rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Hwang Sok-yong nawiązał w tej powieści do znanego w Korei Południowej mitu o księżniczce Bari, która jako dziecko miała zostać zatopiona w Smoczym Bagnie. Niespodziewanie uratował ją jednak sam Smoczy Król, a jej rodzice – władcy królestwa – i ich poddani zapadli na tajemniczą chorobę. Księżniczka, by uratować cały świat, musiała zdobyć życiodajną wodę. Wędrując na zachód, dotarła do Zachodniego Nieba, gdzie okazało się, że musi poślubić opiekuńcze bóstwo, urodzić mu dziecko i spędzić tam dziewięć lat, bardzo ciężko pracując. Czy znalazła życiodajną wodę i uratowała chory świat? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam czytelnikom powieści, w której losy mitycznej Bari zostały przedstawione niejako na nowo. Pisarz dokonał ich reinterpretacji, stawiając w centralnym punkcie literackiego świata małą dziewczynkę mieszkającą w Korei Północnej. To, co łączy bohaterkę koreańskiego mitu z bohaterką powieści to nie tylko imię, ale także podobnie trudna życiowa wędrówka, oscylująca na granicy światów realnego i nierealnego, a także poszukiwanie odpowiedzi na życiowe pytania, w tym to najważniejsze w kontekście historii Bari – czy życiodajna woda istnieje i czym tak naprawdę ona jest? Gdy poznajemy powieściową Bari, ma ona zaledwie jedenaście lat. Wówczas ani ona, ani czytelnicy nie zdają sobie sprawy, jak potoczy się jej życiowa historia. Nie ma co ukrywać, nie będzie ona przyjemna. Uda się co prawda Bari odczuwać krótkie momenty szczęścia, lecz całość jej życiowej drogi będzie pełna śmierci, cierpienia, głodu, poczucia niesprawiedliwości, poszukiwania ratunku i sensu. W bezpośredni sposób nawiązuje do tego zresztą motto powieści, którym jest fragment pieśni „Arirang” mówiący o tym, że całe nasze życie pełne jest zmartwień. Bari jako młoda dziewczyna musiała zmierzyć się ze stratą całej swojej rodziny, ucieczką z kraju, wędrówką przez tysiące kilometrów i próbą samodzielnego stworzenia własnego życia i szczęścia w zupełnie nowym świecie, gdzieś na dalekim zachodzie. Wędrówka Bari z Korei Północnej do Wielkiej Brytanii jest bezpośrednio związana z konkretnymi wydarzeniami, a sama Bari jest jedynie reprezentantką takich ludzi jak ona, poszukujących ze wszelką cenę swojej lepszej przyszłości. Hwang Sok-yong przywołuje w powieści wydarzenia, które potęgują dramatyzm losów Bari, wynika on jednak z prawdziwej historii osadzonej w czasach od lat 90. XX wieku. Pisarz umieścił małą Bari w Korei Północnej, w kraju, którego obywatele, po rozpadzie Związku Radzieckiego i śmierci Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena, cierpieli najpierw z powodu wstrzymania racji żywnościowych i wypłaty wynagrodzeń, a potem realnych i niezliczonych śmierci spowodowanych wycieńczeniem z głodu. Niektórzy mieszkańcy ratowali się ucieczką do Korei Południowej, jak brat matki Bari, co dodatkowo ściągało nieszczęście na całą rodzinę. Pracownicy Ministerstwa Bezpieczeństwa eksmitowali z domów, konfiskowali majątki, wysyłali ludzi oskarżanych o spiskowanie do obozów pracy. Inni mieszkańcy ratowali się, przekraczając rzekę Tuman i udając się do Chin, gdzie także nie do końca było bezpiecznie, ponieważ władze chińskie surowo karały za jakąkolwiek pomoc koreańskim uciekinierom. Tę drogę wybrała także Bari, która dzięki wsparciu Wujcia Piskorza znalazła pracę u chińskich nauczycieli. Następnie zatrudniła się w Raju, chińskim salonie masażu, gdzie poznała Xiang. Znajomość ta nie pozostała bez znaczenia, bowiem to dzięki niej Bari wydostała się z Chin i trafiła do Londynu, niestety, także z powodu tej znajomości doświadczyła bodaj największego w swym życiu cierpienia. Bari musiała się zmierzyć z gangiem Handlarzy Węży oraz łapankami z powodu braku wizy i pozwolenia na pracę, więzieniem i deportacją. Pośrednio zaś, jako członkini rodziny muzułmańskiej, musiała skonfrontować się z atakiem na World Trade Center i jego konsekwencjami, ogromną niechęcią do wyznawców islamu i szeroko rozumianych imigrantów, a w późniejszym czasie – wojną wypowiedzianą przez Stany Zjednoczone Afganistanowi. Autor powieści kończy jej akcję na zamachu terrorystycznym w londyńskim metrze, jednakże w kontekście przywołanego wcześniej motta i całej historii Bari można stanowczo stwierdzić, że to kolejne dramatyczne zdarzenia z jeszcze bardzo wielu czekających nie tylko bohaterów powieści, ale także wszystkich ludzi na całym świecie. Autor przywołuje bowiem także wojnę w Iraku i relacje medialne głoszące, że do kolejnego konfliktu zbrojnego może dojść także na Półwyspie Koreańskim. Różnego rodzaju cierpienia, konflikty i wojny kładą się cieniem na losach całej ludzkości. Tym, co chroni powieściową Bari przed ich bezpośrednim odczuwaniem, jest umiejętność bohaterki do oddzielania swej duszy od ciała. Pozwalało jej to na niedoświadczanie życiowych cierpień, a jedynie na ich obserwację z bezpiecznego, metafizycznego dystansu. Oniryczne wizje, iluzje, przeplatanie się ze sobą elementów realnych i nierealnych to także bardzo ważny motyw „Księżniczki Bari”. Bohaterka powieści była bowiem bardzo potężnym medium, widziała zmarłych i potrafiła z nimi rozmawiać. Jako masażystka, wystarczyło, by tylko zobaczyła czyjeś stopy, a już wiedziała, jaką ta osoba przeszła życiową drogę i jaki dokładnie jest jej stan zdrowia. W eksplorowaniu świata nierzeczywistego pomocą służyli jej babcia oraz pies o imieniu Siódmogwiazdek. Stali się oni jej przewodnikami, ale i strażnikami, by w tym pełnym niebezpieczeństw świecie nie stało się jej nic złego. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że prababka babci Bari była szamanką w Hamheung, a sama jej babcia nie raz zwracała się do bóstw i widziała duchy. To metafizyczne wsparcie babci i Siódmogwiazdka okazuje się niezastąpione także w tej najważniejszej misji Bari – w przepłynięciu przez Morze Ognia, Morze Krwi i Morze Piasku, w dotarciu do Żelaznego Zamku i znalezieniu życiodajnej wody. Nie będę zdradzać, czy misja Bari okazała się sukcesem. Pomysł wykorzystania mitu o księżniczce Bari poszukującej życiodajnej wody poszerza jednak perspektywę interpretacyjną całego dzieła. Zaczynając czytać tę powieść, nie miałam pojęcia, czego mogę się spodziewać. Okazało się, że Hwang Sok-yong ponownie bardzo mnie zaskoczył i poszerzył mój poznawczy oraz emocjonalny odbiór całego dzieła. Książka przepełniona jest scenami okrucieństwa i cierpienia, trudu i przeciwności losu, ale zastosowana przez autora konwencja irracjonalna zdecydowanie zmniejsza dyskomfort podczas lektury i w pewnym stopniu daje nie tylko bohaterce, ale i czytelnikowi siłę i nadzieję, tak bardzo potrzebne do przetrwania w świecie powieściowym i tym prawdziwym. Nadzieję potęguje także motyw życiodajnej wody, która mimo eskalacji wydarzeń wywołujących cierpienie i śmierć, nadal może być odnaleziona przez każdego człowieka. Definicję tej wody autor pozostawił także odbiorcom powieści, by to właśnie oni określili, czym ona jest i jak dzięki niej funkcjonować, poradzić sobie z nieustającym okrucieństwem świata i ostatecznie, znajdując własne szczęście, w nim przetrwać. Polecam lekturę tej książki, bo stawia ona niełatwe pytania, zmusza czytelnika do indywidualnej odpowiedzi i otwiera oczy na świat, w którym żyjemy i którego bardzo często wcale nie chcemy zobaczyć.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0337bf91FaUXHHUBeDpQoaCbdGW4rdqYAXRvZdG2pESib2y3Reb8d8ycLXx6sbRvSAl

Hwang Sok-yong nawiązał w tej powieści do znanego w Korei Południowej mitu o księżniczce Bari, która jako dziecko miała zostać zatopiona w Smoczym Bagnie. Niespodziewanie uratował ją jednak sam Smoczy Król, a jej rodzice – władcy królestwa – i ich poddani zapadli na tajemniczą chorobę. Księżniczka, by uratować cały świat, musiała zdobyć życiodajną wodę. Wędrując na zachód,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie będę ukrywać, że głównym powodem, dla którego sięgnęłam po książkę Pauliny Wilk „Pojutrze. O miastach przyszłości”, była chęć przeczytania zaledwie dwóch jej rozdziałów poświęconych miastom Korei Południowej. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, po lekturze całości, stwierdziłam, że ta książka ma czytelnikowi o wiele więcej do zaoferowania, niż przypuszczałam. Paulina Wilk opisuje tu miasta, które istnieją od bardzo dawna i wraz z nieustannym rozwojem próbują dostosować się do wciąż nadchodzącej przyszłości, czyli tytułowego pojutrza, a także miasta, które zaczęły być tworzone i powstały tylko i wyłącznie z myślą o czasie, który dopiero przed nami. Autorka czyni to w bardzo umiejętny i niezwykle atrakcyjny sposób. Perspektywę historyczną i obiektywną łączy z tą w pełni subiektywną związaną z podróżami, dzięki którym sama, bezpośrednio, naocznie, poznała zaprezentowane w książce miasta i – myślę, że można tak powiedzieć - doświadczyła ich. Opisy są przy tym bardzo interesujące literacko i językowo. Styl Pauliny Wilk wydaje się nie do podrobienia, nie jest prosty i oczywisty. Można domniemywać, że jest przeznaczony dla czytelnika zaangażowanego, niespiesznie delektującego się słowem pisanym i skrywaną za nim treścią. Autorka pisze o dziewięciu miastach z różnych obszarów kulturowych oraz różnych szerokości geograficznych. Tę miastową opowieść rozpoczyna od Dubaju, w którym znajduje się jeden z najdroższych fragmentów lądu na Ziemi, a mianowicie Palma Dżumajra – sztucznie stworzona wyspa usypana z piasku wyłowionego z dna mórz. Dubaj to przepych, perfekcja, fałszerstwo i marnotrawstwo w jednym. Autorka nazywa go „beniaminkiem doby urbanizacji” oraz „ostateczną destynacją ludzkości”. Oprócz Dubaju, zaprezentowane jest tu także inne miasto Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Jest to Masdar, miasto eksperymentalne, w którym mieszkają głównie studenci, pracownicy naukowi, inżynierowie i biznesmeni. Nie rozwija się on jednak zgodnie z oczekiwaniami twórców, może dlatego, że ma to być pierwsze na świecie miasto eko i smart, a nie wszyscy są na to gotowi. Masdar ma być miastem dla pieszych, z dużą ilością baterii słonecznych. Jako pierwsze na świecie ma wytwarzać znacznie więcej energii, niż zużywa. Podobają mi się porównania stosowane przez autorkę, według niej znajdują się tu wieżowce „w stylu petrodolarowego baroku” i można się tu poczuć jak „jedna z postaci laboratoryjnej sagi”. Są to jednak tylko dwa przykłady wyrwane z kontekstu. Klimatu językowego nie sposób opisać, by go poczuć, książkę tę po prostu trzeba przeczytać. Kolejnym miastem zaprezentowanym w „Pojutrze” jest Kampala, stolica Ugandy, skąd właśnie zabiera się do innego świata między innymi piasek oraz wycięte drzewa. Jest to miasto, w którym mieszka około dwóch milionów mieszkańców, wszechobecna jest tu korupcja i naprawianie odpadów z reszty świata. Ludzi zabija malaria, AIDS, nowotwory i smog, a mimo to jedna Ugandyjka rodzi średnio siedmioro dzieci. Co za kontrast wobec wspomnianego Dubaju i Masdaru. Nie inaczej jest w Bombaju, gdzie czuć „opary dengi i dyzenterii zmieszane ze słodyczą jaśminu i krwawych plwocin”, a także w Limie, gdzie są ludzie z ulicy, recydywiści, narkomani, bezdomni i chorzy psychicznie. Oni też chorują, na nieuleczalną odmianę gruźlicy odporną na antybiotyki. Zupełnie inaczej jest w Kopenhadze, która uchodzi za najszczęśliwsze miasto świata, gdzie jest stosunkowo ciszej, zdrowsze powietrze i pitna woda w kranach. Jak pisze Paulina Wilk, „Nibylandia”, „uniwersalny symbol najlepszego miejsca do życia”. Spośród miast przywołanych przez autorkę, najbliżej Korei Południowej znajduje się Singapur, miasto – państwo, który stał się niepodległą republiką dopiero w 1965 roku. W „Pojutrze” czytamy, że tutaj ludzie nie znają upadków, biedy, konfliktów i niepewności. Nie ma dyskryminacji, łapówek i oszustw, jest za to bardzo surowe prawo uwzględniające nawet karę śmierci. Nie ma kryzysu mieszkaniowego, ceni się edukację, a mimo to dzieci rodzą się tu najrzadziej na całym świecie, co bez wątpienia podyktowane jest brakiem swobód obywatelskich oraz koniecznością zachowania bezwzględnego posłuszeństwa. Prawdziwą ucztą, którą pozostawiłam na sam koniec, są tu jednak dla mnie rozdziały dotyczące dwóch południowokoreańskich miast – Seulu i Songdo. Przybliżając czytelnikowi Seul, Miasto Specjalne, Paulina Wilk zwraca uwagę na ogromne podobieństwo większości Koreańczyków do siebie nawzajem. Pisze o nich jako o „jednej, multiplikowanej w nieskończoność postaci”, co w bezpośredni sposób wiąże się z wszechobecnymi w Korei operacjami plastycznymi. Koreańczycy dostosowują się do ogólnie przyjętej „matrycy”, usuwając sobie podwójne powieki, wyszczuplając żuchwę, prostując nosy i wydłużając kończyny. Brak tu różnorodności, co sprawia, że autorka odważa się nazwać Seul „królestwem skoordynowanego podobieństwa”. Jest za to niespotykana synchronizacja, ludzka miniaturyzacja i urbanistyczna maksymalizacja. Granice miasta wciąż się rozrastają, sprawiając wrażenie, że przestają istnieć. Mieszka tu już około dwudziestu pięciu milionów ludzi. Pisząc o Seulu, Paulina Wilk dużo miejsca i uwagi poświęca technologizacji, w tym rozwojowi sztucznej inteligencji, co istotnie pozwala uznać Seul za prawdziwe miasto przyszłości. Są tu holokoncerty z hologramami muzyków, ludzie i maszyny przenikają się, tworząc niemal jeden organizm. Straszna jest ta wizja, w której przecież już od jakiegoś czasu żyjemy, w której urządzenia zastępują ludzi, obojętność wobec drugiego człowieka zastępuje zaś czułość względem inteligentnych przedmiotów. To „pojutrze” jest bardzo przewrotne, bowiem taka jest już nasza codzienność. Ludzie, choć mogą być blisko siebie, oddalają się za pośrednictwem używanych urządzeń. Podprogowo odczytuję tu głos przestrogi, ostrzeżenia i przebudzenia, którym autorka chciałaby otworzyć oczy ślepym na rzeczywistość, a otwartym na wirtualność. Przywołuje awatara T.me i tworzoną przez niego iluzoryczność świata. Urządzenia spełniają wszelkie potrzeby i zachcianki człowieka, który w tym idealnym świecie technologii ma pozostawać niemal w bezruchu, „przemieszczanie się to ostateczność”. Taki Seul to świat samotności, bezsenności i przyszłości obecnej już teraz, czego najlepszym przykładem i dowodem zdaje się być Dongdaemun Design Plaza. Jeszcze bardziej smutny obraz wyłania się z opisu Songdo, w którym prawie nikogo nie ma. Jest pełna infrastruktura, są ulice, domy, sklepy, place zabaw, brak tylko mieszkańców, którzy w choć minimalnym stopniu użyliby tego miasta. Wszystko wygląda jak nienaruszone. W teorii Songdo ma być wielofunkcyjnym i międzynarodowym miastem przyszłości, nie do życia i przebywania, lecz do prowadzenia interesów. Budynki są ogromne, podkreślając południowokoreańskie pragnienie wielkości i uświadomienie ludziom ich małości, głównie przyjezdnym z zagranicy. Gigantyczne ma być nie tylko to miasto, ale także cały ciąg miast, bo wszystko wskazuje na to, że z czasem Inczhon, Songdo i Seul staną się niemal jednym żywym miejskim tworem. Autorka spaceruje po tym mieście przyszłości niczym pionek po planszy gry i rzucając kostką, wyznacza dalszy kierunek zwiedzania. Chyba najbardziej urzekła mnie znajdująca się w tym mieście budka z półkami wypełnionymi książkami oraz kawiarnia, na której szklanej witrynie napisane zostały słowa: „Nie martw się, wszystko będzie wspaniale.” Z tymi słowami chciałabym pozostać po lekturze książki na długo. Chciałabym, by trafiły one także do wielu innych czytelników, dlatego bardzo polecam „Pojutrze”. Dla mnie ta książka okazała się bardzo dużym pozytywnym zaskoczeniem, tym bardziej, że przeczytałam ją niemal przez przypadek. Życzę sobie znacznie więcej takich przypadków.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid02aUubFmjpH597AoMe4mny8QVEajS5N9ZgdknPmf6zbxkLYSCQ1gPMMgnXTuTtAgQal

Nie będę ukrywać, że głównym powodem, dla którego sięgnęłam po książkę Pauliny Wilk „Pojutrze. O miastach przyszłości”, była chęć przeczytania zaledwie dwóch jej rozdziałów poświęconych miastom Korei Południowej. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, po lekturze całości, stwierdziłam, że ta książka ma czytelnikowi o wiele więcej do zaoferowania, niż przypuszczałam. Paulina Wilk...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sięgnęłam po „Starszą panią z nożem” Gu Byeong-mo, ponieważ przeczytałam jej debiut literacki, „Piekarnię czarodzieja”, i uznałam, że autorka ma duży potencjał do tworzenia bardzo poważnych historii. Magia obecna w „Piekarni…” sprawiła jednak, że powieść stwarzała pewną iluzję nieprawdopodobieństwa. W „Starszej pani z nożem” autorka zrezygnowała z elementów magicznych, co spowodowało, że fabuła do samego szkieletu, na którym się opiera, sprowadzona została do niewyobrażalnej wręcz brutalności. Nie będę ukrywać, że dla mnie „Starsza pani z nożem” to duże rozczarowanie. Spodziewałam się czegoś o wiele lepszego, zwłaszcza że po „Piekarni…” miałam duże oczekiwania. Czytanie książki o kobiecie, która morduje tudzież „eliminuje chorych”, nie sprawia mi przyjemności, nie zachęca mnie także do dalszego zgłębiania jej literackich losów. Niemniej jednak lekturę tej książki ukończyłam, choć i zakończenie nie za bardzo mnie usatysfakcjonowało. Bardzo rzadko zdarza mi się mieć tak negatywne odczucia wobec książki. Zaznaczam jednak, że to tylko moja subiektywna ocena, bynajmniej nie zniechęcam do lektury, każdy czytelnik powinien sam zmierzyć się z tekstem literackim i na podstawie znanych mu kontekstów, a także własnej wiedzy i życiowych doświadczeń uformować właściwą dla niego interpretację i ocenę dzieła. Blurb znajdujący się na okładce informuje czytelnika, że Rógszpona jest „płatną zabójczynią z pokaźną kolekcją noży”. Zdradza też, że do jej zguby mogą doprowadzić emocje i szeroko rozumiana empatia. Bezpośrednio nakierowuje przy tym uwagę odbiory na postać sześcioletniej Kang Haeni, której osoba staje się poniekąd powieściowym spiritus movens. Zdziwiła mnie informacja, że książka ta stała się w Korei Południowej bestsellerem, ciekawa jestem recenzji „Starszej pani…” tworzonych przez zwykłych południowokoreańskich czytelników. Blurb informuje także, że ta powieść Gu Byeong-mo przełamuje znane stereotypy. Zgadzam się z tym stwierdzeniem. Nie każda książka przedstawiająca postać morderczyni na zlecenie koncentruje się bowiem na pęknięciach w jej rysie osobowościowym. Jak czytamy w powieści, od tego typu specjalisty oczekuje się szybkości, dokładności, precyzji i talentu do obsługi klienta. Rógszpona odznacza się tymi cechami, choć jej wiek i kondycja coraz bardziej utrudniają jej wykonywanie zleceń. Ponadto, okazuje się, że mimo złych doświadczeń z dzieciństwa i młodości, gdzieś w głębi duszy jest wrażliwą osobą. Wrażliwość ta zaskakuje jednak nie tylko świat, w którym żyje, ale przede wszystkim ją samą. Niespodzianką od losu okazują się chociażby Kłopotka i mała Haeni, z drugiej jednak strony są one słabością, które w jednej chwili mogą pociągnąć Rógszponę na sam skraj urwiska. Tę obawę pogłębia wyraźnie odczuwana przez bohaterkę presja przejścia na emeryturę konfrontowana z wizją samotności oraz starczej bezradności. Trzeba przyznać, że zakres fabularny jest dość niekonwencjonalny, jednak jego literacki potencjał – moim zdaniem – nie został wykorzystany. Mimo oryginalności i pięknego przesłania, że każdy może okazać się człowiekiem o wielkim sercu, zdecydowanie dominującym elementem powieści jest jej brutalność. Opisy zbrodni i walk są zbyt dokładne, by czytało się to swobodnie. Z tego też powodu lektura tej książki i tworzenie recenzji trwały w moim przypadku zdecydowanie za długo. W dużej mierze wynikało to z faktu, że chciałam szybko pożegnać się z tą książką i odłożyć ją na półkę, a jednocześnie w ogóle nie miałam ochoty poświęcać jej swoich myśli. Nie wiem, dla jakiej kategorii wiekowej czytelnika przewidział tę książkę wydawca, ale myślę, że na okładce bądź bezpośrednio przed tekstem powieści powinno znaleźć się ostrzeżenie o brutalności fabuły i języka, by zbyt młodzi lub wrażliwi czytelnicy mieli świadomość, z jakim tekstem przyjdzie im się mierzyć. Książka, poza brutalnością stricte fizyczną, porusza temat także brutalności psychicznej i ludzkiej obojętności. Bardzo dobrze autorka ukazała ten temat na przykładzie pomocy i pytań stawianych w związku z jej udzielaniem. Czy pomoc to element ludzkiej natury czy też obowiązek etyczny? Gu Byeong-mo zobrazowała tę kwestię w dość zróżnicowany sposób, ukazała Rógszponę pomagającą Kłopotce i starszemu panu zbierającemu makulaturę, a także doktora Kanga pomagającego zranionej w walce zabójczyni, ukazała jednak również anonimowy tłum ludzi, którzy odsuwają się z niepokojem od zabitego w metrze mężczyzny, by tylko nie udzielić mu pomocy. Książka stawia ważne pytania, na które każdy czytelnik powinien odpowiedzieć sobie sam, nie jestem jednak przekonana, by do tego celu potrzebne były makabryczne opisy. „Starsza pani z nożem” zapewne trafi na swoich czytelników, mnie co prawda nie uwiodła, ale co by to był za literacki świat, gdyby wszyscy czytali dokładnie to samo i dokładnie tym samym się zachwycali?

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0Y2GcLfbu7DQt2yhFPgdDiBFQEQn5KKSDk82oS5cVh7PqYgjSecugdD9vhg7eE1LCl

Sięgnęłam po „Starszą panią z nożem” Gu Byeong-mo, ponieważ przeczytałam jej debiut literacki, „Piekarnię czarodzieja”, i uznałam, że autorka ma duży potencjał do tworzenia bardzo poważnych historii. Magia obecna w „Piekarni…” sprawiła jednak, że powieść stwarzała pewną iluzję nieprawdopodobieństwa. W „Starszej pani z nożem” autorka zrezygnowała z elementów magicznych, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Autobiografia śmierci” to pierwszy na polskim rynku wydawniczym tom poetycki południowokoreańskiej poetki, Kim Hyesoon. Autorka do tej pory opublikowała czternaście tomów poezji, ten w całości poświęcony tematyce śmierci został wydany w roku 2016. Blurb, jeszcze przed lekturą wierszy, informuje czytelnika, że omawiany zbór to medytacja tudzież refleksja dotycząca śmierci, która – według poetki – nie jest doświadczeniem jednostkowym, lecz zbiorowym, nie jest też ostateczna, lecz cykliczna i tętniąca życiem. Muszę przyznać, że lektura tych wierszy, ich tematyka oraz forma dość mocno przytłoczyły mnie siłą swojego przekazu. Proces zagłębiania się w zamysł poetycki i próby interpretacji tekstów zalały mnie bardzo realną falą przygnębienia, ale i niezrozumienia. Osobiście, nie doszukałam się tu akcentu tętniącego życiem. Zdecydowanie inaczej jest z cyklicznością śmierci, do której bezpośrednio odwołuje się konstrukcja całego tomu poetyckiego. Poszczególne wiersze są ponumerowane jako dni, od pierwszego do czterdziestego dziewiątego, zgodnie z buddyjskim przeświadczeniem, iż od śmierci ludzką duszę i świadomość dzieli do kolejnych narodzin dokładnie czterdzieści dziewięć dni. Do reinkarnacji poetka nawiązuje między innymi w tekście zatytułowanym „Seul, księga umarłych” będącym dodatkowym potwierdzeniem, że autorka opisuje pewne przeżycia i doznania „koreańskie” wynikające bezpośrednio z kultury i religii obecnych na Półwyspie Koreańskim. W tekście tym poetka mówi wprost, że śmierć to zgaśnięcie świecy, beztęsknota zaczynająca się od „pierwszej kropli pożegnania wkłutej w żyłę”. Wyraża także pewność, że ktoś kiedyś po śmierci przejmie ciało zmarłego („Nim w twym ciele zapali się świeca kogoś innego”). Zaczynając jednak czytać „Autobiografię śmierci” niejako chronologicznie, rozpoczynamy lekturę „Podróżą do pracy”, czyli Dniem pierwszym. Wiersz przedstawia martwą kobietę wyrzuconą z pociągu, która jest traktowana niczym śmieć. O wiele straszniejsza jest jednak rzeczywistość ludzi pozostających przy życiu, bowiem są oni na jej los całkowicie obojętni. Ludzie okradają martwych, robią im zdjęcia, skupiają się na nic nieznaczących elementach codzienności, a nie na sprawach fundamentalnych, ostatecznych. Takie jest otwarcie autobiografii śmierci, o której dowiadujemy się od poetki, że jest ona realna i brutalna, jest zdarzeniem losowym, po którym stopy nie pozostawiają już żadnych śladów. Śmierć to rozpad w samotności, koniec serca i oddechu, ciemność, nagość, przemiana substancji chemicznych ciała – „jak u łososia, który zakończył swą podróż na brzegu rzeki”. Śmierć to zimno i samotność, to „zrzucanie siebie z siebie”, pustka, sen, przejście niczym przeprawa statkiem na wyspę, smród i „chorobliwe widowisko”, znikanie, odpuszczanie samej siebie. Śmierć to kłamstwo, szaleństwo, „bolesna halucynacja”, brak nadziei, brak oddechu, „gorzki koniec”, nieobecność i wyparowanie z rzeczywistości. Przerażający w tym tomie poezji jest naturalizm. Poetka bez żadnego zawoalowania pisze, że śmierć to gnicie, ciało zmarłego jest gniazdem dla różnego rodzaju robaków, które są pochowane w brwiach, uszach, ustach, oczach, pod paznokciami i na skórze („Gniazdo”), wrona wije gniazdo we włosach zmarłego, czarne kozy chcą się wgryźć w bębenki uszu, na stopach zaś są dwa martwe ptaki („Matka śmierci”). Kim Hyesoon wyraża w swej twórczości przekonanie, że śmierć człowieka rozpoczyna się już w chwili jego narodzin, powolnym umieraniem jest menstruacja, „każdy dzień jest wigilią śmierci”. Po śmierci człowieka tęsknią za nim nawet jego rzeczy („Kiedy odchodzisz”), czasem można odnieść wrażenie, że zmarli nie potrafią rozstać się ze światem żywych, nawet śmierć nie jest gwarancją zapomnienia o cierpieniach („Nad rzeką formaliny”), dlatego trzeba ją odłączyć od respiratora, by ostatecznie stała się przeszłością („Uduszenie”). Poetka pisze także, że po śmierci nasze ciało nie jest nam do niczego potrzebne i to za życia należy rozważyć, co należałoby z nim zrobić („Śmierć magicznie zakrzywia przestrzeń”). Można dopatrywać się tu konkretnych odniesień do transplantacji. Wiersze Kim Hyesoon są bardzo przygnębiające, wywołują myśli ostateczne i niemal paraliżują swoją bezpośredniością, zwłaszcza gdy poetka wspomina o tym, czego efektem może być śmierć. Jednym z takich przykładów jest wiersz „Sekcja zwłok” nawiązujący do krwawo stłumionego przez siły rządowe powstania w Gwangju w roku 1980. Perspektywa ofiary, która doznała bestialskiego traktowania, tylko pogłębia smutek towarzyszący lekturze „Autobiografii śmierci”. Sięgnęłam po tę poezję, ponieważ moje zainteresowania literackie w dużej mierze dotyczą literatury południowokoreańskiej, poza tym blurb jednoznacznie informuje, że „w świecie poezji koreańskiej nie ma obecnie większej osobistości niż Kim Hyesoon”. Kierowały mną więc cele głównie poznawcze, ale i nadzieja na prawdziwą ucztę poetycką, zwłaszcza po lekturze „Histerii” Kim Yideum. Choć nie mogę odmówić „Autobiografii śmierci” walorów poetyckich, niestety, okazała się ona dla mnie zbyt przytłaczająca, a przez to rozczarowująca. Prawdopodobnie przez jej bezpośredniość. Trzeba przyznać, że poetka nie boi się tematów trudnych i kontrowersyjnych. Świadomie lub nie, szokuje. Myślę, że do lektury tych wierszy nie będę już wracać. Nie polecę też lektury tego tomu żadnemu czytelnikowi. Uważam, że sięgnięcie po tę książkę powinno być w każdym przypadku wynikiem samodzielnej i świadomej decyzji. Lektura tych wierszy, ich emocjonalny odbiór i interpretacja mogą bowiem pozostawić trwały ślad w psychice czytelnika.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid02L5m5YZhDTCSqLeMNTXjRQUwAxvuRMPDvoVH5wQ7M2K7sjbawbNLatVeun4ks8Znol

„Autobiografia śmierci” to pierwszy na polskim rynku wydawniczym tom poetycki południowokoreańskiej poetki, Kim Hyesoon. Autorka do tej pory opublikowała czternaście tomów poezji, ten w całości poświęcony tematyce śmierci został wydany w roku 2016. Blurb, jeszcze przed lekturą wierszy, informuje czytelnika, że omawiany zbór to medytacja tudzież refleksja dotycząca śmierci,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pak T`aewŏn to wybitny pisarz koreański, który urodził się w 1909 roku w Seulu, w czasie wojny koreańskiej z niewyjaśnionych przyczyn przeszedł jednak na „komunistyczną Północ”, co sprawiło, że już nigdy nie powrócił na Południe, a tym samym już nigdy nie przeszedł się ulicami Seulu. Nim jednak do tego doszło, w roku 1934 stworzył jedno z najwybitniejszych swoich dzieł – „Dzień z życia pisarza Kubo”, dzięki któremu mamy możliwość poznawać Seul jeszcze wraz z autorem. Powieść można uznać za dzieło autobiograficzne, ponieważ powieściowego Kubo i Pak T`aewŏna łączy bardzo dużo elementów, poza tym – już po publikacji powieści – pisarz był nazywany Kubo, co z czasem przerodziło się w jego pseudonim artystyczny. Powieść ma także walor historyczny, ponieważ powstała w czasie, gdy Japończycy okupowali Koreę. Dzięki lekturze można więc bodaj pośrednio poznać życie Koreańczyków żyjących w zniewolonej ojczyźnie. Kubo ma dwadzieścia pięć lat, nie ma żony i stałej pracy, nie ma też pieniędzy, ale stanowi stałe źródło zmartwień swojej matki, która nieustannie martwi się o niego. Kubo opuszcza dom około południa i wraca bardzo późną nocą, włóczy się po ulicach, odwiedza różne miejsca, spotyka ze znajomymi, ogólnie rzecz biorąc, czyni obserwacje, które mogłyby mu się przydać w pracy twórczej, jest bowiem pisarzem i czasem udaje mu się sprzedać jakiś rękopis. Kubo jest bardzo dobrze wykształcony, studiował nawet w Tokio, jest jednak bardzo wątłego zdrowia – cierpi na neurastenię, chorobę ucha środkowego i degenerację siatkówki. Nie najlepiej czuje się pod względem psychicznym, odczuwa smutek, ogromną samotność i „splin starego kawalera”, brakuje mu celu i sensu życia, przemierza ulice zgodnie z tym, jak go przysłowiowe nogi poniosą, nieustannie poszukując osobistego szczęścia, próbując choć w małym stopniu odpowiedzieć sobie na pytanie, jaka jest jego prawdziwa istota i jak wiele tak naprawdę potrzeba, by człowiek mógł powiedzieć, że jest szczęśliwy. Kubo marzy o niezależności finansowej, o podróżach, o dzieleniu swych radości z przyjaciółmi i o miłości, która być może czeka gdzieś na niego. Oddala się w ten sposób od ideologii konfucjanizmu, ale przecież jest to już wiek XX i choć Korea pozostaje pod okupacją, to nie jest ona już krajem odizolowanym od reszty świata i wpływy Zachodu także i tu są coraz bardziej widoczne, o czym świadczy chociażby możliwość słuchania w koreańskiej kawiarni „Valse Sentimentale” w wykonaniu Mischy Elmana, słynnego amerykańskiego skrzypka pochodzenia żydowskiego. Nie bez znaczenia jest tu także modernologia, której oddaje się powieściowy pisarz, bada więc współczesne trendy i obyczaje, a także artystyczne reakcje na nowoczesność. Kubo cały dzień przemieszcza się po Seulu, dzięki temu wiemy, że w latach 30. XX wieku można było spacerować mostem Kwanggyo, stać na skrzyżowaniu przy Chongno, odwiedzić dom towarowy Hwashin, przejechać się tramwajem, stać przed bramą Tongdaemun, Taehanmun, Namdaemun oraz Kwanghwamun, ponadto, w Seulu był Bank Chosŏn, Hotel Chosŏn, Dworzec Główny, a także most nad rzeką Hangang. Z dzisiejszej perspektywy wręcz niewiarygodnie brzmi informacja, powtórzona w książce dwukrotnie, że Seul wcale nie jest wielkim miastem. Akcja powieści dzieje się, zgodnie z jej tytułem, w trakcie jednego dnia, jednakże różnego rodzaju wspomnienia i przemyślenia Kubo przenoszą czytelnika także do wydarzeń z jego młodości. Wspomina, że w wieku czternastu lat zakochał się bez wzajemności w siostrze swego przyjaciela, wspomina kobietę, w której zakochał się w Tokio, lecz nie walczył o tę miłość, pokierowany tchórzostwem, wreszcie – jadąc tramwajem – dostrzega dziewczynę, którą spotkał rok wcześniej i z którą mógłby się nawet ożenić. Podczas swojej całodziennej wyprawy po Seulu Kubo odwiedza kawiarnię, prawdopodobnie Salon Nangnang otworzony przez koreańskiego malarza Sunsŏka, trafia na Dworzec Główny, gdzie potęguje się jego samotność z powodu braku ludzkiej życzliwości, wstępuje do kolejnej kawiarenki – „Jaskółki” – prowadzonej w rzeczywistości przez wybitnego koreańskiego poetę i pisarz, Yi Sanga. Warto nadmienić, że pisarze przyjaźnili się ze sobą i w polskim wydaniu „Dnia z życia pisarza Kubo” znajdują się rysunki stworzone właśnie przez Yi Sanga. Zarówno Pak T`aewŏn, jak i Kubo nie stronili od literatury, wręcz przeciwnie było to ich główne życiowe zainteresowanie. Kubo wyznaje w powieści, że już w wieku dziewięciu lat przeczytał klasyczny tekst koreański „Opowieść o Ch`unhyang”, ale już jako dorosły człowiek wciąż miał wyrzuty sumienia, że nie przeczytał ani jednej strony „Czerwonych płomieni” Ch`oe Haksonga, koreańskiego pisarza, dziennikarza i krytyka o lewicowych przekonaniach. W rozmowie z kolegą Ch`oe zgadza się, że „Smutna melodia z buddyjskiego klasztoru” Ch`oe Tokkyŏna i „Opowieść o złodzieju nad złodziejami” Yun Paeknama to arcydzieła literackie. Najważniejszym jednak w kontekście interpretacyjnym dziełem jest tutaj kolejny powiew Zachodu – „Ulisses” Jamesa Joyce`a, do którego nawiązuje poeta i dziennikarz, a zarazem przyjaciel Kubo, utożsamiany przez historyków literatury z Kim Kirim, poetą i członkiem grupy artystycznej „Stowarzyszenie Dziewięciu”, do której należał także sam Pak T`aewŏn. „Ulisses” to niewątpliwa inspiracja dla T`aewŏna – tak, jak Leopold Bloom wędrował przez jeden dzień po Dublinie, tak Kubo wędrował po Seulu. Ponadto, powieść T`aewŏna również odznacza się techniką strumienia świadomości, widoczne jest to zwłaszcza w tych momentach, gdy Kubo poddaje się biegowi swoich myśli, spacerując samotnie lub kompletnie nie słuchając swoich rozmówców podczas spotkań z nimi. Nie będę zdradzać szczegółów całej wyprawy po Seulu i jej literackiego oraz realnego finału, by nie zniechęcić do lektury tych, którzy mieliby ochotę sięgnąć po to dzieło. Trzeba mieć jednak świadomość, że nie jest to tekst obliczony na zawrotną akcję, romantyczne relacje międzyludzkie czy też wzruszające opisy pobudzające duszę czytelnika do niekończących się przemyśleń. Mimo to trzeba również wiedzieć, że powieść „Dzień z życia pisarza Kubo” jest bardzo ważnym utworem literackim dla wielu koreańskich pisarzy i czytelników, że wzorowali się na nim inni twórcy, dokonując niejednokrotnie jego reinterpretacji. Nie ulega także wątpliwości, że książka ta ma bardzo duże znaczenie historyczno-literackie. Z pewnością usatysfakcjonowani jej lekturą będą wielbiciele literatury koreańskiej tudzież literatury z nurtu strumienia świadomości. Obawiam się jednak, że przypadkowy czytelnik może nie poznać się na jej wartości i odczuć duże rozczarowanie.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0boDR7FrzWhCJeSgXumG5MZKyZ3EWx1qs7eChrX3Z6dWQkUZABxkQucjjhkPzJvgKl

Pak T`aewŏn to wybitny pisarz koreański, który urodził się w 1909 roku w Seulu, w czasie wojny koreańskiej z niewyjaśnionych przyczyn przeszedł jednak na „komunistyczną Północ”, co sprawiło, że już nigdy nie powrócił na Południe, a tym samym już nigdy nie przeszedł się ulicami Seulu. Nim jednak do tego doszło, w roku 1934 stworzył jedno z najwybitniejszych swoich dzieł –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” Sehee Baek to książka bardzo wyjątkowa. Niezbyt często zdarza się bowiem, by autor dzielił się z czytelnikami nie tylko swoim życiem, co potęguje wyjątkowość książki poprzez zawarte w niej wątki autobiograficzne, ale przede wszystkim swoimi problemami psychicznymi, dokonując zapisu własnej psychoterapii po uprzednim nagraniu rozmów prowadzonych z psychiatrą. Książka przedstawia zatem problemy psychiczne osoby dorosłej uwikłanej w trudne relacje z własną matką, starszą siostrą, partnerami, znajomymi i przyjaciółmi, w ogólnym ujęciu zaś z szeroko rozumianym środowiskiem społecznym, w którym przyszło jej żyć. Jest to książka ważna, bowiem ukazuje ona czytelnikowi konkretną i wiarygodną, bo wynikłą z doświadczeń życiowych autorki, postawę człowieka, który opierając się z całych sił różnym uprzedzeniom i stygmatyzacji, podejmuje walkę o własne zdrowie i życie, o całą swoją przyszłość, o realizację wydawać by się mogło utopijnej wizji szczęśliwego życia. Ponadto, dzieli się swoimi zmaganiami i doświadczeniem, udzielając jednocześnie wsparcia czytelnikowi, który być może mierzy się z podobnymi problemami co narratorka książki. Abstrahując jednak od postaci autorki, książka przedstawia osobę, która od dziecka była lękliwą introwertyczką i popadała w melancholię, osobę, która doświadcza huśtawki emocjonalnej, popada w skrajności, odczuwa lęk przed ludźmi, nieustannie porównuje się z innymi i krytykuje samą siebie za to, że nie spełnia ich oczekiwań, wikła się w toksyczne relacje, które pogarszają jej stan psychiczny, jednocześnie jest zależna od innych i żyje w ciągłym poczuciu winy. Pacjentka ma ogromną obsesję na punkcie swojego wyglądu, idealizuje zarówno siebie, jak i otaczający ją świat, przejawia skłonność do mitomanii i zapewniania swoich rozmówców, że przeżywała dokładnie to samo, co oni doświadczają obecnie, odczuwa potrzebę zwracania na siebie uwagi, ma mentalność ofiary, nade wszystko zaś jest osobą skrajnie zerojedynkową. Jak widać, portret psychologiczny tej postaci jest bardzo złożony i wielowymiarowy. Autorka, we wstępie do książki, sama stwierdziła, że zdiagnozowano u niej dystymię, czyli przewlekłą depresję. Odznacza się ona jednak całym wachlarzem cech, które można zaobserwować u narratorki książki. Autorka – narratorka jest jednak bardzo świadoma swojej sytuacji życiowej, wie też, co chciałaby osiągnąć w wyniku terapii. Chciałaby być samodzielna i niezależna, cieszyć się życiem bez względu na okoliczności, bardzo chce zaakceptować i kochać samą siebie, chce być także kochana. Zapis terapii, czyli rozmów z psychiatrą przynosi również konkretne rady skierowane do pacjentki. Co prawda w rozdziale zatytułowanym „Kilka słów od psychiatry” lekarz wyraźnie stwierdził, że świadomość nagrywania spotkań sprawiła, że zaczął ostrożniej dobierać wypowiadane słowa, a po lekturze książki poczuł wstyd względem niektórych rad, które zalecał pacjentce, bo ogarnął go żal z powodu faktu, że nie był w stanie pomóc jej bardziej, ale książka zawiera zbiór rad, które mogą pomóc czytelnikowi, jeśli w jakikolwiek sposób identyfikuje się on z literacką pacjentką. Psychiatra zaleca więc wyznaczanie sobie nowych celów życiowych, uświadamia, że nie da się samemu zmienić całego świata, że nie warto przeceniać ludzi i pokładać w nich ogromne nadzieje, że nie można całego czasu spędzać z innymi ludźmi, bo czasem trzeba po prostu pobyć samemu, uzmysławia, że nie warto wszystko roztrząsać i poddawać analizie, że czasami warto o czymś najzwyczajniej w świecie zapomnieć. Lekarz namawia do pełnej samoakceptacji, bez względu na posiadane kompleksy, do oddzielenia życia prywatnego od zawodowego, do realizacji przede wszystkim własnych pragnień, a nie oczekiwań innych ludzi, przede wszystkim jednak do bycia sobą w każdej możliwej sytuacji. Założeniem autorki, przyświecającym jej podczas pisania książki, było marzenie, że czytelnik, po lekturze, nabierze przekonania, że nie jest sam, że nie tylko on mierzy się z problemami przedstawionymi w książce. Autorce towarzyszyła też nadzieja, że zapiski jej terapii rzeczywiście mogą komuś pomóc. W tej kwestii niezwykle istotna jest wiarygodność przekazu, którą potwierdzają nader szczere przemyślenia narratorki książki. Poza tym jednym z głośniejszych przekazów zawartych w tym literackim zapisie terapii jest myśl, że każdy, mimo wszystko, może zmienić swoje życie na lepsze, że warto się akceptować i budować zdrowe i trwałe więzi z innymi ludźmi. Książka ma także duży walor edukacyjny. Podejmuje i wyjaśnia takie pojęcia jak przywołana już wcześniej dystymia, jak faking bad i faking good nazywające skłonności do przedstawiania swojej sytuacji o wiele gorszej bądź lepszej od tej, która istnieje w rzeczywistości, „dylemat jeża” lub „dylemat jeżozwierza” określający sprzeczny stan, jakim jest pragnienie czyjejś bliskości przy jednoczesnej chęci zachowania pewnego dystansu, akatyzja, czyli pobudzenie ruchowe, a także osobowość histrioniczna polegająca na skupianiu na sobie całej uwagi otoczenia. Książka podejmuje temat bardzo ważny i jednocześnie bardzo trudny. Już sam tytuł „Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” sugeruje potencjalnemu czytelnikowi, że lektura bynajmniej nie będzie łatwa, ale za to może otworzyć oczy i uwrażliwić nie tylko na problemy własne, ale także problemy osób z najbliższego otoczenia – członków rodziny bądź znajomych. Niesie ona ze sobą także nadzieję, że bez względu na to, jak może być źle, zawsze jest coś, co może odwrócić złe postrzeganie swej rzeczywistości i podjęcie zagrażających życiu decyzji. Dla narratorki książki są to tteokbokki, ale dla każdego z nas może być to coś zupełnie innego, co sprawi, że zwrot „Nie mam ochoty żyć” zamieni się w słowa o przeciwnym znaczeniu. Cenne są też słowa skierowane do czytelnika od wydawcy książki, który we wstępie jednoznacznie stwierdził, że nawet najlepsza książka nie zastąpi rozmowy z wykwalifikowanym specjalistą, który podejmie się indywidualnej diagnozy i terapii. W mojej ocenie książka napisana przez Sehee Baek jest bardzo ważna. To dobrze, że jej polskie tłumaczenie znalazło się na rynku wydawniczym. Osobiście, podobnie jak autorka, mam wielką nadzieję, że sięgnie po tę książkę ktoś, kto jej potrzebuje, a dzięki lekturze dostrzeże drogę do walki o własne zdrowie, szczęście i życie. Polecam lekturę tej książki, ponieważ nigdy nie wiadomo, komu i w jaki sposób może ona pomóc.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0zHHtJqscVg5SKnpZMCcvxpucAo9SGM6W3idLucXNVJAjDNuysmFp7ME4izwGvp9xl

„Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” Sehee Baek to książka bardzo wyjątkowa. Niezbyt często zdarza się bowiem, by autor dzielił się z czytelnikami nie tylko swoim życiem, co potęguje wyjątkowość książki poprzez zawarte w niej wątki autobiograficzne, ale przede wszystkim swoimi problemami psychicznymi, dokonując zapisu własnej psychoterapii po uprzednim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książkę o Korei Południowej napisaną przez Marcina Jacoby`ego zakupiłam już jakiś czas temu, jej lekturę odkładałam jednak w czasie, ponieważ doskonale wiedziałam, że jest to książka, którą jednocześnie bardzo chcę przeczytać i nie chcę czytać wcale, bo już nigdy więcej nie przeczytam jej po raz pierwszy. Skąd ta pewność? Otóż, nie raz uczestniczyłam w spotkaniach online Uniwersytetu SWPS prowadzonych właśnie przez Marcina Jacoby`ego, a w związku z tym – jeszcze przed lekturą książki – miałam możliwość bezpośrednio przekonać się o jego ogromnej wiedzy, dużych umiejętnościach objaśniania spraw dotyczących Azji oraz jakże miłym usposobieniu, które sprawiają, że odbiorca niemal chłonie przekazywane treści. Nie inaczej jest z książką poświęconą Korei Południowej. Autor stosuje niezwykle prosty i zrozumiały dla każdego czytelnika język, w bardzo przystępny sposób opisuje naprawdę zawiłe wydarzenia historyczne, systematyzuje liczne szczegóły, co sprawia, że publikację czyta się prawie jak bardzo dobrą powieść. Marcin Jacoby bardzo płynnie przechodzi od jednego zagadnienia do kolejnego w zakresie tworzonych przez siebie akapitów i rozdziałów. Ponadto, przywołuje wiele naprawdę ciekawych i niejednokrotnie śmiesznych anegdot, także rodzinnych, co sprawia, że książka jest bardzo ciekawa i nacechowana subiektywną i familiarną wręcz emocjonalnością, co – według mnie – jest akurat zaletą tej książki. Kolejnym walorem są licznie odnotowywane przez autora zestawienia pomiędzy Polską a Koreą Południową i przywoływane dane statystyczne, między innymi statystyki OECD, Banku Światowego oraz Pew Research Institute. Treść wzbogacają liczne i bardzo ładne zdjęcia, które pozwalają czytelnikowi na wizualne wzbogacenie warstwy tekstowej. Choć sam Marcin Jacoby napisał we wstępie, że nie jest to publikacja naukowa i w związku z tym nie miał możliwości zaznaczania w tekście źródeł poszczególnych informacji, to na samym końcu popełnił notę dotyczącą bibliografii z zakresu historii, współczesności i literatury koreańskiej. Osobiście uważam tę książkę za bardzo rzetelne i wiarygodne źródło wiedzy dotyczącej Kraju Spokojnego Poranka. Publikacja jest wręcz naszpikowana różnego rodzaju szczegółami, powiązaniami i ciekawostkami, z tego też powodu mogę stwierdzić, że sięgnę po nią na pewno jeszcze niejeden raz. To prawdziwa skarbnica wiedzy, w dodatku przedstawiona w sposób jak najbardziej zrozumiały dla każdego, nawet niezorientowanego w dziejach Korei, czytelnika. Książka podzielona jest na trzy główne części. Pierwsza dotyczy geografii kraju, religii, obyczajów i szeroko rozumianych zagadnień społecznych. Przeczytamy więc tu między innymi o szamanizmie, buddyzmie, konfucjanizmie i katolicyzmie, o koreańskiej kuchni i koreańskiej muzyce, o sztukach walki, relacjach międzyludzkich, edukacji i wreszcie tak ważnych pojęciach dla zrozumienia kultury koreańskiej, jak: han, jeong i „yiiś”. Poza tym, nie ukrywam, spodobało mi się w tej części wyznanie samego autora dotyczące problemów z opanowaniem języka koreańskiego, w tym obowiązującej w nim honoryfikatywności. Muszę przyznać, że nie znając języka koreańskiego, poczułam, że nie jestem z tym sama i być może nie stawia mnie to na marginesie w kwestii zgłębiania koreańskiej historii, literatury i kultury. Podoba mi się też, że w przypadku koreańskich słów i zwrotów autor zdecydował się na oficjalną transkrypcję koreańską opracowaną w roku 2000 przez Ministerstwo Kultury i Turystyki, a udoskonaloną w roku 2007. Ta transkrypcja jest bowiem dla mnie o wiele bardziej czytelna niż wcześniejsza transkrypcja McCune'a-Reischauera. Druga część omawianej publikacji poświęcona została szeroko rozumianej historii i polityce Republiki Korei. Autor przedstawił dzieje Korei od samego legendarnego Tanguna, omawiając po kolei okres Trzech Królestw, Goryeo oraz Joseon. Przedstawił wszelkie możliwe inwazje na Koreę dokonywane przez Kitanów, Dżurdżenów, Mongołów, Mandżurów i Japończyków. Zobrazował czas II wojny światowej, wojny koreańskiej i wszystkich powojennych przywódców Korei Południowej, zaczynając od dyktatorów takich, jak: Syngman Rhee, Park Chung-hee i Chun Doo-hwan, podejmując temat pierwszych demokratycznych wyborów prezydenckich i wszystkich kolejnych lewicowych i prawicowych prezydentów, aż do Moon Jae-ina, za którego kadencji książka ta ukazała się na rynku wydawniczym. Moją uwagę w tym rozdziale szczególnie zwróciła dość niechlubna rola Stanów Zjednoczonych w procesie demokratyzacji Korei Południowej oraz kreowanie, także między innymi przez Amerykanów, fałszywego medialnego obrazu Korei Północnej. Trzeci i zarazem ostatni rozdział książki dotyczy koreańskiej gospodarki, biznesu, technologii oraz konsumpcji. Marcin Jacoby rozpoczął tę część od opisania tak zwanego „cudu nad rzeką Han” i powstania pierwszych chaeboli, czyli wielkich firm rodzinnych dominujących cały szereg krajowych produkcji i usług. Bardzo czytelnie przedstawił przyczyny i skutki wielkiego kryzysu ekonomicznego z roku 1997. Dopełnieniem części poświęconej gospodarce są bez wątpienia krótkie rysy działalności chaeboli: Samsunga, Hyundaia oraz LG. W zakresie konsumpcji autor odniósł się między innymi do medycyny estetycznej oraz nadmiernie dynamicznego rynku nowych technologii. Nie zapomniał jednak o tym, co obecnie sprawia, że liczba osób zafascynowanych Koreą Południową wciąż wzrasta, a mianowicie o hallyu, czyli k-popie i k-dramach. Bardzo wymowne jest też samo zakończenie książki, w którym autor bardzo wyraźnie stwierdza, że „Korea pędzi do przodu i na nikogo się nie ogląda! Ale zaprasza, by pędzić razem z nią.” Ja zaś po lekturze tej książki jednoznacznie i bezwarunkowo zachęcam, by przeczytać „Koreę Południową” Marcina Jacoby`ego i razem z nią odbyć niezapomnianą koreańską podróż. Polecam.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0ogys7ijRrhHV5RkE8EBfi9y8FsQR5jCJuLgays5k3YQ1gsFAx8cuKLRfVeftQB7Bl

Książkę o Korei Południowej napisaną przez Marcina Jacoby`ego zakupiłam już jakiś czas temu, jej lekturę odkładałam jednak w czasie, ponieważ doskonale wiedziałam, że jest to książka, którą jednocześnie bardzo chcę przeczytać i nie chcę czytać wcale, bo już nigdy więcej nie przeczytam jej po raz pierwszy. Skąd ta pewność? Otóż, nie raz uczestniczyłam w spotkaniach online...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nigdy nie byłam w Korei Południowej, ale wciąż tli się we mnie nadzieja, że być może kiedyś w sprzyjających okolicznościach odwiedzę Kraj Spokojnego Poranka i będę mogła zachwycić się nim, nie tylko odwołując się do czytanych przeze mnie książek, ale przede wszystkim bezpośrednio i naocznie podziwiając jego piękno. Punktem obowiązkowym tego typu wyjazdu byłby oczywiście Seul jako stolica i zarazem największa metropolia Korei Południowej. Sięgnęłam więc po przewodnik po Seulu, marząc niejako o wyjeździe w przyszłości i chcąc poznać największe atrakcje turystyczne tego azjatyckiego miasta. Już na samym początku napiszę, że przewodnik Pascala spełnił moje oczekiwania. Książka ta w części jest także mini informatorem o Korei. Z przewodnika dowiemy się zatem o środowisku naturalnym tego kraju, o jego faunie, florze i klimacie. Informacje te uzupełnia zarys historii Korei, a następnie tak zwana „kulturówka” dotycząca koreańskiej kuchni, sklepów i handlu, a także świąt i festiwali. Znajdują się tu liczne nawiązania do tak zwanej fali hallyu z k-popem na czele. Zaprezentowane w przewodniku atrakcje w pełni zadowolą turystów dorosłych, ale także ich dzieci. Przewodnik dostosowany jest bowiem do potrzeb zarówno osób dorosłych podróżujących samotnie, jak i całych rodzin. W przewodniku znajduje się mapa Seulu oraz mapa okolic stolicy, w obu przypadkach na mapach są zaznaczone największe atrakcje turystyczne, które na kolejnych stronach są dokładniej opisane. Jest to jednak przewodnik, dlatego też zawarte są tu jedynie naprawdę najważniejsze informacje dotyczące poszczególnych atrakcji, zaprezentowane są one jednak w taki sposób, by rozbudzić w odbiorcy chęć samodzielnego zgłębiania wiedzy na temat konkretnych pomników, muzeów czy też pałaców. Przewodnik zawiera bardzo dokładne informacje dotyczące możliwego dojazdu do omawianych miejsc, dokładnej lokalizacji, cen wstępu, telefonów do instytucji czy też godzin otwarcia. Należy jednak pamiętać, że przewodnik jest z roku 2018 i przed wyjazdem warto byłoby sprawdzić, na ile podane informacje uległy dezaktualizacji. Tej samej kwestii podlegają wskazane w przewodniku noclegi, restauracje oraz informacje dotyczące chociażby komunikacji miejskiej. Przewodnik Pascala po Seulu dopełniają zawarte w nim różne warianty wycieczek – Seul w 24 godziny, Seul i okolice w 3 dni i 2 noce, nocna wycieczka autobusowa po Seulu, wycieczki metrem po Seulu czy też Korea w 21 dni. Jako osoba, która nie była w Seulu i chciała jedynie bliżej zapoznać się z topografią i atrakcjami tego miasta, oceniam ten przewodnik bardzo dobrze. Choć, jak poniekąd wspomniałam, nie wiem, na ile sprawdziłby się on podczas faktycznego wyjazdu. Jestem jednak przekonana, że byłby on wówczas obowiązkowym elementem wyposażenia mojej walizki. Na koniec dodam, że przewodnik jest, istotnie, podręczny, lekki, ma czcionkę przystępną dla oka i jeszcze bardziej to oko urzekające piękne zdjęcia, które pomimo małego formatu wcale nie są złej jakości. Nie jest to jednak album, a przewodnik, dlatego w żaden sposób nie zniechęciło mnie to do lektury. Zachęcam do zapoznania się z tym przewodnikiem i samodzielnej oceny jego jakości i przydatności.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid02FDKgjBFCPVaAYSxvPtBmbxgcbkfAf9AQboPDUpmppvc5WC5m7y6tQABAeh9i7XGAl

Nigdy nie byłam w Korei Południowej, ale wciąż tli się we mnie nadzieja, że być może kiedyś w sprzyjających okolicznościach odwiedzę Kraj Spokojnego Poranka i będę mogła zachwycić się nim, nie tylko odwołując się do czytanych przeze mnie książek, ale przede wszystkim bezpośrednio i naocznie podziwiając jego piękno. Punktem obowiązkowym tego typu wyjazdu byłby oczywiście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„BTS. Koreańska fala” Adriana Besleya to książka przeznaczona głównie dla wielbicieli tego południowokoreańskiego zespołu. Jeśli ktoś lubi k-pop i chętnie słucha piosenek w wykonaniu chłopaków z BTS, będzie zadowolony z lektury tej książki, mimo iż historia działalności zespołu została zakończona przez autora na początku roku 2018, czyli roku wydania tej książki. Adrian Besley przypomniał w swym opracowaniu, iż k-pop narodził się w roku 1992 wraz z występem zespołu Seo Taiji and Boys oraz wykonanym przez niego utworem „Nan Arayo”. W niedługim czasie w Korei Południowej powstały trzy wielkie wytwórnie muzyczne: YG Entertainment, SM Entertainment oraz JYP Entertainment. W 2005 roku odszedł jednak z wytwórni JYP Bang Si-hyuk, doświadczony kompozytor i producent muzyczny i założył własną wytwórnię Big Hit. Postanowił stworzyć swój zespół idoli, co w sposób bezpośredni zainicjowało stworzenie zespołu BTS. Autor wyjaśnił, iż początkowo zespół nazywał się Bangtan Sonyeondan, czyli „Kuloodporni Skauci”, a dopiero z czasem nazwa ta została skrócona do trzech spółgłosek, znanych dzisiaj chyba na całym świecie. Zespół zadebiutował w czerwcu 2013 roku, a już w maju 2018 trafił na szczyt listy US Billboard. Od samego początku towarzyszył mu zaś wierny fanklub zwany ARMY, czyli Adorable Representative MC for Youth. Co ciekawe, BTS osiągnął światowy sukces bez wsparcia wielkiej wytwórni muzycznej. Poza tym, dzięki zaangażowaniu Bang Si-hyuka, wyrwał się on z bardzo hermetycznych ograniczeń obowiązujących artystów k-popowych. Członkowie BTS piszą i produkują własne piosenki, podejmują trudne tematy, takie jak kompleksy, obawy czy też życiowe porażki. Odważnie wypowiadają się w imieniu swojego pokolenia i chętnie nawiązują kontakt ze swoimi fanami za pośrednictwem mediów społecznościowych. Poszczególne rozdziały książki zostały ułożone nie tylko w kolejności chronologicznej, by niejako linearnie przedstawić drogę kariery muzycznej BTS, ale także takiej, dzięki której książka wydaje się czytelnikowi bardziej atrakcyjna. Pomiędzy rozdziałami, w których autor opisał kolejne albumy muzyczne zespołu, produkowane przez niego teledyski i aranżowany udział w różnego rodzaju programach telewizyjnych, pojawiają się rozdziały poświęcone poszczególnym członkom tego południowokoreańskiego boysbandu. Adrian Besley, na początku rozdziału poświęconego każdemu idolowi z BTS, umieścił krótki kwestionariusz, z którego czytelnik może poznać takie dane członków zespołu, jak: imię i nazwisko, pseudonimy, data i miejsce urodzenia, wzrost, wykształcenie, chiński znak zodiaku oraz tradycyjny znak zodiaku. Z rozdziałów tych czytelnik dowiaduje się, kiedy i w jakich okolicznościach chłopcy dołączyli do BTS, jakie są ich zainteresowania i cechy osobowości, z którym członkiem zespołu nawiązali najgłębszą relację tudzież różne ciekawostki, które w jednoznaczny sposób wyróżniają członków zespołu na tle całej grupy. I tak dowiadujemy się między innymi, że RM – lider zespołu – ma IQ 148, był pierwszym członkiem BTS, interesuje się filozofią i polityką oraz uwielbia czytać książki. Ponadto, przyznał, że w przeszłości często miewał problemy z napadami lęku. Jin trafił do zespołu głównie dzięki swojemu wyglądowi, studiował aktorstwo na Wydziale Filmu i Sztuk Wizualnych Uniwersytetu Konkuk, lecz przerwał te studia, by zacząć karierę idola. Suga, znany też między innymi jako Agust D, już w wieku 17 lat pracował w studiu nagrań, pisał teksty i uczył się, w jaki sposób właściwie komponować i aranżować piosenki. Interesuje się nowymi technologiami. Podobnie jak RM, przyznał się do swoich problemów psychicznych – do depresji i zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. J-Hope to utytułowany tancerz, a przy okazji kreatywny artysta, który przyczynił się do napisania i wyprodukowania ponad pięćdziesięciu piosenek zespołu. Jimin dołączył do BTS jako ostatni członek grupy, ma duże umiejętności taneczne i wokalne, lecz popularność zawdzięcza chyba głównie swojemu wyglądowi. Spośród wszystkich członków zespołu to właśnie on jest królem mediów społecznościowych. V to tajna broń zespołu. Niemal do ostatniej chwili jego członkostwo było ukrywane, by po ogłoszeniu fanom jego osoby stał się z miejsca ich ulubieńcem. Uczył się grać na saksofonie, lubi sztukę i zagrał w serialu telewizyjnym pt. „Hwarang”. Jungkook zaś to maknae BTS – najmłodszy członek zespołu. Trenował taekwondo i zdobył nawet w tej dyscyplinie czarny pas. Dzięki wytwórni Big Hit odbył kurs street dance`u w akademii tańca Movement Lifestyle w Los Angeles. Przeczytałam tę książkę głównie w celach poznawczych, by choć trochę dowiedzieć się o zespole, któremu udało się zdobyć wiernych fanów niemal na całym świecie. Choć podoba mi się część piosenek w wykonaniu Bangtan Boys, nie jestem zafascynowana ich historią tak bardzo, by próbować poszerzać wiedzę zdobytą podczas lektury tej książki. Jest stosunkowo małe prawdopodobieństwo, bym sięgnęła po inne tego typu wydawnictwa dostępne na rynku. Książka napisana jest przystępnym językiem, jednak zdaje się nużąca, zwłaszcza gdy czyta się fragmenty poświecone piosenkom, których się nie słyszało tudzież videoklipom, których się nie widziało. Wierni fani BTS z pewnością nie będą mieli z tym problemu, ale z drugiej strony prawdopodobnie od dawna znają oni już wszystkie informacje zawarte w tej książce. Jeśli ktoś nie jest wielbicielem BTS i nie zamierza zapoznawać się z dyskografią tego zespołu, poprzestanie w dużej mierze na podstawowych wiadomościach. Myślę, że jeśli ktoś nie funkcjonuje w świecie k-popu, może śmiało zrezygnować z lektury tej konkretnej pozycji. Czas poświęcony na jej przeczytanie może bowiem okazać się stracony.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid023KDgzw3DnfeURngU1Xf9g5KiaKKCwPksB1eGtVguPMkEUY5E5GAsSiEpBDG51BWrl

„BTS. Koreańska fala” Adriana Besleya to książka przeznaczona głównie dla wielbicieli tego południowokoreańskiego zespołu. Jeśli ktoś lubi k-pop i chętnie słucha piosenek w wykonaniu chłopaków z BTS, będzie zadowolony z lektury tej książki, mimo iż historia działalności zespołu została zakończona przez autora na początku roku 2018, czyli roku wydania tej książki. Adrian...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Pół roku na Saturnie” Małgorzaty Sidz to dla mnie bardzo duże zaskoczenie. Blurb rozpoczyna się słowami: „Seul, Korea Południowa, rozpędzony XXI wiek.” I istotnie, główna bohaterka, a zarazem narratorka, to bezimienna dwudziestosześcioletnia Polka, która przebywa w Seulu, studiując socjologię, w ramach rocznego grantu naukowego. Przyznam szczerze, że nie widzę w tej książce przekonującego mnie uzasadnienia, dlaczego akcja powieści rozgrywa się akurat w Korei Południowej, zważywszy na fakt, że bohaterka mieszkała już wcześniej w zupełnie innych krajach. Być może zdecydowała o tym sympatia samej autorki do Kraju Spokojnego Poranka, gdzie przez jakiś czas mieszkała. To pozwala także przypuszczać, że bohaterka książki jest też swego rodzaju alter ego pisarki, bowiem obie identyfikują się jako przedstawicielki pokolenia milenialsów. Bohaterka powieści postrzega Koreę Południową jako krainę konsumpcjonizmu i kapitalizmu, jako „dziwny kraj na drugim końcu świata”, w którym na ulicach „pachnie kimchi, przetrawioną wódką i wytopionym na patelni wieprzowym tłuszczem”. Zwraca ona uwagę na charakterystyczną dla Korei kuchnię, w ramach której można zjeść chociażby kimbap – koreańskie sushi, boribap – ryż i grykę z warzywnym gulaszem, tteokbokki – ryżowe kluski, pajeon – koreańskie omlety ze szczypiorkiem, kimchi i mięsem lub owocami morza zatopionymi w mączno-jajecznej masie, wołowinę bulgogi, makaron japchae czy też różnego rodzaju ryby, które można zakupić między innymi na największym koreańskim targu rybnym w Busan. Ciekawostką jest fakt, że w Korei można jeść w restauracji tyle, ile się chce, jeżeli jednak pozostawi się część jedzenia na talerzu, należy za nie dodatkowo zapłacić. Bohaterka powieści wyraźnie stwierdza, że w Korei nie marnuje się jedzenia. Jej doświadczenia uzmysławiają czytelnikowi także to, że w Korei trudno o samotne siedzenie w restauracji przy co najmniej dwuosobowym stoliku, ponieważ każdy właściciel chciałby zarobić jak najwięcej i to w jak najkrótszym czasie, co zgodne jest z kulturą „palli, palli”, a jednocześnie stoi w sprzeczności z samotnym i długim siedzeniem przy stoliku. Bohaterka książki odwiedza koreańskie jimjilbangi – łaźnie publiczne, noraebangi – koreańskie karaoke, PCbangi – kafejki internetowe oraz sex motele. Korzysta z KakaoTalka – koreańskiego komunikatora, Gmarketu – koreańskiego odpowiednika Amazona, słucha k-popu (m.in. BTS, EXO czy Blackpink) i bodaj częściowo uprawia teungsan, czyli spacery po górach. W swym życiowym zagubieniu bohaterka trafia również do koreańskiego wróżbity, bo jak się okazuje, w Korei Południowej można znaleźć tego typu usługi niemal na każdym rogu. O wiele przyjemniej brzmi dog cafe, czyli koreańska kawiarnia z psami do głaskania, ale i to miejsce może budzić wątpliwości, jeżeli potrzeby głaszczących są ponad potrzebami głaskanych. Podczas rocznego pobytu w Seulu bohaterka doświadczyła również okresu Świąt Bożego Narodzenia, które w tym kraju okazują się jedynie świętem lampek, dekoracji i wystaw sklepowych z wyraźnym pominięciem sfery duchowej. Korea jest więc przedstawiona w tej powieści bardzo oszczędnie, niemal hasłowo i dopiero po lekturze widać, że stanowi ona tylko i wyłącznie tło do niezbyt atrakcyjnej akcji powieści. Bohaterka, po decyzji jednego z profesorów, iż nie będzie organizował dla niej kursu, staje bowiem u progu półrocza, które ma do wyłącznego własnego zagospodarowania. Postanawia więc cały ten czas poświecić przede wszystkim sobie. Chce odkryć, kim jest i co tak naprawdę chce w swoim życiu robić. Ma świadomość, że życie jest tylko jedno, dlatego też odpowiedź na powyższe pytania zdaje się jakby kluczowa. Wpada jednak w pułapkę, którą z jednej strony zastawił na nią czas, a z drugiej – ona sama, co uwypukla się w świadomości, że czas, który mamy przed sobą, może być zarówno zmarnowany, jak i wykorzystany do ostatniej sekundy. Popada więc w niekontrolowane korzystanie z czasu – postanawia schudnąć, medytować i praktykować mindfulness, stać się filmoznawczynią, twórczynią scenariuszy filmowych, gwiazdą muzyczną, pisarką. Chce być każdym i wiedzieć wszystko. Kompulsywnie więc ogląda filmy i seriale, filmiki na YouTube, słucha przeróżnych rodzajów muzyki, kupuje w Gmarkecie książki z różnych dziedzin wiedzy. Jej punktem odniesienia staje się Internet, nieustannie coś googluje, przebywa w świecie Facebooka i Tindera. Kompulsywne zakupy i poszukiwanie siebie przemieniają się w kompulsywne randkowanie i poszukiwanie szczęścia daleko poza samą sobą. Nieustannego rozdźwięku pomiędzy mikro a makroperspektywą dotyka świadomość bliskości i nieuchronności śmierci – pewnego skończenia się, tak jak kończą się oglądane przez bohaterkę filmy. Akcja powieści, a przez to i cała powieść, męczy czytelnika wieczną pogonią za tym, co jeszcze można zrobić, by zrobić jak najwięcej przed końcem życia, by to życie miało jakikolwiek sens. Tylko czy w takim trybie można mówić o jakimkolwiek sensie? Człowiek nigdy nie pojmie wszystkiego i nigdy nie zdąży zrobić wszystkiego, o czym marzy. Brak i niespełnienie są integralną częścią naszego istnienia. Bohaterka, na etapie poszukiwań, zdaje się jednak tego nie dostrzegać. Z jednej strony ucieka w nihilizm, dekadencję, z drugiej zaś w rozchełstany hedonizm. Nie podoba mi się świat, który kreuje sobie bohaterka – ściąganie filmów z Internetu, imprezowanie do utraty świadomości, nadużywanie różnego rodzaju używek, liczne wulgaryzmy, które zniechęcają dodatkowo do lektury. Czytelnik wyraźnie odczuwa zagubienie bohaterki przebywającej niemal w próżni sensu niczym w tytułowym Saturnie, gazowym olbrzymie z nicością w środku, planecie Koziorożca, czyli samej bohaterki. Nie rozwieję wątpliwości i nie napiszę, czy bohaterka powieści odkryła siebie i swoje życiowe powołanie. Napiszę jednak, że lektura tych poszukiwań sensu i czytelnicza pogoń za pogonią bardzo mnie zmęczyła. Sięgnęłam po tę książkę nieco zwiedziona koreańską zapowiedzią w blurbie, ale okazała się ona równie rozczarowująca jak sama akcja powieści. Niestety, muszę przyznać, że nie zamierzam czytać tej książki ponownie. Dla mnie „Pół roku na Saturnie” to literackie rozczarowanie, pozostaje mi wiec cieszyć się z faktu, że według horoskopu przypisana jest mi zupełnie inna planeta.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid02Gfx4X3KFgeWa9U6fRTyEUj1mufwoiLNVqvDEnGpWmEYXUyarsQSkcEjcDC6ktq2Gl

„Pół roku na Saturnie” Małgorzaty Sidz to dla mnie bardzo duże zaskoczenie. Blurb rozpoczyna się słowami: „Seul, Korea Południowa, rozpędzony XXI wiek.” I istotnie, główna bohaterka, a zarazem narratorka, to bezimienna dwudziestosześcioletnia Polka, która przebywa w Seulu, studiując socjologię, w ramach rocznego grantu naukowego. Przyznam szczerze, że nie widzę w tej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dom w Ulsan, czyli nasze rozlewisko Małgorzata Kalicińska, Vlad Miller
Ocena 6,5
Dom w Ulsan, c... Małgorzata Kalicińs...

Na półkach: , ,

„Dom w Ulsan, czyli nasze Rozlewisko” to wspólne dzieło Małgorzaty Kalicińskiej i Vlada Millera dokumentujące niejako wspólne odkrywanie przez nich Korei Południowej. Książka ma charakter reportażu, przewodnika i wspomnień. Kalicińska i Miller są autorami poszczególnych rozdziałów, które zamieszczone są w książce naprzemiennie. Dodatkowo oznaczone są one innymi kolorami. Tytuły rozdziałów Małgorzaty Kalicińskiej zapisane są czcionką czerwoną, zaś Vlada Millera – niebieską. Zdecydowanie więcej rozdziałów wyszło spod ręki Vlada Millera, który zdaje się być głównym autorem książki, bo też i bez niego – przy uwzględnieniu historii prywatnej autorów – prawdopodobnie nigdy nie powstałyby rozdziały Kalicińskiej. Zresztą to właśnie Vlada Millera dotyczy umieszczone w podtytule książki słowo ekspat, bowiem to on był inspektorem kontrolującym jakość i zgodność z dokumentacją statków produkowanych w koreańskich stoczniach. Vlad Miller, jak sam opisuje w początkowych rozdziałach, przyjechał do Korei Południowej w roku 2001. W Korei najpierw pracował w Samsung Heavy Industries w Geoje, zaś później – w Hyundai Heavy Industries w Ulsan. Miller vel Siwy zapoznał się z Małgorzatą Kalicińską vel Marianną za pośrednictwem Internetu i pomimo wielu wątpliwości dotyczących tego typu zawierania znajomości, kontynuowali ją i nawet zapoznali osobiście podczas jednego ze spotkań autorskich pisarki. Znajomość ta okazała się dla nich na tyle atrakcyjna i ważna, by rozwijać ją w przyszłości. To z kolei sprawiło, że Vlad Miller zaprosił Małgorzatę Kalicińską do Korei, dokąd pisarka udawała się wielokrotnie na kilkumiesięczne pobyty i eksplorowanie Korei Południowej właśnie u boku Vlada Millera. Z oczywistych powodów Vlad Miller skoncentrował się w swoich rozdziałach głównie na informacjach dotyczących jego pracy oraz sektorów do niej zbliżonych. Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie bardzo, że w koreańskich stoczniach wszelkie terminy były dotrzymywane niemal co do dnia przy uwzględnieniu faktu, że były one ustalane często rok lub dwa lata wcześniej. Nie mniej zaskoczyła mnie informacja o szybkim wybudowaniu połączenia drogowego z Busan na wyspę Geoje, a także ponad dwudziestokilometrowego mostu na morzu w Incheon. Nie mówiąc już o koreańskiej wersji pendolino, czyli KTX, dzięki któremu czterystukilometrowy dystans z Ulsan do Seulu może być pokonany w zaledwie ponad dwie godziny. Spodobała mi się także relacja Millera dotycząca oglądania miasta, którego nie ma. To ciekawe, że Koreańczycy, budując nowe miasto, najpierw przygotowują pod ziemią kwestie instalacji wody, kanalizacji i prądu, potem tworzą ulice, chodniki, sadzą drzewa, a dopiero na końcu pojawia się deweloper, który będzie budował budynki mieszkalne i handlowe. Czy jest to ciekawe? Nie, jest to po prostu logiczne. Muszę przyznać, że czytając rozdziały napisane przez Vlada Millera, dość często czytałam, „dlaczego tam jest to możliwe, a u nas nie?” i – podobnie jak autor – trwam w tym zadziwieniu. Nigdy nie byłam w Korei Południowej, więc niezmiernie ciekawie czytało mi się o szpeceniu koreańskich widoków kablami elektrycznymi, o wszechobecnych śmieciach, o pryczach szpitalnych przeznaczonych dla członków rodziny chorego, o systemie wydawania leków polegającym na ich maszynowym porcjowaniu, o popularności hikingu i każdej innej aktywności fizycznej, o numerach telefonów komórkowych przypisywanych do numeru fabrycznego konkretnego aparatu, o tablicach rejestracyjnych samochodów, które nie są zmieniane podczas zmiany jego właściciela tudzież jego miejsca zamieszkania, wreszcie – o samochodach, które często stoją na parkingach otwarte i z kluczykami w stacyjce na wypadek sytuacji awaryjnej. Niezwykle ciekawie czytało mi się rozdziały Vlada Millera, autor pisze konkretnie, nie poddając się nic nieznaczącym ukwieconym opisom, język wydaje się prosty, ale w dużej mierze jest to właśnie język inżyniera, który pragnie podzielić się swoją wiedzą na temat kraju, w którym przyszło mu żyć ponad dekadę. Dodatkowo, książka zawiera bardzo dużo przepięknych zdjęć, w zdecydowanej większości wykonanych przez autora, co dodatkowo zachęca do lektury i samodzielnego odkrywania Korei Południowej. O wiele trudniej jest mi się odnieść do rozdziałów Małgorzaty Kalicińskiej, której styl odbiega od typowo reporterskiego, a przypomina raczej zachwyt kobiety odurzonej miłością. Nadmiar różowych okularów jest wyraźnie odczuwalny podczas lektury. Zwłaszcza w tej części książki, która dotyczy szeroko rozumianej kuchni koreańskiej. Autorka co prawda sprawnie relacjonuje zakupy w sklepach, targ rybny w Busan, obiady w restauracjach, samodzielnie przygotowywane posiłki i takie ciekawostki kulinarne, jak: sundae – koreańska kaszanka, robaki Urechis unicinctus czy też beondegi – duszone larwy jedwabników, ale zawsze da się odczuć, że jej priorytetem jest przede wszystkim zaspokojenie potrzeb żołądka ukochanego mężczyzny. Nieco więcej barw rozdziały Małgorzaty Kalicińskiej zyskują, gdy autorka zaczyna relacjonować pobyt w Korei Południowej niejako w oderwaniu od jej prywatnego życia. Podobają mi się takie opowieści, jak ta o autobusie, do którego wsiada się zawsze przednimi drzwiami, płaci za bilet, nie otrzymawszy go, opierając się jedynie na zasadzie uczciwości. Podoba mi się informacja o inżynierii ogrodnictwa w Korei polegającej na tym, że drzew się nie wycina, a przesadza wraz z korzeniami w inne miejsce. Ciekawa jest relacja z pobytu na wyspie Jeju, gdzie znajdują się takie muzea, jak: Teddy Bear Museum czy Sound Island Museum, gdzie można odwiedzić park Love Land i na własne czy zobaczyć haenyeo, czyli koreańskie syreny. Małgorzata Kalicińska pisze o wszechobecnej w Korei Południowej choreografii uprzejmości polegającej na wzajemnych uśmiechach i grzecznościowych ukłonach. Pisze jednak także o tradycji konfucjańskiego modelu rodziny, historycznym temacie dotyczącym comfort woman, powszechnym zjawisku poprawiania urody za pomocą operacji plastycznych, love hotelach, trendzie polegającym na zaprzeczaniu swoim rasowym korzeniom, a także o dużej liczbie samobójstw wśród koreańskiej młodzieży i celebrytów. Kalicińska, pisząc o Korei Południowej, zwraca także uwagę na fakt, że przez cały czas pobytu w tym kraju nigdy nie spotkała się z objawami złej woli, chamstwem, nonszalancją czy lekceważeniem. Uwagę polskiego czytelnika z pewnością zwróci informacja o bezpłatnej wodzie w restauracjach oraz o bezpłatnych i czystych toaletach. Oczywiście, Małgorzata Kalicińska poruszyła w swoich rozdziałach także inne kwestie, jednak nie sposób przywołać wszystkie. Mimo to przywołam jeszcze jedną, która mnie osobiście bardzo się nie spodobała. Chodzi mi o jednoznacznie pozytywny stosunek autorki do leków na bazie sibutraminy, które – jak sama w książce przyznała – przyjmowała. Sibutramina, owszem ma działanie odchudzające, w ramach którego zmniejsza masę ciała, ale ma również działanie anorektyczne, czyli zmniejsza łaknienie. Nie podoba mi się promocja tego typu specyfików. Nie ma cudownej tabletki na odchudzanie i myślę, że nikomu nie można choćby sugerować, że takowa istnieje. Książkę przeczytałam w celach poznawczych, ponieważ moje zainteresowania, w tym czytelnicze, między innymi dotyczą Korei Południowej. Nie jest to jednak książka, która zawładnęła moim umysłem i sercem. Jeśli ktoś dopiero zaczyna interesować się Koreą Południową, z pewnością dowie się z tej książki wielu ciekawych rzeczy, w większości jednak – poza informacjami o stoczni oczywiście – można je przeczytać także w wielu innych opracowaniach dotyczących Kraju Spokojnego Poranka, a dostępnych na polskim rynku wydawniczym.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0277VJH9y4zf7obt9nZoGs6nQKLTmXKKiFrwfNnaYAJXQPzNYodu86LJCzED2kjogMl

„Dom w Ulsan, czyli nasze Rozlewisko” to wspólne dzieło Małgorzaty Kalicińskiej i Vlada Millera dokumentujące niejako wspólne odkrywanie przez nich Korei Południowej. Książka ma charakter reportażu, przewodnika i wspomnień. Kalicińska i Miller są autorami poszczególnych rozdziałów, które zamieszczone są w książce naprzemiennie. Dodatkowo oznaczone są one innymi kolorami....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„My summer in Seoul” Rachel Van Dyken to kolejna książka beletrystyczna, której akcja rozgrywa się w świecie k-popu. Główną bohaterką jest dwudziestodwuletnia Grace Lee mieszkająca w Stanach Zjednoczonych, w Seattle, która dzięki propozycji swojego wujka Siu rozpoczyna staż w południowokoreańskiej wytwórni muzycznej FS. Jej głównym zadaniem jest opieka nad członkami jednego z najbardziej popularnych zespołów k-popowych. SWT, bo o nim mowa, czyli Something Worth Taking, to grupa pięciu chłopaków, którzy są nie tylko utalentowani taneczno-wokalnie, ale także niezwykle popularni, zarówno w swoim kraju, jak i na całym świecie. Rae to lider i główny wokal zespołu, Lucas to główny raper i visual, Jay to wokalista i wiodący tancerz, Kai to wokalista wspomagający, a Sookie to maknae, visual i raper. Na początku książki zamieszczone są miniprofile członków tego zespołu, a zawarta w nich kategoria „zainteresowania” dość jednoznacznie sugeruje także poziom literacki książki, są to bowiem m. in. odbieranie wiadomości od fanów, ćwiczenia na siłowni, zakupy i jedzenie. Według mnie, naprawdę trudno odnieść się do tego typu zainteresowań. Książka promowana jest, zgodnie z napisem umieszczonym na okładce, jako k-drama 18+. Po lekturze książki w pełni zgadzam się z taką kategorią. Jednym z powodów jest powieściowy wątek miłosny, który jest nader rozerotyzowany. Fala uczuć zalewająca Grace i członków zespołu SWT po przeczytaniu blurba z pewnością nie stanowi tajemnicy, jest nią jednak fakt, kto ostatecznie zdobędzie serce młodej stażystki. By nie uprzedzać faktów, napiszę tylko, że przedstawiony przez autorkę wątek miłosny nie jest do końca transparentny oraz uczciwy wobec potencjalnego ukochanego i jego rywala. Drugi powód, który sprawia, że kategoria wiekowa 18+ zdaje się odpowiednia, to ukazanie przez autorkę świata k-popu od jego zdecydowanie złej strony. Rachel Van Dyken pisze o skandalach, tych prawdziwych i sfingowanych, ogromnej roli fanów w sukcesie celebrytów, o sasaengach, czyli tak zwanych psychofanach i netizenach, którzy w bezpośredni sposób kształtują internetowy, a przez to także realny, los gwiazdy. W powieści możemy przeczytać o napastliwym zachowaniu fanów, którzy uciekają się do najgorszych rzeczy, łącznie z życzeniami śmierci idola, który w jakikolwiek sposób nie spełnił ich oczekiwań. Van Dyken podejmuje temat niskiej samooceny, depresji, odrzucenia, alienacji, nieprzystosowania, a także zagrożenia wynikającego z ataków paniki, furii i myśli samobójczych. W tym kontekście powieść „My summer in Seoul” jest dość przygnębiająca, porusza naprawdę trudne i kontrowersyjne tematy, ale jak pokazuje rzeczywistość, nie są one wymyślone na potrzeby fabuły. Smutne jest również to, że zwrócenie się o pomoc do psychoterapeuty jest traktowane jako oznaka słabości i upublicznianie wstydu. Najważniejsze zaś jest to, co jest najlepsze dla zespołu, fanów i wytwórni, a nie dla pojedynczego człowieka. Na drugim planie autorka wspomina o trudnej sytuacji finansowej trainee oraz gwiazd po debiucie, niemal obowiązkowym w Korei Południowej rozjaśnianiu cery, drakońskich dietach, zakazie randkowania i tatuowania ciała. Autorka nie unika tematu szeroko rozumianej odmienności, ekonomicznej, seksualnej i kulturowej. Ten ostatni przypadek Rachel Van Dyken przedstawia na przykładzie samej Grace Lee, której ojciec jest Koreańczykiem, a matka – Amerykanką. W Ameryce jest więc ona postrzegana jako obca, ponieważ wygląda jak Azjatka, a w Korei Południowej traktowana z dystansem, ponieważ nie zna koreańskiej kultury. Nie zna ona także języka koreańskiego, co w pewien sposób uzasadnia brak tłumaczeń w powieści. Czytelnik, który podobnie jak Grace nie zna języka koreańskiego, może poczuć się tak samo zagubiony jak główna bohaterka powieści. Według mnie, tłumaczenia zwrotów w języku koreańskim niczego by tej książce jednak nie ujęły. Od strony strukturalnej niezbyt spodobało mi się trochę chaotyczne zmienianie powieściowego narratora i stosowanie dość prostego języka. Niemniej jednak doceniam, że na końcu książki, zgodnie z jej tematyką, znalazł się wykaz numerów telefonów zaufania dla dzieci, młodzieży i dorosłych w kryzysie emocjonalnym, centrum wsparcia dla osób w stanie kryzysu psychicznego oraz antydepresyjnego telefonu zaufania. Książkę tę przeczytałam głównie w celach poznawczych. Muszę przyznać, że nie wywarła ona na mnie dużego wrażenia, a już na pewno nie przeżywałam losów jej bohaterów po zakończonej lekturze. Nie sądzę również, bym sięgnęła po tę książkę ponownie. Jeśli ktoś lubi tego typu powieść, z pewnością się nie zawiedzie, dla mnie jednak nie stanowi ona ani źródła nowej wiedzy, ani niezapomnianych przeżyć literackich.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0Frf81gjo4HyQwBn24MA8JRmYDLxA6yUxeYXCVvxrssHoeDAuD7kRaPQj65n4soiRl

„My summer in Seoul” Rachel Van Dyken to kolejna książka beletrystyczna, której akcja rozgrywa się w świecie k-popu. Główną bohaterką jest dwudziestodwuletnia Grace Lee mieszkająca w Stanach Zjednoczonych, w Seattle, która dzięki propozycji swojego wujka Siu rozpoczyna staż w południowokoreańskiej wytwórni muzycznej FS. Jej głównym zadaniem jest opieka nad członkami jednego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przeczytałam już kilka książek fabularnych dotyczących świata k-popu, nie było więc dla mnie zaskoczeniem, jak sztywne zasady rządzą wytwórniami muzycznymi i ich podopiecznymi. Jednym z bohaterów „Truskawkowego blondu” Edyty Prusinowskiej jest Park Juwon, który w wieku piętnastu lat swoimi umiejętnościami wokalno-tanecznymi zachwycił k-popowych producentów muzycznych tak bardzo, że starały się o niego aż trzy wytwórnie muzyczne. Ostatecznie, Juwon zdecydował się na zlokalizowaną w Seulu wytwórnię Young. W wieku dziewiętnastu lat Juwon miał więc już za sobą pobyt w ośrodku treningowym, głodówki, mordercze treningi, rozłąkę z rodzicami oraz debiut, który zagwarantował mu nie tylko ogromną popularność i zastrzyk finansowy, ale także pewność, że w dalszym ciągu musi stosować się do surowych zasad ustalonych przez wytwórnię. Juwon nie mógł korzystać z żadnych używek i robić sobie tatuażu, nie mógł chodzić do nocnych klubów i na imprezy otwarte, flirtować, randkować i wejść w jakikolwiek poważny związek. K-popowy artysta traktowany był przez wytwórnię niczym jej własność. Choć Juwon tworzył własne piosenki, nikogo w wytwórni one nie interesowały. Juwon miał śpiewać to, co mu napisano, tańczyć tak, jak ustalono, występować tam, gdzie zaplanowano. Jego inicjatywy, kreatywność i niezależność praktycznie nie istniały. Juwon, ograniczony zasadami świata k-popu, wystąpił na festiwalu Coachella, gdzie poznał Gabriela Zielinskiego występującego pod pseudonimem Yung Gogh. Gabriel był jego rówieśnikiem i chyba była to jedyna rzecz, która ich łączyła. Postać Gabriela wyraźnie obrazuje odmienność amerykańskiego świata muzycznego. Gabriel jest raperem samodzielnie piszącym swoje utwory, chodzącą reklamą studia tatuażu i piercingu, dodatkowo zaś sięga po różnego rodzaju używki. Zestawienie ze sobą obu piosenkarzy pozwoliło autorce na zainicjowanie dyskusji dotyczącej tego, kim tak naprawdę jest artysta, czym jest artyzm i co sprawia, że efekt końcowy pracy może być uznany właśnie za twór artystyczny. Znajomość zawarta przez Juwona i Gabriela poskutkowała różnymi zdarzeniami, które wbrew pozorom istnieją w świecie showbiznesu. Autorka pisze bowiem nie tylko o intrygach, skandalach i tanich sensacjach, które w jednej chwili mogą pogrążyć czyjąś karierę, ale także o oddanej, szczerej przyjaźni i ogromnym wsparciu, które budzą wiarę w realizację nawet najmniej realnych rzeczy. Powieść Edyty Prusinowskiej podejmuje jednak także o wiele bardziej poważne tematy, co sprawia, że „Truskawkowy blond” przestaje być tylko i wyłącznie przyjemną fabułą, dzięki której możemy miło i bez głębszych refleksji spędzić popołudnie. Pierwszy poważny temat dotyczy zaburzeń nerwicowych, stanów lękowych, ataków paniki i samookaleczenia, a także różnych form ich leczenia, czy to przy pomocy psychoterapii, czy też medycznych konopi. Nie bez znaczenia jest tu również swego rodzaju autoterapia realizowana dzięki tworzeniu własnej twórczości, która dodatkowo pozwala radzić sobie z trudnymi emocjami. Autorka poruszyła także temat nieszczęśliwego dzieciństwa, przemocy fizycznej i psychicznej oraz toksycznej miłości. Kolejny trudny i ważny temat, który podjęła w swej powieści Edyta Prusinowska, to sytuacja osób LGBT+. Nie jest to bynajmniej zaskoczenie, ponieważ o wątku BL informuje czytelnika sam blurb. „Truskawkowy blond” jest powieścią miłości rodzącej się pomiędzy dwoma nastolatkami uwikłanymi w ograniczenia świata, w którym żyją. Juwon i Gabriel w sposób zupełnie nieplanowany zakochują się w sobie, flirtują, korespondują, spędzają wspólny czas, pomagają sobie, wspierają się i okazują sobie swoją miłość. Historia miłosna jakich wiele, jednakże chłopcy mierzą się nie tylko z hejtem i odrzuceniem, ale także własnymi lękami tożsamościowymi. Bardzo znamienne są słowa, które wypowiadają bohaterowie tej powieści, chcieli oni bowiem wyznać ważne dla nich sprawy dopiero wtedy, gdy będą na to gotowi, niestety, okrutny świat odebrał im tę możliwość i zmusił do wyznania prawdy. Nie mogli w pełni cieszyć się odkrytą przez nich miłością, gdyż zostali rzuceni na przysłowiową głęboką wodę showbiznesu i oceny opinii publicznej. Na drugim planie Edyta Prusinowska podjęła temat szeroko rozumianego homoseksualizmu, zjawiska drag i niebinarności. Juwon reprezentuje konfucjańskie społeczeństwo koreańskie, Gabriel zaś jest Polakiem mieszkającym w Stanach Zjednoczonych, znamienny jest więc fakt, że swego rodzaju azylem stał się dla nich Amsterdam. W kontekście przywołanych wcześniej tematów poruszonych przez autorkę, „Truskawkowy blond” jawi się jako powieść, która może uwrażliwiać na inność i poszerzać horyzonty poznawcze. Jest to powieść o życiowej walce – o realizację własnych marzeń, o własne przekonania, o miłość, wreszcie o bycie sobą, osobą prawdziwą w udawanym świecie. Na końcu książki została umieszczona lista numerów telefonów zaufania dla dzieci, młodzieży i dorosłych w kryzysie emocjonalnym oraz wsparcia psychologicznego dla osób LGBT+ i ich bliskich. Cieszę się, że oprócz warstwy fabularnej autorka zadbała także o swego rodzaju profilaktykę, wskazując czytelnikom możliwe drogi wiodące do rozwiązania ich problemów.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid02yFkLGubyixjpuERCw4dZsWFjKD7A1nGVosmvp7ZCzkhL8rPiRYTJuWGfBWS6jwC9l

Przeczytałam już kilka książek fabularnych dotyczących świata k-popu, nie było więc dla mnie zaskoczeniem, jak sztywne zasady rządzą wytwórniami muzycznymi i ich podopiecznymi. Jednym z bohaterów „Truskawkowego blondu” Edyty Prusinowskiej jest Park Juwon, który w wieku piętnastu lat swoimi umiejętnościami wokalno-tanecznymi zachwycił k-popowych producentów muzycznych tak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Pachinko” Min Jin Lee to powieść wielowątkowa, którą można interpretować na kilku różnych płaszczyznach. Autorka przedstawiła dzieje czterech pokoleń rodziny koreańskiej uwikłane w bieg wydarzeń historycznych. Akcja powieści rozpoczyna się w roku 1910, kiedy to Hun, ojciec Sunji, miał 27 lat, a Japonia dokonała aneksji Korei, kończy się zaś w roku 1989 w miejscu bezpośrednio uwarunkowanym dalszymi losami bohaterów. Powieść napisana jest w sposób przystępny i wzbudzający zainteresowanie czytelnika, który z jednej strony pragnie przeczytać tę książkę jak najszybciej, by równie szybko poznać losy poszczególnych członków rodziny Sunji, a z drugiej – próbuje odwlec w czasie finał lektury, by móc się nią cieszyć jak najdłużej. Min Jin Lee stworzyła historię Koreańczyków, którzy na skutek zawirowań życia osobistego, ale także sytuacji geopolitycznej, zostali zmuszeni wyjechać do Japonii i tam mierzyć się z wszelkimi przeciwnościami losu. Autorka pisze chyba o każdym aspekcie życia ludzkiego. Podejmuje temat ogromnej miłości, która staje się spiritus movens wszystkich kolejnych wydarzeń, a w ślad za nią – temat rozczarowania, zdrady i odrzucenia. Pisze o niepełnosprawności, nieprzystosowaniu społecznym, chorobach i wypadkach losowych, które warunkują stopień życia i rozwoju poszczególnych bohaterów. Nie unika tematów trudnych takich, jak: homoseksualizm, molestowanie seksualne, przemoc fizyczna i psychiczna, hejt i prześladowanie. Porusza kwestię pracowitości, wykształcenia, uczciwości, determinacji w dążeniu do realizacji zamierzonych celów, niespełnionych marzeń, a także przebijającej się coraz bardziej przez społeczeństwo patriarchalne emancypacji kobiet, których rola zyskuje na znaczeniu często dość niespodziewanie, na przykład na skutek trudnej sytuacji życiowej. Elementem spinającym niejako całą fabułę jest chęć bohaterów do wzbogacenia się i prowadzenia dostatniego, godnego życia, czego najlepszym wyrazem jest tytułowe pachinko, niestety, często postrzegane jako „podejrzany biznes”, który „roztacza odór ubóstwa i przestępczości”. W świecie japońskiego hazardu bardzo dobrze odnajdują się, wbrew pozorom, uczciwi Koreańczycy, których w powieści reprezentują Goro-san, Mozasu, Noa i Solomon. Jakby w opozycji do ich działalności Min Jin Lee przywołuje Yakuzę, japońską organizację przestępczą zajmującą się między innymi czarnym rynkiem handlu towarami żywnościowymi, wymuszaniem haraczy, handlem narkotykami czy też prowadzeniem domów publicznych. W przeciwieństwie do wymienionych wcześniej bohaterów, w tym świecie rej wodzi Ko Hansu, powieściowy reżyser losów Sunji i jej najbliższych. Dotychczas czytałam literaturę koreańską, której akcja toczyła się na kontynencie, głównie oczywiście na Półwyspie Koreańskim, nie czytałam więc wcześniej o tym, z czym musieli mierzyć się Koreańczycy emigrujący w czasie aneksji i wojny do Japonii. Okazuje się, że rzeczywistość tego typu migrantów w zdecydowanej większości była bardzo trudna i upokarzająca. Opisując los stworzonych przez siebie bohaterów, Min Jin Lee opisała jednocześnie nadzieje i rozczarowania Koreańczyków związane z życiem w kraju okupanta. Jeszcze w 1932 roku mieszkańcy koreańskiego Yongdo byli przekonani, że ich przyszły los zaprzedali Japończykom koreańscy arystokraci, a wyjazd do Japonii postrzegany był jako szansa na zarobek i lepsze życie. Nadzieję na poprawę własnego losu w Japonii kształtowali także niektórzy Koreańczycy, którzy brali udział w porywaniu i handlu ludźmi, tworząc tym samym wrażenie, że w Kraju Kwitnącej Wiśni może czekać znacznie lepszy los. Niestety, były to jedynie złudzenia. Japończycy traktowali Koreańczyków bardzo źle, przyjezdnym z Półwyspu nie chciano wynajmować dobrych mieszkań, narzucano im wysoki czynsz, wysokie ceny za żywność oraz wysokie podatki. Pozwalano im mieszkać między innymi w Ikaino, które było koreańskim gettem w Osace. Czas pokazał, że Koreańczycy często nie mogli liczyć nawet na przychylność swoich rodaków, którzy w Japonii okradali i napadali innych Koreańczyków, wiedząc, że Japończycy nie będą dociekać ich praw. Koreańczycy byli zmuszani do przyjmowania japońskich nazwisk, skutkiem czego posiadali kilka wersji swoich danych, włącznie z japońską wersją nazwiska koreańskiego i tsumei widniejącym w ich nowych dokumentach. Z czasem Koreańczycy zaczęli uczyć się akceptować swój los, posługiwać się językiem japońskim i starać żyć normalnie, przystosować do nowej rzeczywistości. Nie było to rozwiązanie idealne, ponieważ przykład Noa i Mozasu pokazał wyraźnie, jak bardzo dotkliwy może być dla młodych osób rasizm i wstyd względem własnego pochodzenia. W latach 50. XX wieku Koreańczycy mieszkający w Japonii utracili status obywateli i w każdej chwili mogli być poddani deportacji. Nie można było podróżować, jeśli nie posiadało się japońskiego paszportu, ten z kolei wiązał się z uzyskaniem japońskiego obywatelstwa. Jak ważne było pełne poddaństwo Koreańczyków wobec japońskiego cesarza pokazała historia Paeka Isaka, pastora Yu i kościelnego Hu, którzy zostali aresztowani i zmarli na skutek bestialskiego traktowania w więzieniu po odmówieniu złożenia przysięgi na wierność cesarzowi. Miało to oczywiście związek także z rozwijającym się w Japonii chrześcijaństwem, wobec którego Japończycy byli bardzo nieufni. Sytuacja Koreańczyków w Japonii, jak pokazuje to w swej powieści Min Jin Lee, nie zmieniła się nawet do lat 80. XX wieku. Także Solomon, wnuk Sunji, jako młody chłopak musiał złożyć podanie o pozwolenie na trzyletni pobyt w Japonii, w związku z którym pobrano odciski jego palców oraz nadano mu kartę rejestracyjną cudzoziemca. Autorka porusza w ten sposób często nieznany los Zainichi, czyli Koreańczyków urodzonych i mieszkających w Japonii, często nieznających nawet języka koreańskiego, którzy stali się swego rodzaju bezpaństwowcami bez swojego miejsca na ziemi. Choć Koreańczycy w Japonii byli nazywani Chosenjin (zwolennikami Korei Północnej) lub Kankokujin (zwolennikami Korei Południowej), pozostawali oni nieformalnymi więźniami Japonii, nie mogąc swobodnie podróżować po świecie i wybrać swojej prawdziwej ojczyzny. Jakby na przeciwległym biegunie wspomniana jest w tej powieści Ameryka, która jawi się już nie tylko jako American Dream, ale także Niebo, jedyne miejsce na świecie, które może zapewnić człowiekowi szczęście. Niestety, jak to ze snami i marzeniami bywa, często nie mają one nic wspólnego z rzeczywistością. Losy bohaterów powieści przedstawione są przez autorkę w sposób bardzo przejmujący i wzruszający. Mam jednak wobec tej powieści kilka zastrzeżeń. Jakkolwiek by nie patrzeć na los poszczególnych postaci literackich, osadzone są one w konkretnej czasoprzestrzeni historycznej, historia jednak zdaje się być tu tylko i wyłącznie bardzo odległym tłem. Nie podoba mi się fakt, że autorka pozornie pisze o historii, a jednak faktycznie ją pomija. Nie podoba mi się, że autorka nie wspomina o zbombardowaniu Hiroszimy i Nagasaki, a całe to zdarzenie zawiera tylko w jednym zdaniu: „Yosep przetrwał najgorsze w bunkrze.” Nie podoba mi się, że autorka pomija historię pocieszycielek, sprowadzając ją do zaledwie jednego zdania: „Na targu krążą słuchy, że dziewczęta, które wyjechały do pracy w fabrykach, tak naprawdę trafiły gdzie indziej i musiały robić straszne, okropne rzeczy z japońskimi żołnierzami.” Być może wynika to z faktu, że historia – jak pisze autorka książki w pierwszym jej zdaniu – przyniosła rozczarowanie. Mnie jednak rozczarowuje takie podejście do historii. Czytelnik znający historię Korei sam zadba o kontekst historyczny podczas lektury książki, jednakże czytelnik niezorientowany w tym temacie być może nawet nie będzie wiedział, że coś z tej historii pomija. Wydaje mi się, że to duży minus tej książki, że losy postaci nie są osadzone w historii, lecz historia stanowi jedynie tło tych losów. Pod tym względem książka mogłaby być bardziej dopracowana. Rozumiem, że autorka chciała opisać losy czterech pokoleń jednej rodziny, ale ostatecznie sprowadziło się to do przyspieszania akcji, opisywania historii bohaterów jakby z doskoku, po kilku latach odstępu od poprzedniego rozdziału, ubogiego przedstawiania losów niektórych postaci lub ich porzucania i wprowadzania postaci drugoplanowych, czasem nawet wydawać by się mogło niepotrzebnych, po to tylko, by zainicjować jeszcze jeden wątek. Według mnie, książka zyskałaby bardzo dużo, gdyby autorka bardziej dokładnie przedstawiła losy mniejszej liczy bohaterów. Mimo wszystko uważam „Pachinko” za książkę ważną, która porusza temat niezbyt popularny, a jednak bardzo ważny. Z pewnością jest to znaczące literackie uzupełnienie losów Koreańczyków zmuszonych do opuszczenia własnej ojczyzny i życia w nieprzyjaznej dla nich Japonii. Polecam lekturę tej książki, ponieważ historia stworzona przez Min Jin Lee nie tylko porusza serce czytelnika i poszarza jego wiedzę, ale także uwrażliwia go na szeroko rozumianą inność. To zaś jest bezcenną wartością każdej dobrej literatury.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0A2DEMGRDeLRxuJBzLH5QTBrR7RjrDEPTkY3Kujq7ucoc6En6n991CuvsPLzQiMHPl

„Pachinko” Min Jin Lee to powieść wielowątkowa, którą można interpretować na kilku różnych płaszczyznach. Autorka przedstawiła dzieje czterech pokoleń rodziny koreańskiej uwikłane w bieg wydarzeń historycznych. Akcja powieści rozpoczyna się w roku 1910, kiedy to Hun, ojciec Sunji, miał 27 lat, a Japonia dokonała aneksji Korei, kończy się zaś w roku 1989 w miejscu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Zaproszenie na kimchi” Leny Świadek to opowieść-reportaż z pobytu autorki w Korei Południowej w latach 2004-2007. Podczas lektury można odnieść wrażenie pewnego chaosu myślowego, jednakże książka ma charakter dziennika pisanego niejako na bieżąco, co w oczywisty sposób wyklucza pełne uporządkowanie tematyczne. W memencie pierwszego wydania tej książki z pewnością niosła ona ze sobą nieoceniony walor poznawczy, jednakże dziś, kiedy to na rynku wydawniczym jest bardzo dużo opracowań przybliżających historię i kulturę Korei Południowej, „Zaproszenie na kimchi” okazuje się jedynie swego rodzaju reliktem. Z pewnością warto przeczytać tę książkę ze względu na osobiste doświadczenia autorki, która odważyła się na wyjazd do Korei w czasie, gdy nie było to jeszcze aż tak bardzo popularne. Poza tym opisała ona swoje koreańskie przygody w sposób niezwykle przystępny i dowcipny, co sprawia, że także i teraz czyta się tę książkę bardzo przyjemnie. Lena Świadek wyjechała do Republiki Korei jako absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz nauczycielka języka angielskiego i z tego też punktu widzenia głównie relacjonuje swój pobyt w tym kraju. Autorka pisze wprost, że Koreańczycy bardzo chętnie uczą się języka angielskiego, jednakże niekoniecznie widać wymierne efekty tego nauczania. Nic dziwnego, skoro potencjalnych uczniów i rodziców bardziej interesuje wygląd nauczycielki niż jej kompetencje zawodowe. Ciekawe jest także rozwinięcie zwrotu „I`m fine”, które prezentuje autorka, a mianowicie „frustrated, insecure, neurotic and emotional”. W Korei, choć edukacja jest bardzo ważna i każdego dnia trwa nawet po kilkanaście godzin, niewyobrażalne okazuje się wręcz to, że uczennice Leny Świadek nie wiedzą, kiedy wybuchła II wojna światowa i kim był Adolf Hitler. Poza edukacją, która we wspomnianym kontekście może budzić pewne wątpliwości, autorka wspomina o pracoholizmie Koreańczyków, nadużywaniu przez nich alkoholu, częstym uczęszczaniu do noraebangów oraz łaźni będących nie tylko miejscem relaksu i spotkań, ale także noclegu. Autorka pisze również o rasizmie, którego dopuszczają się Koreańczycy głównie wobec mieszkańców uboższych krajów azjatyckich. Poszukując nauczyciela, bardzo często wskazują, iż najbardziej zależy im na człowieku „rasy białej”, a stosując różnego rodzaju zabiegi kosmetyczne, głównie wybierają te, które w jakikolwiek sposób mogą wybielić ich cerę. Istotną cechą społeczeństwa koreańskiego jest jego hierarchiczność bezpośrednio wynikająca z konfucjanizmu. Lena Świadek wspomina o Koreankach w ciąży, którym żaden mężczyzna nie ustąpił miejsca w metrze tudzież o kobietach po trzydziestce, które według społecznych przekonań są już za stare na zamążpójście. „Zaproszenie na kimchi” zostało jednak wydane w roku 2008 i pozostaje mieć nadzieję, że od tego czasu coś się jednak w Korei Południowej zmieniło na lepsze. Choć z pewnością nie wszystko, bo wydaje się, że podczas posiłków Koreańczycy w dalszym ciągu „mlaskają, ciamkają i siorbią”, traktując takie zachowanie jako wyraz zadowolenia. Lena Świadek pisze w swej książce także o innych kulturowych kwestiach, jednakże zainteresowanych czytelników zachęcam do samodzielnego odkrywania, zgodnie zresztą z tytułem, lekturowych koreańskich „smaczków”. To, na co chciałabym jeszcze zwrócić uwagę odbiorców, to polski akcent w Korei Południowej. Spodobała mi się informacja, że jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku można było wypożyczyć z biblioteki ambasady polskiej w Seulu książki takich twórców, jak: Olga Tokarczuk, Edward Stachura czy Ryszard Kapuściński. Nie można także nie wspomnieć o obchodzonym w ówczesnym czasie już dwudziestoleciu Wydziału Polonistyki na Hanguk University of Foreign Studies założonego przez profesora Chong Byeong-Gwona, a także o odsłonięciu obelisku, na którym zamieszczono dokładną odległość pomiędzy Koreą Południową a Polską – 7736 kilometrów – znaną zapewne czytelnikom z jednego ze współczesnych opracowań dotyczących Kraju Spokojnego Poranka. Ciekawostką jest fakt, że do opowieści Leny Świadek wydawca książki dołączył rys historyczno-geograficzny dotyczący Korei, a także rozdział poświęcony koreańskim atrakcjom turystycznym, którego autorką jest Anna Sawińska. Książka wzbogacona została o liczne i bardzo ładne zdjęcia, które przybliżają Koreę szczególnie tym czytelnikom, którzy jeszcze nie mieli okazji odwiedzić tego pięknego kraju osobiście. Książkę tę polecam głównie wielbicielom literatury poświęconej Korei. Obiektywnie trzeba jednak stwierdzić, że czytelnikom, którzy zapoznali się już z obecnie wydawanymi opracowaniami dotyczącymi Półwyspu Koreańskiego, ta konkretna pozycja nie ma zbyt wiele do zaoferowania.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid02hUEJemb4jBcU6ANbydhaMJQauoGMw7Cfg3N7Xb91d5WVMk56vw3EgmboPah6eTpBl

„Zaproszenie na kimchi” Leny Świadek to opowieść-reportaż z pobytu autorki w Korei Południowej w latach 2004-2007. Podczas lektury można odnieść wrażenie pewnego chaosu myślowego, jednakże książka ma charakter dziennika pisanego niejako na bieżąco, co w oczywisty sposób wyklucza pełne uporządkowanie tematyczne. W memencie pierwszego wydania tej książki z pewnością niosła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książkę tę chciałam przeczytać, odkąd dowiedziałam się, że wydawnictwo Tajfuny planuje jej polską premierę. Byłam ciekawa, jak bardzo krętymi korytarzami labiryntu tym razem powiedzie czytelnika Bea Suah. Po lekturze nie jestem pewna, czy ten labirynt udało mi się opuścić. Książka jest w swej wymowie bardzo smutna i przygnębiająca. Światło nadziei zdaje się nie istnieć, a jeżeli już, to sztuczne, tak jak na okładce książki, niejako odbite od świata zewnętrznego, jeśli oczywiście w tym świecie takie światło istnieje. Kluczowym rokiem dla fabuły powieści jest rok 1988. Bohaterka a zarazem narratorka całej historii miała wówczas 24 lata. Nie bez znaczenia jest fakt, że kobieta ta jest bezimienna, co w dużym stopniu podkreśla uniwersalność jej doświadczeń. Bohaterka jest członkiem pięcioosobowej, dość trudnej i niestabilnej rodziny, którą trawią nie tylko obojętność i brak prowadzenia konstruktywnych rozmów, ale także dotkliwe problemy finansowe, alkoholizm oraz podejrzenia o korupcję. Bohaterka dopiero stoi u progu swojego dorosłego życia, ale już jest bardzo zmęczona próbą dostosowania się do świata i stawianych przez niego oczekiwań, pracując na kilku różnych etatach, stając się główną żywicielką swojej rodziny oraz próbując stworzyć związek z dwa lata od niej starszym mężczyzną. Kim Cheolsu, który w przeciwieństwie do kobiety ma imię i nazwisko, wydaje się człowiekiem z krwi i kości. Po przeczytaniu książki można się nawet zastanawiać, czy nie jest on nawet ważniejszym bohaterem od wspomnianej anonimowej postaci, bowiem to jego dotyczy tytuł powieści, to on jest główną przyczyną powieściowych wydarzeń i wreszcie to on jest spiritus movens zmian zachodzących we wspomnianej kobiecie. Narratorka powieści, opowiadając niejako swoją historię, daje wyraz niewyobrażalnej wręcz słabości życiowej. Kobieta nie potrafi odnaleźć się na rynku pracy, choć ukończyła studia, podobnie nie potrafi odnaleźć się w różnych relacjach międzyludzkich, także w tej wydawać by się mogło najważniejszej – w związku z drugim człowiekiem. Ma ona zdecydowanie niską samoocenę i sama nazywa się nic nieznaczącym bytem. Jest elementem rozkładu – rozkładu relacji, rodziny i świata. Być może sama siebie postrzega jako rozkład, dlatego wyraża pragnienie destrukcji własnej osoby, nieistnienia, niemal uśmiercenia przez kogoś innego. Bohaterka nie jest sobą, właściwie to chyba nie wie, kim tak naprawdę jest, czuje jednak, że znajduje się w ciele dzikiego zwierzęcia. Zwierzęcość przejawia się tu także w całkowicie oderwanych od uczuć aktach seksualnych, transporcie kurczaka przywodzącego na myśl zwłoki kobiety zamarzniętej na Syberii oraz taksydermii przywołanej w finale powieści. Na plan pierwszy wybija się tu uprzedmiotowienie odbierające istocie żyjącej szacunek i godność. Kluczowe jest jednak poszukiwanie przebywającego w jednostce wojskowej plutonowego Kima Cheolsu. Poszukiwania są długie, uciążliwe i prawie bez sensu. Zdają się przypominać najwyższe poświęcenie w imię nic nieznaczących przekonań. Bohaterka, wędrując w poszukiwaniu mężczyzny, wyobraża sobie różne scenariusze, gubi się pomiędzy tym, co rzeczywiste a tym, co wymyślone. Niemniej jednak, nawet po dziesięciu latach, będzie powracać do czasów swojej „beznadziei”, a teraźniejszość będzie się przenikała z doświadczoną przeszłością. Pytania dotyczące własnego istnienia już na zawsze mieszać się zaś będą z pytaniami dotyczącymi socjologii kryminalistycznej i pozbycia się broni masowego rażenia. „Ten, którego szukam” Bae Suah to bardzo smutna fizyczna i mentalna peregrynacja kobiety zdanej tylko i wyłącznie na siebie i nieumiejącej funkcjonować w warunkach, w których przyszło jej żyć. Droga wiedzie, jak wspomniałam na początku, krętymi korytarzami labiryntu, z którego trudno się wydostać nie tylko samej bohaterce, ale także czytelnikowi, który wędrując u boku kobiety, zaczyna odczuwać smutki jej codzienności. Finalne stwierdzenie dotyczące nic nieznaczącego bytu i przetrwania czasu nie zdaje się być światełkiem prowadzącym do wyjścia. Bae Suah bardzo wyraźnie pokazuje, że życie nie zawsze jest proste, czasem bywa wręcz nie do zniesienia. Osobom, które nie miały okazji przeczytać „Przemilczanej nocy i dnia”, konwencja literacka Bae Suah może okazać się zaskakująca, mimo to jest ona warta poznania, szczególnie przez wielbicieli literatury koreańskiej.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0Z9JUBcrKiHU8t79aytuVrkAS4f5GGVyLjdaZxL7KMtouMZ8ZckttcMeLfQrxk4Hrl

Książkę tę chciałam przeczytać, odkąd dowiedziałam się, że wydawnictwo Tajfuny planuje jej polską premierę. Byłam ciekawa, jak bardzo krętymi korytarzami labiryntu tym razem powiedzie czytelnika Bea Suah. Po lekturze nie jestem pewna, czy ten labirynt udało mi się opuścić. Książka jest w swej wymowie bardzo smutna i przygnębiająca. Światło nadziei zdaje się nie istnieć, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Prywatne życie roślin” to tytuł, który – moim zdaniem – ciekawi i wzbudza zainteresowanie. Niestety, po lekturze książki mogę stwierdzić, że wolałabym nadal pozostawać w sferze tajemniczych domysłów niż wiedzieć, jaki istotnie temat podejmuje w swej książce Lee Seung-u. Pisarz, jak głosi jego krótki biogram umieszczony na okładce książki, jest poważnym południowokoreańskim kandydatem do literackiej Nagrody Nobla. Informacja ta może stanowić więc pewną zachętę, by sięgnąć właśnie po „Prywatne życie roślin”, jednak z przykrością muszę stwierdzić, że moich oczekiwań literackich lektura tej książki nie spełniła, co więcej, pozostawiła mnie raczej w poczuciu rozczarowania i niesmaku. Nie polecam lektury tej książki osobom wrażliwym, bowiem zawiera ona opisy scen dość nieprzyzwoitych oraz obfitych w różnego rodzaju przemoc. Jest to książka dla czytelników dorosłych i świadomych faktu, po jaką książkę sięgają. Jednym z głównych tematów powieści jest niespełniona i niemożliwa wręcz miłość. Czytelnik poznaje czteroosobową rodzinę, która bardzo odbiega od stereotypowego obrazu szczęśliwej i kochającej się rodziny. Na skutek pewnych zdarzeń, których nie ujawnię, by nie zdradzać elementów fabuły, dochodzi do eskalacji napięcia pomiędzy poszczególnymi członkami tej rodziny, a mianowicie matką, ojcem i ich dwoma synami. Rozkład rodziny wydaje się nieuchronny, zwłaszcza gdy wyraźnie odczuje się istniejącą pomiędzy bohaterami obojętność i brak jakiejkolwiek chęci wzajemnego zainteresowania się własnym losem. Miłość zdaje się też spiritus movens kolejnych wydarzeń, ale znamienny jest fakt, że na pierwszy plan wysuwają się jednak seksualne pragnienia, chuć i zwierzęce żądze. Problemem jest nie tylko chęć zaspokojenia tych żądz, ale także nieumiejętność kontrolowania cielesnych pragnień i panowania nad nimi. Na tym tle o wiele bardziej ciekawy okazuje się zaledwie wspomniany i nierozwinięty wątek udziału jednego z bohaterów w demonstracjach studenckiego ruchu oporu, nadmiernego zaangażowania policyjnych oddziałów prewencji stosujących pałki, gaz łzawiący i koktajle Mołotowa, a także dekonspiracji uczestników tych wydarzeń, którzy niejednokrotnie byli poddawani bardzo okrutnym przesłuchaniom. Niestety, jak wspomniałam, ten wątek jest zaledwie zasygnalizowany, by niejako wyjaśnić sytuację, w której znalazł się U-hyeon, starszy brat Gi-hyeona, narratora powieści. Bezpośrednio związany jest z tym motyw wykonywania zdjęć i filozofii ich tworzenia. Zdjęcia okazują się bowiem nie tylko uchwyceniem chwili pewnej rzeczywistości, mogą one być także bronią i rodzajem prowadzonej walki z systemem. Równie ciekawy i równie jedynie wspomniany w tej powieści jest wątek pewnego „sekretarza”, który był poddany brutalnemu śledztwu i internowaniu za prowadzenie działalności antykomunistycznej. Wielka szkoda, że potencjał politycznych odniesień nie został przez autora wykorzystany i w pełni wyeksploatowany. Powieść, pomimo jej bardzo seksualnego wydźwięku, poza miłością eskaluje także inne uczucia takie, jak: upokorzenie, żal, poczucie winy oraz niewyobrażalne wręcz niezrozumienie i samotność. Fabuła powieści w zdecydowanej większości rozgrywa się w Seulu, jednak obok stolicy Korei Południowej w powieści pojawia się miejscowość Namcheon, w której znajduje dom będący azylem wobec otaczającego go świata i palma, która niemal cudem wyrosła na ziemi w żaden sposób nienadającej się do tego. Namcheon to miejsce stworzone poza rzeczywistością, o którym nikt nie wie i dlatego śmiało można powiedzieć, że jest to „miejsce, którego nie ma”. Jawi się ono niczym biblijny Eden, co dodatkowo podkreślają nagie sylwetki kobiety i mężczyzny, które w cieniu palmy okrywającej ciała podobnie jak kołdra „stopiły się symetrycznie w jedno ciało i stały się jednym symetrycznym drzewem”. Czytając powieść, dowiadujemy się, że drzewa gromadzą w sobie ludzkie niespełnione marzenia i pragnienia. W tym kontekście dochodzi się niejako do zrozumienia tytułu powieści. Lee Seung-u stworzył na użytek tej książki wiele zdań, które wprowadzają w tematykę florystyczną i niejako tłumaczą bliskość świata ludzi i roślin, ich wzajemne przenikanie się i niemal współodczuwanie. Autor pisze o rękach oplatających czyjeś ciało niczym bluszcz, o twarzy, która przywodzi na myśl liście nadmiernie przebywające w cieniu, o kościstych plecach przypominających wyschnięte gałęzie drzewa, wreszcie o bibliotece z książkami przypominającej las pełen drzew. Natura jest zbieżna, bowiem zagłębianie się w ciemność gęstego lasu zdaje się przywodzić na myśl wnikanie w mroczną sferę duszy człowieka. Najbardziej dokładnie zbieżność światów ludzkiego i roślinnego tłumaczy jednak ojciec U-hyeona i Gi-hyeona, mówiąc, że rośliny odczytują ludzkie emocje, wykraczają przy tym poza wszelkie zmysły. Rośliny czują ból, smutek i szczęście, co więcej, czują, gdy człowiek mówi prawdę lub kłamie. Najważniejsze, poza wspomnianą palmą, okazują się jednak sosna i oplatający ją styrak japoński, które swoim wyglądem sprawiają wrażenie, jakby naga kobieta obejmowała swoimi rękami ciało mężczyzny. Drzewa te, wraz z mitycznymi historiami Dafne, Pitys, Filis i Iii, są kluczem do zrozumienia powieściowego losu dwojga bohaterów, ich pragnień i przeznaczenia. Powieść ma także bardzo oniryczny charakter. Sny wydają się tu ważną częścią powieściowej rzeczywistości, jej tłumaczeniem, motywacją, dopowiedzeniem, a może nawet zapowiedzią. Faktem jest, że powieść nie jest jednoznaczna i w nadmiarze przywoływanych przez bohaterów snów nie do końca wiadomo, co jest prawdą, a co swego rodzaju wyobrażeniem lub pragnieniem, którego nie sposób okiełznać. Lee Seung-u w kontekście przedstawienia prywatnego życia roślin jest bardzo konsekwentny. Niemniej jednak mnie nie za bardzo on oczarował, spodziewałam się czegoś zupełnie innego i nie sądzę, bym wróciła do lektury tej książki. Nie polecam, ponieważ książka ta może okazać się dość szokująca. Jeśli jednak ktoś będzie chciał po nią sięgnąć, uczyni to na swoją własną odpowiedzialność.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0RzdWocqs1owGhPgdgwCnqydvXTusJvJb2GCLynKoXpzukQBHBi6HHyYEkkJ8yfMbl

„Prywatne życie roślin” to tytuł, który – moim zdaniem – ciekawi i wzbudza zainteresowanie. Niestety, po lekturze książki mogę stwierdzić, że wolałabym nadal pozostawać w sferze tajemniczych domysłów niż wiedzieć, jaki istotnie temat podejmuje w swej książce Lee Seung-u. Pisarz, jak głosi jego krótki biogram umieszczony na okładce książki, jest poważnym południowokoreańskim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powieść „Ta trzcina żyje” napisana przez Pearl Buck, laureatkę literackiej Nagrody Nobla z roku 1938, przedstawia losy kilku pokoleń koreańskiej rodziny Kim z klanu Andong. Akcja rozpoczyna się w roku 1881, zaś kończy tuż przed zakończeniem drugiej wojny światowej. Rozpiętość czasowa prawie siedemdziesięciu lat pozwoliła autorce na opisanie nie tylko zawiłych losów członków wspomnianej rodziny Kim, ale przede wszystkim bardzo burzliwych losów całej Korei. Co ważne, powieść została napisana przez Amerykankę, która starając się przedstawiać fakty obiektywnie i – jak sama zaznaczyła we wstępie do powieści – być wierną Koreańczykom – niezwykle rzetelnie ukazała mającą miejsce w ówczesnym czasie dynamikę relacji koreańsko-amerykańskich. Na tym tle autorka zobrazowała istniejące historycznie zależności Korei od Chin i Japonii, zapoznając tym samym czytelnika z prawdziwymi wydarzeniami z przeszłości, które doprowadziły do niejednoznacznej sytuacji Korei po zakończeniu drugiej wojny światowej. Akcja powieści rozpoczyna się jednak jeszcze za czasów królowej Min, ostatniej królowej Królestwa Joseon, pośmiertnie nazywanej Cesarzową Myeongseong. Doradcą królowej był Kim Il-han, jeden z głównych bohaterów powieści, zaś jego ojciec pozostawał doradcą króla Gojonga, nieustannie rozdartego pomiędzy wolą swoją, swojej żony oraz swego ojca – regenta Daewonguna. Konflikt pomiędzy tymi trzema historycznymi postaciami jest swego rodzaju spiritus movens przyszłych losów kraju i wszystkich członków rodziny Kim. Regent opowiadał się za izolacjonizmem, królowa bezpieczeństwo kraju widziała w protektoracie Chin, zaś król był skłonny współpracować nawet z Japończykami. Przekonywany jednak między innymi przez Kim Il-hana, rozważał także nawiązanie stosunków politycznych ze Stanami Zjednoczonymi. To w tym miejscu rozpoczyna się wątek amerykański, który prawdopodobnie zaskoczy swoją nieoczywistością niejednego czytelnika. W roku 1883 Korea i Stany Zjednoczone zawarły bowiem traktat o przyjaźni i handlu, który miał szansę całkowicie odmienić losy Korei i świata, gdyby tylko Amerykanie nie zawiedli swoich sojuszników. Już bowiem na początku XX wieku prezydent Theodore Roosevelt zapowiedział, że Korea całkowicie należy do Japonii. Podobnie zresztą było w przypadku prezydenta Woodrowa Wilsona, który rozbudził nadzieje Koreańczyków, mówiąc o tym, że narody mogą być rządzone tylko przez wybrane przez nie rządy, a samostanowienie jest obowiązującą zasadą działania. Później jednak zaczął się wycofywać z głoszonych przez siebie haseł, a gdy wybrany przez koreański podziemny rząd prezydent pojechał do Stanów Zjednoczonych, by spotkać się z przebywającymi tam Koreańczykami, Wilson zabronił departamentowi stanu przyznania mu wizy, bo fakt ten zaniepokoiłby Japończyków. Rozczarowanie przyniosło także dotarcie Amerykanów do portu Incheon w roku 1945, kiedy to ostatecznie zignorowali witających ich Koreańczyków, a za gospodarzy półwyspu uznali okupujących go Japończyków. Poszczególni członkowie rodziny Kim, wypowiadając swoje zdanie na temat Amerykanów, tak naprawdę stali się przedstawicielami całego społeczeństwa, które pokładało w Amerykanach ogromne nadzieje na odzyskanie niepodległości i doznało z ich strony jedynie zdrady i upokorzenia. Sam Kim Il-han odbył podróż do Stanów Zjednoczonych jeszcze za panowania króla Gojonga. Był przekonany, że Amerykanie nie stanowią dla Koreańczyków żadnego zagrożenia, był pod wielkim wrażeniem ich wiedzy i rozwoju ich kraju. Zachwycał się ich pociągami, pocztą, maszynami rolniczymi i szpitalami. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego własny kraj bardzo potrzebuje reform, by mógł się rozwijać w podobnym stopniu. Doznawszy jednak rozczarowania ze strony Amerykanów, przyznał, że Koreańczycy mogą polegać tak naprawdę tylko i wyłącznie na sobie i że nikt inny nic im nie zagwarantuje. Zdanie to podzielał jego syn, Yul-chun, który wprost działał na rzecz samodzielnego przejęcia władzy przez Koreańczyków i administrowania krajem w sposób nowoczesny. Pearl Buck obiektywnie opisała kilkukrotną zdradę Amerykanów względem wierzącego w nich narodu koreańskiego, jednak – jak na Amerykankę przystało – starała się także, bodaj werbalnie, obronić swój naród i kraj przed złą opinią utrwaloną na kartach historii. Nie bez powodu chorąży George C. Foulk, towarzyszący Il-hanowi podczas jego podróży do Ameryki, powiedział, że jego naród nic nie wie o narodzie koreańskim i to jest jego główny grzech. Poza tym Amerykanie nie są świadomi istnienia Koreańczyków i to dlatego ich rząd nie uczynił nic, by uratować mieszkańców Kraju Spokojnego Poranka. Obronę Amerykanów sformułował także Yul-chun, który zdradę usprawiedliwił ich niewiedzą i ignorancją, poza tym był przekonany, że prezydent Stanów Zjednoczonych po prostu nie zna historii Koreańczyków, w przeciwnym wypadku nigdy nie zgodziłby się na oddanie Korei międzynarodowemu zwierzchnictwu. Pearl Buck, opisując historię Korei, starała się być jej sprzymierzeńcem, ale podobnie jak w przypadku Ameryki zachowywała rzetelny obiektywizm. Pisząc więc o czasach panowania królowej Min, przedstawiała kulisy różnych intryg i walk o władzę, spiski, poszukiwanie wsparcia u chińskiego suzerena, wreszcie mordy, włącznie z bestialskim zamordowaniem samej królowej Min przez Japończyków. Pearl Buck nie omija tematów trudnych takich, jak: interesowna przychylność władców, korupcja i lichwa, od których nie okazała się wolna nawet powieściowa rodzina Kim, co zarzucił Il-hanowi jego syn Yul-han, usprawiedliwiając tym samym działania japońskich okupantów, którzy – według niego – starali się po prostu zaprowadzić porządek w odwiecznym koreańskich chaosie. Grzechem Koreańczyków było to, że byli podzieleni, lud wystąpił przeciwko yangbanom, czego rezultatem było powstanie Tonghak. Przy czym nawet wewnętrzne spory Korei były rozstrzygane przy udziale państw ościennych, w tym przypadku Chin i Japonii, które starały się tłumić wszelkie koreańskie zrywy, by nie przeistoczyły się one w przyszłości w walkę narodowowyzwoleńczą. Pearl Buck podejmuje także temat chrześcijan, których chciała wymordować już królowa Min, i którzy cierpieli z powodu brutalnych prześladowań także w czasie japońskiej okupacji. Pisarka doskonale ukazała te prześladowania na przykładzie rodziny Yul-hana, zwracając także uwagę na kwestię tolerancji, otwartości na świat i świadomości nieuchronności zmian, które nadchodzą. Szczególną postacią w tej powieści jest tytułowa Żywa Trzcina, która w bezpośredni sposób wciąga niejako czytelnika do świata szeroko rozumianej rewolucji, której historycznym zarzewiem może być wspomniane już powstanie Tonghak mające miejsce pod koniec XIX wieku, ale także Rewolucja Mansei z roku 1919. Nawiązując do stworzonych przez siebie bohaterów literackich, noblistka podjęła temat zamachu na japońskiego Gubernatora Generalnego, procesu podejrzanych o udział w tym zdarzeniu, a także jakże symbolicznej działalności Żywej Trzciny, żywego drogowskazu i nadziei dla wszystkich Koreańczyków. Pearl Buck w bardzo prosty, a jednocześnie ważny sposób pisze o zniszczonych pustych trzcinach, które żyją i po których śmierci pojawią się kolejne. Tę książkę Pearl Buck chciałam przeczytać już dawno, ale dopiero teraz miałam taką możliwość. Subiektywnie oceniam tę książkę bardzo wysoko, ponieważ spełniła moje oczekiwania jeszcze sprzed czasu lektury. Książka jest napisana w sposób bardzo przystępny, nie sposób zgubić się w opisywanych wydarzeniach historycznych, choć nie ukrywam, że czasem musiałam coś doczytać w innych źródłach, by mieć absolutną pewność, o czym pisze noblistka. Pearl Buck przedstawiła losy czterech pokoleń pewnej koreańskiej rodziny na tle prawdziwych wydarzeń historycznych rozgrywających się przez niemal siedemdziesiąt lat. Według mnie, lektura tej książki to doskonała nieformalna lekcja historii systematyzująca fakty i ukazująca motywy poszczególnych działań. Myślę, że przeczytanie tego typu powieści to doskonałe preludium do bardziej szczegółowego zgłębiania historii Korei rozgrywającej się pod koniec XIX i na początku XX wieku. Bohaterowie są wiarygodni, ich losy zresztą również. Autorka dołożyła wszelkich starań, by opisywany przez nią świat był jak najbardziej prawdziwy. Polecam lekturę tej książki nie tylko wielbicielom wielopokoleniowych historii rodzin oraz pasjonatom historii i kultury Korei, ale także tym, którzy chcieliby odkryć mniej znane oblicze Stanów Zjednoczonych tak mocno zaakcentowane przez amerykańską pisarkę. Myślę, że lektura tej książki może być dużym zaskoczeniem i inspiracją do samodzielnego poszerzania wiedzy.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid02Y4wNDZEwdHjzKvr3dX91nUchcS8FaQDvjLzc2AMfHGGf35JUaq4daWsS7x5T6A4Ul

Powieść „Ta trzcina żyje” napisana przez Pearl Buck, laureatkę literackiej Nagrody Nobla z roku 1938, przedstawia losy kilku pokoleń koreańskiej rodziny Kim z klanu Andong. Akcja rozpoczyna się w roku 1881, zaś kończy tuż przed zakończeniem drugiej wojny światowej. Rozpiętość czasowa prawie siedemdziesięciu lat pozwoliła autorce na opisanie nie tylko zawiłych losów członków...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Han Musuk napisała „Poszukując Boga”, mając niecałe siedemdziesiąt lat. Jako żarliwa katoliczka, pragnęła napisać powieść o pierwszych katolikach w Korei, o ich wierze i poświęceniu. Subiektywnie muszę przyznać, że udało jej się stworzyć dzieło monumentalne, podejmując temat historyczny, a bohaterami powieści czyniąc prawdziwe postaci, które niejednokrotnie były pierwszymi koreańskimi męczennikami umierającymi w imię wiary katolickiej. Han Musuk, pisząc o początkach chrześcijaństwa w Kraju Spokojnego Poranka, dokonała przy tym rzeczy wielkiej, nie uległa pokusie idealizacji, gloryfikacji i indoktrynacji, wręcz przeciwnie przedstawiła świat, w którym katolicy mają takie samo prawo istnieć i funkcjonować według wyznawanych przez siebie zasad jak wyznawcy i zwolennicy buddyzmu, konfucjanizmu i szamanizmu. Han Musuk nie ocenia i nie podsuwa czytelnikowi gotowych, stworzonych przez siebie odpowiedzi na fundamentalne pytania dotyczące wiary, świata i człowieka. Świat pierwszych koreańskich chrześcijan przedstawiła w sposób niezwykle merytoryczny i obiektywny, odwołując się przy tym do konkretnych faktów historycznych i istniejących tekstów filozoficzno-religijnych. Wykazała się przy tym ogromną wiedzą, zaangażowaniem i rzetelnością w konstruowaniu fabuły, która nad wyraz zaciekawia czytelnika, mimo jego świadomości, jaki los spotkał w przeszłości poszczególnych bohaterów oraz mimo dość trudnych dla nieobeznanego odbiorcy dysput stanowiących jeden z wielu elementów argumentacji artykułowanej na rzecz konkretnego systemu filozoficzno-światopoglądowego tudzież wyznawanej wiary. Han Musuk, pisząc o początkach chrześcijaństwa w Korei, w sposób oczywisty rozpoczęła od faktu, iż Korea pozostaje bodaj jedynym krajem, w którym chrześcijaństwo rozprzestrzeniło się nie za sprawą misjonarzy przybyłych z innych krajów, lecz samych Koreańczyków zgłębiających różnego rodzaju księgi przywiezione początkowo z Chin, a wśród nich traktat ojca Matteo Ricci zatytułowany „O prawdziwym rozumieniu Boga”. Pierwszym Koreańczykiem ochrzczonym w kościele katolickim w Pekinie był Li Syng-hun, który dostąpił sakramentu chrztu w roku 1784, za co został ostatecznie stracony podczas fali prześladowań w roku 1801. Był to szwagier Dzong Jak-jonga, neokonfucjańskiego uczonego i poety, który przyjął pseudonim Tasan, oznaczający Górę Herbacianą. Ten fakt otwiera drogę do poznawania historii nie tylko rodziny Tasana, ale także jego braci, a także różnych postaw życiowych wynikających z zaistniałych sytuacji polityczno-religijnych i związanych z nimi przeciwnościami losu i bezpośrednimi zagrożeniami. Postać Tasana staje się także punktem odniesienia do prześladowanych także w owym czasie wyznawców i mnichów buddyjskich, spośród których jeden, Hjedzang, zmarły w roku 1811, był mimo różnic światopoglądowych wieloletnim przyjacielem uczonego. Nawiązanie do osoby mnicha z klasztoru Mandok pozwoliło Han Musuk na opisanie buddyjskich rytuałów pośmiertnych dotyczący między innymi układania ciała zmarłego w pozycji medytacyjnej, kremacji oraz wiary w reinkarnację duszy. Postać Tasana zaś pozwoliła pisarce przedstawić nie tylko konfucjańskie przesłanki dotyczące braku tolerancji dla katolicyzmu, ale także cały szereg intryg zainicjowanych na królewskim dworze. Tasan był uczonym i poniekąd ulubieńcem króla Dzongdzo, zgłębiał lekturę dzieł chrześcijańskich, lecz stał na stanowisku, że nie uznaje chrześcijańskiego Boga. To dlatego bez żadnego zażenowania w roku 1799 przedstawił królowi petycję dowodzącą jego niewinności. Niestety, po śmierci króla i niejako dojściu do władzy Królowej Wdowy Dzong-sun z rodu Kimów, rozpoczęły się prześladowania katolików. Określano ich jak zwierzęta, które nie uznają szacunku wobec władcy i rodziców, naprawdę chodziło jednak o rozgrywki polityczne polegające na tym, by członkowie rządzącego ugrupowania Pjokpha mogli rozprawić się z przedstawicielami i zwolennikami ugrupowania Sipha. Ponadto, oskarżano katolików o to, że zwracali się do władców krajów Zachodu, by ci wysłali do Korei okręty wojenne i zaatakowali ją. Królowa Wdowa poleciła zasiadającemu wówczas na tronie dziesięcioletniemu królowi Sundzo, by wydał Edykt o Wytępieniu Katolicyzmu jako wiary heretyckiej, który obowiązywał aż do roku 1886, kiedy to został podpisany Traktat o Przyjaźni z rządem Francji. Po śmierci Królowej Wdowy w roku 1805 królowi Sundzo doradzał jego teść, Kim Dzo-sun, członek ugrupowania Sipha, rozumiejący założenia katolicyzmu, dlatego też na pewien czas prześladowania katolików ustały. Niemniej jednak w 1801 roku doszło do prześladowań, które zaważyły także na losach rodziny Dzong. Jak-dzong wytrwał w wierze katolickiej i został stracony, zaś Tasan po raz kolejny wyrzekł się swej wiary, dzięki czemu został jedynie zesłany do Kangdzin, później zaś przeniósł się do Kjuldong. Tasan, choć przyjął chrzest z rąk Li Syng-huna i przybrał nowe imię Jan, wyrzekł się swej wiary, gdy w tym samym czasie na śmierć za swoje przekonania religijne poszedł nie tylko jego brat, ale także Czou Wen-mu, chiński duchowny, pierwszy katolicki misjonarz w Korei oraz Hwang Sa-jong, autor listu do biskupa w Pekinie zawierającego opis prześladowań koreańskich katolików. Tasan był uczonym szkoły nauk stosowanych Sirhak, opowiadał się za chrześcijańską równością, jednak we własnym życiu nie stosował się do głoszonych przez siebie poglądów. Nie zrobił nic, by jego własna córka Hong-nim, z nieprawego związku z Phjo-njo, była traktowana tak samo jak inne jego dzieci, przeciwstawiał się temu, by jego syn Hak-jon był lekarzem i nie zadbał o edukację Ha-sanga, syna swego zmarłego brata Jak-dzonga. Pod koniec życia wyspowiadał się i przyznał do wiary chrześcijańskiej, jednakże holistyczne podejście do poglądów i postaw życiowych Tasana sprawia, że można mieć wobec niego wiele zastrzeżeń. Nie wydaje się też, mimo faktu, że to wokół niego tworzona jest struktura fabularna powieści, że to on jest głównym bohaterem „Poszukując Boga”. Postacią, która bez wątpienia zasługuje na to miano, jest Ha-sang, syn męczennika Jak-dzonga i bratanek Tasana. Jego życiową misją jest podróż do Pekinu mająca na celu sprowadzenie do Korei katolickiego księdza, który poprowadziłby do zawiązania wspólnoty koreańskich katolików. Ha-sang vel Paweł może stanowić prawdziwy wzór do naśladowania. Jest zdeterminowany w dążeniu do celu, nie poddaje się, jest stały w poglądach, odważny, pomocny i ofiarny. To on uratował małą Marię, mówiąc, że to jego siostra, to on uratował przed zdrajcami rodzinę starego Sina, wreszcie to on w czasie epidemii cholery w 1821 roku był przywódcą grupy śmiałków, którzy ryzykowali swoje życie, wywożąc ciała zmarłych, by epidemia się nie rozprzestrzeniała. Dopiero po dziewięciu wyprawach do Chin zdołał przekonać Watykan, by przyznano Korei niezależny status religijny i ustanowiono w niej diecezję. Stało się w roku 1831, na osiem lat przed straceniem Ha-sanga, który jeszcze przed śmiercią zdołał wysłać list do premiera głoszący obronę wiary chrześcijańskiej. Paweł Ha-sang Dzong został kanonizowany w roku 1984. Na tle tych wszystkich wydarzeń historycznych Han Musuk w bardzo przejmujący sposób opisała losy córek koreańskich katolików Kwon Ho-sina i pani Kim zdradzonych przez swego sługę Syng Nak-dzonga. Mea, Nana i Kuga, posługujące się również swoimi katolickimi imionami Maria, Cecylia i Julia, zostały rozdzielone, gdy były małymi dziewczynkami. Kuga została wychowana przez panią Sin, żonę naczelnika z Imsil. Nana, zwana również Motylkiem, trafiła pod opiekę szamanki Man-njon i sama w przyszłości zajęła się tą profesją. Zaś Mea – Maria została skierowana do Teresy, Mjong-sim, córki aptekarza i dawnej damy dworu, z którą przepisywała katolickie książki i dokumenty. Koreański tytuł powieści to „Mannam”, czyli „Spotkanie”. Według córki Han Musuk, pisarka wierzyła, że spotkania niosą ze sobą dobro i wzbogacają nasze życie. Myślę, że to bardzo znamienne, iż Han Musuk wybrała na tytuł swojej powieści właśnie słowo spotkanie, ponieważ spotkanie odgrywa w tej książce chyba największą rolę. W powieści spotyka się ze sobą świat Wschodu ze światem Zachodu, spotykają się ze sobą zwolennicy różnych systemów filozoficzno-religijnych, spotykają się bohaterowie z wyznawanym przez siebie Bogiem, Demiurgiem lub Absolutem, wreszcie spotykają się ze sobą sami bohaterowie, także oprawcy z ich ofiarami. Tym najważniejszym spotkaniem wydaje się jednak ponowne spotkanie sióstr Kwon, które wstrząśnie nimi i czytelnikiem tak bardzo, że trudno będzie o nim zapomnieć. Wyzwoli ono pamięć i uczucia, w związku z którymi nic już nie będzie takie samo jak kiedyś. Spotkanie postawi bardzo trudne pytania i wskaże różne ścieżki wyboru, całkowicie pozostawiając młodym dziewczynom wolną wolę i niezależność w podejmowaniu przez siebie decyzji. Świat zatrzyma się na chwilę, a czytelnik nie będzie w stanie zaczerpnąć powietrza do płuc. Spotkanie będzie jednocześnie odpowiedzią i drogą do przyszłości. Myślę, że to bardzo wielka strata dla polskiego wydania powieści, że wydawca nie zdecydował się na utrzymanie koreańskiego tytułu. Polski tytuł „Poszukując Boga” stawia tę książkę bowiem w jednym określonym wymiarze i pozbawia czytelnika własnych wniosków i interpretacji. Pozostawienie słowa spotkanie poszerza zakres interpretacyjny, sprawia również, że głównych punktów ciężkości jest zdecydowanie więcej niż w przypadku polskiego tytułu. Tytuł koreański pozwala także na analizę zagadnień w wymiarze nie tylko religijnym, ale także czysto etycznym. Osobiście jestem poruszona lekturą tej powieści. Cieszę się, że dane mi było ją przeczytać, jest to bowiem książka, która otwiera umysły i serca czytelników w duchu egalitaryzmu i tolerancji. Polecam.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid0Jf95Znt6yb94QBGKPboC1y5gnsyE6qyx1vXh6x5hNHr4mYcKEhKM3auYwvHHUAQol

Han Musuk napisała „Poszukując Boga”, mając niecałe siedemdziesiąt lat. Jako żarliwa katoliczka, pragnęła napisać powieść o pierwszych katolikach w Korei, o ich wierze i poświęceniu. Subiektywnie muszę przyznać, że udało jej się stworzyć dzieło monumentalne, podejmując temat historyczny, a bohaterami powieści czyniąc prawdziwe postaci, które niejednokrotnie były pierwszymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ko Un to jeden z najwybitniejszych współczesnych poetów koreańskich. Urodził się w roku 1933, czyli jeszcze przed podziałem Korei na Północną i Południową. Jego życie bardzo wyraźnie zostało naznaczone duchowością, poezją, śmiercią i polityką. Teksty, które tworzył, są ściśle związane z jego biografią. „Raptem deszcz” to wybór zaledwie osiemdziesięciu wierszy. Ko Un, jako młody człowiek, zapragnął zostać mnichem buddyjskim. Jego wiersze wywodzą się więc z buddyzmu zen, odznaczają się minimalizmem języka i poszukiwaniem odpowiedzi na fundamentalne pytania. Ko Un wielokrotnie zastanawiał się nad tym, kto jest prawdziwym Buddą. Poddawał się myślom, że Buddą mogą być nawet zwykli ludzie, a buddyzm to nie świątynie i zgromadzeni w nich mnisi. Całym sensem życia jest właśnie Budda, a gdy jego nie ma, nie ma już właściwie niczego. Poeta twierdził w swych tekstach, że medytacja umożliwia kontakt ze zmarłymi, że cały świat doczesny pełny jest przedstawicieli życia po śmierci. Nawiązując do legendarnej postaci gumiho, zwracał uwagę na fakt, że człowiek bardziej zainteresuje się cielesnością i zmysłowością niż reprezentowaną przez buddyzm duchowością. Wierzył jednak, że osiągnięcie nirwany, czyli wygaśnięcia cierpienia, jest możliwe, czego dał wyraz w wierszu „Osada 4300 metrów nad poziomem morza”, pisząc o „bezwiednym szczęściu, / bezwiednej nirwanie, / życiu dzień po dniu, bezwiednym.” Ko Un, choć otrzymał godność opata klasztoru Haeinsa oraz przeora w Jondungsa na wyspie Kanghwa, w roku 1963 porzucił stan kapłański i powrócił do życia świeckiego, pragnąc poświęcić resztę swojego życia poezji. Poezja stanowi jeden z tematów twórczości tego południowokoreańskiego poety. Podobnie jak w przypadku Budy, zastanawiał się on nad tym, kto jest prawdziwym poetą. Zdawał sobie sprawę z tego, że napisane wiersze żyją niejako swoim własnym życiem i docierają do bardzo różnych odbiorców. Czuł, że przychodzą do niego gotowe frazy, które ostatecznie zapomina i nie jest im dane pozostać zapisanymi. Wiedział też, że tego typu frazy wędrują w poszukiwaniu innych poetów, by mogły osiąść na pustej kartce papieru. Ko Un, po lekturze powieści Michała Szołochowa „Cichy Don”, poczuł, że w konfrontacji z tak wielkim pisarzem jego twórczość nie ma żadnego znaczenia. W takim przeświadczeniu spalił pewnej nocy wszystkie swoje utwory. Nie doceniał swoich umiejętności poetyckich, o czym napisał między innymi w wierszu „Śpiewająca Wyspa”, mówiąc o sobie samym: „Zostałem wędrownym pieśniarzem niezdarnie śpiewającym / Niezdarne pieśni.” Podobają mi się jego słowa: „Wiersze bez kropek / Nie kończą się.” Słowa te pochodzące z utworu „Moje wiersze” w jednoznaczny sposób obrazują stosunek poety do interpunkcyjnej struktury wiersza. Ciekawe jest także zestawienie języka poezji z polityką i historią. W tekście zatytułowanym „W smutnej pierwszej osobie” Ko Un wspomina o poetyckim „my” w kontekście istnienia ZSRR oraz poetyckim „ja” dozwolonym w użyciu po rozpadzie ZSRR oraz Układu Warszawskiego. Inną kwestią jest wulgarność języka, która szokuje w konfrontacji z wszechobecną w wierszach poety duchowością. Muszę przyznać, że we mnie wywołała ona ogromny niesmak, według mnie, w żaden sposób nie pasuje ona do poezji. Wiele tekstów z omawianego zbioru podejmuje temat świata, w którym przyszło żyć poecie. Okazuje się, że świat ten jest bezduszny, poeta chciałby go unicestwić, jest zdania, że ludzie powinni go zmieniać na lepsze. Dostrzega jednak zmiany, które go nie cieszą. W wierszu „Kwiaty” pisze wprost o tym, że kwiatów jest coraz mniej, a krajobraz coraz bardziej staje się krajobrazem anten telewizyjnych. Pewne rzeczy w życiu są nieuniknione, wszystko, co robimy, na pewno kiedyś do nas powróci. Smutne jest to, że według poety, nadmiar wiedzy może unieszczęśliwić, a zło z czasem może spowszednieć. Nie warto całe życie podążać za innymi, czasem dobrze by było samemu wyznaczać nowe kierunki i drogi. Trafnie poeta zauważa, że świat, w którym żyje, jest patriarchalny, a kobieta, która powinna rodzić tylko synów, nic w nim nie znaczy. Pewną nadzieją są słowa z wiersza „Nocne czuwania”, iż „po rozdzierającym samotnym krzyku” rozkwitnie kwiat. Ko Un przestrzega jednak przed nadmiernym optymizmem. Twierdzi, że zagłada świata jest nieuchronna, a w wierszu „Jedwabny szlak” pisze wprost, że „Nie ma takiej miłości, / Która by mogła uratować ludzkość od zagłady.” Wizja świata poety jest pesymistyczna. Nie powinno to jednak dziwić, ponieważ jego życie nie było miłe i pogodne. Był bardzo chorowitym dzieckiem, na własne oczy widział bratobójcze mordy podczas wojny koreańskiej, trzykrotnie próbował popełnić samobójstwo, wreszcie – przebywał w więzieniu po powstaniu w Kwangju. Śmierć jest wszechobecna w jego twórczości. Poeta pisze o Koreańczykach wywożonych na pewną śmierć do ZSRR, o okrutnych rzeczach, do których zdolny jest człowiek w czasie niewyobrażalnego głodu, o deszczu z tytułowego wiersza „Raptem deszcz”, który okazuje się nie tylko ożywczy, ale także – potwierdzając przewrotność losu – przynoszący wspomnianą już śmierć. Poeta ma świadomość bliskości śmierci i przemijania. I jakkolwiek mogłoby to zabrzmieć smutno, poeta jednocześnie stwierdza w wierszu „Cenotaf”, że to „Nieśmiertelność jest taka smutna”. Z przemijaniem należy się pogodzić. Ko Un wielokrotnie nawiązuje w swoich wierszach do XX-wiecznej okupacji japońskiej, ale przywołuje także najazdy Japończyków na Koreę z wieku XVI. Ko Un z pewnym rozżaleniem stwierdza, że niektórzy Koreańczycy zdradzali swoich rodaków i kolaborowali z okupantem. Wspomina, że nawet dzieci koreańskie, bojąc się Japończyków, mówiły, że w przyszłości chcą być żołnierzami japońskiej armii cesarskiej, by pokonać wrogów Japonii. Nadzieję na podtrzymanie w narodzie koreańskim ducha wolności niosła jednak bodaj najbardziej znana koreańska pieśń ludowa „Arirang”. Wraz z wyzwoleniem spod japońskiej okupacji poeta doświadczył podziału Korei na Północną i Południową. Nie pogodził się z tym jednak. W jego wierszach często przebija głos człowieka marzącego o zjednoczeniu kraju. Poeta wyraża tę myśl w dość kontrowersyjny sposób, chciałby on bowiem, by jego kraj zatonął nawet na tysiąc lat, ale by po tym czasie odrodził się z „prawdą wspólną wszystkim”. Utwór „Drewniane Matryce Świętych Pism Buddyzmu” koresponduje w tym zakresie z wierszem „Droga wczesnym rankiem”, w którym to poeta pisze, że w dniu zjednoczenia „wszystkie rodziny się połączą / W uścisku, / Gdy słońce wzejdzie w każdym sercu.” Już w czasach Korei Południowej Ko Un był poetą zaangażowanym politycznie, przeciwstawiał się funkcjonującej w tym kraju dyktaturze wojskowej. Został aresztowany i skazany na dożywocie, jednak w roku 1982 opuścił więzienie na mocy obowiązującej amnestii. Nie zmieniło to jednak wspomnień poety, który często wracał do tego czasu w swojej twórczości. W wierszu „Słońce” więzienie nazywał „ciemnią fotograficzną” i „trumną z ciałem”. Poeta w tym czasie odczuwał ogromną samotność, czuł, że ciężar losu przygniata ludzi i oddala ich od siebie. Wiedział też jednak, że jego cierpienie nie jest jedyne, o czym świadczy bezpośrednie nawiązanie do obozu koncentracyjnego Auschwitz. Ko Un powiedział kiedyś: „Zanim ktoś stanie się poetą, musi płakać przez wiele dni.” „Raptem deszcz” to moje pierwsze literackie spotkanie z poezją tego poety-filozofa. Muszę przyznać, że nie była to dla mnie łatwa i przyjemna lektura, niemniej jednak uważam, że jest ona wartościowa. Odczytanie jej w sposób powolny i świadomy ubogaca wewnętrznie, zmienia perspektywę patrzenia na świat, sprawia, że choć na chwilę chciałoby się znaleźć w jednej z koreańskich świątyń buddyjskich i tam na miejscu odczytać te wszystkie wiersze jeszcze raz, zadumać się i docenić piękno świata, którego na co dzień nie zauważamy. Polecam lekturę wierszy zawartych w zbiorze „Raptem deszcz”, trzeba być jednak świadomym, jaki ładunek emocjonalny kryje się pod słowami poety i jak bardzo ta niepozorna wydawać by się mogło lektura może odmienić życie wrażliwego czytelnika.

https://www.facebook.com/literackakorea/posts/pfbid02MSyutPuRntkn8qxaMdK6xRMnJPC1yTp1M2wmS4WHZrX2fcjY1M5q6jhXTMdvRfd1l

Ko Un to jeden z najwybitniejszych współczesnych poetów koreańskich. Urodził się w roku 1933, czyli jeszcze przed podziałem Korei na Północną i Południową. Jego życie bardzo wyraźnie zostało naznaczone duchowością, poezją, śmiercią i polityką. Teksty, które tworzył, są ściśle związane z jego biografią. „Raptem deszcz” to wybór zaledwie osiemdziesięciu wierszy. Ko Un, jako...

więcej Pokaż mimo to