Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

To naprawdę książka przede wszystkim o pięknych odcieniach zieleni, do których produkcji używano arszeniku, i w mniejszym stopniu o pewnym okresie historycznym. Nie na odwrót, przez co na dzień dobry dostaje się solidnym wykładem z chemii, co niektórych może nieco odstraszyć - ja przygodę z chemią w zasadzie zakończyłam już naście lat temu i mnie te długie nazwy w pierwszym rozdziale nieco onieśmielały. Gdybym była mądrzejsza z chemii, to pewnie doceniłabym tę część książki bardziej, a tak skupiłam się bardziej na tym co było dalej - czyli na tym jak prosto było się zatruć arszenikiem. Nawet nie zostać otrutym specjalnie - choć i o tym jest w książce kilka słów - ale otruć się przez przypadek i zupełnie nieświadomie, bo jak się okazuje zwłaszcza na Wyspach niespieszno było komukolwiek pilnować, co tam się dodaje do jedzenia, skoro ludzie chcą kupować ładne zielone cukierki, to ich sprawa, a że tę piękną barwę zawdzięczają związkowi arszeniku... cóż, to niech nie kupują. A to wierzchołek góry lodowej, co uświadamiamy sobie coraz bardziej z każdym kolejnym rozdziałem.

Dużym atutem książki jest, według mnie, różnorodność zgromadzonego w niej materiału. To nie tylko wywody autorki, ale również bardzo duża ilość przytoczonych fragmentów artykułów z prasy współczesnej wydarzeniom, co daje unikalny wgląd w to, jak ludzie wówczas wypowiadali się o kwestiach związanych z arseniczną zielenią - o przypadkach zatruć, próbach wprowadzenia zakazów itd. Do tego dochodzi spora ilość kolorowych ilustracji, a także kilka wywiadów z osobami, które współcześnie w ten czy inny sposób są związane z tematem - od personelu medycznego po badaczy naukowych zajmujących się modą czy okładkami książek.

Na minus, dla mnie, była lekka chaotyczność wywodu w jednym z początkowych rozdziałów i nieco większa ilość literówek, która umknęła korekcie, niż spodziewałabym się po pozycji tej objętości. Wiadomo, że zawsze się coś przekradnie, i nie jest ich jakoś specjalnie dużo, ale na tyle, aby w pewnym momencie zwróciło to moją uwagę.

To naprawdę książka przede wszystkim o pięknych odcieniach zieleni, do których produkcji używano arszeniku, i w mniejszym stopniu o pewnym okresie historycznym. Nie na odwrót, przez co na dzień dobry dostaje się solidnym wykładem z chemii, co niektórych może nieco odstraszyć - ja przygodę z chemią w zasadzie zakończyłam już naście lat temu i mnie te długie nazwy w pierwszym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dla kogo, moim zdaniem, jest ten poradnik?

Chciałoby się, aby był dla każdego, ale jakoś mi się nie wydaje.

Połowa poradnika skupia się na tym, aby w ogóle zacząć pisać. Ktoś, kto pisze, kto nie ma problemu z tym, żeby coś tam próbować klepać w klawiszki, może poczuć się znudzony czytając o tym, że ma się nie bać i jak ma się nie bać i jak ma sobie przestrzeń pisarską zorganizować itp. itd. etc. To taki coaching, nie bójmy się tego słowa.
Zatem poradnik w pięćdziesięciu swoich procentach jest dla osób, które w zasadzie nie piszą w ogóle. Niby opis sugeruje coś o tym do szuflady, ale ktoś piszący dla siebie i do szuflady raczej nie napotyka połowy tych problemów, które są tam omówione.

Po drugie jest on dla kobiet.

Nie chcę mówić, że mężczyzna niczego tam dla siebie nie znajdzie. Jeśli pasuje do grupy niepiszącej, to jak najbardziej może dowiedzieć się czegoś ciekawego, ale w swojej narracji poradnik zwraca się do kobiet. Chciałaś, robiłaś, miałaś… czasami ktoś przypomina sobie, że po drugiej stronie ekranu może być mężczyzna. Rzadko, ale jednak. Czasami niestety robi to połowicznie (“Obraz szczęśliwej mnie jako pisarki/pisarza” — rzeczownik cacy, czasownik nie dogonił ;)).

A część warsztatowa?

Drugie pięćdziesiąt procent skupia się bardziej na umiejętnościach twardych. Jest zatem o metodach tworzenia fabuły (ok, głównie o jednej metodzie, a przynajmniej jedna jest wyraźnie omówiona, ale o tym zaraz), jest o narracji (z przykładami i ja trochę tu zwątpiłam, bo żeby na przykładach omawiać jaka to jest narracja pierwszoosobowa, a jak wygląda ta prowadzona w trzeciej osobie, to mnie nieco zdemotywowało; na takim poziomie jak w poradniku uczyli mnie tego w podstawówce i teraz a) moja podstawówka była jednak dobra b) na kursie na żywo dyskusja wychodziła o wiele dalej niż na „papierze” przez co mniej przypominało to serwowanie podstawowych podstaw).
Najbardziej twardym kawałkiem w tej części jest dla mnie opis metody płatka śniegu, ale w sumie jest on również cytatem od hymmm konkurencji? (innych organizatorów kursów pisarskich). W ogóle cytatów tutaj mnogo a mnogo. Czasami są jako przykłady, i to jest super, czasami — często — są to ćwiczenia i rady pożyczone od innych. To wywołuje mieszane uczucia, bo może powinnam była nabyć “Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” Kinga, przytaczany wiele razy i trzykrotnie tańszy? Mam wrażenie, że w tym aspekcie przeniesienie materiału z warsztatów, z pełną interakcją nauczyciela i kursantów, na papier, nie wypadło najlepiej, bo na takich spotkaniach w ogóle bym nie zwróciła uwagi na to skąd są zadania i rady, dynamika byłaby inna. W książce jednak rzecz miała się inaczej.

A co z samymi ćwiczeniami?

Znamienita większość, to ćwiczenia z innych źródeł, to już napisałam. Co więcej sporo z nich wymaga komentarza, omówienia odpowiedzi, a tego poradnik nie daje. I tak wypełnię test i co mam z nim zrobić? Tak, mam swoje odpowiedzi, ale nie mam ich umiejscowionych w kontekście. Nie dotyczy to wszystkich ćwiczeń, bo część po prostu ma ruszyć szare komórki i zrobiwszy je czytelnik sam łapie o co chodzi, ale jednak… Druga rzecz, ale ściśle związana z tym brakiem omówienia, to kolejność. Często narracyjno-dialogowo-scenkowa część poprzedza ćwiczenie właściwe. Schemat wygląda jakoś tak:
- prowadząca zadaje zadanie
- kursantki wykonują (to po prostu stwierdzenie, że pisały; ot linijka tekstu)
- kursantki dzielą się odpowiedziami, jest jakaś rozmowa, zamykają temat.
Czytelnik dostaje ćwiczenie i bach, kolejny rozdział.
Jeśli ktoś by mnie pytał o zdanie, to bym się ucieszyła, jakbym dostawała ćwiczenie wtedy, kiedy reszta, a nie w chwili, kiedy znam już dokładnie jego cel, jakie ma dać efekty itd. Trochę taki stan rzeczy może wynikać z formy.

A forma poradnika jest nieco niestandardowa.

Poradnik ma nietypową formę, która jest wspomniana w jego opisie. Mianowicie jest to dialog między nauczycielką a trzema kursantkami. Ale nie dialog teatralny, A mówi, B mówi, C mówi, ale dialog taki normalny, książkowy i z narratorem, którym jest nauczycielka. Narratorem, który nie tylko informuje, że to powiedziała Ania lub Iza, ale też opisuje przeplatające się za oknem krople deszczu i inne zjawiska przyrody, towarzyszące rozpoczęciu kolejnego spotkania.
Taka forma z jednej strony czyni przewodnik mniej suchym. Z tego co wiem cały materiał pochodzi z kursów, które autorka przeprowadza jak najbardziej offline, w kawiarni, zatem jest on niejako ich zapisem. Przeniesieniem na papier tego co tak sprawdza się w nie papierowej rzeczywistości.
Tylko że to nie działa. Pada pytanie, bohaterki odpowiadają, nauczycielka weryfikuje ich odpowiedzi, ale jeśli czytelnik nie czuje związku z żadna z podstawionych kursantek, to zaczyna czuć się jak piąte koło u wozu. Ma swoje odpowiedzi i wątpliwości, ale one rozmawiają obok i są tak sobą zajęte, że czytelnik jest wykluczony z zabawy.
W normalnej, czy raczej bardziej klasycznej, formie poradników autor zwraca się do czytelnika. Tutaj co prawda mówi mi, że miał wrażenie, ze jego kursantki to, kursantki tamto, ale to ciągle stan, gdy jest on dla nich, a ja mam stać z boku. Coś jakbym usiadła przy sąsiednim stoliku i podsłuchiwała.
Może inaczej sprawa ma się, gdy ktoś czuje związek z którąś z kursantek. Niestety to nie był mój przypadek. Nie żebym ich nie rozumiała, bo rozumiałam, ale ich problemy miałam od kilku miesięcy do kilkunastu lat za sobą. W dodatku wszystkie wyimaginowane panie wypadają dość podobnie (miały krótkie omówienie kim są na początku, w sensie pisarka do-szufladowa, blogerka in spee i pisarka chcę-ale-jeszcze-się boję-i-obawiam, ale potem zaczynają się ze sobą zlewać) i z czasem uwidacznia się schemat rozdziałów.
Opis przyrody/kawy, rzucenie tematu, szybkie wypowiedzi kursantek i odpowiedź/wyjaśnienie prowadzącej. Raz chyba jeden kursantka weszła w słowo kursantce, jednak przez większość czasu wszystkie trzy pełnią funkcje pytacza, opatrzonego różnymi imionami zależnie od tego czy temat bardziej blogowy, czy bardziej pisarski.
Literacko taka forma — owszem czemu nie, ale ja tam tęskniłam do jakiś bardziej konkretnych wstępów i podsumowań.
Przy okazji mocno utrudnia to wyszukiwanie informacji później, na szybko, bo są one uwikłane w rozmowy.


Stricte technicznie, to smuci nieco brak dynamicznego spisu treści przynajmniej w PDF - ie.


A! i dla wszystkich czytających, bonus o stronie biernej jest tak napisany, że można zwątpić czym jest strona bierna, bo wszystkim się podobała bardziej, a potem została napiętnowana. Dlatego informuję, strona bierna jest w kolumnie A :)

Dla kogo, moim zdaniem, jest ten poradnik?

Chciałoby się, aby był dla każdego, ale jakoś mi się nie wydaje.

Połowa poradnika skupia się na tym, aby w ogóle zacząć pisać. Ktoś, kto pisze, kto nie ma problemu z tym, żeby coś tam próbować klepać w klawiszki, może poczuć się znudzony czytając o tym, że ma się nie bać i jak ma się nie bać i jak ma sobie przestrzeń pisarską...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podstawowym wnioskiem jest, że Läckberg stanowi własną kategorię w szeroko pojętym kryminale skandynawskim. Można by to nazwać kryminałem parentingowym, bo odwrotna kolejność słów brzmiałaby cokolwiek podejrzanie. W „Księżniczce z lodu” było to widać tak trochę, ot jakby się gdzieś proporcja nieco zaburzyła, ale w „Niemieckim bękarcie”, gdzie czasami naprawdę długo, długo niczego o popełnionym morderstwie nie ma, za to o nieudolności ojca na urlopie ojcowskim skolko ugodno, widać to jak na dłoni. Zatem jak ktoś chce przeczytać konkretny kryminał, z uciekającym czasem dyszącym w kark śledczych, ciemnymi nocami, obawami, strachem i wszystkim co nieprzyjemne, to niech nie czyta „Niemieckiego bękarta”, czy serii Camilli Läckberg w ogóle.

Jeśli jednak ma się ochotę na historię z pieluszkami, wzdychaniami, kłótniami rodzinnymi między małżonkami, między rodzicami i dziećmi, z problemami rodzin rozbitych i sklejanych, z mądrościami o psach i dobrym wątkiem kryminalnym wplecionym w normalne małomiasteczkowe Fjällbackie życie, to go for it. Bo co ważne, przy tym wszystkim, co się w kryminale nie mieści, to sam wątek morderstwa i historia stojąca za nim znowu jest naprawdę ciekawa.

Podstawowym wnioskiem jest, że Läckberg stanowi własną kategorię w szeroko pojętym kryminale skandynawskim. Można by to nazwać kryminałem parentingowym, bo odwrotna kolejność słów brzmiałaby cokolwiek podejrzanie. W „Księżniczce z lodu” było to widać tak trochę, ot jakby się gdzieś proporcja nieco zaburzyła, ale w „Niemieckim bękarcie”, gdzie czasami naprawdę długo, długo...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki W blasku ognia Akuumo, Katarzyna Auguścik, Paweł Balcerek, Mateusz Gembarski, Rafał Górniak, Kamil Jankowski, Maciej Kóska, Michał Serwin, Dariusz Szczepański, Tseena, Marcin Wosztyl, malynosorozec
Ocena 5,5
W blasku ognia Akuumo, Katarzyna A...

Na półkach:

Mocno nierówno między tekstami i coś zdecydowanie dla osób, które uniwersum już znają, bo jak się nie zna, to się można cokolwiek pogubić, zagubić i w ogóle. :)

Mocno nierówno między tekstami i coś zdecydowanie dla osób, które uniwersum już znają, bo jak się nie zna, to się można cokolwiek pogubić, zagubić i w ogóle. :)

Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszy raz ever było mi niedobrze jak czytałam książkę. I nie, to nie było z winy nadmiaru spożytego przy lekturze alkoholu, choć może powinnam była pić na znieczulenie. Never ever widziałam coś tak napisanego pod tezę i tak kliszowatego, a w dodatku tak przedramatyzowanego. Autorka-narrator wisi nad bohaterami jak słonko w Teletubbies albo łeb Zordona i co jakiś czas grozi im złowieszczo, że pożałują tego czy owego. Dramatyczne wielokropki skaczą po akapitach. Dramat goni dramat (od tragicznej śmierci, przez niemożność posiadania własnych dzieci, przez tatusia pijaka, przez… arghrg). Tyle tragedii tam nawrzucano i to w formie zdanie tu, zdanie tam, od dialogu do dialogu, pomiędzy dialogami bohaterowie w kółko biją się w pierś i wyją jacy to oni źli byli, źliiiii, och (tu trochę dramatycznych wielokropków) och, jak mogli, jak strasznie, że trudno się nimi przejąć. I tak, w życiu tragedie mogą się skumulować, ale w książce wygląda to jakby fabuła prześmiewała samą siebie, a nad tym wszystkim unosi się duch zmarłej, która wśród tego plugastwa co pozostało żywe jawi się niczym anioł i gdzie jest sprawiedliwość, że to ona właśnie musiała zginąć.

Mam wrażenie, że autorka chciała za dużo w raczej cienką książkę wcisnąć, bo i dramat mężczyzny, który stracił żonę, i dramat reszty rodziny, i dramaty osób postronnych, i dramat dzieci, i perspektywę winnych tragedii, i jeszcze śledztwo, i walkę o opiekę nad dziećmi, że siłą rzeczy nie dało się żadnego z tych wątków rozwinąć. Były sygnalizowane i tyle, a ja powinnam być dobrym czytelnikiem i je sobie dopowiedzieć na podstawie słów kluczowych.

Nope. To tak nie działa.

Cała książka nie działa. Lubię się czasami czytelniczo struć, ale chyba przedawkowałam.

Pierwszy raz ever było mi niedobrze jak czytałam książkę. I nie, to nie było z winy nadmiaru spożytego przy lekturze alkoholu, choć może powinnam była pić na znieczulenie. Never ever widziałam coś tak napisanego pod tezę i tak kliszowatego, a w dodatku tak przedramatyzowanego. Autorka-narrator wisi nad bohaterami jak słonko w Teletubbies albo łeb Zordona i co jakiś czas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tą książką rozpoczęłam przygodę ze skandynawskim kryminałem. Czy może północnym, bo Islandia stricte Skandynawią nie jest, ale i tak ją zaliczamy. Nie umiem powiedzieć czemu akurat od tej książki się zaczęło. Nie ma żadnych konkretnych „bo”. Jedynym wyjaśnieniem jest: naszło mnie jak była promocja na księgarni internetowej i mogłam kupić e-book za mniej niż dyszkę, więc stwierdziłam, że co mi szkodzi. Kupiłam na przysłowiową pałę. Nie sprawdziłam ocen książki, nie sprawdziłam jej miejsca w cyklu (czwarta w ogóle i druga z tomów przetłumaczonych na język polski), nie spojrzałam nawet na jakiekolwiek informacje o autorze. Po prostu uznałam, że ma ciekawie brzmiące nazwisko i z jego tytułów w promocji okładka tej właśnie książki podoba mi się najbardziej. To już więcej uwagi przyłożyłam do kupionej w tym samym czasie „Księżniczki z lodu”, ale to inna historia.

Islandzkość książki zaciekawiła mnie o tyle, że Islandia to dla mnie odległa, piękna i surowa wyspa, gdzie nieco wilkiem patrzą na obcych, nie suszą zębów bez potrzeby i lubią PrnicePolo. Była jeszcze wojna o dorsze z Anglią, mają w menu mocno nieświeżego rekina, gejzery i wulkany, które potrafią namieszać w ruchu lotniczym. Wszystkie te fakty są zupełnie bez znaczenia w kontekście „Grobowej ciszy”.
Jaki trup jest każdy widzi, ale nie rozumie

To moja główna refleksja odnośnie zwłok obecnych w „Grobowej ciszy”. Zwłok, które są, od których wszystko się zaczyna i na nich się kończy, ale nie ma presji, że trzeba szybko rozwiązać sprawę nim winny ucieknie, nim wymknie się łapom sprawiedliwości i uniknie zasłużonej kary...

(a dalej: http://mlaasik.eu/2015/04/cicho-ciszej-najciszej-przeszlosc-spoglada-z-dolu/ bo sporo przemyśleń mi się uzbierało :) )

Tą książką rozpoczęłam przygodę ze skandynawskim kryminałem. Czy może północnym, bo Islandia stricte Skandynawią nie jest, ale i tak ją zaliczamy. Nie umiem powiedzieć czemu akurat od tej książki się zaczęło. Nie ma żadnych konkretnych „bo”. Jedynym wyjaśnieniem jest: naszło mnie jak była promocja na księgarni internetowej i mogłam kupić e-book za mniej niż dyszkę, więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bigos po duńsku

Kryminał skandynawski w ostatnich latach stał się popularny i jest to faktem. Skandynawsko brzmiące nazwiska pojawiają się na półkach często, ale w moim przypadku książka Hovsgaarda była trzecią z nurtu, jaką przeczytałam, a i to przy założeniu, że Islandia to Skandynawia (nie w każdej interpretacji jest to założenie poprawne, ale tu raczej tak). Znawcą gatunku zatem trudno mnie nazywać. W kwestii znajomości realiów też nie jestem zbytnio poinformowana. Byłam w jednym mieście na półwyspie Jutlandzkim, widziałam kopenhaskie lotnisko przez jakieś trzydzieści minut i odwiedziłam dwie duńskie wyspy, trzy jeśli uznać Frederiskø i Christiansø za osobne byty. O kraju wiem tyle, że był wielki i wpływowy, a potem skończyła się Unia Kalmarska. Grenlandia ma Korony Duńskiej cokolwiek dość, Wyspy Owcze w sumie nie, a w czasie II Wojny Światowej Duńczycy pod nosem Niemców wywieźli swoich Żydów do Szwecji. Wiem także, że Carlsberg jest duńskim piwem, a flaga Danii nazywa się Dannebrog. Z pewnością tak ograniczona wiedza uniemożliwia docenienie pewnych aspektów powieści osadzonej w Danii właśnie.
Z literaturą duńską też nie miałam specjalnie do czynienia, a po książkę Høvgaarda sięgnęłam przeczytawszy jedynie opis okładkowy w czasie jakiejś miłej promocji na jednym z portali e-bookowych.


Høvsgaard, dziennikarz, prowadzi narrację pierwszoosobową i głównym bohaterem jest John Hilling, dziennikarz w Extra Bladet. I tu już był pierwszy brak skojarzeń, bo czytając długo nie miałam pojęcia jaką gazetą jest Extra Bladet, co jest pewnikiem oczywiste dla przeciętnego Duńczyka. Mnie się kojarzyło z Aftonbladet, szwedzkim tabloidem i długi czas nie byłam w sumie pewna jak mam na dorobek dziennikarski Hillinga patrzeć.
Okładka obiecywała: „Natchniony kaznodzieja wolnego kościoła Słowo Ewangelii zostaje znaleziony martwy z pętlą na szyi.” i zdecydowanie się to tam znalazło, a także wiele innych rzeczy. Hilling i jego partnerka spodziewają się córki, a to nie tylko radość, ale też echa przeszłości Hillinga i jego poprzedniego związku, a także hormonalna huśtawka Marii – partnerki. Poza tym Dania jest małym krajem, ale nie jednym wydarzeniem żyje. Dochodzą zatem porwania dzieci, dochodzą machlojki w rządzie i jego okolicy, dochodzą nastroje antyimigracyjne wśród części mieszkańców, dochodzą sekty, alkoholicy czy też poglądy autora na kosztowność posiadania rodziny królewskiej (a przynajmniej podejrzewam, że były one autora a nie jedynie opisywanej postaci, na podstawie kilku informacji o jego najnowszej książce – „Det koster et kongerige” – ile kosztuje królestwo”). Jest tego w książce sporo i mocno wymieszane, bo życie dziennikarza jest pełne wszystkiego i nieprzewidywalne, a gdy jeszcze chce on rozwiązać sprawy dla policji, to wiadomo, że będzie się działo.


Co zwraca uwagę przy czytaniu, to jak bardzo w Danii siedzi fabuła. To nie tylko Dania w narodowości autora, ale Dania w miejscach akcji i to z dokładnością do ulic.To Dania w prasie, wzmiankowanych osobach publicznych, nastrojach społeczeństwa i stosunkach z sąsiadami (nieliczne, ale istniejące, odniesienia do tego jakby coś wyglądało w Szwecji, a jak wygląda w Danii bardzo mnie cieszyły). Dla czytelnika z Danii to musi być coś pozytywnego, sprawiającego, że historia jest prawdziwsza, a przede wszystkim budzącego skojarzenia.Dla mnie wprowadzało element chaosu, ale było też smaczkiem, który doceniałam. Podobnie doceniam chęć bardzo szerokiego pokazania życia osobistego i zawodowego bohatera i to jak jest ono bogate. Z pewnością nie jest on postacią bez historii.

Jednak przez długi czas ta różnorodność stanowi problem. Nie sam fakt, że jest, ale to jak ją przekazują – dość krótkimi scenami wymieszanymi ze sobą. Na dość długi czas prawie zapomniałam o wisielcu z samego początku powieści. W dodatku wiele scen sprawiało dla mnie wrażenie wrzuconych, żeby były. Bo główny bohater i jego partnerka powinni mieć życie łóżkowe, więc grę wstępną, rozwinięcie i poranek jak najbardziej w powieści umieszczono, a że poświęcono im akapit nie dłuższy niż sto słów, to inna bajka. Czasami tak przekazywano jakieś ważne informacje o bohaterach, a ja czytając nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wkłada mi się do głowy kolejne słowa kluczowe, że odhaczane są punkty na liście „co czytelnik powinien wiedzieć, aby na końcu nie uważał, że rozwiązanie wyciągnięto z kapelusza.” Bardzo pochwalam niewyciąganie rozwiązań z kapelusza, ale zastosowana metoda mnie nie urzekła. Co więcej – męczyła.

Męczyły również dialogi. Rozmowa dwójki świeżych rodziców:
„- Mała jest równie gadatliwa jak jej matka.
Maria uśmiechnęła się.
- Uważasz, że za dużo mówię?
- Czy nie jest to wspólne dla wszystkich kobiet?
- Nie wiem. Czy Carla była gadatliwa? – spojrzała na mnie uważnie.
- Tak, chyba tak.
- Często o niej myślisz?
- Tak, naturalnie.
- Czy wolałbyś, żeby to ona była matką Ester?”
„Siódmy dzień” J. Høvsgaard , Czarna Owca, Warszawa 2011
Chwilami ich skrótowość była świetnym zabiegiem, jak choćby w rozmowach Hillinga z ludźmi, od których próbował uzyskać informacje, jakimi oni niespecjalnie chcieli się podzielić. Wtedy takie przerzucanie się zdaniami pasowało świetnie. Przy innych okazjach pozostawiało jednak wrażenie czytania napisów do filmu, ale bez filmu. Ot z pliku.


Całość zatem jest czytadłem. Spójnym, dobrze osadzonym w określonych realiach i zapewne trafiającym w gusta osób lubiących prostotę i zwięzłość. Jeśli jednak preferuje się fabuły językowo rozbudowane, to można się zawieźć. Odnoszę wrażenie, że za dużo chciano tam wrzucić, a końcówka książki jest tego najlepszym przykładem. Tocząca się pewnym tempem fabuła przyspiesza tam, jakby była biegaczem na ostatniej prostej. Autor nagle zbiera wszystkie rozrzucone sprawy i pokazuje jak to one się układają w piękną całość, tylko że na tym etapie mnie już to chyba nie interesowało. Niezwiązane z wielkim finałem sprawy zdążyły mnie zaciekawić bardziej niż te porozrzucane puzzle i z radością powitałam „100%” w rogu ekranu mojego czytnika.



I zupełnie na deser: Lars!!! <3 (taka jedna postać entoplanowa, pojawiająca się za połową książki).

Bigos po duńsku

Kryminał skandynawski w ostatnich latach stał się popularny i jest to faktem. Skandynawsko brzmiące nazwiska pojawiają się na półkach często, ale w moim przypadku książka Hovsgaarda była trzecią z nurtu, jaką przeczytałam, a i to przy założeniu, że Islandia to Skandynawia (nie w każdej interpretacji jest to założenie poprawne, ale tu raczej tak). Znawcą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak bardzo Silverberg. Jak się przeczytało jeszcze "Prądy czasu" to nawet trudno wzdychac nad tym, że najbardziej wybijający sie z pobocznych motywów w ksążce, to uwagi o kobietach generalnie sprowadzające się li jeno do ich wyglądu i w rozwinięciu tegoz sekszenie się. I można w sumie mówić, że bohaterowie są w tym wieku, gdy serio potrzeby ciała biora górę nad potrzebami ducha i w ten sposób są oni pokazani realistycznie... a można się zastanawiac na ile przniknęły tu rzeczy, które Silverberg pisał pod pseudonimem.
Generalnie ja po lekturze innych ksążek Silverberga zgorszona czy zdziwiona nie byłam, ale jesli dla kogos ma to byc pierwsze spotkanie, to lepiej niech ma to na uwadze. Albo przeczyta "Maski czasu" - będzie to bezpieczniejsze, a autor ten sam. :)
A "Księga czaszek"? Jest to historia podróży w poszukiwaniu niesmiertelności (jak nie chodzi o pieniądze, to o nieśmiertelność ;) przeca). Czterech kolegów wybiera sie w te podróż przez STany Zjednoczone, do miejsca o którym czytaki. Każdy z bohaterów jest inny i stanowią w sumie grupę niespecjalnie dobraną do siebie i na pierwszy, a nawet drugi, lecz juz niekoniecznie trzeci, rzut oka niepasują do siebie ani trochę. Ale jadą. Każdy ze swoimi motywacjami, pragnieniami i we wszystko to mozemy wniknąć, bo każdy ma swoja narrację.
Nie chce spoilerować, więc przemilczę kwestię końca podróży, powiem jedynie, że mnie on zaskoczył. Podówjnie w sumie.
Niemniej nie jest ten tytuł moim ulubieńcem w twórczosci autora. W ogóle ulubieńcem nie jest. Można przeczytać, czemu by nie, zabić kilka godzin, zadumać nawet, bo w książce nie ma tak, że wszystko pięknie i różmai usłane, ale bez szału. :)

Tak bardzo Silverberg. Jak się przeczytało jeszcze "Prądy czasu" to nawet trudno wzdychac nad tym, że najbardziej wybijający sie z pobocznych motywów w ksążce, to uwagi o kobietach generalnie sprowadzające się li jeno do ich wyglądu i w rozwinięciu tegoz sekszenie się. I można w sumie mówić, że bohaterowie są w tym wieku, gdy serio potrzeby ciała biora górę nad potrzebami...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Teorie Spisków Dagmara Adwentowska, Kamila Błeszyńska, Łukasz Gutowski, Martyna Kulak, Luiza Paluchiewicz, Marek Palutkiewicz, Jerzy Pietrzak, Monika Rebizant-Siwiło, Marcin Szelągowski, Paweł Waśkiewicz, Katarzyna Żak, Wojciech Zaręba, Marek Zychla
Ocena 6,9
Teorie Spisków Dagmara Adwentowska...

Na półkach:

Z antologiami zawsze jest problem prz próbie opisania wrażeń. jak to jeszcze jest antologia jednego autora, to przynajmniej coś jest w niej stałe. Przy wielu, to w sumie każdy tekst z osobna należałoby komentować tak, aby oddać wszystkim autorom sprawiedliwość. Tu w dodatku mamy do czynienia z antologią pokonkursową, a więc nie tak, że ktoś dał temat zbioru, rozwinął go i pod niego zestawił teksty. Każdy autor zinterpretował temat po swojemu i czasami w sumie bardziej to były "złośliwości zycia" lub "spiski jako takie" niż "teorie spisku". Bo ja po hasle "teorie spisku" jakoś spodziewałam się tekstów, po których wyjde z domu i będe patrzyła na świat z ukosa, że może coś w tej czy tamtej historii było proawdziwego i może tak jest naprawdę. I po kilku faktycznie tak było, jednak ponad połowa wpisywała się w te dwie pozostałe grupy i wywołała u mnie niedosyt.
Ponadto teksty są nierówne. Niektóre napisane bardzo sprawnie, inne... no nie. Ale to nie zarzut. Jak się sięga po antologie pokonkursową debiutantów w sumie, to należy się tego spodziewać i tyle. :)
Na dwa słowa zasługuje strona wizualna kniżki, bo w środku bardzo ładnie ona wygląda, co rzuca się w oczy od razu nawet takiej osobie jak ja, która zwykle niespecjalnie zwraca na takie rzeczy uwagę. :)

Z antologiami zawsze jest problem prz próbie opisania wrażeń. jak to jeszcze jest antologia jednego autora, to przynajmniej coś jest w niej stałe. Przy wielu, to w sumie każdy tekst z osobna należałoby komentować tak, aby oddać wszystkim autorom sprawiedliwość. Tu w dodatku mamy do czynienia z antologią pokonkursową, a więc nie tak, że ktoś dał temat zbioru, rozwinął go i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdzie by tu zacząć.

Świat? No jest. Jest jak najbardziej. Akcja rozgrywa się w Mieście. Miasto marki Miasto jest zawieszone w geograficznym niebycie, znaczy sa w jego okolicy jakieś lasy i Miasto ma swoje ciemne zaułki. Poza tym trudno stwierdzić o nim coś więcej.

Realia? Ano jakieś odnotowano. Ludzie tańcuja i balują, włóczą się po zmroku, dają zabijac i takie tam atrakcje dnia powszedniego. Głównie chodzi o balowanie pod kryształowymi żyrandolami i zakochiwanie się w sobie. No i o trupy co tu i tam leżą. Po gorsetach i róznych takich można by optymistycznie uznać, że siedzimy gdzieś na przełomie XVIII i XIX wieku, ale jest to teoria nie dająca się zweryfikować, bowiem jeśli poza Miastem istnieje jakikolwiek świat, to mieszkańcy ignoruja go na całej linii i nie wspominają o nim ani razu.

Bohaterowie No są. Oczywiście, że są. Ona piękna, biedna przez papę sprzedana. On piękny i takemniczy i och, acha. Przy okazji nadziany i w ogóle pan wszystkich w około. Siostra jegoż, tu imię podać należy, bo stanowi wisienkę na torcie - Anastazja Romanow z TYCH Romanowów. Jest stróż prawa na tropie zbrodni, zła ciotka i troche ludziów pomniejszych i...


...i miało byc pogmatwane, erotyczne i wciągające. Pogmatwane jest, ale miejscami w ten sposób, że brew się unosi wysoko w niemym "AYFKM" . Erotyka... pornuszki w sumie jakieś, są, no nie da się ukryć, że są i to nawet nie w stezeniu toksycznym. Wciąganie - no z tym jest najgorzej, bo skoro świat nie za bardzo ma czym kupić, a bohaterowie wydają się skrojeni pod szablon, to nie wiem czemu miałoby mnie wciągnąć. Był pomysł zwiazany z morderstwami i zagadka wokół niego i nawet rozwiazanie tej zagadki złe nie jest, ale całej reszty ta jedna rzecz nie jest w stanie obronić.

Gdzie by tu zacząć.

Świat? No jest. Jest jak najbardziej. Akcja rozgrywa się w Mieście. Miasto marki Miasto jest zawieszone w geograficznym niebycie, znaczy sa w jego okolicy jakieś lasy i Miasto ma swoje ciemne zaułki. Poza tym trudno stwierdzić o nim coś więcej.

Realia? Ano jakieś odnotowano. Ludzie tańcuja i balują, włóczą się po zmroku, dają zabijac i takie tam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jednym słowem, to powiedziałabym, że ta książka to czytadełko. Doskonale daje się przeczytać w jedno popołudnie bez nadwyrężania szarych komórek. W stosunku do pierwszej cześci nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus, no może tyle, że minął już pierwszy "wow" wywołany samym pomysłem stojącym u podstaw "Dreszcza" jako serii - znaczy sie superbohaterami na każdym rogu i to takimi niekoniecznie z okładek gazet. Ot w drugim tomie pojawia się ich więcej i wszystko się trochę rozwija w tę czy w drugą... A ja nadal rozmijam się z autorem językowo. Bohaterowie mówią barwnym językiem podwórkowym, co do nich pasuje, a co niekoniecznie lezy w moich gustach. Ot zdarza się. Może tez dlatego jakoś miłością do książki nie zapałałam, acz jeśli wyjdzie trzeci tom, to na 90% go przeczytam. Lubię niezobowiązujące czytadełka. :)

Jednym słowem, to powiedziałabym, że ta książka to czytadełko. Doskonale daje się przeczytać w jedno popołudnie bez nadwyrężania szarych komórek. W stosunku do pierwszej cześci nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus, no może tyle, że minął już pierwszy "wow" wywołany samym pomysłem stojącym u podstaw "Dreszcza" jako serii - znaczy sie superbohaterami na każdym rogu i to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W zasadzie nie wiem czy jest sens pisać cokolwiek, bo o "Grze o Ferrin" w internecie napisano juz epopeję, ale w kilku słowach może jednak.

Po pierwsze, albo to jest książka o tym jak głupota jest immanentną cechą człowieka. Nie uczy się on na swoich błędach, nawet jeśli rozpamiętuje je i obiecuje poprawę, i popełnia te same błedy raz zarazem. Przy czym upatrywać takiego przyczyn takiego stanu rzeczy można w fakcie iż człowiek ten - bohaterka - od zawsze był nierozumiany, wyszydzany i krzywdzony przez bliźnich, a wszystko za sprawą swojego wyglądu i inteligencji (raczej nie emocjonalnej)...

...albo mamy do czynienia z napisaną byle jak opowieścią "od zera do bohatera", w której siła imperatywu fabularnego wszyscy niemal zakochują się w głównej bochaterce, padają jej do stóp, a ona sama obdarzona niebywałymi mocami jakoś daje radę przezyć do ostatniej strony, co jest wyczynem zwazywszy na to jak się zachowuje, co robi i jak bardzo nie myśli o konsekwnecjach.

Można przeczytać dla przysłowiowego lola. Można nawet znaleźć tam coś zabawnego, jak się poszuka, ale jest tyle dobrych książek, że nie wiem czy jest sens sie ścierać. Ja przeczytałam z dzikiej ciekawości po nafaszerowaniu sie najróżniejszymi opiniami i obejrzeniu wywiadu z autorką. Do końca dotrwałam głównie dzięki rozrywce, jaką stanowiło dopisywanie komentarzy ołówkiem na marginesach książki.

W zasadzie nie wiem czy jest sens pisać cokolwiek, bo o "Grze o Ferrin" w internecie napisano juz epopeję, ale w kilku słowach może jednak.

Po pierwsze, albo to jest książka o tym jak głupota jest immanentną cechą człowieka. Nie uczy się on na swoich błędach, nawet jeśli rozpamiętuje je i obiecuje poprawę, i popełnia te same błedy raz zarazem. Przy czym upatrywać takiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ja wiem, że nie ocenia się książki po okładce, ale ta Amberu jest tak zła a zarazem tak reprezentatywna dla pewnego okresu, że nie mogę sie przestać nią zachwycać. Zwłaszcza, że kobieta na niej przedstawiona nijak nie jest podobna do tytułowej postaci - autorka zamieściła opis wystarczający, aby to stwierdzić.

Jeśli jednak przejść do fabuły, to chyba najbardziej rzuca się w oczy, że to książka o ludziach. Jeśli ktoś szuka czegoś, co będzie miało wartka akcję z obowiązkowym punktem kulminacyjnym, to może się srodze rozczarować. Sa mocne punkty, sa wydarzenia milowe, które owijają wokół siebie fabułę na jakiś czas, po czym zycie wraca do jakiejś normy i tak do kolejnego momentu, kiedy coś sie sypie. I tak od jednego takiego kryzysu do drugiego poznajemy ludzi, widzimy jak dorastają, poznają się, wiążą ze sobą, kłócą, radzą sobie z wyzwaniami, boja się.
"Rowan" to książka jak najbardziej science fiction, ale też obyczaj. Obyczaj w realiach science fiction - w tej kolejności, a nie na odwrót i trzeba miec tego świadomość, sięgając po tę pozycję (jak i inne z serii). :)

Ja wiem, że nie ocenia się książki po okładce, ale ta Amberu jest tak zła a zarazem tak reprezentatywna dla pewnego okresu, że nie mogę sie przestać nią zachwycać. Zwłaszcza, że kobieta na niej przedstawiona nijak nie jest podobna do tytułowej postaci - autorka zamieściła opis wystarczający, aby to stwierdzić.

Jeśli jednak przejść do fabuły, to chyba najbardziej rzuca się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Roszminęłam się z ta książką na niemal całej linii. Może nie powinnam wybierać ksiażek na zasadzie "fajny tytuł", ale czasami sie to sprawdza. Nie w tym przypadku.

Historie "od zera do bohatera" bywaja fajne. Mają potencjał i czyta się je z zapartym tchem - co nie miało miejsca tutaj. Infantylności bohaterki chwilami nie był w stanie wybronić nawet jej wiek, a wiele lat na karku nie miała.
Momentami aż za bardzo było widać do czego autorka zmierza i co się dla niej liczy - i tak potrafiła rozwodzić się nad jednymi wydarzeniami, a na przykład pojednyki, które niby miały znaczenie dla losów bohaterki, kwitować jednym czy dwoma zdaniami. Wówczas patrzyłam na tekst i nie wiedziałam czy się śmiac czy płakać, bo nastolatka rozbrajająca w dwóch zdaniach iluś zbrojnych, wyszkolonych ludzi, to tak...

Wrażenie po lekturze miałam takie, że zafundowano mi tu jakiś rozciagnięty do niebotycznych granic prolog, mający na celu pokazanie historii postaci, która w dalszych tomach będzie błyszczeć wiedzą, talentami i w ogóle. Póki co nie błyszczy niczym i nie wiem czy naprawdę chciałam poznać jej drogę. Może gdyby mi było wiekiem bliżej do niej, to bardziej przejęłby mnie jej losy, umiałabym nawiązać z nia jakiś emocjonalny kontakt. Ale że nie jest mi bliżej, to gryzłam papier i brnęłam do przodu. W mojej opinii książka jest najwyżej przeciętna, choć komuś w wieku lat nastu czy coś koło tego ma pełne prawo się spodobać :)

Roszminęłam się z ta książką na niemal całej linii. Może nie powinnam wybierać ksiażek na zasadzie "fajny tytuł", ale czasami sie to sprawdza. Nie w tym przypadku.

Historie "od zera do bohatera" bywaja fajne. Mają potencjał i czyta się je z zapartym tchem - co nie miało miejsca tutaj. Infantylności bohaterki chwilami nie był w stanie wybronić nawet jej wiek, a wiele lat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nadal nie wiem do kogo adresowana była ta książka. Sama sięgnęłam po nia na zasadzie "co rusz potykam się o te dosć charakterystyczne okładki, więc sprawdzę z czym to się je", a co za tym idzie nie zastanawiałam sie dla kogo ja napisano, a może powinnam. Są książki dla wszystkich, i takie, które kojarzą mi sie jednak z czytelnikiem młodszym. "Gildia magów" jakoś wpasowała mi sie w te drugą kategorię.

Niby jest tu wszystko, czego do szczęścia potrzeba. Mnogość różnorodnych bohaterów, rozbudowany świat posiadający swoją geografię, historię i bieżące problemy... a mimo tego czytając miałam wrażenie, że ślizgam się po wierzchu, że jest to za szybko, to za wolno i jakoś tak brnęłam do przodu powodowana głównie faktem, ze miałam do przeczekania dobre siedem czy osiem godzin w kawiarni i przy paskudnej, niesprzyjającej spacerom pogodzie za oknami. Zatem łyknęłam to w te kilka godzin. Nie powiem, żeby były zmarnowane. Książka zdecydowanie ma swoje dobre momenty - zwykle dotyczące tytułowej gildii i niektórych jej członków. Ma pomysł też pomysł i jak wspominałam całe universum zaciekawia. Niemniej, jak dla mnie, szału nie ma.

Nadal nie wiem do kogo adresowana była ta książka. Sama sięgnęłam po nia na zasadzie "co rusz potykam się o te dosć charakterystyczne okładki, więc sprawdzę z czym to się je", a co za tym idzie nie zastanawiałam sie dla kogo ja napisano, a może powinnam. Są książki dla wszystkich, i takie, które kojarzą mi sie jednak z czytelnikiem młodszym. "Gildia magów" jakoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam, że jak potknęłam się o opis obu tomów, to strasznie mnnie zaciekawił i chyba miałam za wysokie oczekiwania, przy czym na drugim tomie przejechałam się bardziej. Nie żeby książka była zła, po prostu czegoś mi w niej brakowało. W którymś momencie chyba nie przywiązałam się do głównej bohaterki i potem jej losy jakoś mało mnie przejmowały. A w związku z tym cała akcja była mi cokolwiek odległa. Czytałam z ogólnej ciekawości, bo sama wizja magicznych stworzeń mnie zaciekawiła, czytałam dla von Gorenczego i dla Asko, których polubiłam szalenie.

Generalnie książka na kolana nie powala, ot takie czytadełko dla kogoś, kto lubi takie historyczne fantasy. Jesli jednak komuś są one zupełnie obce, to nie wiem czy jest sens sięgać.

Pamiętam, że jak potknęłam się o opis obu tomów, to strasznie mnnie zaciekawił i chyba miałam za wysokie oczekiwania, przy czym na drugim tomie przejechałam się bardziej. Nie żeby książka była zła, po prostu czegoś mi w niej brakowało. W którymś momencie chyba nie przywiązałam się do głównej bohaterki i potem jej losy jakoś mało mnie przejmowały. A w związku z tym cała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od soboty dumam, co ja kuźwa przeczytałam i nadal nie jestem pewna. “Prądy czasu” Roberta Silverberga wyszły drukiem za oceanem w 1969, co czyni je o rok młodszymi od “Masek czasu” i trzy lata starszymi od “Księgi czaszek” (o której jeszcze nie napisałam, acz tu dumam od niedzieli nad tym, co ja o tym myślę). Wyznaczam ramy czasowe, w naiwnej może próbie stwierdzenia, jak to z pewnymi aspektami książek pana Silverberga jest. Bo tak, okładkowo “Prądy czasu” to:

"Gdyby ktoś chciał wybrać się na wycieczkę w przeszłość, w roku 2058 byłoby to możliwe, ale nie łudźmy się, ani tanie, ani bezpieczne. Należy przede wszystkim przestrzegać przepisów ustalonych przez służbę czasową. Co ma zrobić pilot wycieczki, jeśli niesforny turysta umknie z grupy i zagubi się w czasie? Przydarzyło się to Judsonowi Danielowi Elliotowi III… i zakończyło niewesoło."



I owszem, podróże w czasie odgrywają kluczową rolę w powieści niemal od samego początku. W 2058 podróże w czasie są możliwe i za odpowiednią kwotę jedni lecą na wakacje na Karaiby, a inni na tygodniową przelotówkę przez historię Bizancjum, jeszcze inni mogą zwiedzić epidemię dżumy w Europie. Co kto woli. Główny bohater, Judson Daniel Elliot III – w skrócie Jud – zostaje kurierem, czyli przewodnikiem wycieczek w przeszłość operujących na trasie historii Bizancjum właśnie (które ani chybi stanowi konik autora). Przypada mu też rola naczelnego niewiedzącego, przez pytania i wtopy którego autor może tłumaczyć różne paradoksy czasowe. Tłumaczy jemu, a czytelnik poznaje przy okazji.

Paradoksów jest co nie miara i trzeba autorowi oddać, że wyszedł poza najbardziej znany paradoks babci/dziadka. Zwrócił uwagę między innymi na akumulację turystów z przeszłości w konkretnych momentach historii i szukał odpowiedzi jakie ograniczenia trzeba by nałożyć na podróżników w czasie, aby to działało. Jednak paradoksy nie są tym, co napędza fabułę (choć chwilami miałam wrażenie, że owszem). Nie jest tym również historia Bizancjum, choć autor się nie hamuje i robi całkiem spory wykład o niej, wrzucając trochę ciekawostek wartych zapamiętania. Jednak tym, co się wybija jest poszukiwanie swoich korzeni – przodków, a najbardziej przodkiń i sekszenie się z nimi.

A tak, Silverberg.

Fakt, że lata do których skacze główny bohater nieco usprawiedliwiają mocne roznegliżowanie postaci kobiecych, nie poprawiał mi przesadnie samopoczucia, gdy kolejna niewolnica/królowa/przodkini wkraczały na scenę wydarzeń znów czytałam o twardych tyłeczkach, małych/dużych piersiach o takich czy owakich sutkach. Rozumiem, że bohater jest młodym facetem i jak mu się roznegliżowane baby przed nos pchają, to przecież oczu nie zamknie, ale…

Primo: w jego czasach radosne roznegliżowanie nie jest czymś szczególnym, w książce podkreślone jest, że skaczący do lat trzydziestych XX wieku ludzie byli rozbawieni tym, jak bardzo poubierani byli ludzie.

Secundo: zważywszy, że na tych opisach kończy się w sumie refleksja o znamienitej większości bohaterek, to jest po prostu nudne.

ciąg dalszy: http://mlaasik.eu/wordpress/2014/06/02/r-silverberg-prady-czasu :)

Od soboty dumam, co ja kuźwa przeczytałam i nadal nie jestem pewna. “Prądy czasu” Roberta Silverberga wyszły drukiem za oceanem w 1969, co czyni je o rok młodszymi od “Masek czasu” i trzy lata starszymi od “Księgi czaszek” (o której jeszcze nie napisałam, acz tu dumam od niedzieli nad tym, co ja o tym myślę). Wyznaczam ramy czasowe, w naiwnej może próbie stwierdzenia, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdzie by tu zacząć? Książka trafiła w me ręce w pakiecie z BookRage i jedyne co o niej wiedziałam, to że będzie s-f, bo takie było tematyczny hasło całej paczki. Nazwisko autora powinno mi chyba mówić więcej, ale niestety tylko mam niejasne wrażenie, że gdzieś je kiedyś widziałam. Niestety nie mam pamięci do nazwisk w każdym możliwym kontekście od autorów przez naukowców po znajomych. W związku z tym nie miałam absolutnie pojęcia czego się spodziewać, a zaczęłam czytanie paczki od tej a nie innej pozycji, bo spodobał mi się tytuł.

Tytuł szybko okazał się nie tytułem powieści, a opowiadania ze zbioru. Pewna tendencja, za która nie przepadam. Cały zbiór kręci się wokół jednego bohatera będącego też narratorem i nie lubię gościa. Nie za charakter czy coś. Niech sobie będzie jaki chce, ale ile razy miałam ochotę rzec mu kulturnie, aby zamknął ryja za przeproszeniem, to moje. I tak, język narratora jest czymś, co się lubi albo nie. Jak już mi się kiedyś przy okazji „Dreszcza” wspomniało uszka mam słabe na łacinę podwórkową i szybko mi więdną od takowej. A Enkel, bohater i narrator Klatki, wybredny w słowach nie jest, w tym z kim udaje się do łóżka bardziej, w rozwalaniu gąb tym i owym różnie. Tak więc dla niektórych sposób, w jaki swoją historię opowiada bohater może być problemem dla innych zaś atutem. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że w wulgarności Enkel wypada realistycznie. Żadne tam wkładanie mięska gdzie popadnie, bo jest fajne, tylko bohater z krwi i kości, u którego sposób wyrażania się współgra z charakterem.

Co do samej historii, to opowiadania tworzą jakąś całość, jakoś się z sobą wiążą i każde w jakiś sposób stanowi zamkniętą całość. Dużo tych jakosiów, ale inaczej tego nie określę. Do ostatniej „strony” dociągnęła mnie nadzieja, że nagle się te historie w coś złożą, nastąpi objawienie czytelnicze i w ogóle. Nie nastąpiło. Z pewnością jest jakiś fabularny koniec, jakieś domknięcie całości i zostawienie sobie pewnej furtki, ale zbiór pozostaje zbiorem. Czemu nie, wolno mu.

Pojedyncze opowiadania mnie nie brały. Tu i tam budziły zaciekawienie, największe chyba [to z doliną cieni], ale w ogólnym rozrachunku nie zapadły mi w pamięć. Zlały się ze sobą i mimo najszczerszych chęci nie bardzo mam co o nich napisać, poza tym, że Enkel pewnikiem nakładł komuś po mordzie mniej lub bardziej przezeń sprowokowany.

Sam Enkel, poza sposobem wyrażania się, zaciekawił mnie od strony technicznej. Autor nie patyczkuje się, rzuca czytelnika na głęboką wodę i zalewa go światem niekoniecznie tłumacząc o co loto. De facto jest to coś co lubię, choć po prawdzie do końca książki nie udało mi się wyrobić zdania kim lub czym Enkel w ogóle jest. Może to moja czytelnicza ułomność, a może powinnam znać coś jeszcze z dorobku autora, aby się zorientować. Generalnie Enkel wędruje, tu go ktoś ściga, tam po prostu napada lub niby niewinnie czegoś chce, ale i tak nawet wtedy ktoś w opowiadaniu dostanie po mordzie. Taki lajf. To ktoś coś chce, ktoś coś radzi i sugeruje budzi ciekawość. Przemyca jakiś większy świat, daje do zrozumienia, że to nie tak, że jedyne co się tu liczy, to aby Enkel komuś nachlastał lub się z kimś przespał. Jak dla mnie jednak było tego trochę za mało, z drugiej strony Enkel niespecjalnie zdawał się chcieć w to wnikać, a wręcz życzył sobie niekiedy mieć po prostu święty spokój. A że on jest narratorem, to taka a nie inna zawartość ma swoje uzasadnienie.

Pierwsze co się rzuca w oczy, to zgredy. Są już na samym początku i w zasadzie są do końca. Pierwszym odruchem z mojej strony było „ale że co???”, potem przeszło zdziwienie w zaciekawienie. Enkelowe zgredy tworzą Enkela. Czy bez nich byłby takim samym bezczelem, nie wiem, wątpię. Przy okazji są bohaterami samymi w sobie i zgodnie z mą dziwną naturą polubiłam najbardziej tego, co się najmniej chyba pojawia – Klima. Cóż.

Ogólnie, to chyba trzeba po prostu takie historie lubić. Mnie czytało się ciężko, nie źle ale po prostu ciężko, z chwilowymi tylko przebłyskami głębszego zaciekawienia. Ile w tym udziału miał sposób narracji, trudno mi ocenić i trudno mi również zdystansować się w ocenie całości od niego. Jak komuś klimaty samotnego rycerza, nakładającego po gębach różnym mniej lub bardziej ogarniętym typom, chętnego obracać dziewczynki i opisującego to wielce swobodnym językiem pasują, to śmiało mogę książkę polecić. Jak nie, no to...

A, i jak dla mnie to bardziej szeroko pojęta fantastyka niż s-f, ale klasyfikowanie gatunków zawsze było dla mnie nieco czarną magią, więc moje odczucie może być mylne. :)



[http://mlaasik.eu/wordpress/]

Gdzie by tu zacząć? Książka trafiła w me ręce w pakiecie z BookRage i jedyne co o niej wiedziałam, to że będzie s-f, bo takie było tematyczny hasło całej paczki. Nazwisko autora powinno mi chyba mówić więcej, ale niestety tylko mam niejasne wrażenie, że gdzieś je kiedyś widziałam. Niestety nie mam pamięci do nazwisk w każdym możliwym kontekście od autorów przez naukowców po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W trzech słowach: K-pax tylko inaczej

Słowa nie do końca sprawiedliwe, bo „Maski czasu” (1968) mają więcej lat niż „K-pax” (1995), ale to drugie poznałam pierwsze – w dodatku film nie książkę – więc skojarzenie biegnie w tę stronę. Za tylko inaczej kryje się miedzy innymi fakt, że nieznajomy – tak go sobie określę – nie twierdzi, że przybył z innej planety, a z przyszłości. To sprawia, że wydarzenia między tytułami różnią się zasadniczo od siebie, ale jedno pozostaje wspólne: pytanie, czy nieznajomy ma rację, czy kłamie. No i to, że pojawia się w smudze światła, choć Prot przynajmniej w filmie postanowił pojawić się ubrany, Vornan-19 preferował zaś strój Adama. Wspólny jest też sposób narracji (tu wspieram się tym, co Wiki o książkowym K-paxie mówi), czyli pierwszoosobowy w wykonaniu kogoś, kto przybyszowi towarzyszy. W „Maskach czasu” jest to profesor Garfield, fizyk zajmujący się badaniami nad odwróconym czasem, czyli mówiąc wprost: możliwością podróży w czasie. Sam czas akcji sprawia, że czyta się ciekawie. Mianowicie mamy rok 1999, przednówek nowego millennium, ruchy apokaliptyczne rosną w siłę, a technologia stanowi smaczek s-f, bo wydana w 1968 roku książka skonfrontowana z rzeczywistością 1999 roku wywołuje na twarzy uśmiech (mniej lub bardziej radosny).

Przez książkę ciągnęło mnie najoczywistsze z pytań: czy on serio jest z przyszłości? Co w sumie raczej nie dziwi, bo to główny motyw, przewijający się przez cała książkę, ale nie jedyny. Silverberg stworzył wokół Vornana-19 zespół ludzi, którzy maja mu towarzyszyć przy wielkim zwiedzaniu USA (części jego wielkiej objazdówki po całym świecie) i zadbał, aby była to grupa wyjątkowa i każdy jej członek czymś się wyróżniał, miał zwoje wady i zalety i jako taki mógł zainteresować. Podobało mi się, że w “duży obraz” – Vornana-19 jako rzekomego podróżnika z przyszłości i wpływu jego istnienia na zachowania ludzi na świecie, czy to apokaliptystów czy nie – wpasował się też i “mały obraz” wpływu Vornana-19 na jedną osobę i jej przyszłość (pewnego przyjaciela człowieka prowadzącego narrację w powieści). To gmatwa nieco odbiór. Interes większości i interes jednostki różni się i trudniej czytając powiedzieć jasno czy wolałaby się, aby Vornan był czy nie był prawdziwym podróżnikiem w czasie.

Kniżkę łyknęłam w jedno przydługie i cokolwiek deszczowe popołudnie. Wciąga – owszem. Czyta się przyjemnie – także. Gdyby nie to, że gdzieś mi się pod czaszką tłukły wspomnienia “K-pax”, to pewnikiem zrobiłaby na mnie jeszcze większe wrażenie, ale nawet z tym najzwyczajniej w świeci mi się podobała i chyba stała się jedną z moich ulubionych książek Silverberga.

[http://mlaasik.eu/wordpress/2014/05/12/r-silverberg-maski-czasu/]

W trzech słowach: K-pax tylko inaczej

Słowa nie do końca sprawiedliwe, bo „Maski czasu” (1968) mają więcej lat niż „K-pax” (1995), ale to drugie poznałam pierwsze – w dodatku film nie książkę – więc skojarzenie biegnie w tę stronę. Za tylko inaczej kryje się miedzy innymi fakt, że nieznajomy – tak go sobie określę – nie twierdzi, że przybył z innej planety, a z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nim się w "Ekspedycję..." wgryzłam, to zerknęłam co tam o niej pisze się na Lubimy Czytać, ot żeby wiedzieć czy mam się szykować na coś bardziej w stylu "Miasta skazanego" czy może "Południe, XII wiek". Wyszło, że w sumie będzie jeszcze inaczej i w istocie było.

"Ekspedycja..." to w sumie tytuł trzeciego z trzech opowiadań zawartych w książce. Wszystkie powiązane są ze sobą bohaterami i tworzą jedną historię... bajkę? Chyba bajkę. Arkadij Strugacki nie próbuje tu tworzyć nie wiadomo jak zawiłych, psychologicznie zagmatwanych postaci, a świat jest piękny, klarowny, przyszłość świetlana i dziesięć miliardów ludzi żyje szczęśliwie na ziemi, zaś słowo przestępstwo znane jest głównie z lekcji historii. Wszyscy są prawi, szlachetni, a już szczególnie trójka głównych bohaterów, którzy nie mają imion jako takich, ale nazywani są przez narratora, siebie samych i inne postacie od imion trzech muszkieterów. Nie można jeszcze zapomnieć o Gali, jedynej postaci kobiecej - dziewczęcej, która jest samą urokliwością, wdziękiem, odwagą i jasnym jest, że dla muszkieterów jest ona niemalże oczkiem w głowie. Bajkowości dopełniają Co Źli. Ci Źli zgodnie z opisem z okładki kradną nam kawałek Ziemi. Ot tak wycinają kawałek przestrzeni i nagle za sto dwudziestym kilometrem drogi jest sto sześćdziesiąty. Ci Źli pochodzą z Planety Łotrów zamieszkałej przez najróżniejsze plugastwo ze wszystkich ramion Galaktyki. Arkadij Strugacki zapełnił szeregi kosmicznych piratów najróżniejszymi rasami, ale nie silił się tu na wstępowanie na wyżyny pozaziemskiej biologii, nie tworzył ras zupełnie wyimaginowanych, a raczej sięgnął ku rodzimym insektom i je powiększył na tyle, by mogły pilotować statki. Są tam więc modliszki, tarantule i inne sympatyczne stworzenia. Jest Skolopendra, jest też Wstrstr (co, jak książka stwierdza, jest po prostu skrótem od Wstrętnego Starucha) i wszystko to całą tą bajkowość kreuje, bo piraci dają się łatwo zobaczyć w myślach, budzą oczywiste skojarzenia i wydaje mi się, akcent tutaj, bo z dziećmi mam bardzo mało do czynienia, czymś, co do dziecięcej wyobraźni łatwo przemówi.

Pierwsze opowiadanie - "Pościg w kosmosie" - przedstawia nam tę ludzkość i jest sielsko anielsko, póki ktoś nie kradnie kawałka przestrzeni wraz z ludźmi. Zaczyna się tytułowy pościg, który nie ma nic z wybuchowości i fajerwerków pościgów w większości tytułów s-f. Nie. On, jak wszystko, jest czysty, klarowny. "Operacja Itai-Itai" pokazuje jak zmięknąć i uszlachetnić może się nawet wielki zbir. Zaś ostatnie opowiadanie, tytułowa "Ekspedycja do piekła" udowadnia, że wszechświat to bardzo pokojowe miejsce i tylko tu i tam się ktoś wynaturzy. Zatem jest pięknie, miło, wspaniale.

Ciąg dalszy z małymi spoilerami: http://wp.me/p2k7GV-Zm

Nim się w "Ekspedycję..." wgryzłam, to zerknęłam co tam o niej pisze się na Lubimy Czytać, ot żeby wiedzieć czy mam się szykować na coś bardziej w stylu "Miasta skazanego" czy może "Południe, XII wiek". Wyszło, że w sumie będzie jeszcze inaczej i w istocie było.

"Ekspedycja..." to w sumie tytuł trzeciego z trzech opowiadań zawartych w książce. Wszystkie powiązane są ze...

więcej Pokaż mimo to