Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Wszystkie moje mamy Renata Piątkowska, Maciej Szymanowicz
Ocena 8,4
Wszystkie moje... Renata Piątkowska,&...

Na półkach:

Nie potrafię znaleźć odpowiednich słów na opisanie uczuć, które towarzyszyły mi podczas czytania tej niepozornej książeczki. Nie ukrywam, że sama mocno zdziwiłam się jej niewielkimi gabarytami, jednak bardzo szybko przekonałam się o tym, iż została ona przeze mnie niesłusznie oceniona. Nie sztuką jest bowiem stworzyć trzystustronicową powieść o niczym, ponieważ taką z całą pewnością może napisać każdy z nas. Mistrzostwem jest natomiast zawarcie mocnego przesłania na o wiele mniejszej powierzchni i zrobienie tego w taki sposób, by było one zrozumiałe nawet dla najmłodszych czytelników.

Szymek Bauman to kilkuletni chłopiec, który wraz z członkami najbliższej rodziny zmuszony został do zamieszkania w warszawskim getcie. Bohater zupełnie inaczej wyobrażał sobie wojnę, a już na pewno nie był przygotowany na to, że tak szybko straci ukochanego ojca, matkę i siostrę. W wyobraźni tego dziecka wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. On i jego najlepszy przyjaciel Dawid mieli szybko i bezboleśnie pokonać Niemców, a na ich ziemiach znów miał zapanować pokój. Z biegiem czasu Szymek staje się świadkiem coraz to większych okrucieństw, a z jego życia zaczyna znikać coraz więcej osób...

Renata Piątkowska stworzyła niezwykłą historyjkę i rzecz jasna oparta ona została na faktach autentycznych. Przeczytałam w swoim życiu wiele książek poświęconych II Wojnie Światowej i związanych z nią zniszczeń, ale chyba po raz pierwszym zostałam wstrząśnięta na tyle, że przez dłuższy czas nie byłam w stanie wydobyć z siebie ani jednego słowa na jej temat. Potrzebowałam czasu, by poukładać sobie w głowie pewne rzeczy, a już w trakcie zapoznawania się z lekturą tej książki wiedziałam, że zadanie to nie będzie należeć do najłatwiejszych. Do tej pory wydawało mi się, że jedynie bezpośrednie opisy zbrodni są w stanie wstrząsnąć człowiekiem i otworzyć mu oczy na tragedie, które miały miejsce przed laty. Spotkanie z powieścią "Wszystkie moje mamy" pozwoliło mi spojrzeć na Holocaust z zupełnie innej strony. Miałam do czynienia z kilkoma pozycjami literackimi, napisanymi z perspektywy dziecka i choć niemalże każda z nich wzbudziła we mnie wiele emocji to po czasie, niemalże zawsze stwierdzałam, że nie posiadały elementu utwierdzającego moli książkowych, iż to właśnie oni byli świadkami tego wszystkiego. Zdaje sobie sprawę, że większość z nich została spisana rękoma dorosłych już ludzi, więc nie powinnam być zdziwiona stylem utrzymującym się w całości dzieła. Zaczęłam się natomiast zastanawiać nad tym, jakim sposobem dziecko byłyby w stanie zapamiętać tak wiele szczegółów z tamtego okresu. W żadnym wypadku nie wątpię w zdolności maluchów do tego typu rzeczy, ale nie o wszystkim było im dane wiedzieć, więc jakim sposobem w książkach będących autobiografią pojawiają się aż tak szczegółowe opisy? Muszę przyznać, że dopiero Renata Piątkowska skłoniła mnie do przemyśleń na temat i choć posiadam kilka różnych koncepcji, by zabrać się za jego rozwinięcie, każdy z nas posiada swoje własne poglądy w tym zakresie i mogłaby z tego wyniknąć o wiele dłuższa dyskusja.

Bardzo się cieszę, że na polskim rynku wydawniczym pojawiają się tego typu książki. Moim zdaniem już od najmłodszych lat powinniśmy dać o edukację naszych pociech, a opowiadanie im o historii naszego państwa jest dla mnie sprawą pierwszorzędną. Tym bardziej jestem zadowolona ze spotkania z utworem "Wszystkie moje mamy", ponieważ w moim odczuciu posiada on wszystkie te cechy, które powinna posiadać idealna powieść dla najmłodszych czytelników. Posiada ona wiele ciekawych informacji na temat sytuacji Żydów w Polsce za czasów II Wojny Światowej i faktycznie została ona napisana w taki sposób, w jaki tę historię opowiedziałoby nam kilkuletni maluch, mogący być świadkiem tych wielu okropieństw. Całość utworu w perfekcyjny sposób została dostosowana do odbiorców i nie uważam, by znalazły się w niej treści, uznawane powszechnie za niestosowne i zbyt brutalne. Ponadto bardzo się cieszę, że autorka zdecydowała się na przedstawienie nam wielkiej postaci jaką niewątpliwie jest Irena Sendlerowa. Nazwisko to powinno być znane wszystkim, ponieważ to właśnie narażając własne życie, uratowała z otchłani getta warszawskiego 2500 dzieci. Wydaje mi się, że nie wielu z nas na jej miejscu zachowałoby się podobnym sposób, więc tym bardziej jestem zadowolona z tego, że dzięki Renacie Piątkowskiej spora część dzieci będzie miało okazję poznać tak wybitną osobę.

Na koniec chciałabym napisać jeszcze kilka słów na temat ilustracji, których autorem jest Maciej Szymanowicz. W tym przypadku nie znajdują się one na wszystkich stronach książki, jednak obrazują wszystkie najważniejsze momenty opowieści. Mi osobiście przypadły one do gustu, choć uważam, że zupełnie niepotrzebne zostały na nich zamieszczone napisy. Oczywiście nie pojawiły się one na wszystkich z nich, ale uważam, że spokojnie mogłyby zostać pominięte i nic wielkiego by się nie stało. Tak, czy inaczej całość utworu, chciałabym polecić rodzicom dzieci w różnym wieku. Osobiście byłabym skłonna do czytania tej książeczki dzieciom od czwartego roku życia. Wydaje mi się, że jest to już ten wiek, w którym po rozmowie z rodzicami, maluszek spokojnie będzie w stanie zrozumieć wydarzenia mające miejsce w utworze, a i sam będzie skłonny do zadawania pytań na jej temat. Co prawda córka mojego brata będzie zmuszona poczekać z poznaniem tej historii jeszcze wiele miesięcy, jednak jestem niemalże pewna, że jej Tata z zafascynowaniem przeczyta ją dużo wcześniej. W końcu w naszej kulturze przyjęło się przekonanie, że faceci są niczym duże dzieci, więc nic dziwnego, że ciągnie ich do sięgania po książki przeznaczone dla najmłodszych czytelników.

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/05/lena-czyta-dzieciom-wszystkie-moje-mamy.html]

Nie potrafię znaleźć odpowiednich słów na opisanie uczuć, które towarzyszyły mi podczas czytania tej niepozornej książeczki. Nie ukrywam, że sama mocno zdziwiłam się jej niewielkimi gabarytami, jednak bardzo szybko przekonałam się o tym, iż została ona przeze mnie niesłusznie oceniona. Nie sztuką jest bowiem stworzyć trzystustronicową powieść o niczym, ponieważ taką z całą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nikogo chyba nie muszę przekonywać, że książki stanowią nieodłączny element mojego życia. Mam na ich punkcie niezłego bzika, a w poszukiwaniu tych najpiękniejszych, udałabym się nawet na koniec świata. Literatura towarzyszyła mi od najwcześniejszych lat, ale tak naprawdę nikt nie zaszczepił we mnie miłości do tego rodzaju rozrywki i z biegiem czasu zaczęłam ją traktować jako przykry obowiązek. Dopiero z wiekiem zaczęłam doceniać słowo pisane i mam nadzieję, że już nigdy nie zwątpię w magię, która związana jest z poznawaniem coraz to nowych historii.

"Lena czyta dzieciom" to cykl stworzony z myślą o najmłodszych czytelnikach. Dlaczego zdecydowałam się na jego stworzenie? Zdaję sobie sprawę z tego, że niewielu rodziców decyduje się na zapoznawanie swoich pociech z różnego rodzaju pozycjami literackimi. Nie mówię tu oczywiście o osobach, które same pałają miłością do tego rodzaju form aktywności. Mam tu raczej na myśli ludzi preferujących siedzenie przed telewizorem, bo choć mają do tego pełne prawo to powinni również pomyśleć o rozwoju swojego dziecka i poświęcić na to choć kilkanaście minut dziennie. Tym bardziej, że w dzisiejszych czasach jest tyle fantastycznych książeczek, które z całą pewnością zachwycą nie tylko najmłodszych odbiorców, ale i wielu przypadkach zaskoczą niejednego z rodziców.

W dniu dzisiejszym chciałabym się skupić na dwóch fenomenalnych książkach autorstwa Grzegorza Kasdepke, które przeczytałam z myślą o swojej czternastomiesięcznej bratanicy Kalinie. Przedstawiają one po kilkanaście ciekawych historii z życia tytułowego detektywa Pozytywki. Nie chciałabym czynić tutaj spojlerów, więc mam nadzieję, że wybaczycie mi jeśli odpuszczę sobie opisywanie zawartych w tej pozycji literackiej zagadek. Każda z przygód naszego głównego bohatera to około dziesięć stron przedniej zabawy, którą bez zbędnych przeszkód możemy sobie dawkować przez kolejnych kilka dni. Muszę przyznać, że jest to naprawdę fajne rozwiązanie dla rodziców czytających "Detektywa Pozytywkę" i "Nowe kłopoty detektywa Pozytywki" nieco młodszym dzieciom. Z doświadczenia wiem, że wiele maluszków nie jest w stanie wysłuchać do końca dłuższych historii, więc opiekunowie zmuszeni są im je opowiadać na raty, albo co rusz zaczynają to robić od nowa. W przypadku tego typu książek problem ten wydaje się być w jakimś stopniu zażegnany i każda ze stron powinna być zadowolona. Wszystko zależy od wytrzymałości dzieci i ich chęci do zapoznawania się z kolejnymi przygodami detektywa Pozytywki. Wiadomo przecież, że starsze pociechy mogą poprosić swoich rodziców, by przeczytali im nieco więcej historyjek danego wieczoru i przy tym będą się naprawdę fajnie bawić. Dorośli zresztą też!



Co jest największym fenomenem tych pozycji literackich? Na pewno fakt, że nadają się one do czytania w różnym wieku i nie chodzi mi tu jedynie o długość poszczególnych historyjek, ale i również o zagadki, które zostały umieszczone przez autora pod każdą z nich. Wiadomo, że te najmłodsze dzieci nie będą jeszcze w stanie odpowiedzieć na pytania zadawane Grzegorza Kasdepke, jednak dla tych już nieco starszych stanowić one będą doskonałą rozrywkę. Dzięki nim sami będą mogli poczuć się niczym mali detektywi i rozwiążą niejedną tajemnicę, które zostały przed nimi skryty we wnętrzu tych niepozornych utworów. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że omawiane w dniu dzisiejszym pozycje, rosną w siłę wraz ze swoimi odbiorcami i co rusz odkrywają przed nimi coraz to nowe tajemnice i możliwości do dalszego rozwoju. Tym bardziej, że mają one za zadanie uczyć dzieci logicznego myślenia, a nawet zachęcać je do tworzenia łańcuchów przyczynowo-skutkowych. Dlatego też uważam, że póki co jest to najlepsza z najlepszych propozycji dla młodszych czytelników, które miałam okazję przeczytać i gorąco zachęcam wszystkich rodziców (ale i nie tylko), by zamiast sadzać swoje pociechy przed telewizorem, albo dawać im do zabawy nic niewnoszące publikacje, zainwestowali nieco swojego wolnego czasu w dobór naprawdę wartościowych pozycji, które nie tylko bawią, ale i uczą.


Jeśli chodzi o sam sposób wydania tych książeczek to powiem tylko tyle, że jestem nimi naprawdę zachwycona. Wielkie ukłony w tej kwestii należą panu Piotrowi Rychel, który na potrzeby detektywa Pozytywki, wykonał naprawdę przepiękne ilustracje. Jestem pewna, że zwróciło na nie uwagę nie jedno dziecko i w sumie nie ma co się dziwić! Osobiście już dawno nie miałam do czynienia z obrazkami, które równie trafnie przedstawiałyby wydarzenia mające miejsce w poznawanej przeze mnie historii, a dla maluszków ma to przecież niemałe znaczenie. Ważne również jest to, że twórcy tej pozycji zdecydowali się na minimalizm. Zbyt wiele ilustracji mogłoby przeszkodzić w odbiorze tekstu, a przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Dlatego też uważam, że będzie musiało minąć naprawdę wiele czasu, aż znajdę godnego przeciwka, który swym całokształtem mógłby konkurować z tymi pozycjami literackimi, a uwierzcie mi, należę do osób nadzwyczaj wybrednych i rzadko co jest w stanie mnie oczarować aż do tego stopnia. Zapomniałam jeszcze wspomnieć o samej kolorystyce tych książeczek, która podobnie jak cała reszta zostały wybrane przez wydawcę w sposób mistrzowski. Jest ona naprawdę miła dla oka i jednocześnie tak pasująca do siebie, że mogłaby jej pozazdrościć niejedna powieść dla małych i dla dużych. Muszę przyznać, że osobiście jestem bardzo ciekawa kolejnych tomów tej serii, a także innych historii, które do tej pory wypłynęły spod pióra Grzegorza Kasdepke. Coś mi się wydaje, że jeszcze nie raz będę miała okazję się z nimi zapoznać, a już na pewno będą przeze mnie kupowane jako prezent dla dzieci w różnym wieku. Nie mogę się już doczekać chwili, w której "Detektyw Pozytywka" i "Nowe kłopoty detektywa Pozytywki" zostaną przedstawione córeczce mojego Brata. Mam nadzieję, że Kalina i jej rodzice podzielą mój entuzjazm i będą nią zauroczeni.

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/05/lena-czyta-dzieciom-detektyw-pozytywka.html#more]

Nikogo chyba nie muszę przekonywać, że książki stanowią nieodłączny element mojego życia. Mam na ich punkcie niezłego bzika, a w poszukiwaniu tych najpiękniejszych, udałabym się nawet na koniec świata. Literatura towarzyszyła mi od najwcześniejszych lat, ale tak naprawdę nikt nie zaszczepił we mnie miłości do tego rodzaju rozrywki i z biegiem czasu zaczęłam ją traktować...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nikogo chyba nie muszę przekonywać, że książki stanowią nieodłączny element mojego życia. Mam na ich punkcie niezłego bzika, a w poszukiwaniu tych najpiękniejszych, udałabym się nawet na koniec świata. Literatura towarzyszyła mi od najwcześniejszych lat, ale tak naprawdę nikt nie zaszczepił we mnie miłości do tego rodzaju rozrywki i z biegiem czasu zaczęłam ją traktować jako przykry obowiązek. Dopiero z wiekiem zaczęłam doceniać słowo pisane i mam nadzieję, że już nigdy nie zwątpię w magię, która związana jest z poznawaniem coraz to nowych historii.

"Lena czyta dzieciom" to cykl stworzony z myślą o najmłodszych czytelnikach. Dlaczego zdecydowałam się na jego stworzenie? Zdaję sobie sprawę z tego, że niewielu rodziców decyduje się na zapoznawanie swoich pociech z różnego rodzaju pozycjami literackimi. Nie mówię tu oczywiście o osobach, które same pałają miłością do tego rodzaju form aktywności. Mam tu raczej na myśli ludzi preferujących siedzenie przed telewizorem, bo choć mają do tego pełne prawo to powinni również pomyśleć o rozwoju swojego dziecka i poświęcić na to choć kilkanaście minut dziennie. Tym bardziej, że w dzisiejszych czasach jest tyle fantastycznych książeczek, które z całą pewnością zachwycą nie tylko najmłodszych odbiorców, ale i wielu przypadkach zaskoczą niejednego z rodziców.

W dniu dzisiejszym chciałabym się skupić na dwóch fenomenalnych książkach autorstwa Grzegorza Kasdepke, które przeczytałam z myślą o swojej czternastomiesięcznej bratanicy Kalinie. Przedstawiają one po kilkanaście ciekawych historii z życia tytułowego detektywa Pozytywki. Nie chciałabym czynić tutaj spojlerów, więc mam nadzieję, że wybaczycie mi jeśli odpuszczę sobie opisywanie zawartych w tej pozycji literackiej zagadek. Każda z przygód naszego głównego bohatera to około dziesięć stron przedniej zabawy, którą bez zbędnych przeszkód możemy sobie dawkować przez kolejnych kilka dni. Muszę przyznać, że jest to naprawdę fajne rozwiązanie dla rodziców czytających "Detektywa Pozytywkę" i "Nowe kłopoty detektywa Pozytywki" nieco młodszym dzieciom. Z doświadczenia wiem, że wiele maluszków nie jest w stanie wysłuchać do końca dłuższych historii, więc opiekunowie zmuszeni są im je opowiadać na raty, albo co rusz zaczynają to robić od nowa. W przypadku tego typu książek problem ten wydaje się być w jakimś stopniu zażegnany i każda ze stron powinna być zadowolona. Wszystko zależy od wytrzymałości dzieci i ich chęci do zapoznawania się z kolejnymi przygodami detektywa Pozytywki. Wiadomo przecież, że starsze pociechy mogą poprosić swoich rodziców, by przeczytali im nieco więcej historyjek danego wieczoru i przy tym będą się naprawdę fajnie bawić. Dorośli zresztą też!



Co jest największym fenomenem tych pozycji literackich? Na pewno fakt, że nadają się one do czytania w różnym wieku i nie chodzi mi tu jedynie o długość poszczególnych historyjek, ale i również o zagadki, które zostały umieszczone przez autora pod każdą z nich. Wiadomo, że te najmłodsze dzieci nie będą jeszcze w stanie odpowiedzieć na pytania zadawane Grzegorza Kasdepke, jednak dla tych już nieco starszych stanowić one będą doskonałą rozrywkę. Dzięki nim sami będą mogli poczuć się niczym mali detektywi i rozwiążą niejedną tajemnicę, które zostały przed nimi skryty we wnętrzu tych niepozornych utworów. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że omawiane w dniu dzisiejszym pozycje, rosną w siłę wraz ze swoimi odbiorcami i co rusz odkrywają przed nimi coraz to nowe tajemnice i możliwości do dalszego rozwoju. Tym bardziej, że mają one za zadanie uczyć dzieci logicznego myślenia, a nawet zachęcać je do tworzenia łańcuchów przyczynowo-skutkowych. Dlatego też uważam, że póki co jest to najlepsza z najlepszych propozycji dla młodszych czytelników, które miałam okazję przeczytać i gorąco zachęcam wszystkich rodziców (ale i nie tylko), by zamiast sadzać swoje pociechy przed telewizorem, albo dawać im do zabawy nic niewnoszące publikacje, zainwestowali nieco swojego wolnego czasu w dobór naprawdę wartościowych pozycji, które nie tylko bawią, ale i uczą.


Jeśli chodzi o sam sposób wydania tych książeczek to powiem tylko tyle, że jestem nimi naprawdę zachwycona. Wielkie ukłony w tej kwestii należą panu Piotrowi Rychel, który na potrzeby detektywa Pozytywki, wykonał naprawdę przepiękne ilustracje. Jestem pewna, że zwróciło na nie uwagę nie jedno dziecko i w sumie nie ma co się dziwić! Osobiście już dawno nie miałam do czynienia z obrazkami, które równie trafnie przedstawiałyby wydarzenia mające miejsce w poznawanej przeze mnie historii, a dla maluszków ma to przecież niemałe znaczenie. Ważne również jest to, że twórcy tej pozycji zdecydowali się na minimalizm. Zbyt wiele ilustracji mogłoby przeszkodzić w odbiorze tekstu, a przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Dlatego też uważam, że będzie musiało minąć naprawdę wiele czasu, aż znajdę godnego przeciwka, który swym całokształtem mógłby konkurować z tymi pozycjami literackimi, a uwierzcie mi, należę do osób nadzwyczaj wybrednych i rzadko co jest w stanie mnie oczarować aż do tego stopnia. Zapomniałam jeszcze wspomnieć o samej kolorystyce tych książeczek, która podobnie jak cała reszta zostały wybrane przez wydawcę w sposób mistrzowski. Jest ona naprawdę miła dla oka i jednocześnie tak pasująca do siebie, że mogłaby jej pozazdrościć niejedna powieść dla małych i dla dużych. Muszę przyznać, że osobiście jestem bardzo ciekawa kolejnych tomów tej serii, a także innych historii, które do tej pory wypłynęły spod pióra Grzegorza Kasdepke. Coś mi się wydaje, że jeszcze nie raz będę miała okazję się z nimi zapoznać, a już na pewno będą przeze mnie kupowane jako prezent dla dzieci w różnym wieku. Nie mogę się już doczekać chwili, w której "Detektyw Pozytywka" i "Nowe kłopoty detektywa Pozytywki" zostaną przedstawione córeczce mojego Brata. Mam nadzieję, że Kalina i jej rodzice podzielą mój entuzjazm i będą nią zauroczeni.

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/05/lena-czyta-dzieciom-detektyw-pozytywka.html#more]

Nikogo chyba nie muszę przekonywać, że książki stanowią nieodłączny element mojego życia. Mam na ich punkcie niezłego bzika, a w poszukiwaniu tych najpiękniejszych, udałabym się nawet na koniec świata. Literatura towarzyszyła mi od najwcześniejszych lat, ale tak naprawdę nikt nie zaszczepił we mnie miłości do tego rodzaju rozrywki i z biegiem czasu zaczęłam ją traktować...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wielu czytelników zastanawia się nad tym, czym kierują się mole książkowi podczas wybierania powieści, które chcieliby przeczytać w przeciągu najbliższych kilku tygodni lub lat. Jedni są zwolennikami przepięknych okładek, drudzy sugerują się opiniami osób mających daną pozycję literacką już za sobą, a jeszcze inni solidnie analizują opisy znajdujące się na okładce każdej z nich. Oczywiście trzeba wziąć również pod uwagę połączenie tych trzech opcji, ponieważ ono właśnie bywa najbardziej prawdopodobnym wyjściem z takiej sytuacji, a bynajmniej ja tak postępuję i w zdecydowanej większości przypadków jestem z tego powodu bardzo zadowolona.

Alice Allevi jest początkującym patologiem sądowym, który zdaniem wielu ludzi, całkowicie nie nadaje się do wykonywania tego zawodu. Dziewczyna jest jednak zdeterminowana i mimo, że co rusz ktoś zniechęca ją do tej pracy, zamierza walczyć o spełnienie swoich najskrytszych marzeń i robi wszystko, by je osiągnąć. Nie przeszkodzą jej w tym również pracownicy Instytutu, którzy tworzą coś na wzór kółka wzajemnej adoracji i nawet nie kryją się ze swoich stosunkiem do głównej bohaterki. Pewnego dnia w jednym z rzymskich mieszkań znaleziono zwłoki kobiety. Czy Alice uda się ustalić przyczynę jej śmierci i udowodni współpracownikom, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu? Jak dalej potoczą się losy tej nieco zakręconej dziewczyny?

"Miłość i medycyna sądowa" wywołała we mnie stosunkowo mieszane uczucia. Z jednej strony jest ona lekką i zarazem niezobowiązującą lekturą, która jest w stanie rozśmieszyć nawet najbardziej wymagających czytelników i sprawić, że jeszcze kilkukrotnie zdecydują się oni po nią sięgnąć i będą ją polecać swoim znajomym. Niewątpliwie Alessia Gazzola ma talent to tworzenia tego typu powieści, ale obawiam się, że dobra passa tej pisarki nie potrwa zbyt długo. Strasznie nie lubię, gdy w czytanych przeze mnie książkach pojawiają się motywy, które są mi już znane z innego rodzaju produkcji. Zdaję sobie sprawę z tego, iż jest to nieuniknione, jednak z całą pewnością wpływa to na niekorzyść twórców, których dzieła pojawiają się nieco później niż inne. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze niezbyt dopracowane postacie i ich dość popularne w ostatnim czasie charaktery. Czasami zastanawiam się, czy to autorzy podczas tworzenia swoich powieści, pragną wygrać konkurs na najbardziej zakręconych bohaterów, czy po prostu jest to nieodłączny element mojego szczęścia i nie pozostaje mi nic innego jak tylko się z tym pogodzić. Mam tylko nadzieję, że w niedalekiej przyszłości uda mi się odwrócić złą passę i dane mi będzie poznać osoby, które w o wiele większym stopniu przypadną do mojego gustu.

Alessia Gazzola jest jednak autorką, która posiada w sobie ogromny potencjał i mam nadzieję, że wykorzysta go ona podczas tworzenia kolejnych publikacji. Mimo wszystko polubiłam Alice i jej zwariowane przygody i choć wolałabym ją spotykać w nieco bardziej oryginalnych sytuacjach, spędziłam naprawdę miłe godziny zapoznając się z licznymi przygodami tej dziewczyny. Włoska pisarka posługuje się naprawdę lekkim stylem, więc całość utworu czyta się z nieukrywaną przyjemnością i nie wiadomo kiedy docieramy aż do ostatniej strony. Oczywiście wielkie brawa należą się również tłumaczowi tej powieści, a także innym osobom, które przyczyniły się do wydania tej książki w Polsce. Na przyszłość proponowałabym tylko zwrócić uwagę na nieco staranniejszą korektę tekstu, ponieważ do całości wdarło się kilka literówek. "Miłość i medycynę sądową" chciałabym polecić molom książkowym w różnym wieku, choć o wiele lepiej powinni się w niej odnaleźć nieco młodsi odbiorcy. Mam nadzieję, że podobnie jak ja będziecie zadowoleni ze spotkania ze zwariowaną bohaterką i jej perypetiami, a w przyszłości będziecie pragnęli sięgnąć po kolejny tom z tej serii. Muszę przyznać, że osobiście nie mogę doczekać się tej chwili. Liczę na to, że autorka posiadając już jakieś pisarskie doświadczenie, mile mnie czymś zaskoczy.

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/05/alessia-gazzola-miosc-i-medycyna-sadowa.html#more]

Wielu czytelników zastanawia się nad tym, czym kierują się mole książkowi podczas wybierania powieści, które chcieliby przeczytać w przeciągu najbliższych kilku tygodni lub lat. Jedni są zwolennikami przepięknych okładek, drudzy sugerują się opiniami osób mających daną pozycję literacką już za sobą, a jeszcze inni solidnie analizują opisy znajdujące się na okładce każdej z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Komisarz Van Veeteren to dość specyficzny mężczyzna, który zdobył moje serce dzięki swojej szczerości, pewności siebie i zaangażowaniu z jakim dąży do wyznaczonego sobie celu. Stosunkowo rzadko spotykam równie autentycznych ludzi. Cieszę się, że chociaż w książce miałam okazję poznać człowieka, który nie udaje kogoś kim nie jest i jeśli coś mu się nie podoba to mówi o tym bez większego skrępowania. Dla wielu osób mogłoby się to wydawać nienaturalne i wręcz niepożądane ze strony starszego pana, który w dodatku jest policjantem. Nie wspominając już o wszystkich innych szarych materiach.

Szczerze mówiąc to tylko przy spotkaniu z Van Veeterenem rozśmiesza mnie fakt, że stróże prawa rozmawiają o naprawdę okrutnym morderstwie, opisują ze szczegółami wygląd denata i jedzą sobie przy tym przepyszne pączki, aż ślina im ścieka po wszystkim co się da. Rozumiem rutynę, która nimi kieruje i fakt, że jeśli mieliby się tak wszystkim przejmować to prawdopodobnie już nigdy nie zjedliby niczego z czystej przyjemności. Z bohaterami tego cyklu nie ma rzeczy niemożliwych i choć nie zawsze jest widoczne na pierwszy rzut oka, komisarz nie poddaje się i nie zakończy sprawy dopóki nie rozwiąże zagadki. Po prostu jestem zauroczona i nie wiem jaka siła mogłaby mnie skłonić do czytania kryminałów autorów z innych stron świata, niż Skandynawia. Z tego właśnie powodu nie mogłam się już doczekać kolejnego spotkania z komisarzem Van Veeterenem i jego dociekliwymi kolegami po fachu. Czego dotyczyło popełnione morderstwo?

Muszę przyznać, że Hakan Nesser i tym razem stanął na wysokości zadania. Skandynawski autorwykazał się bowiem umiejętnością pisania tego typu utworów i mimo silnej presji, która jest spowodowana wielką popularnością jego kolejnych publikacji, do końca walczy o tworzone przez siebie powieści. Prawdziwy fenomen pisarza nie polega bowiem na wydawaniu książek w trybie ekspresowym, a na zaangażowaniu w sam proces powstawania danej historii. Od tego twórcy mogłoby się uczyć wielu polskich autorów, którzy coraz bardziej odchodzą od prawdziwej pasji do literatury i myślą jedynie portfelem. Taka jest prawda i nic nie jest w stanie zmienić mojego zdania na ten temat, choć oczywiście zgadzam się z tym, że nie wszystkich należy oceniać tą samą miarą. Strasznie żałuję, że wielu twórców, których twórczość tak bardzo sobie ceniłam, stopniowo zaczynają schodzić na psy. No ale niektórym to wszystko odpowiada, więc czemu by nie. Wracając jednak do "Komisarza i ciszy" to powiem tyle, że strasznie podoba mi się naturalność w prowadzeniu dialogów przez poszczególnych bohaterów tej powieści. Niczego tak bardzo nie obawiam się sięgając po kolejny utwór znanego już wcześniej autora, jak rozczarowania spowodowanego niedopracowaniem wielu detali pojawiających się na poszczególnych stronach poznawanej pozycji literackiej. U Nessera nigdy nie miałam z tym najmniejszego problemu i chyba powinnam być z tego powodu szczęśliwa.

Jeśli zaś chodzi o samą fabułę powieści to po raz kolejny mamy do czynienia z dość nietypowym morderstwem, które wydaje się być przygnębiające i ekscytujące jednocześnie. Co prawda nie jest to mój ulubiony tom tej serii, ale nie ukrywam, że czytałam go z równie wielkim zaangażowaniem i chęcią na poznanie wydarzeń, które będą miały miejsce w kolejnych częściach tego cyklu. Bardzo podobało mi się również dawkowanie emocji i dodawane co rusz elementy, które mają za zadanie wzbudzać w molach książkowych coraz większą ciekawość. Tym razem wszystko kręciło się wokół zaginionej nastolatki, która uczestniczyła w obozie letnim tajemniczej sekty Czyste Życie. Pomysł wydawał mi się ciekawy jeszcze za nim sięgnęłam po lekturę tej książki. Czytając ją wiedziałam, że zainwestowanie w nią swojego wolnego czasu okaże się strzałem w dziesiątkę i nie myliłam się. Mam nadzieję, że spora część czytelników podzieli moje zdanie na jej temat i spędzi w jej towarzystwie naprawdę miłe chwile. Tymczasem nie mogę się już doczekać chwili, w której opowiem wam o kolejnej historii komisarza Van Veeterena i jego współpracowników.

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/02/hakan-nesser-komisarz-i-cisza.html]

Komisarz Van Veeteren to dość specyficzny mężczyzna, który zdobył moje serce dzięki swojej szczerości, pewności siebie i zaangażowaniu z jakim dąży do wyznaczonego sobie celu. Stosunkowo rzadko spotykam równie autentycznych ludzi. Cieszę się, że chociaż w książce miałam okazję poznać człowieka, który nie udaje kogoś kim nie jest i jeśli coś mu się nie podoba to mówi o tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z natury jestem dość wybredną osobą i stosunkowo trudno jest mnie czymkolwiek zadowolić. Tak bardzo często bywa w moim życiu prywatnym, ale i również podczas spotkań z czytanymi przeze mnie powieściami. Ostatnie tygodnie i miesiące to czas, który spędzam niezwykle aktywnie i jeśli już pozwalam sobie na odrobinę lenistwa, dzielę ten czas z ogarniającą mnie potrzebą poznania niebanalnej i pełnej napięcia książki. Strasznie żałuję, że w chwili obecnej zaniedbuję swoją największą pasję, jednak jestem również świadoma tego, iż nic nie dzieje się bez przyczyny i już wkrótce zostanie mi to wynagrodzone.

Dez wraz ze swoim ukochanym trafia do hotelu, który miał stać się ich domem przez następnych kilka tygodni. Nigdy by się jednak nie spodziewali, iż przez ten czas zostaną wystawieni na poważną próbę. Kale spotyka na swojej drodze dziewczynę, której zdolności pozwalają mu na dotykanie ludzi bez większej obawy, że w ten sposób odbierze komuś życie. Główna bohaterka nie jest zadowolona ze nowej znajomości swojego ukochanego. Tym bardziej, że jej dotychczasowa odporność na zdolności chłopaka nagle zniknęła. Czy Dez i Kale przetrwają próbę czasu? Jakie niespodzianki szykują dla nich ich wrogowie? Czy dobro zwycięży nad chciwością i złem, a może jest w stanie rozbić nawet najbardziej zgrany zespół? Zacznijmy jednak od samego początku...

Takim właśnie sposobem sięgnęłam po kontynuację serii, która wywarła na mnie całkiem pozytywne wrażenie. Nie będę ukrywać, że darze tego typu utwory ogromnym sentymentem. Co prawda nie zawsze bywają one pełne napięcia i zwrotów akcji, ale warto jest po nie sięgnąć chociażby dla własnej przyjemności i odprężenia. Bardzo szybko przekonacie się, że nie taki diabeł straszny jak go malują, choć będą się zdarzały i takie sytuacje, w których będzie wam dane odbyć spotkanie z naprawdę marną powieścią i jedyne na co będziecie mieli ochotę to natychmiastowe odłożenie jej z powrotem na półkę. Przyznaję, że te ostatnie mają miejsce równie często i w związku z tym bardzo łatwo jest się zrazić do literatury młodzieżowej. Gdybym miała zaprzestać czytania książek dla młodzieży tylko dlatego, że "Igrzyska Śmierci" okazały się iście przereklamowaną i tandetną serią, nigdy w życiu nie poznałabym wielu naprawdę fantastycznych powieści. Dlatego uważam, że rezygnowanie ze studiowania danego gatunku literackiego nie zawsze bywa najlepszym wyjściem z sytuacji, choć ma to i pewne plusy.

Zapoznanie się z lekturą tej powieści zajęło mi zaledwie kilka godzin. Ucieszyłam się na spotkanie z jej bohaterami i byłam bardzo szczęśliwa, że nie rozczarowałam się wydarzeniami, które zostały mi w niej przedstawione. Niewątpliwie Jus Accardo posiada spory potencjał i cieszę się, że udaje mu się go w pełni wykorzystać. Jestem zauroczona bohaterami, którzy rozkochali mnie w sobie już po kilku przeczytanych stronach. Każdy z nich został dopracowany niemalże do perfekcji i w zasadzie nie spotkamy w tej książce dwóch identycznych postaci, a to już spory plus. Na korzyść tej serii przemawia również fakt, że ciągle coś się w niej dzieje i niemalże nie mamy czasu na odpoczynek. Zgodzę się z tym, iż niektóre momenty tej książki mogą się wydawać nieco schematyczne i jak coś zaczęło się układać to po chwili już musiało się skomplikować. Jest to widoczne, jednak nie wpływa znacząco na odbiór tej lektury. W moim odczuciu jest to jedna z lepszych serii dla młodzieży jakie do tej pory ujrzały światło dzienne na polskim rynku wydawniczym. Myślę, że mogłaby ona konkurować z niejednym bardziej popularnym cyklem. Dez jest nastolatką, której nie da się nie lubić, a niebezpieczeństwa z którymi przyjdzie jej się zmierzyć nie są wyssaną z palca wiązanką słów. Historia tej dziewczyny wydaje się być o wiele bardziej realna i wartościowa, niż wspomniane we wcześniejszym akapicie "Igrzyska...". Z tego właśnie względu wydaje mi się, że czasami lepsza jest mniejsza promocja danego tytułu, a wartościowa treść. W odwrotnej sytuacji jest to bardzo nie mile widziane, a po co komu później rozczarowania spowodowane niesłownością ze strony osób za to odpowiedzialnych. Odrzućcie więc swoje uprzedzenia i w wolnej chwili zapoznajcie się z twórczością amerykańskiego autora. Gorąco polecam!!!

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/02/jus-accardo-toksyna.html]

Z natury jestem dość wybredną osobą i stosunkowo trudno jest mnie czymkolwiek zadowolić. Tak bardzo często bywa w moim życiu prywatnym, ale i również podczas spotkań z czytanymi przeze mnie powieściami. Ostatnie tygodnie i miesiące to czas, który spędzam niezwykle aktywnie i jeśli już pozwalam sobie na odrobinę lenistwa, dzielę ten czas z ogarniającą mnie potrzebą poznania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jodi Picoult to amerykańska pisarka, której twórczość wielbię ponad wszystko inne na świecie. Nasza przyjaźń narodziła się kilka lat temu, gdy w moje ręce trafiła fenomenalna "Karuzela uczuć". To właśnie ona uświadomiła mi, że najprawdziwsze perełki literackie trafiają do człowieka przez czysty przypadek. Od tamtej pory mocno kibicuje autorce, by kolejne spotkania ze stworzonymi przez nią książkami, okazały się dla mnie równie intrygujące i niezapomniane. Mijały miesiące i do mojego domu trafiały następne powieści Picoult. Nie każda powieść otrzymywała ode mnie najwyższą ocenę, jednak ilekroć musiałam zakończyć czytanie którejś z nich, robiłam to z ogromnym żalem. Podobnie było i w tym przypadku. Zacznijmy jednak od samego początku tej niezwykłej opowieści.

Sage to dwudziestokilkuletnia kobieta, która od kilku lat uczęszcza na regularne spotkania "Pomocnych Dłoni". To właśnie tam poznaje ona uroczego staruszka, który z czasem staje się dla niej kimś w rodzaju przyjaciela. Pewnego dnia Josef prosi kobietę o wyświadczenie mu przysługi. Bohater zaczyna opowiadać jej wstrząsającą historię swojego życia. Z każdą kolejną chwilą dziewczyna jest coraz bardziej przerażona wyznaniami rozmówcy i w końcu decyduje się na powiadomienie o wszystkim FBI. Jak dalej potoczą się losy Sage i Josefa? Czy władzom uda się skazać mężczyznę za zbrodnie wojenne? Kim tak naprawdę jest spokojny staruszek, który w oczach całego miasta, uchodzi na niezwykle poczciwego i przyjaznego ludziom człowieka? Zacznijmy jednak od samego początku...

Muszę przyznać, że byłam sceptycznie nastawiona do poruszonego przez autorkę tematu. Zastanawiałam się nawet, czy nie lepiej byłoby odłożyć książkę na półkę, by powrócić do niej za kilka miesięcy. Na polskim rynku wydawniczym pojawiła się już bowiem masa tego typu powieści i mimo, że cenię sobie literaturę wojenną to zaczynam odczuwać w stosunku do niej zmęczenie materiału. Nie mniej jednak przemogłam się i rozpoczęłam jedną z największych przygód mojego życia. Jodi Picoult stworzyła poruszający i pełny napięcia utwór. Z przerażeniem spoglądałam na wydarzenia, które miały w nim miejsce i po raz kolejny dziękowałam Bogu, że mam to szczęście i nigdy nie musiałam przechodzić przez piekło na które zostali skazani Żydzi. Amerykańskiej pisarce niemalże w stu procentach udało się oddać klimat tamtych czasów i byłam pełna podziwu, że udało jej się wykonać aż tak dobrą robotę. Tym razem nie obeszło się jednak od pewnych zgrzytów, które raz po raz wybijały mnie z czytelniczego rytmu. Chodzi mi tutaj głównie o wydarzenia związane z życiem Minki. W czasie II Wojny Światowej przeżyła ona wiele ciężkich chwil, ale to właśnie do niej co rusz uśmiechało się szczęście. Obojętnie jak wielkie krzywdy nie spadałyby Żydów to dziewczyna wiecznie wychodziła z tego wszystkiego bez szwanku. Dla mnie osobiście było to strasznie naciągane i strasznie mi to w tej powieści przeszkadzało. Tak samo jak ostatnie sceny książki, które miały za zadanie wyjaśnić wszystko i oczywiście nikt niczego się nie domyślił.

Po przeczytaniu całości utworu uważam, że autorka mogłaby nieco dopracować postacie Minki i Sage. Osobiście czegoś mi w nich brakowało, a jeśli miałabym je porównać z przedstawionymi w powieści żołnierzami to wypadłyby one strasznie blado. Mole książkowi mogą się również przyczepić tego, iż amerykańska pisarka po raz kolejny skorzystała z charakterystycznego dla siebie schematu. Główna bohaterka oczywiście związała się z człowiekiem, który miał jej pomóc w rozwiązaniu problemu, a i wszystko wydarzenia mające miejsce w teraźniejszości zmierzały do przeniesienia swojej akcji do doskonale wszystkim znanej sali sądowej. Mamy tu więc do czynienia z czymś typowym dla Picoult, choć mi osobiście w żadnym momencie lektury to nie przeszkadzało. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że dla wielu osób tak skonstruowana powieść może stanowić nie lada wyzwanie. Chciałoby się rzec wielka szkoda, ale ja wciąż mam nadzieję na to, że ludzie mimo wszystko postawią na wartości pojawiające się w publikacjach amerykańskiej autorki i całkowicie zignorują wspomniany wyżej schemat. Dopiero podczas spotkania z "To, co zostało" uświadomiłam sobie, że Jodi Picoult jest pierwszą autorką, która w sposób dosadny przedstawia okrucieństwa związane z wojną. Moje wcześniejsze spotkania z tego typu literaturą pokazały mi, że większość pisarzy łagodzi wydarzenia opisywane w swoich publikacjach. Robią to poprzez użycie odpowiednich sformułowań i to właśnie wpływa na ich niekorzyść. Skoro piszemy o czymś poruszającym to powinniśmy to jeszcze bardziej podkreślić, a nie sprawiać, że człowiek czytając mrożących krew w żyłach wydarzeniach, zaczyna się nudzić. Cieszę się, że chociaż amerykańska autorka nie bała się postawić wszystkiego na jedną kartę i pokazała swoim czytelnikom, że naprawdę fajne powieści dopiero przed nią. Gorąco polecam!

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/02/jodi-picoult-to-co-zostao.html]

Jodi Picoult to amerykańska pisarka, której twórczość wielbię ponad wszystko inne na świecie. Nasza przyjaźń narodziła się kilka lat temu, gdy w moje ręce trafiła fenomenalna "Karuzela uczuć". To właśnie ona uświadomiła mi, że najprawdziwsze perełki literackie trafiają do człowieka przez czysty przypadek. Od tamtej pory mocno kibicuje autorce, by kolejne spotkania ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Minęło wiele miesięcy odkąd zdecydowałam się na nieco dłuższy odpoczynek od blogowego świata. Wielokrotnie zastanawiałam się nad przyszłością tego miejsca, jednak chyba dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że nie ma sensu robić niczego na siłę. Uwielbiam dzielić się z innymi swoimi spostrzeżeniami na temat przeczytanej lektury, zdaję jednak sobie sprawę z tego, że ilu na świecie ludzi, tyle różnych opinii pojawi się na różnego rodzaju forach. Zawsze wtedy w mojej głowie zapala się żaróweczka, która motywuje mnie do tego, bym z lekkim dystansem spojrzała na dopiero co poznaną lekturę. Wiadomo, że pierwsza ocena powstaje pod wpływem emocji, a dopiero potem do głosu zaczyna dochodzić zdrowy rozsądek, który podniesie lokatę książki, albo ją nieco zaniży. Niezwykle przyjemne jest również zapoznawanie się z kolejnymi pozycjami mając pełną świadomość, że są one pozytywnymi przerywnikami od nauki i życia osobistego.

Weronika jest dwudziestokilkuletnią mężatką, która od zawsze pragnęła zostać tłumaczem literatury angielskiej. W swoim życiu posiada ona niemalże wszystko to co potrzebne jest przeciętnemu człowiekowi do pełni szczęścia. Problem zaczyna pojawiać się w chwili, gdy główna bohaterka i jej partner decydują się na spłodzenie potomka. Początkowo nieudane próby nie zniechęcają pary do dalszych starań, jednak z czasem zaczynają one prowadzić do niebezpiecznych kłótni, które zaczynają zagrażać ich wspólnej przyszłości. Jak dalej potoczą się losy Weroniki i Marka? Czy uda im się przetrwać próbę czasu, a może ich drogi raz na zawsze się rozejdą?

Muszę przyznać, że Magdalena Witkiewicz ustawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko i choć nie wiadomo jak bardzo chciałabym napisać, że udało jej się osiągnąć kolejny sukces, to niestety nie mogę tego zrobić. Zgodzę się z tym, że całość utworu została napisana naprawdę fajnym stylem i pochłania się ją w ekspresowym tempie, jednak z całą pewnością zabrakło mi w niej obszernego wyczerpania tematu. Wychodzę bowiem z założenia, że jeśli się czegoś podejmujemy to powinniśmy to zrobić naprawdę dobrze. Jaki jest sens poruszania w powieści trudnego tematu jakim jest niepłodność i chęć posiadania dziecka, skoro zostaje on potraktowany jako instrument do osiągnięcia sukcesu i nic więcej? Podczas spotkania z tą powieścią, ani przez chwilę nie poczułam emocji, które umożliwiłyby mi wczucie się w sytuację głównej bohaterki. Zamiast tych uczuć otrzymałam ogromną dawkę obojętności, odrobinę desperacji i nic więcej! Nigdy nie wymagałam od pisarzy rzeczy niemożliwych, ale za każdym razem, gdy sięgam po tego typu utwory, chciałabym by osoby decydujące się na napisanie czegoś, dokładnie zapoznały się z literaturą przedmiotu na ten temat. Wielu czytelników zarzuca Jodi Picoult, że w każdej swojej powieści posługuje się ona jednym schematem, który obojętnie co by się nie działo, pozostaje niezmienny. Nikt jednak nie zwróci uwagi na to ile czasu amerykańska autorka poświęca na dokładne przestudiowanie problemów, z którymi borykają się bohaterowie jej książek. Myślę, że wtedy nie mielibyśmy do czynienia z tak wieloma nieporozumieniami, a polska literatura z pewnością stałaby na o wiele wyższym poziomie.

Nie twierdzę, że "Zamek z piasku" jest książką beznadziejną. Wydaje mi się, że gdyby tego typu słowa popłynęły z moich ust to byłoby to wielce niesprawiedliwie. W piękny sposób pokazuje ona bowiem, że niezwykle ważna w życiu jest umiejętność rozmowy z drugim człowiekiem. Na własnej skórze przekonała się o tym Weronika, która w swojej desperackiej walce o dziecko, zapomniała o ukochanym i jego uczuciach. Wydawać by się mogło, że kobieta odnajdzie spokój w ramionach mężczyzny, który wydawałby się być zupełnym przeciwieństwem Marka. Niestety los miał wobec niej zupełnie inne plany i musiało minąć sporo czasu, by wreszcie udało jej się żyć zgodnie z własną naturą. Całość utworu powinna zostać przez Magdalenę Witkiewicz o wiele bardziej dopracowana i wydaje mi się, że to nie podlega żadnej dyskusji. W końcowej fazie historia nabiera prawdziwego tempa i choć bardzo chciałabym napisać, że okazało się to mistrzowskim posunięciem, to w żadnym wypadku nie mogę tego uczynić. Chyba nigdy nie zrozumiem myślenia twórców, którzy wychodzą z założenia, że szybki zwrot akcji na końcu powieści jest czymś pożądanym przez czytelników. Nawet nie zdają sobie Oni sprawy z tego, jak wielką krzywdę sobie przez to czynią...

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/01/magdalena-witkiewicz-zamek-z-piasku.html]

Minęło wiele miesięcy odkąd zdecydowałam się na nieco dłuższy odpoczynek od blogowego świata. Wielokrotnie zastanawiałam się nad przyszłością tego miejsca, jednak chyba dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że nie ma sensu robić niczego na siłę. Uwielbiam dzielić się z innymi swoimi spostrzeżeniami na temat przeczytanej lektury, zdaję jednak sobie sprawę z tego, że ilu na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie miałam w swoich czytelniczych planach zapoznawania się z tą powieścią. Po niezbyt udanym spotkaniu z "Mistrzem" stwierdziłam, że nie warto sobie zawracać głowy erotykami napisanymi przez panią Michalak, ponieważ i tak nic z dobrego tego nie wyniknie. Polemizowałabym również z tym, czy książki tej autorki można w ogóle nazwać erotykami, bo jak na mój gust to mają one z tym gatunkiem tyle wspólnego co ja z fizyką jądrową. Ciekawość zwyciężyła jednak nad rozsądkiem i takim właśnie sposobem do moich rąk trafiła najnowsza publikacja polskiej powieściopisarki.

"Czarny Książę" opowiada swoim czytelniczkom historię niespełna osiemnastoletniej Konstancji. Dziewczyna w wyniku pewnych zdarzeń została oddana na służbę ciotce Klarze, która darzyła ją nieukrywaną nienawiścią. Otrzymawszy obskurną celę zamiast wygodnego pokoju musiała być na każde zawołanie swojej opiekunki. Ani przez chwilę nie pomyślała jednak, że starsza kobieta przygotowuje dla niej coś specjalnego. Dwa miesiące po zamieszkaniu w jej domu, nastolatka została zabrana przez nią na coś w rodzaju imprezy. Konstancją zaczęła się interesować większość mężczyzn zamieszkujących ich Miasto. Klara jednak postanowiła oddać bratanicę w ręce Czarnego Księcia - księcia Maksymiliana Romanowa, który od pierwszego wejrzenia zakochał się w głównej bohaterce i obiecał sobie, że zrobi wszystko, by niedalekiej przyszłości ją poślubić.

Najnowsza publikacja Katarzyny Michalak strasznie mnie zawiodła i gdybym wiedziała, że okaże się ona tak beznadziejna to w ogóle nie zabierałabym się za jej czytanie. Powstanie tej książki jest dla mnie niczym więcej jak zwyczajną kpiną. Osobiście wychodzę z założenia, że jeśli się czegoś nie potrafi to lepiej tego nie robić wcale. Oczywiście są liczne wyjątki od tej reguły i bardzo szanuję ludzi, którzy ucząc się się na własnych błędach starają się dojść do perfekcji, ale bez przesady. Od jakiegoś czasu obserwuję tendencję tej autorki do tworzenia coraz to gorszych powieści. Mam wrażenie, że w tym wszystkim nie chodzi już o jakość rodzących się historii, a o zwyczajną ilość, która dość sowicie może wzmocnić konto pisarki. Bardzo często zastanawiam się, gdzie jest ta Michalak od książek takich, jak: "Poczekajka", "Lato w Jagódce", czy też "W imię miłości". Czy nie warto jest odchodzić od utartych przez siebie schematów i tworzyć powieści na miarę powyższych tytułów? Wydaje mi się, że według niektórych liczy się tylko i wyłącznie produkcja na akord. No i oczywiście to, że zdaniem autora książka powinna się podobać, bo jeśli jednak nie przypadnie ona do gustu to pojawia się wielka obraza majestatu i udawanie, że problemu nie ma. Sama osobiście przekonałam się o tym na własnej skórze, jak po jednej z recenzji dowiedziałam się, że autorka nie ma zamiaru polemizować z kimś takim jak ja. Jestem również świadoma tego, że nikt mnie nie zmusza do czytania wszystkich powieści, które są wydawane przez powieściopisarkę, jednak chyba wciąż mam nadzieję, że przypomni ona sobie czasy swojej prawdziwej świetności.

Wracając do treści "Czarnego Księcia" powiem tylko tyle, że dawno nie czytałam tak beznadziejnej powieści. Co prawda czytało się ją stosunkowo szybko i o dziwo nie miałam ochoty, by odłożyć ją z powrotem na półkę, jednak o pomstę do nieba woła w niej niemalże wszystko. Nikogo chyba nie zdziwił fakt, że Konstancja okazała się kolejną bohaterką-idiotką, która stosunkowo często robiła sobie "dobrze", albo marzyła o tym, by Czarny Książę wziął ją jak najprędzej. Komizm całej sytuacji polegał na tym, że niemalże za każdym razem, gdy coś takiego się wydarzyło, osiemnastolatka zaraz leciała do ołtarzyka, by żałować za grzechy. Komedia, a nie erotyk! Jeśli natomiast chodzi o wątek kryminalny to powiem tylko tyle, że wiązałam z nim ogromną nadzieję. Myślałam, że chociaż on postawi na nogi całość tego utworu i dzięki niemu będę mogła powiedzieć o tej pozycji literackiej coś pozytywnego. Niestety tak się nie stało i jestem z tego powodu bardziej niż wściekła. Autorka w połowie książki zdradza swoim czytelnikom zabójcę i tak naprawdę cała reszta jest już bez sensu. Nie ważne, że można byłoby to pominąć na kilka różnych sposobów. Najlepiej jest zepsuć odbiorcom całą zabawę związaną z wymyśloną przez siebie intrygą i przejść do opisywania kolejnych wątków, którym odebrano wszystko co mogłoby być w nich najpiękniejsze. Jednym słowem wstyd! Nie wspomnę już o tym, że pisarka strasznie zbezcześciła również wątek historyczny. Na drugi raz proponowałabym dość dokładnie zapoznać się z prawdziwymi losami obranych przez siebie bohaterów, a dopiero później dopisywać do nich wydarzenia, które pozostają fikcją literacką.

Przeczytałam w swoim życiu wiele kryminałów, obejrzałam setki seriali i filmów kryminalnych, nigdy jednak nie spotkałam się z tak żałosnymi aresztowaniami. Rozumiem, że powieść napisana przez Katarzynę Michalak ma miejsce w XIX wieku, jednak miałam nadzieję, że chociaż w tej kwestii autorka będzie miała dla swoich czytelników choć odrobinę litości. No i oczywiście zakończenie. Zapoznam się jeszcze z kilkoma publikacjami tej autorki i chyba sama zaproponuje jej, by wynajmowała sobie kogoś do tworzenia końcówek swoich historii. Jak zwykle akcja przez cały utwór wydaje się być strasznie powolna, a przez ostatnich kilka stron szaleje ostre tornado i zbyt wiele z tego nie wynika. Książka ginie śmiercią tragiczną i nawet jeśli cała reszta była niczego sobie, to ostatnie strony niszczą wszystko. W moim odczuciu "Czarny Książę" w ogóle nie powinien ujrzeć światła dziennego. Osobiście nie polecę go nikomu z moich znajomych, a i tu na blogu będę go szczerze odradzać. W końcu "Gra o Ferrin" znalazła godnego siebie następce, który zrzucił ją z piedestału najbardziej beznadziejnych i niedorzecznych książek Katarzyny Michalak. Oczywiście szanuję również zdanie czytelników, którzy tą powieścią są wręcz zachwyceni, chociaż na LC zdążyłam już zaobserwować, że takich osób jest stosunkowo mało i dominują raczej bardzo słabe oceny, więc coś w tym chyba musi być. Mam nadzieję, że polska powieściopisarka weźmie sobie w końcu co serca rady swoich czytelników i zamiast pisać na akord, zacznie w końcu o wiele bardziej dopracowywać swoje "córeczki" i w niedalekiej przyszłości zachwyci nas czymś na miarę "Poczekajki", czy chociażby pierwszych dwóch tomów "Sklepiku z Niespodzianką".

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/01/katarzyna-michalak-czarny-ksiaze.html]

Nie miałam w swoich czytelniczych planach zapoznawania się z tą powieścią. Po niezbyt udanym spotkaniu z "Mistrzem" stwierdziłam, że nie warto sobie zawracać głowy erotykami napisanymi przez panią Michalak, ponieważ i tak nic z dobrego tego nie wyniknie. Polemizowałabym również z tym, czy książki tej autorki można w ogóle nazwać erotykami, bo jak na mój gust to mają one z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Literatura młodzieżowa. Dla wielu dorosłych czytelników jest czymś nieosiągalnym i bynajmniej nie ma to związku z tym, że ktokolwiek zabrania im zapoznawania się z tego typu utworami. Chodzi raczej o powszechnie funkcjonujące przekonanie, że osiągnięcie pewnego wieku do czegoś zobowiązuje i koniec. Z drugiej strony obserwujemy również kreowanie się nastoletnich moli książkowych na niezwykle wymagających odbiorców i w związku z tym młodzieżówki niejednokrotnie traktowane są po macoszemu. Oczywiście powinniśmy sięgać po takie lektury, które przypadną nam do gustu i nie ma sensu katować się niezbyt pociągającymi nas powieściami. Czasami jednak warto jest dać im szansę, bo nigdy nie wiadomo, czy nie będziemy mieli do czynienia z naprawdę wciągającą i niezapomnianą lekturą.

America to nastoletnia dziewczyna, która zarabia na życie śpiewając podczas różnego rodzaju uroczystości u ludzi posiadających wyższy status społeczny. Wraz ze swoimi rodzicami i dwójką młodszego rodzeństwa żyją w skrajnym ubóstwie, ponieważ jako Piątki nie mają zbyt wielu możliwości, by wybić się ponad tłum bardziej uprzywilejowanych obywateli państwa. Główna bohaterka jednak nie poddaje się i stara się czerpać z mijających dni ile się tylko da. Nadchodzi czas, gdy książę Illei zaczyna oglądać się za odpowiednią kandydatką na żonę. Zostaje ogłoszony konkurs, w którym mogą wziąć udział wszystkie niewiasty w wieku od szesnastego do dwudziestego roku życia. Zaszczyt zamieszkaniu w zamku otrzyma jednak tylko część z nich i wtedy zabawa rozpocznie się na dobre.

Kiera Cass stworzyła niezwykle wciągającą i niezapomnianą powieść. To prawda, że zauważyłam w niej kilka mankamentów o których warto byłoby wspomnieć, jednak nie przesłoniły mi one tego co najważniejsze w tej lekturze. Autorce udało się wykorzystać drzemiący w niej potencjał i jestem pewna, że jeszcze nie raz zostaniemy mile zaskoczeni tekstami, które wypłyną spod jej pióra. Przyznaję, że na samym początku obawiałam się, że historia stworzona przez amerykańską pisarkę nie przypadnie mi do gustu, ponieważ okaże się ona łudząco podobna do kilku innych powieści i nie będę w stanie napisać o niej niczego pozytywnego. "Rywalki" są poniekąd zlepkiem pomysłów, które pojawiły się już w publikacjach zagranicznych twórców, jednak mam wrażenie, że w tym przypadku zostały one o niebo lepiej przemyślane i dopracowane. Po raz kolejny mieliśmy bowiem do czynienia z podziałem bohaterów na poszczególne klasy społeczne i choć strasznie żałuję, że autorka nie przedstawiła nam choćby ogólnej charakterystyki każdej z nich, to i tak zostały one o wiele lepiej i ciekawiej przybliżone, niż miało to miejsce chociażby w "Igrzyskach Śmierci" Suzanne Collins. Podejrzewam również, że autorka nie chciała zdradzać nam tych wszystkim informacji w jednym tomie i co nieco na ten temat pojawi się w kolejnej książce.

Muszę przyznać, że bardzo polubiłam Ami i poniekąd byłabym w stanie się z nią utożsamić. Niestety rozczarowuje mnie nieco fakt, że po raz kolejny mamy do czynienia z nad wyraz przeciętną nastolatką, która nie skarży się na swój los i do samego końca pragnie pozostać w cieniu. Ponadto dość sceptycznie patrzy na jakiekolwiek szanse wybicia się z tłumu, a jeśli już decyduje się coś zrobić, to robi to wyłącznie ze względu na swoich bliskich. W dalszym ciągu pozwala sobie na zachowywanie się wbrew zasadą i o dziwu nie ponosi z tego żadnych konsekwencji, a wręcz przeciwnie! Staje się jedną z największych faworytek Eliminacji i brnie przed siebie niczym burza. Oczywiście dokonałam tu sporego uogólnienia i jestem tego pełni świadoma. Zdaję sobie sprawę, że obecnie jest popyt na tego typu bohaterki i za żadne skarby świata tego nie zmienię. Jestem w pełni świadome tego, że poprzez takie zabiegi wiele czytelniczek wyobraża sobie siebie jako główną bohaterkę i w ich sercach pojawia się pewnego rodzaju nadzieja na lepsze jutro. Czytając ten utwór byłam w pełni podziwu dla Americy, ponieważ od początku do samego końca pozostała sobą. Nie udawała kogoś kim nie była, ale z drugiej strony znajdowała się w zupełnie innej sytuacji, niż reszta dziewcząt. Ogromny wpływ na to wszystko miał również fakt przynależenia do Piątek, więc wszystko to co spotkało ją na terenie pałacu traktowała jako dar od losu, a nie jako coś co jej się po prostu należało. Widać to było zarówno w rozmowach prowadzonych z księciem Maxonem, jak i również z czasu, który dane jej było spędzić w towarzystwie swoich pokojówek. Nie sądzę, by większość z nas postępowała podobnie.

Kiera Cass posługuje się niezwykle prostym i zrozumianym dla wszystkich językiem. Wydaje mi się, że już dawna nie miałam do czynienia z powieścią, którą czytałoby mi się równie dobrze. Lekkie pióro stanowi niepodważalną podstawę do tego, by twórca miał szansę na to, by w skuteczny sposób dotrzeć do wyobraźni odbiorców. Pod tym względem pisarka zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie i nigdy w życiu nie kazałabym jej niczego zmieniać. Osobiście nie mogę się już doczekać czerwca, kiedy to na polskim rynku wydawniczym pojawi się kolejna publikacja amerykańskiej autorki. Jestem strasznie ciekawa przygód, które tym razem spotkają Ami, Maxona i Aspena. Czy będziemy mieli do czynienia z prawdziwą walką o serce głównej bohaterki? A może książę spośród wszystkim kandydatek wybierze na swoją żonę zupełnie inną dziewczynę? Jak to dobrze, że odpowiedź na te pytania otrzymam za kilka tygodni. Zachęcam Was do zapoznania się z "Rywalkami", ponieważ uważam ją za jedną z lepszych powieści dla młodzieży jaką kiedykolwiek miałam okazję przeczytać. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie poruszyłam jeszcze wielu problemów, które zostały w niej poruszone, więc tym bardziej lećcie do księgarni lub biblioteki i czym prędzej oddajcie się tej przyjemności.

Moja ocena: 9/10

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/04/kiera-cass-rywalki.html]

Literatura młodzieżowa. Dla wielu dorosłych czytelników jest czymś nieosiągalnym i bynajmniej nie ma to związku z tym, że ktokolwiek zabrania im zapoznawania się z tego typu utworami. Chodzi raczej o powszechnie funkcjonujące przekonanie, że osiągnięcie pewnego wieku do czegoś zobowiązuje i koniec. Z drugiej strony obserwujemy również kreowanie się nastoletnich moli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Agnieszka Lingas-Łoniewska to utalentowana polska autorka, która posiada na swoim koncie imponujący dorobek literacki. Pamiętam czasy, gdy z wielką niecierpliwością oczekiwałam kolejnych premier jej powieści, ponieważ byłam pewna, że pisarka zabierze mnie w kolejną fantastyczną podróż i ani przez chwilę nie pożałuję czasu, który przeznaczę na przeczytanie kolejnego tekstu. Od tamtego czasu minęło wiele miesięcy i choć nadal staram się czytać książki napisane przez Agnieszkę, odczuwam coraz większe rozczarowanie i pustkę. Jestem świadoma tego, że utrzymanie w tej dziedzinie naprawdę wysokiego poziomu jest niezwykle trudne, a "Zakręty losu" niewątpliwie zawyżyły jej poprzeczkę, jednak to już nawet nie chodzi o sam pomysł na napisanie powieści, a o nieustającą chęć rozwoju i głębi wypływającej z tworzonej przez siebie literatury. "W szpilkach od Manolo" i "Łatwopalnych" niestety tego zabrakło. Z tego właśnie powodu obawiałam spotkania z kolejną pozycją literacką, która wypłynęła spod pióra Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Czy w moim odczuciu "Brudny świat" uratował honor autorki i sprawił, że spędziłam miło czas w towarzystwie Kati i Tommy'ego? Jakie są moje przemyślenia po zapoznaniu się z miłosnymi perypetiami wielkiej gwiazdy rocka i jego współpracownicy? Czy warto jest poświęcić jej odrobinę wolnego czasu?

Wydaje mi się, że opisywanie fabuły tej książki jest całkowicie zbędne, ponieważ mogłabym go zawszeć w zaledwie kilku zdaniach. Polska autorka zdecydowała się na napisanie klasycznego fan fiction, które ukazuje czytelnikom magię uczucia, które połączyło wokalistę jednego z najbardziej pożądanych zespołów na świecie i prostą dziewczynę. Szczerze? Czytałam w swoim życiu co najmniej kilkadziesiąt tego typu historii. "Brudny świat" różni się od nich jedynie tym, że nim zainteresowało się jakieś wydawnictwo i w sposób profesjonalny zabrano się za jego obróbkę. Istotnym faktem wydaje się być również to, że tego typu teksty w większości przypadków tworzone są przez nastolatki, które niewiele jeszcze wiedzą o życiu. Agnieszka Lingas-Łoniewska poznała go o wiele lepiej, a dzięki temu mogła pozwolić sobie na dość ostre operowanie słownictwem, a także życiem swoich bohaterów. Czasami warto jest postawić wszystko na jedną kartę i najprościej w świecie zaszaleć. Obserwując polski rynek wydawniczy mam wrażenie, że autorzy zagubili gdzieś swoją spontaniczność i pasję. W chwili obecnej coraz większa część z nich ulega presji czasu i zamiast wysokopoziomowych książek, czytelnicy otrzymują do czytania ochłapy, które w żadnej innej sytuacji nigdy by nie powstały. Dlaczego więc dajemy na to swoje przyzwolenie?

Pomimo tego, że w trakcie czytania wyłapałam kilka mankamentów "Brudny świat" wybronił się tym co przemawiało na jego korzyść. Jestem pewna, że spory udział w tym wszystkim miał fakt, iż omawiana w dniu dzisiejszym lektura powstała bardzo dawno temu, a więc autorce nie towarzyszyła presja z zewnątrz. Może to wydawać się dziwne, ale widać to niemalże w każdym zdaniu tej książki. Tym bardziej jestem wściekła na Agnieszkę Lingas-Łoniewską, że w najnowszych swoich powieściach zatraciła swoje prawdziwe ja i wszystko to co sprawia jej naprawdę wiele przyjemności. Dzięki tej powieści przypomniałam sobie emocje, które towarzyszyły mi w trakcie zapoznawania się z "Bez przebaczenia" i nie mogłam się od niej oderwać, aż do ostatniej przeczytanej strony. Oczywiście nie wszystkie elementy tej pozycji literackiej przypadły mi do gustu, a o jeden konkretny jestem wręcz wściekła. Chodzi mi tu mianowicie o postać Jimo i choroby, która towarzyszyła mu od około drugiego roku życia. Zdaję sobie sprawę z tego, że powoli staję się monotematyczna, jednak nic tak bardzo nie wyprowadza mnie z równowagi, jak poruszanie w swoich tekstach poważnych tematów bez zdobycia odpowiedniej wiedzy w tym zakresie. Tym bardziej, że zaburzenie o którym mowa w całości tej powieści posiada swoją nazwę i mówi o nim co najmniej kilku specjalistów. Nic nie dzieje się bez przyczyny, a już na pewno problem z mową nie bierze się znikąd i nie jest to w obecnych czasach żadną nowością. Agnieszka Lingas-Łoniewska potraktowała to po macoszemu i muszę przyznać, że odczuwam w tym zakresie naprawdę wielki niedosyt, a wystarczyłoby naprawdę niewiele, by w pełni zadowolić swoich czytelników.

Swoją drogą zastanawiam się nad specjalizacją pracownika służby zdrowia, do którego udawała się Kati wraz ze swoim synem. Pisarka nie udzieliła nam na temat żadnych informacji, a szczerze powiedziawszy byłabym tym bardzo zainteresowana. Istnieje kilka możliwych opcji w tym zakresie, jednak do chwili obecnej pozostają one dla mnie zwykłymi przypuszczeniami. Najchętniej postawiłabym tutaj na logopedę (lub neurologopedę), ale oni z kolei nie posiadają uprawnień, by można ich było tytułować w ten właśnie sposób. Pisanie na czuja w wielu przypadkach nie popłaca. Najczęściej ma to miejsce w przypadkach, gdy czytelnik odczekuje od książki czegoś więcej, niż niezobowiązującej lektury do poduszki. Tego typu utwory najczęściej nie poruszają nawet tak poważnych tematów, jak miało to miejsce w "Brudnym świecie". Zdaję sobie sprawę z tego, że osoba Jimo stanowiła poniekąd wątek poboczny, jednak mimo wszystko powinno się przyłożyć do tego co się tworzy. Tym bardziej, że powieść ta została wydana w Polsce kilka lat po swojej premierze w USA i autorka miała naprawdę sporo czasu, by popracować nad wszystkimi niedociągnięciami. Być może są to tylko moje prywatne fanaberie z racji wyuczonego zawodu i nikt prócz mnie tego nawet nie zauważył. Oczywiście to nie zmienia faktu, że całość tej pozycji literackiej czytało się naprawdę dobrze i wielu przypadkach byłam w stanie wczuć się w sytuację głównych bohaterów. Każdy z nich dźwigał na swoich barkach bagaż doświadczeń, jednak wspólnymi siłami udawało im się stworzyć coś pięknego.

"Brudny świat" chciałabym polecić fankom twórczości Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Niewątpliwie jest to jedna z lepszych książek tej autorki i aż żałuję, że utwory, które nie tak dawno miałam w swoich rękach, nie są nawet w połowie tak dobrze napisane, jak historia Tommy'ego i Kati. Jestem pewna, że spotkanie z tą powieścią okaże się dla czytelników naprawdę fajnym doświadczeniem i wciąż będziecie mieli ochotę na więcej. Na sam koniec przyczepie się jeszcze tylko do przewidywalności, którą dość wyraźnie obserwujemy przez ostatnich kilkadziesiąt stron tej powieści. Co prawda zakończenie tej pozycji literackiej mnie usatysfakcjonowało, jednak już od jakiegoś czasu było wiadomo, że tak to właśnie będzie wyglądać. Nie mówiąc już o tym, że wszyscy twórcy fan fiction mają okropną manierę do parowania wszystkich członków zespołu. Z kim? Przekonacie się o tym, gdy sami sięgniecie po debiut polskiej pisarki.

[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/04/agnieszka-lingas-oniewska-brudny-swiat.html]

Agnieszka Lingas-Łoniewska to utalentowana polska autorka, która posiada na swoim koncie imponujący dorobek literacki. Pamiętam czasy, gdy z wielką niecierpliwością oczekiwałam kolejnych premier jej powieści, ponieważ byłam pewna, że pisarka zabierze mnie w kolejną fantastyczną podróż i ani przez chwilę nie pożałuję czasu, który przeznaczę na przeczytanie kolejnego tekstu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie oczekiwałam od tej powieści niczego konkretnego i nastawiałam się raczej na spędzenie miłego wieczoru w towarzystwie niezobowiązującej lektury, niż niezapomniane spotkanie z książką, która raz na zawsze odmieni moje podejście do otaczającego mnie świata. Doświadczenie nauczyło mnie cieszyć się każdą nowo poznaną historią i choć jestem świadoma tego, że nie wszystkie pozycje literackie są w stanie mnie oczarować, to wciąż wierzę w autorów, którzy wykazują chęci do ciągłego rozwoju i tworzenia coraz to fajniejszych dzieł. Powoli zaczynam jednak wątpić w twórczość Magdaleny Witkiewicz. Autorka oczarowała mnie trzema rewelacyjnymi powieściami i oddałabym naprawdę wiele, by zapoznać się z innymi publikacjami, które znajdowałyby się na równie wysokim poziomie. "Pensjonat marzeń" nie sprostał temu zadaniu nawet w połowie, a wielka szkoda.

Stosunkowo rzadko zdarza mi się nie opisywać fabuły omawianej lektury, ale tym razem zostałam do tego niemalże zmuszona. Muszę przyznać, że przez chwilę korciło mnie przedstawienie kluczowych wydarzeń z życia bohaterek tej powieści. Dopiero z czasem doszłam do wniosku, że jest to całkowicie bez sensu, ponieważ wtedy nie byłoby sensu, by inni czytelnicy zapoznawali się z perypetiami kobiet, które zostały nam w niej przedstawione. Jestem tym faktem naprawdę rozczarowana, ponieważ w "Szkole żon" widziałam ogromny potencjał na to, by w sposób widowiskowy napisać kontynuację, która mogłaby osiągnąć wielki sukces. Strasznie żałuję, że autorka nie zdecydowała się zawalczyć o jakość tej pozycji literackiej i od tak po prostu się poddała. Czyżby szum wokół jej osoby miał w tym swój udział?

Do zapoznania się z losami bohaterek tej powieści podchodziłam dwukrotnie. Za pierwszym razem nie byłam nawet w stanie się w nią wczytać i w końcu odpuściłam. Dopiero kilka dni później zdecydowałam się na ponowne spotkanie z tą pozycją literacką i wtedy pochłonęłam ją w zaledwie kilka godzin. Zupełnie przypadkowo wyszedł na jaw jedyny plus tej książki. Niewątpliwie Magdalena Witkiewicz posiada lekkie pióro, które mogłoby ją wynieść na wysokie szczyty i tym bardziej jestem rozczarowana, że nie zawsze potrafi to wykorzystać. W moim odczuciu w "Pensjonacie marzeń" nie wydarzyło się nic godnego uwagi, a całość fabuły została niemalże przegadana i nie było nawet szans ku temu, by można było wynieść z niej coś konstruktywnego. Każda z bohaterek ciągle mówiła nam to samo, a w przypadku Jadwigi zostało to pokazane w sposób niemalże mistrzowski. Jestem w stanie zrozumieć naprawdę wiele i zdaję sobie sprawę z tego, że ludziom postronnym bardzo łatwo jest wydawać osądy na jakiś temat, podczas gdy nigdy nie znaleźliśmy się w podobnej sytuacji. W bardzo fajny sposób te wszystkie problemy zostały opisane w "Szkole żon" i myślę, że nie było potrzeby na tak dokładną analizę życia każdej z kobiet. Wydaje mi się, że nie taka powinna być idea tej powieści, ponieważ to by oznaczało, że została ona napisana tylko po to, by oszukać moli książkowych i wycisnąć z nich trochę grosza. Zastanawiam się tylko, gdzie w tym wszystkim został zagubiony tytułowy pensjonat. Jak dla mnie było go naprawdę niewiele, a cała reszta tych ponad dwustu stron to zwykła gadanina o tym samym, tylko w nieco innych sceneriach. Takie są moje odczucia i nic tego nie zmieni.

Magdalena Witkiewicz rozczarowała mnie w jeszcze jednym miejscu, które w poprzedniej powieści stało na naprawdę wysokim poziomie. Nie wnikam już w zaklasyfikowanie "Pensjonatu marzeń" do zacnego grona erotyków, a o ogólny wydźwięk tego typu scen w całości tego utworu. Zapoznając się z nimi miałam wrażenie, że czytam słowa napisane przez uczniów szkoły gimnazjalnej, którzy bawią się słowem i tworzą opowiadania na specjalnie do tego stworzonych blogach. Na dobrą sprawę zero przemyślenia i jakiejkolwiek głębi, która w przypadku "Szkoły żon" wręcz tryskała z jej poszczególnych stron. Jestem zła na autorkę, ponieważ ukazała nam seks jako zwyczajny popęd i nic więcej. Z miłą chęcią zacytowałabym kilka takich momentów i dla porównania zestawiłabym je ze scenami, które miały miejsce w pierwszym tomie przygód Julii i jej przyjaciół. Osobiście czuję się oszukana, ponieważ Magdalena Witkiewicz jakby sama nie wiedziała o czym chciałaby napisać. Mam wrażenie, że podobny efekt wyszedłby, gdy za stworzenie tej książki wzięłaby się zupełnie obca osoba i po prostu chciałaby wklepać do odpowiedniego pliku kilkadziesiąt tysięcy słów tworzących w miarę spójną opowieść. Smutny jest fakt, że w tym przypadku i tej spójności mi zabrakło. Najlepiej przedstawioną osobą mimo wszystko była chyba prywatna instruktorka Marty. Ona wniosła do tej lektury nieco świeżości i sprawiła, że chciałabym ją poznać nieco bliżej. Niestety jej postać została tak spłaszczona, że momentami brakowało mi słów.

Komu chciałabym polecić "Pensjonat marzeń"? Najchętniej osobom, który mają dostęp do bibliotek i stamtąd będą mogły wypożyczyć najnowszą publikację Magdaleny Witkiewicz. Odradzałabym kupowanie tej książki na własność, ponieważ w moim mniemaniu jest to zwyczajne wyrzucanie pieniędzy w błoto. Zupełnie nie tego spodziewałam się po tej pozycji literackiej i jak dla mnie nie powinna być ona promowana jako kontynuacja czegokolwiek, a już na pewno nie jako ciąg dalszy "Szkoły żon", bo jej tam nie było wcale. O wiele lepiej byłoby o niej napisać, że przedstawia dalsze losy bohaterek tej powieści. Wtedy na pewno i odbiór czytelników byłby o wiele bardziej przychylniejszy. Nie nastawialiby się oni na nic konkretnego i nie musiałoby ich spotykać pewnego rodzaju rozczarowanie. Cieszę się jedynie tym, że całość tego utworu została napisana całkiem sprawie pod względem językowym, jednak na przyszłość proponuje bardziej wczuć się i dopracować sceny łóżkowe, bo w przypadku tej książki wypadły one wręcz żałośnie. Każda z nich wyglądała niemalże identycznie, choć jak pewnie wiele osób zauważyło, miały one miejsce w innych miejscach, dotyczyły innych bohaterów, a i pozycje bywały zupełnie różne. Nie ukrywam, że sztuka jest zepsuć coś takiego i zarazem tak bardzo to wszystko spłycić. Rozumiem, że nie każdy potrafi opisać sztukę kochania, jednak skoro w poprzedniej powieści autorce się to udało, więc nie widzę powodów, które przemawiałyby za tym, że usprawiedliwia ją wypuszczenie na polski rynek wydawniczy czegoś o naprawdę niskim poziomie.


[http://recenzje-leny.blogspot.com/2014/04/magdalena-witkiewicz-pensjonat-marzen.html]

Nie oczekiwałam od tej powieści niczego konkretnego i nastawiałam się raczej na spędzenie miłego wieczoru w towarzystwie niezobowiązującej lektury, niż niezapomniane spotkanie z książką, która raz na zawsze odmieni moje podejście do otaczającego mnie świata. Doświadczenie nauczyło mnie cieszyć się każdą nowo poznaną historią i choć jestem świadoma tego, że nie wszystkie...

więcej Pokaż mimo to