego sezonu. Gordon Cole w załączonej instrukcji objaśnia swojemu agentowi TP (osoby oglądające nowe odcinki zapewne już domyślają się, o kim mowa) skąd pochodzi i mniej więcej, co może dać rozwikłanie zagadki notatek.

Książka jest zrobiona w taki sposób, by jak najwierniej oddać tajemnicę serialu i samej treści. Mamy wycinki z gazet, listy pisane odręcznie, zdjęcia. TP na marginesach zaznacza swoje uwagi na bieżąco, więc razem z nią odkrywamy dziwaczne sytuacje z terenów Twin Peaks. Mamy, więc tutaj wyjaśnione zawiłe stosunki białej społeczności z plemieniem indiańskim. Dziwne obiekty latające i porwania dzieci z Twin Peaks. Czy szczegółowa historia rodzin: Packard i Martell. Jednak najmocniejsze wątki, to:
- kim jest Archiwista?;
- co to za pierścień, który przewija się od początku indiańskiego plemienia, a jego historia sięga czasów dzisiejszych?;
- kim jest "człowiek w czerni", uciszający świadków paranormalnych zjawisk?

Od razu spieszę wyjaśnić, że pomimo ciekawie spisanej książki - nie wszystko zostało wyjaśnione. Nie pomoże Wam też zrozumieć bardziej końcówki trzeciego sezonu. Mark Frost stworzył małą encyklopedię skierowaną do fanów, która podczas emisji nowych odcinków powodowała u nich dumę i może trochę niektóre wątki były bardziej jasne. Tytuł jednak pomija kilka historii z serialu, tak jakby w ogóle one nie zaszły. Z tego też powodu niektórzy twierdzą, że najnowszy sezon jest bezpośrednią kontynuacją książki - co też nie jest prawdą. Archiwista nie wiedział i nie zapisał, co dzieje się z Cooper'em w ostatnim odcinku, a jak wiadomo niemal wszystko z niego przeszło do kolejnego sezonu.

Jest tu kilka smaczków. Jeśli założymy okulary, byłego już, doktora Jackoby'ego, niektóre ryciny będą nam podawać kolejne informacje. Książkę czytałem w warunkach poligonowych - brak możliwości sprawdzenia. Inne zdjęcie po rozszyfrowaniu daje duży spojler do trzeciego sezonu (książka została wydana rok temu).

Tak, jak wspomniałem wcześniej - tytuł skierowany do fanów. Podobało mi się odejście od "komizmu", bo tego tutaj nie ma. Szkoda, ze większość tych wątków została porzucona i w serialu nikt nie kwapił się o pociągnięcie historii dalej. W październiku powinna odbyć się premiera kolejnej książki. Traktującej o życiorysach bohaterów po wydarzeniach z drugiego sezonu. Może nic nie zmieni to w postrzeganiu finału, ale na pewno wypełni nam środek. Ocena bardzo dobra. A sam proponuję Wam zmierzyć się z jedną z teorii dotyczącą ostatniego odcinka - oglądajcie go równocześnie z przedostatnim.

http://majinfox.blogspot.com/

Pamiętam, jak przez mgłę, a zarazem przez kołdrę, jak na początku lat dziewięćdziesiątych oglądałem w nocy jeden z odcinków Twin Peaks. Rodzice nie mieli chyba zielonego pojęcia, że obejrzałem z nimi kilka "tłustych" godzin tego serialu. Niestety o jeden raz za dużo... Czerwony pokój, facet ścigający swojego sobowtóra, ogień i muzyka Badalamenti'ego. Widziałem wcześniej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Green Arrow: Kołczan - Część 2 Joe Giella, Phil Hester, Carmine Infantino, Robert Kanigher, Guy Major, Ande Parks, Kevin Smith
Ocena 6,9
Green Arrow: K... Joe Giella, Phil He...

Na półkach:

Czuję się po raz kolejny oszukany. Pierwszy tom "Hush" zapowiadał niezłą końcówkę zabawy, jednak tak się nie stało. "Kołczan" dał mi szansę na poznanie nowego superbohatera, a dzięki świetnemu scenariuszowi, miałem prawo oczekiwać, że druga połówka będzie trzymała poziom pierwszej...

Niestety, całość psuje pojawienie się "prawdziwej części" Green Arrowa. Już nie będę wnikał w dokładność tego zdania, bo nie ma sensu. Punkt kulminacyjny jest tak słabo zarysowany, że wygląda na to, że Kevin i Phil bardzo spieszyli się z publikacją ostatnich zeszytów komiksu. Może deadline przyduszał? Fabuła pędzi na złamanie karku w jakieś okultystyczne tematy, które mnie w żaden sposób nie bawią, bo jakością wchodzą na amatorszczyznę.

Dodatkiem są dwa komiksy "Flash Comics" z Black Canary numery 86 i 92, wydane na przełomie lat 1947-48. Opowiada historię kobiety GA, jednak jak na Złotą Erę Komiksu - jest bieda. Ani rysunki, ani teksty nie są w żaden sposób emocjonujące. Typowe klepisko komiksowe.

No i jak mam ocenić inaczej niż negatywnie? Wydaje mi się, że bardzo zły dobór samych dodatków pogrążył cały tom. Sam "Kołczan" to za duże rozczarowanie... Tylko postać głównego bohatera, która jest bardzo sympatyczna, nie pozwala mi zjechać tego komiksu od góry do dołu. Jest to czwarty tom, a drugi komiks w Kolekcji DC Comics - na razie jest poniżej oczekiwań...

http://majinfox.blogspot.com

Czuję się po raz kolejny oszukany. Pierwszy tom "Hush" zapowiadał niezłą końcówkę zabawy, jednak tak się nie stało. "Kołczan" dał mi szansę na poznanie nowego superbohatera, a dzięki świetnemu scenariuszowi, miałem prawo oczekiwać, że druga połówka będzie trzymała poziom pierwszej...

Niestety, całość psuje pojawienie się "prawdziwej części" Green Arrowa. Już nie będę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie miałem możliwości sprawdzenia wcześniej dzieł Kapuścińskiego. Całkowicie mnie nie obchodził do momentu wydania książki "Kapuściński non fiction", a spór z nią związany trochę przypomniał mi o herosach polskiej literatury, którym bez wątpienia jest.

Do samego "Cesarza" nic mnie nie skłoniło - nie wiedziałem o czym traktuje, ani w jakiej formie jest ten reportaż. Na goło wejść w książkę zdarza mi się bardzo rzadko, a co za tym idzie, w świecie Kapuścińskiego miałem prawo czuć się bardzo obco.

Temat to Etiopia i rządzący nią Haile Selassie I, nieomylny cesarz. Jednak jest zrobiony w całkiem oryginalny (zwłaszcza dla mnie) sposób. Ocena i życie w ustroju jest opisana na podstawie historii osób związanych z dworem cesarza. Mamy tutaj spisane ich monologi już po przeprowadzonej rewolucji, więc nie są to bałwochwalcze wypowiedzi "lojalnego" pracownika.

Sam czas, kiedy została wydana książka (1978), może być pretekstem do porównywania ustrojów. Bardzo ciężko jest napisać recenzję tak krótkiego reportażu, ale z oceną problemu nie ma. Idealnie wyważona, humorystyczna i zwięźle opisana historia egzotycznego kraju. Przypomina mi to świetny dokument stworzony przez Fidyka - "Defilada", który był całkowicie bezstronny i bez komentarza, a jednocześnie pokazywał cały absurd sytuacji. Zdecydowanie polecam!

http://majinfox.blogspot.com

Nie miałem możliwości sprawdzenia wcześniej dzieł Kapuścińskiego. Całkowicie mnie nie obchodził do momentu wydania książki "Kapuściński non fiction", a spór z nią związany trochę przypomniał mi o herosach polskiej literatury, którym bez wątpienia jest.

Do samego "Cesarza" nic mnie nie skłoniło - nie wiedziałem o czym traktuje, ani w jakiej formie jest ten reportaż. Na goło...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Green Arrow: Kołczan - Część 1 Neal Adams, Dick Giordano, Bob Haney, Phil Hester, Guy Major, Ande Parks, Kevin Smith
Ocena 6,8
Green Arrow: K... Neal Adams, Dick Gi...

Na półkach:

Nie miałem możliwości wcześniej poznać takiego superbohatera, jakim jest Green Arrow. Patrząc na sam kostium (połączenie Robin Hooda z... toż to Robin Hood we własnej osobie), a także na małe wyeksploatowanie postaci, nie zapowiadało się, że "Kołczan" będzie miał dla mnie jakąś większą wartość.

Jednak, za scenariuszem stoi sam Kevin Smith, którego kiedyś uwielbiałem za filmy "Sprzedawcy", czy "Dogma" (dziś szczerze powiedziawszy, nieco mnie nie kręci, ale jeśli chodzi o komiks tu recenzowany - to wróciła mi do niego sympatia). Kwestia fabuły była tutaj o tyle trudna, że ostatni odcinek Green Arrowa kończył się jego śmiercią, podczas próby uratowania Metropolis przed terrorystami. Świadkiem tego wydarzenia był Superman, a ten brzydal, raczej z kłamstwa nie słynął.

W każdym razie kilka lat później w mieście pojawia się Green Arrow, który nie zna nowoczesnych komputerów, nie wie co to komórka, a słownictwo i postawa ludzi budzą w nim mieszane uczucia. GA to staroświecki superbohater, który z jakiegoś powodu znajduje się w naszych czasach. Kapitalna praca Kevina Smitha, który potrafi opowiadać historię i utrzymywać szybkie tempo z jajem (z aluzjami dla dojrzalszych czytelników).

Sama kreska rewelacyjna może nie jest, ale po pewnym czasie zupełnie się jej nie zauważa, bo GA to mistrz DC Comics, który zachwycił mnie i stał się najsympatyczniejszym bohaterem w tym uniwersum. Nie chciałbym się rozczarować tylko drugim tomem...

ak zwykle w tej kolekcji wprowadzono dodatek 85 numer komiksu "The Brave and the Bold" (wrzesień 1969), w którym to Batman i Szmaragdowy Łucznik łączą siły przeciwko Minotaurowi. Komentarz jest zbędny, bo nic wartego zapamiętania w nim nie ma.

Całość oceniam pozytywnie i tylko szkoda, że tak mało GA jest w samej kolekcji. Idealna odskocznia od popularnego Batmana. Czekam na drugą część.

http://majinfox.blogspot.com

Nie miałem możliwości wcześniej poznać takiego superbohatera, jakim jest Green Arrow. Patrząc na sam kostium (połączenie Robin Hooda z... toż to Robin Hood we własnej osobie), a także na małe wyeksploatowanie postaci, nie zapowiadało się, że "Kołczan" będzie miał dla mnie jakąś większą wartość.

Jednak, za scenariuszem stoi sam Kevin Smith, którego kiedyś uwielbiałem za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytam w tym momencie książkę, która jest tak odpychająca i męcząca, a zarazem tak świetnie opisana, że pochwalę się o niej w następnej recenzji. Nie chciałem sobie psuć humoru w leniwą niedzielę i postanowiłem odsapnąć od smutnych historii, a poszukać czegoś lekkiego.

Już lżejszej znaleźć pod ręką nie mogłem. Wróciłem do "Greckich opowieści", by przy okazji sprawdzić, czy pozostałe wydania trzymają wyższy poziom od "Trojańskiego kłamcy". Terry Deary bierze na warsztat bajkę Ezopa "Żółw i zając", a głównych bohaterów zastępuje greckimi dzieciakami. Kypselis zakłada się ze swoim rówieśnikiem, że pokona go w wyścigu podczas szkolnych igrzysk olimpijskich. Stawka jest wysoka: postawiono kozę i siostrę bliźniaczkę Kypselisa - Helenę.

Autor nie przemęczał się, krótka historyjka z wplątanymi ilustracjami Helen Flook, to przyjemność na 10 minut, Ktoś może oskarżyć, że przecież skierowana jest do dzieci. Nie wydaje mi się, jest tu na przykład kwestia dopingu, ale ani nie tłumaczy, co robią liście dziewanny, ani dlaczego jest to niby oszustwo. Sprawa bardziej może interesować starszego czytelnika, a nie dziecko, które łaknie fajnej opowiastki o wyścigu i kolorowych rysunków.

Ta książeczka stoi w rozkroku między bajką o żółwiu i zającu, a greckimi opowieściami. Powoływanie się na którykolwiek z tych tematów, to kpina. Równie dobrze, ktoś mógł opisać mój wczorajszy dzień z perspektywy egipskich opowieści. Tylko komu o tym pisać, a zwłaszcza komu o tym czytać?

http://majinfox.blogspot.com

Czytam w tym momencie książkę, która jest tak odpychająca i męcząca, a zarazem tak świetnie opisana, że pochwalę się o niej w następnej recenzji. Nie chciałem sobie psuć humoru w leniwą niedzielę i postanowiłem odsapnąć od smutnych historii, a poszukać czegoś lekkiego.

Już lżejszej znaleźć pod ręką nie mogłem. Wróciłem do "Greckich opowieści", by przy okazji sprawdzić, czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest kilka tematów, które lepiej wyglądają w formie komiksowej niż w powieści. Myślę, że "Maus" pomimo ciekawej historii, sławny się stał tylko dzięki odrzuceniu tradycyjnej konstrukcji. Nieco z politowaniem patrzyli na mnie, gdy rozpakowywałem prezent pod choinką, a oczom współbiesiadników ukazała się księga z myszką na okładce. Walt Disney? No niestety nie - temat obozów koncentracyjnych i holokaustu nie mógł być bardziej dosadnie przedstawiony, jeśli nie za pomocą wycięcia ludzkości z tej powieści.

Art Spiegelman przedstawia w "Mausie" historię tworzenia "Mausa". Z początku ma to być książka o losach jego ojca, Żyda, który przeżył piekło podczas II wojny światowej. Jednak im bardziej Władek opowiada swój żywot, Art stwierdza, że lepiej to będzie wyglądało w komiksie. Przedstawia go jednak ze skazami, jako stereotypowego Żyda, który w Ameryce boi się "Czarnuchów", u którego nic się nie zmarnuje, a swoje inwestycje trzyma na koncie, by żyć niemal, jak pustelnik. Art w trakcie czytania sam zastanawia się, czy jego własny ojciec jest idealnym bohaterem do ukazania tej historii.

Głośna była sprawa sportretowania Polaków, jako świnie. Sam autor był mocno zdziwiony taką oceną tych zwierząt. Niestety, ocena niektórych zwierząt w poszczególnych krajach jest diametralnie różna. Trzeba brać pod uwagę, że charakteryzacja zwierząt zaczerpnięta jest z opinii publicznej Niemców, a nie amerykańskiego Żyda. Ameryka nie kojarzy świń, jako coś złego. Mają swoją Miss Piggy, czy Prosiaczka Porky'ego. "Ma się rozumieć" w Polsce i Niemczech zwierzę ma wyłącznie pejoratywne znaczenie. Jednak świnie nie występują w popkulturowym łańcuchu pokarmowym mysz-kot-pies. Z tego też powodu są one neutralne, a wybór zwierzęcia został pozostawiony Niemcom, którzy określali nas słowem schweine, a Żydów szkodnikami (w domyśle myszy).

Odchodząc już od obrażania się i zasadności pretensji - uważam, że historia jest absorbująca. Każdą wolną chwilę w weekend spędzałem nad książką, która jest horrorem w obrazkach. Jest to arcydzieło, które zniknęłoby w tłumie podobnych książek, gdyby nie sprytna forma Spiegelmana.

http://majinfox.blogspot.com/

Jest kilka tematów, które lepiej wyglądają w formie komiksowej niż w powieści. Myślę, że "Maus" pomimo ciekawej historii, sławny się stał tylko dzięki odrzuceniu tradycyjnej konstrukcji. Nieco z politowaniem patrzyli na mnie, gdy rozpakowywałem prezent pod choinką, a oczom współbiesiadników ukazała się księga z myszką na okładce. Walt Disney? No niestety nie - temat obozów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po irytującym pierwszym sezonie serialu musiałem nieco odpocząć od dzieł Martina, ale gdy zasiadłem już do drugiego tomu - poczułem lekkie rozczarowanie. Pierwsza połowa książki dłuży się niemiłosiernie, a nie jest to godne wspaniałej pierwszej części. Gdybym miał sobie przypomnieć konkretne sceny, to muszę przyznać, że jedynie wprowadzenie nowych postaci do fabuły (a raczej możliwość obserwowania ich z bliska) było tym czymś, co prowadziło ją do przodu.

Sama historia dotyczy tytułowego starcia królów. Po "Grze o tron", mamy tutaj kilkaset procent więcej królewskich łbów do ścięcia, a każda morda gorsza od poprzedniej. Fircykowaty Renly i jego skostniały, i fanatyczny brat - Stannis, to moim zdaniem główni bohaterowie tej całej katastrofy. Stosunków tutaj nie będę opisywał, ale sama postać Stannisa zasługuje na oddzielny akapit.

Nie jest to postać, którą polubiłem, wydaje mi się, że jest w niej za duża sprzeczność. Król ten za uratowanie życia, daje tytuł lordowski pewnemu przemytnikowi Davosowi "Cebulowemu Rycerzowi", z drugiej strony jest tak sprawiedliwy, że za przeszłość swojemu nowemu sprzymierzeńcowi - ucina palce. Davos niczym opętany syndromem sztokholskim, ślepo podąża za swoim panem. Niestety Stannis zapomina o swoim podejściu, gdy ma możliwość przejęcia armii brata. Nie wiem, czy to jest błąd w scenariuszu, czy poznajemy jego obłudną stronę.

Na razie za dużo narzekań! Powiem szczerze - nie zdawałem sobie sprawy, że od drugiej połowy książki tytuł "Starcie królów" może być tak adekwatny. Tom trzymał moje emocje w garści do samego końca.

Są nudne fragmenty, same rozdziały Jona Snow i Daenerys są tak nużąco napisane, że życzyłbym sobie skrócenie tych epizodów, ewentualnie poprawę w następnym tomie. Jednak ostatnie 200 stron czyta się jednym tchem i tylko nastraja do tego, by sięgnąć od razu po trzecią część. Jestem twardy i biorę dwie inne książki, ale do Westeros już teraz chcę wrócić.

http://majinfox.blogspot.com

Po irytującym pierwszym sezonie serialu musiałem nieco odpocząć od dzieł Martina, ale gdy zasiadłem już do drugiego tomu - poczułem lekkie rozczarowanie. Pierwsza połowa książki dłuży się niemiłosiernie, a nie jest to godne wspaniałej pierwszej części. Gdybym miał sobie przypomnieć konkretne sceny, to muszę przyznać, że jedynie wprowadzenie nowych postaci do fabuły (a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam, jak gdzieś na początku XXI wieku zaszedłem do kiosku RUCHu, żeby zakupić komiks Dragon Ball. Na witrynie świeciła okładka z małym Goku, a pani w okienku po podaniu tytułu z dumą wręczyła mi cieniutki zeszyt - domyśliła się od razu, co za tą nazwą się kryje. Niestety, ani ja, ani ta kioskarka nie byliśmy przygotowani na to, że do Polski trafiają oryginalnie wydane mangi z Japonii. Czytane od prawej do lewej. Mój słono opłacony tom DB, okazał się reklamą na tylnej okładce komiksu Neon Genesis...

Jakieś dobre pięć lat później miałem okazję przeczytać całą serię i nie ukrywam - na prawdę podobało mi się. Zarówno serial, który przeżywałem, jak i manga to był kawał śmiesznej przygody, często z tragicznymi wątkami. Musiałem wykorzystać święta, by zdobyć swoją własną kolekcję, kiedyś postawiłem sobie za cel posiadać to na półce.

Pierwszy tom nie jest może jakiś fenomenalny, nigdy nie byłem zwolennikiem klasycznego Dragon Balla. Daje jednak pogląd na zupełnie inne podejście do erotyki. Dotykania majtek, macanie, podglądanie szukanie kul u kobiet... Nie będę kłamać - większość bawi mnie tak samo, jak piętnaście lat temu. Kultura japońska to nadal dla nas inny świat, a ich podejście do życia napawa zachwytem. Trudno mówić o zachwycie nad molestowaniem. Swojemu dziecku bym tego nie pokazał, ale nadal mnie bawi.

Pierwszy tom oceniam pozytywnie. Miło było wrócić do dzieciństwa. Cieszę się, że postanowiłem zakupić go trochę w ilości 42. tomów.

http://majinfox.blogspot.com/

Pamiętam, jak gdzieś na początku XXI wieku zaszedłem do kiosku RUCHu, żeby zakupić komiks Dragon Ball. Na witrynie świeciła okładka z małym Goku, a pani w okienku po podaniu tytułu z dumą wręczyła mi cieniutki zeszyt - domyśliła się od razu, co za tą nazwą się kryje. Niestety, ani ja, ani ta kioskarka nie byliśmy przygotowani na to, że do Polski trafiają oryginalnie wydane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziwnym jest, że wszystkie zastrzeżenia jakie miałem do "Koloru magii" zostały mi w tym tomie "wysłuchane". Nie zdarza mi się to często, by autor, którego skrytykowałem poprawił się od razu przy następnej książce.

Nie czytałem nigdy wcześnie "Blasku...", właśnie przez to, że "Kolor..." i Rincewind zabili mi klimat serii Świat Dysku. Humor w pierwszym tomie jest tak oczywisty, że jakakolwiek zmiana byłaby in plus, jednak Pratchett pokazał się tutaj z najlepszej strony. Strony "Zbrojnych", czy "Pomniejszych bógów".

"Blask fantastyczny" jest bezpośrednią kontynuacją "Koloru magii". Nie ma możliwości czerpać przyjemności z tego tytułu bez zaznajomienia się z poprzednim, więc gdy pierwszy tom kończy się "lotem" pechowego maga w dół, drugi go kontynuuje. Rincewind i Dwukwiat będą mieli okazję spróbować uratować świat przed czerwoną gwiazdą, która nieuchronnie zmierza do Wielkiego A'Tuina. Oczywiście, jak to zwykle bywa z ciemnym ludem, pojawienie się pryszcza na niebie powoduje powstawanie czcicieli, którzy zaczynają zachowywać się co najmniej dziwnie. Ponieważ magia coraz bardziej się rozrzedza, jedynym ratunkiem może być czarodziej, który nie zna żadnego praktycznego zaklęcia.

Książka jest świetna. Ostatnie przygody z Pratchett'em nie były najprzyjemniejsze, ale powrót do początków i przetrawienie beznadziejnego "Koloru magii" wynagrodziło mi śmiesznie spędzonym czasem. Polecam, niestety cały dwutom.

Książkę czytałem podczas podróży poślubnej, w Grecji. Gdy nie chciało się wracać do Polski, Dwukwiat rzekł do mnie: "Najważniejsze we wspomnieniach jest to, żeby potem mieć się gdzie zatrzymać i tam je wspominać". To powiedziała nielubiana przeze mnie postać, na drugi dzień spakowaliśmy się i wróciliśmy wspominać.

http://majinfox.blogspot.com/

Dziwnym jest, że wszystkie zastrzeżenia jakie miałem do "Koloru magii" zostały mi w tym tomie "wysłuchane". Nie zdarza mi się to często, by autor, którego skrytykowałem poprawił się od razu przy następnej książce.

Nie czytałem nigdy wcześnie "Blasku...", właśnie przez to, że "Kolor..." i Rincewind zabili mi klimat serii Świat Dysku. Humor w pierwszym tomie jest tak...

więcej Pokaż mimo to