Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Reread po latach. Sentyment pozostał, do oceny jeszcze kiedyś wrócę.

Reread po latach. Sentyment pozostał, do oceny jeszcze kiedyś wrócę.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dobry erotyk jest na wagę złota. Ale nie ważne jaki jest hot level, jeśli fabularnie czytelnik potraktowany jest jak idiota to ocena nie będzie wyższa.

Dobry erotyk jest na wagę złota. Ale nie ważne jaki jest hot level, jeśli fabularnie czytelnik potraktowany jest jak idiota to ocena nie będzie wyższa.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Recenzja powstała dzięki współpracy recenzenckiej z wydawnictwem SQN. Ze egzemplarz książki serdecznie dziękuję!

Serial, który gromadził przed telewizorami miliony oglądających, 12 sezonów, 280 odcinków (281 jeśli liczyć niewyemitowaną pierwotną wersję pilota), fenomen na skalę światową ujęty w 120 godzin wywiadów i rozmów. Książka, którą oddało nam wydawnictwo SQN jest dla fana "The Big Bang Theory" wyjątkową przepustką za kulisy tego serialu.

Nie lada gratka, mieć w rękach 600 stron zawierających rozmowy, zdjęcia, wspomnienia twórców: pomysłodawców, producentów, showrunnerów, reżyserów, aktorów, ich rodzin i innych. Jessica Radloff – dziennikarka, redaktorka a także aktorka zabiera czytelnika do świata tak dobrze znanego a jednak pełnego tajemnic. Nie ma chyba na świecie takiej osoby, która nie słyszałaby o TBBT, co więcej, zakładam że w dobie reelsów i shorstów nie ma takiej osoby, która nie widziałaby chociaż fragmentu któregoś z 280 odcinków. Oczywiście mogę się mylić, w takiej sytuacji mogę powiedzieć jedno – czas najwyższy to nadrobić! Wracając jednak do serialu. Mają na uwadze jego popularność i ilość materiałów w sieci (bloopersów, nagrań słynnych flash mobów, materiałów z talk show) przedstawienie TBBT musiało stanowić nie lada wyzwanie, któremu autorka podołała i to bez dwóch zdań. Ilość materiału jaką zebrała Jessica Radloff nie mieści mi się w głowie a jednak udało się jej przenieść to wszystko do książki, która nie stara się odkryć serialu „na nowo”. Książka przedstawia serial jako jedno, skończone dzieło i to jemu hołduje wszystko to co zawarło się w „Za kulisami serialu, który pokochały miliony”.

Książka porusza chyba wszystkie szczegóły od samego pomysłu na serial po kontrowersje związane z finałem i rozwiązaniem wątków wszystkich postaci. Jako czytelnicy mamy szansę na własne oczy przekonać się o wszystkich zmianach jakie dokonywały się na przestrzeni lat – angaże, wątki fabularne i nie tylko. Część rzeczy była wiadoma, część była wynikiem wielu plotek, a część odkrywa przed czytelnikiem Jessica Radloff. Nim TBBT przybrało znaną nam dziś formę zaprezentowano stacji odcinek pilotażowy, w którym postać Penny w ogóle nie występuje! Mało tego, nim twórcy zdecydowali się na Penny musiało minąć sporo czasu. Postać, początkowo grana przez Amandę Walsh (Katie) była zaplanowana w zupełnie innym wymiarze i o zupełnie innym charakterze. Między tym pilotem a tym, który został oficjalne wyprodukowany minęło ponad pół roku! (Niewyemitowany odcinek pilotażowy można obejrzeć w częściach w serwisie youtube.) Przez pół roku żaden z aktorów nie wiedział czy ten serial w ogóle wypali. Te i inne doświadczenia, o których mowa jest w książce sprawiły, że na dobrą sprawę nikt nie wierzył w to jaki ten serial osiągnie sukces.

Kto początkowo grać miał Howarda, dlaczego Kaley Cuoco niemalże straciła nogę i w jednym odcinku musiała skorzystać z dublerki, jaki wkład w serial miał profesor Stephen Hawking a jaki wpływ wywarł Mark Hamill? Ilość przytaczanych w tym ogromnym wywiadzie ciekawostek i opowieści niemalże rozsadza mózg. Jednocześnie warto wspomnieć, że bardzo dużo miejsca oddanego zostało postaciom drugoplanowym, występom gościnnym i samej produkcji. Jeśli kochanie Sheldona Coopera to muszę Was rozczarować, ta książka oddaje głos tym wszystkim o których możemy zapominać oglądając Sheldona na ekranie. Oczywiście Jim Parsons zabiera głos i z jego wypowiedzi możemy dowiedzieć się równie dużo, ale mam wrażenie, że to właśnie wszyscy inni mają w tej książce swoje „5 minut sławy”.

Czy jako nie fan serialu warto sięgnąć po tę książkę? To trudne pytanie, ponieważ są fragmenty, które osób niezainteresowanych w ogóle nie zaciekawią. Są to na przykład fragmenty, w których szczegółowo opisane są pewne wątki i to jak miały wyglądać oryginalnie – jeśli ktoś nie oglądał serialu to może mieć kłopot ze zrozumieniem przedstawionych dowcipów czy scen. Ale są też fragmenty, w których poznajemy też to mniej komfortowe szczegóły sławy, blaski i cienie bycia rozpoznawalnym, polityczne zagrania stacji ukazujące problemy, z którymi do dziś może borykać się ten przemysł. Wszystko wyjątkowo ciekawe i ubrane w tak lekką formę, że czytelnik dosłownie płynie przez te opowieści. Mnie przeczytanie całości wraz z kilkukrotnym przejrzeniem wszystkich zdjęć i grafik zajął niepełny weekend. I nie żałuję nawet minuty, którą poświęciłam na tę książkę.

Teraz, po latach od finałowego odcinka i po przeczytaniu książki Jessici Radloff, kiedy oglądam TBBT po raz kolejny, widzę wszystko to czego nie dostrzegałam do tej pory. Nie jest to już dla mnie wyłącznie serial komediowy, który plumka mi w tle za każdym razem jak maluję paznokcie czy składam pranie. Dopiero teraz widzę jaki wkład w popkulturę ma to dzieło. Po przeczytaniu książki zauważam jak wielki wpływ na młodych ludzi miał ten serial. To dopiero z tej książki dowiadujemy się o fundacjach założonych by wspierać młodych ludzi zainteresowanych nauką i przedmiotami ścisłymi. Dopiero teraz jasnym jest, że to nie jest tylko serial o geekach, którzy świetnie radzą sobie z zagadkami wszechświata, ale w relacjach między ludzkich już nie koniecznie. Teraz możemy dostrzec te przemiany jakie zachodzą w każdej z postaci, widzimy jaki ogrom pracy włożyli twórcy i aktorzy w kreowaniu Sheldona, Leonarda, Howarda, Raja, Penny, Amy, Bernadette i innych. To doprawdy niezwykłe doświadczenie chociaż w ten sposób wejść za kulisy ulubionego serialu, przekonać się jak wielkie znaczenie ma jeden serial…

Jako fanka serialu, nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo potrzebuję tej książki, jak bardzo potrzebuję zapoznać się z tymi wszystkimi szczegółami. Tak jak powiedział Jim Parsons: „Rozmowy do książki zamieniły się dla mnie w wersję terapii. Nie spodziewałem się, jak bardzo było mi to potrzebne i jak wiele radości mi przyniesie.” – my też nie… My też nie, ale teraz możemy być tylko wdzięczni bo ta książka to złoto – samo gęste od fana dla fanów. Myślę, że żaden inny autor nie oddałby tego wszystkiego tak dobrze, jak zrobiła to Jessica Radloff. W tej książce widać ogromną przyjaźń, którą darzą się wszyscy związani z TBBT, zarówno między aktorami i twórcami jak i między Jessicą a całym składem serialu. Nie jest łatwo otworzyć się na kogoś by opowiedzieć historię wieloletniego dzieła – Jessice udało się dotrzeć tam gdzie jeszcze nikomu. Wzruszenie, śmiech, oburzenie – nic tu nie jest przypadkowe, ale jednocześnie wszystko jest tu naturalne.

Każdy fan znajdzie tu coś dla siebie. Czego brakuje? Ciężko stwierdzić, bo ta książka ma wszystko, nawet wyjaśnienie jak na nazwisko miała Penny przed ślubem! Ale jednak mam niedosyt. Chciałabym więcej: więcej zdjęć, więcej materiałów – dostaliśmy dużo, ale mi ciągle mało! Jeśli miałabym przytoczyć fragment, który podobał mi się najbardziej, powiedziałabym o wszystkich mamach Sheldona. Kompletnym zaskoczeniem było dla mnie to, że aktorka grająca matkę Sheldona w TBBT (Laurie Metcalf) była na prywatnym ślubie Jima Parsonsa (Sheldon), a jej córka (Zoe Perry) – gra mamę Sheldona w „Młodym Sheldonie” – co to akcja!

Jeśli jesteście fanami to jest książka dla Was. Jeśli macie kogoś bliskiego kto jest fanem – macie gotowy prezent. Sięgnijcie po serial, sięgnijcie po książkę i przepadnijcie w świat, gdzie każdy odcinek odnosi ma w sobie jakieś naukowe zagadnienie. „The Big Bang Theory”/”Teoria Wielkiego Podrywu”

Recenzja powstała dzięki współpracy recenzenckiej z wydawnictwem SQN. Ze egzemplarz książki serdecznie dziękuję!

Serial, który gromadził przed telewizorami miliony oglądających, 12 sezonów, 280 odcinków (281 jeśli liczyć niewyemitowaną pierwotną wersję pilota), fenomen na skalę światową ujęty w 120 godzin wywiadów i rozmów. Książka, którą oddało nam wydawnictwo SQN jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Po pełną recenzję wraz z cytatami zapraszam na: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2023/08/biay-krol-rey-blanco-i-nic-wam-nie.html
Odwiedź mój bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/?hl=pl

Juan Gomez-Jurado znowu to zrobił! Nie skłamię, mówiąc że jak trzymacie w ręku „ Rey Blanco. Biały Król” to trzymacie jedną z najlepiej napisanych zakończeń historii ever. Serio, tak dobrego zwieńczenia calusieńkiej trylogii nie czytałam od dawna.

Zacznijmy od tego, że cała seria z Antonią Scott („Reina Roja. Czerwona Królowa” oraz „Loba Negra. Czarna Wilczyca") tworzy niesamowitą, całkowicie integralne uniwersum. Mamy tu imponujący, wciągający początek, rozsądne rozwinięcie i trzymającą w niepewności końcówkę – finał, który miażdży i trochę nawet szokuje. Autor daje nam do poczytania kawał mięcha – naładowany akcją, zagadką i bohaterami napisanymi „w punkt”. I choć wydawać by się mogło, że każda następna książka łączy się z poprzednią tylko drobnymi elementami tak dopiero w finale rozwiązują się wszystkie dotychczasowe wątki, co sprawia że czytelnik wygląda mniej więcej w ten sposób.

Co więcej (bo to by było za proste) autor wrzuca naszą dwójkę ulubionych bohaterów (Antonię i Jona) w taki wir akcji, że przerwanie lektury jest praktycznie nie możliwe a odłożenie książki - niewykonalne. Recenzja z okładki nie kłamie: „Wszystkie postaci doprowadzone są na skraj wytrzymałości” Mogę podpisać się pod tym obiema rękoma i nawet nogami bo to co wymyślił autor sprawia, że mam do niego ogromny szacunek (serio, trzeba mieć łeb jak sklep żeby wpaść na coś takiego i jeszcze to ze sobą wszystko pomieszać). Skończywszy czytać podczas urlopowego plażowania nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Trzymałam swój egzemplarz w rękach i stukałam palcami w zamkniętą okładkę. Chciałam więcej, to nie mogło się tak skończyć a jednak… nic więcej nie było i poczułam się tak jakbym pożegnała Antonię i Jona już na zawsze.

Ale do rzeczy, jakie „przygody” stoją przed Antonią i Jonem? No na to pytanie nie mogę zbyt szczegółowo odpowiedzieć bo bym wam popsuła niespodziankę – powiem tylko, że waaarto sięgnąć po całą trylogię. Tylko mi nie zaczynać w losowej kolejności! Tu wszystko ma sens od początku do końca, ale tylko jeśli czyta się to chronologicznie i po kolei zapoznaje się z wszystkimi wątkami.

„Rey Blanco. Biały Król” to rollercoaster emocji! Przygotujcie się na jazdę bez trzymanki, kurczowe zaciskanie szczęki, marszczenie brwi w złości, rozgoryczone westchnięcia z bezradności – oto finał nad finały, klamra spinająca wszystkie trzy książki, rozwiązanie na które chyba nikt nie jest tak na serio gotowy.

Trzy sprawy z przeszłości, które nie zostały rozwiązane. Niemożliwa do sprostania presja czasu i jeden człowiek, który może temu wszystkiemu sprostać – ta historia jest całkowitym zaskoczeniem. Kończąc część drugą i rozpoczynając trzecią miałam w głowie zupełnie inny obraz tego co się wydarzy. Miałam swoje typy, pomysły czym tu autor może nas jeszcze poczęstować, ale to co dostaliśmy w rzeczywistości przekracza wszelkie wyobrażenia. Do tego wszystkiego należy dodać jeszcze styl, którym posługuje się Juan Gomez – Jurado, język jakim żongluje i klimat jaki tworzy - całość niczym doskonały film akcji. Wspomniałam już o tym przy poprzedniej recenzji, ale wierzcie mi, że tak właśnie jest.

Jakby połączyć „Uprowadzoną” i ekranizacje powieści Dana Browna to i tak dostaniemy tylko połowę tego co dostajemy czytając „Rey Blanco. Biały Król” i całą serię z Antonią Scott. Jeśli szukacie dobrej akcji, błyskotliwych bohaterów, z którymi można się utożsamić (nareszcie postaci, które NIE SĄ idealne, mają problemy, niejasną przeszłość, ale mimo to zawierają przyjaźnie, mają rodziny, które kochają i chcą dla nich jak najlepiej). Po tym co dostajemy w tej ostatniej części nie mogę doczekać się serialu jeszcze bardziej. Pokładam w produkcji Amazon Prime Video. Sądząc po pierwszych informacjach możemy już zauważyć „kilka rozbieżności”, ale konsultantem serialu jest sam autor trylogii Juan Gomez-Jurado więc pozostaje wierzyć, że produkcja streamingowa będzie miała w całości sens – taki, który ma cała książkowa seria. W sieci pojawiło się także pierwsze kilka zdjęć z Madryckiego planu filmowego i o rany! Patrząc na aktorów grających główne role (Vicky Luengo jako Antonia oraz Hovik Keuchkerian jako Jon) widzę ogromną chemię między nimi! To musi zagrać! Mam też jedynie nadzieję, że nie rozwlecze się to tak jak Netflix rozwlekł „Dom z Papieru” (pierwszy sezon sztos, drugi już jako tako, trzecim sobie nawet głowy nie zawracałam). Zdjęcia trwają więc nie zostaje nic innego jak czekać. Albo jak ja – przebierać nóżkami i polecać wszystkim tę genialną trylogię!

Czego więcej potrzeba? Czytajcie „Białego Króla. Rey Blanco”. Czytajcie serię z Antonią Scott!

Recenzja powstała w ramach przedpremierowej akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN

Po pełną recenzję wraz z cytatami zapraszam na: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2023/08/biay-krol-rey-blanco-i-nic-wam-nie.html
Odwiedź mój bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/?hl=pl

Juan Gomez-Jurado znowu to zrobił! Nie skłamię, mówiąc że jak trzymacie w ręku „ Rey Blanco. Biały Król” to trzymacie jedną z najlepiej napisanych zakończeń...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Recenzja powstała w ramach przedpremierowej akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN. Po pełną recenzję zapraszam: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2023/06/loba-negra-czarna-wilczyca-to-wszystkie.html


Recenzja powstała w ramach przedpremierowej akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN

Odkąd przeczytałam „Czerwoną Królową” mam swoją ulubioną parę tajnych agentów.
Antonia Scott i Jon Gutiérrez – mieszanka opanowania, finezji i genialnych pomysłów ;)

„Loba Negra. Czarna Wilczyca” podniosła poprzeczkę na prawdę tak wysoko, nie wiem czy w najbliższym czasie jakikolwiek książka (z gatunku kryminał, thriller i sensacja) jej nie dorówna!
„Przeżyć nigdy nie było tak trudno” – trzymajcie się więc bo DRUGA część trylogii z Antonią Scott jedzie po krawędzi!

„Czarna Wilczyca” jest bezpośrednią kontynuacją bestsellera „Reina Roja. Czerwona Królowa”. Wydawnictwo SQN, któremu bardzo dziękuję za możliwość zrecenzowania tej części, wydaje te książki prawie jedna po drugiej, przez co czytelnik zdąży zatęsknić za bohaterami, zdąży ze zniecierpliwienia kilka razy sprawdzić datę premiery, ale przy tym nie zapomni wydarzeń, które się rozegrały. W „Czarnej Wilczycy” doprawdy, dzieje się dużo. Tym razem autor zabiera nas do słonecznej Marbelli – miasta położonego na południu Hiszpanii, nad Morzem Śródziemnym, około 47 kilometrów od Malagi i niecałe 600 od Madrytu (miejsca akcji „Czerwonej Królowej” - pierwszej części trylogii).

Kiedy ginie skarbnik rosyjskiej mafii (Jurij Woronin) a jego żona (Lola Moreno) ucieka, cudem unikając tego samego losu Jon i Antonia zostają wysłani na jej poszukiwania. Niestety nie tylko oni szukają zaginionej a Marbella okazuje się niezbyt przyjazna dla naszych bohaterów. Miejscowa policja, rosyjska mafia, Czarna Wilczyca – kto jeszcze szuka zabójcy Woronina i kto jeszcze chce odnaleźć Lolę Moreno?

Nie ma chyba lepiej dobranej dwójki bohaterów jak Antonia i Jon. On nie ma nic do stracenia, ale pozostaje jej głosem rozsądku. Antonia to najinteligentniejsza osoba na świecie, jednak zbyt często gubi się w swoim własnym, mrocznym świecie. Razem tworzą duet nie do podrobienia. Więź jaką udało im się wytworzyć między sobą podczas akcji Czerwonej Królowej, w tej części jeszcze się pogłębia. Razem balansują między rozsądkiem a szaleństwem opiekując się sobą nawzajem, ale zadanie trzeba wykonać a to może skomplikować każdą relację.

Akcja książki toczy się miarowo, nie dostarcza pościgowych wrażeń, ale stymuluje czytelnika na wiele innych sposobów, wpychając go w całą masę przedziwnych emocji. W tle otrzymujemy od autora serię wydarzeń inspirowanych faktami – mafijne porachunki w Marbelli z roku 2018 czyli zamachy bombowe, zabójstwa strzałami z motocykli i rowerów, napady na rezydencje, porwania, okaleczenia, strzały w restauracjach i nie tylko. Pojawiają się też nawiązania do korupcji wśród służb, handel narkotykami, bronią i ludźmi.*

Ciężko więc pisać recenzję książki tak obszernej i tak wielomotywowej tak aby nie zdradzić ani kawałka z fabuły, tajemnicy i zwrotów akcji. Musicie na słowo uwierzyć mi i innym recenzentom, że ta książka (i poprzednia jej część) warta jest poświęcenia jej trochę czasu. Może więc przekonam Was do tego pisząc za co lubię styl Juana Gomez-Jurado i jego bohaterów.

Antonia Scott jest piekielnie inteligentna a przy tym… przeciętnej urody. Uwielbiam to, że autor nie stara się za każdym razem przedstawiać jej jako niesamowicie pięknej i zdolnej. Nie boi się włożyć Antonię w niebezpieczne sytuacje a także uszkodzić jej (pod każdym tego słowa znaczeniu). Anotnia Scott mogłaby być każdą z nas. Nie jest to typowa Mary Sue**, wpada w kłopoty, ma swoje problemy, ma swoje uczucia i emocje. Antonia Scott jest do bólu prawdziwa.
Inspektor Gutiérrez reprezentuje sobą społeczność LGBG+, ale tak jak reszta społeczeństwa ma swoje wady i zalety. Szuka miłości, popełnia błędy, stara się brać odpowiedzialność za siebie i swoich bliskich a pod ciałem olbrzyma (nie żeby był gruby) kryje się gołębie serce – nie mogę doczekać się tego, jak Amazon Prime sportretuje jego postać!
Język autora – nie jest przesadny, nie określiłabym go pięknym, ale umieściłabym go gdzieś między prostym a poetyckim. Przez niektóre fragmenty się dosłownie płynie, inne czyta się jak podręcznik do chemii czy biologii, ale mimo to wszystkie te naukowe fragmenty, momenty brutalne czy bardziej krwawe – wszystko składa się na ten charakterystyczny i niepowtarzalny styl. Gomez –Jurado z miejsca trafia na moją listę ulubionych autorów a rozdział z prysznicem na listę moich ulubionych książkowych scen.
Nazewnictwo rozdziałów – błahostka, ale robi robotę. Subtelne nawiązania do treści to wszystko czego potrzebuję.

Zwroty akcji. Muszę mówić coś jeszcze?
Lubię to ile miejsca w tej pełnej akcji książce autor przeznacza na uczucia. Nie mówię tu o romansie, ale o całej gamie przeżyć i tego co odczuwają wszyscy bohaterowie – nie tylko Antonia i Jon. Problemy rodzinne, zagubienie, tajemnice, uzależnienia, nieszczęście i szczęście, chęć zemsty, niepohamowane okrucieństwo, brutalność, czułość i opieka – jest tu tyle motywów i wątków, z których tak jak bohaterowie możemy wyciągnąć tak wiele…

Przeczytajcie "Czerwoną Królową" i "Czarną Wilczycę" - serio!

Recenzja powstała w ramach przedpremierowej akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN. Po pełną recenzję zapraszam: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2023/06/loba-negra-czarna-wilczyca-to-wszystkie.html


Recenzja powstała w ramach przedpremierowej akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN

Odkąd przeczytałam „Czerwoną Królową” mam swoją ulubioną parę tajnych agentów.
Antonia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jakiś czas temu wpadłam w poradniki i czytałam je praktycznie jeden po drugim. Okazje do kolejnych tytułów pojawiały się praktycznie same dzięki propozycjom wydawniczym od Wydawnictwa Muza i miałam to szczęście natknąć się na kilka przyjemnych tytułów. Jak to zwykle bywa, pomiędzy kilkoma świetnymi tytułami zawsze musi znaleźć się taki, który odbiega od reszty w jedną lub w drugą stronę. Gdzie odbiegło ,,Myślenie czarno-białe” i czy to bardziej poradnik czy reportaż? Tego do końca nie jestem pewna.

,,Binarny mózg jako balast w skomplikowanym świecie” – brzmi tajemniczo i poważnie prawda? I taka też jest kolejna książka od Kevina Duttona.

,,Porządkowanie i kategoryzowanie jest wpisane w nasz instynkt. Jesteśmy zaprogramowani do rozgraniczania i szufladkowania w binarnym trybie czerni i bieli. Właśnie tak działa ludzki mózg. Imigrant czy uchodźca? Muzułmanian czy chrześcijanin? Oni czy my?
Zamiast wychodzić naprzeciw obcym, zbliżamy się do tych, którzy są podobni do nas. Zamiast rewidować nasze postrzeganie świata, staramy się tylko potwierdzać to, w co wierzymy. W rezultacie różnice między skrajnymi poglądami stają się jeszcze większe. A niebezpieczeństwa czyhają na każdym kroku. ISIS. Rasizm. Brexit. Trump. Ciągłe rozumowanie w trybie binarnym sprawia, że zatracamy zdolność racjonalnego myślenia i zamiast odcieni szarości widzimy świat w tonacji czarno-białej.
Myślenie czarno-białe to alarmujące przesłanie w obliczu nasilającej się nietolerancji kulturowej, politycznego ekstremizmu i rozszalałej pandemii. Jednak autor dowodzi, że jeśli poznamy nasze ewolucyjne uwarunkowania, zdołamy pokonać przeciwności i zrozumieć otaczający nas świat, a w przyszłości będziemy podejmować bardziej wyważone decyzje.”

Nie można tej książce odjąć ważności podejmowanych tematów, które ciągle aktualne rozgrzewają tabloidy i stacje telewizyjne praktycznie na całym świecie. W rosnących napięciach i konfliktach coraz bardziej widocznych w otaczającym na świecie potrzebne są książki, które by wyjaśniały dlaczego jesteśmy uwarunkowani tak a nie inaczej, dlaczego tak bardzo chcemy dzielić się na ,,my” i ,,oni”, na ,,obcych” i ,,swoich” czy na ,,tych” i ,,tamtych”. Potrzebne są książki, które będą tłumaczyć dlaczego nie powinniśmy patrzeć tak wąsko jak jesteśmy przyzwyczajeni. Potrzebne są takie książki, które w rozsądny, ale przede wszystkim przystępny sposób przedstawią fakty i podadzą argumenty. Przystępny i ciekawy oczywiście. W tym właśnie momencie wchodzi Kevin Dutton (autor między innymi książki pod tytułem ,,Mądrość Psychopatów”), który bezbłędnie potrafi odkryć schematy w ludzkich zachowaniach i wpisać je w wachlarz swoich licznych anegdotek. Niestety nie zauważyłam by w ,,Myśleniu czarno-białym” autor przedstawił temat w ani w jasny ani w przejrzysty czy przyjemny sposób. Lektura tej książki powodowała u mnie fale notorycznego zmęczenia do tego stopnia, że po zaledwie dwóch stronach zaczynałam ziewać i walczyć z sennością. Czytając tę książkę w metrze nawet udawało mi się przegapić moją stację, przez to, że przymykałam przy niej oko (wiecie, szybka dwuminutowa drzemka w drodze do/z pracy xD)

Ale poważnie, czy to jest zła książka? Nie, oczywiście, że nie. Według mnie jest po prostu przeładowana i poprowadzona w zbyt naukowy sposób, by zwykły czytelnik zainteresowanych tematem wyciągnął z niej wszystko co autor ma do zaoferowania. Naukowe podejście autora to zarówno plus jak i minus całej tej historii. Autor przytacza zabawne anegdotki ze swojej podróży, podczas której zbierał materiał do ,,Myślenia czarno-białego”, cytuje wypowiedzi osób, z którymi się spotykał, przybliża ich punkty widzenia, które jednocześnie stanowią argumenty w tej książce. Jednak całość przypomina raczej pracę naukową, rozprawę doktorską lub baaardzo obszerny reportaż niż poradnik dla takiego laika jak ja.

Podobała mi się ta mnogość historyjek i anegdotek, ale umieszczenie tego tak głęboko w odmętach naukowych twierdzeń i definicji sprawiało tylko tyle, że od ich nadmiaru bolała mnie głowa. Nie chcę oceniać tej książki negatywnie, ale zupełnie pozytywnej oceny też jej nie mogę dać. Myślę, że to jedna z tych książek, które muszą trochę poleżeć na półce aby nabrać mocy. To jedna z takich książek, do których trzeba po prostu się odpowiednio przygotować aby nie pozostawała dla nas w większości nierozwiązywalną tajemnicą. Kiedyś wrócę do tego tytułu i dam Wam znać, jak i czy w ogóle zmieniły się moje odczucia ;)

Z perspektywy zwykłego czytelnika, takiego, który nie zna się kompletnie na zaproponowanych przez ten tytuł tematów nie będzie to pomocna książka oczywiście nie ujmując jej w jej ważności.
Dla kogoś siedzącego w temacie i szukającego rozszerzenia wiedzy – jak najbardziej będzie to tytuł wpisany w spektrum zainteresowań psychologią i ludzkich, schematycznych zachowań.

Za egzemplarz bardzo dziękuję wydawnictwu MUZA!

Jakiś czas temu wpadłam w poradniki i czytałam je praktycznie jeden po drugim. Okazje do kolejnych tytułów pojawiały się praktycznie same dzięki propozycjom wydawniczym od Wydawnictwa Muza i miałam to szczęście natknąć się na kilka przyjemnych tytułów. Jak to zwykle bywa, pomiędzy kilkoma świetnymi tytułami zawsze musi znaleźć się taki, który odbiega od reszty w jedną lub w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dobry kryminał czyta się praktycznie sam. „Jedno małe poświęcenie” przeczytałam gdzieś między jednym a drugim mrugnięciem nie mogąc się nadziwić jak prosta, ale jak ciekawa jest historia, którą przedstawia Hilary Davidson. Znalazłam w tej książce bohaterów z krwi i kości, emocje równe niejednemu filmowi akcji a to wszystko w zamkniętych od początku do końca ramach.

Co za nerwówka! Czytając tę książkę byłam bardziej skłonna obgryźć sobie wszystkie paznokcie z ciekawości niż odłożył ten tytuł na bok. Nie zrobiłam ani jednego ani drugiego dzięki czemu mogę Wam polecić teraz jeden z lepiej zbudowanych thrillerów tego roku, zaraz oczywiście za „Znajdź mnie” czyli za książką, która nieźle przygrzała mi kark!

„Alex Traynor, fotograf wojenny, po powrocie z Syrii cierpi na zespół stresu pourazowego. Gdy znika jego narzeczona, on staje się głównym podejrzanym.
Kiedy Alex kilka lat temu przebywał w Syrii, porwano go i torturowano. Do tej pory nie może otrząsnąć się z wojennej traumy. Objawy PTSD dopadają go znienacka, dramatyczne obrazki wciąż stają mu przed oczami. Na Bliskim Wschodzie młody fotograf poznał Emily Teare, która pracowała tam wtedy jako chirurg. Po powrocie do Nowego Jorku zamieszkali razem. Pewnego dnia młoda lekarka niespodziewanie znika...
Sprawą jej zaginięcia zajmuje się nowojorska detektyw Sheryn Sterling i jej partner Rafael Mendoza. Na głównego podejrzanego typują Alexa – po powrocie ze strefy wojny nadużywał narkotyków. Sam chciał popełnić samobójstwo i był na dachu w chwili, gdy skoczyła z niego jego przyjaciółka Cori… Śledztwo postępuje, przerażony Alex szuka Emily, a policjantka z równą determinacją stara się dowieść, że za zniknięciem kobiety stoi jej narzeczony.
Pełnokrwiści bohaterowie, wartka akcja i historia opowiadana z różnych perspektyw przez kilka pierwszoplanowych postaci – to ogromne atuty tej kryminalno-obyczajowej powieści. Wypadki toczą się tu tak dynamicznie, że nie sposób oderwać się od lektury”

„Jedno małe poświęcenie” to historia na pierwszy rzut oka bardzo skomplikowana. W opisie przecież pojawiają się takie wątki jak zespół stresu pourazowego, próba samobójcza, narkotyki, zaginięcie a do tego wszystkiego mamy jeszcze różne punktu widzenia. Autorka bardzo sprawnie żongluje każdym z tych wymienionych wątków, nie gubi po drodze sensu i wprowadza kilka, nawet ciekawych zwrotów akcji mających na celu kompletne zmylenie czytelnika. Czy mnie zwiodła? Z bólem serca przyznaję, że tak, choć na swojej usprawiedliwienie powiem, że podczas czytania byłam chora a do tego dość zmęczona i nie bardzo przykładałam się do tego by rozgryźć tę historię.

Alex Traynor to fotograf wojenny, który wrócił z Syrii cierpiąc na PTSD czyli zespół stresu pourazowego. W tym miejscu chciałabym docenić autorkę za ten pomysł – ukazuje ten problem w niepodkolorowanym świetle, przedstawiając fakty ale nikogo nie piętnując a do tego wplata w powieść mądrość by nie bać się korzystać z pomocy lekarzy i specjalistów. Nie spotkałam się do tej pory z wieloma tytułami, w których główny bohater cierpiał na PTSD, a szkoda bo uważam to za ciekawy temat, warty popularyzowania by przestał być tematem pewnego rodzaju tabu. Tu ode mnie duży plus dla tej książki, ale wracając. Alex Traynor „leczący się” sam nie pamięta zeszłego wieczora, a wracające do niego zaledwie urywki utwierdzają zarówno jego jak i czytelnika, że to właśnie on ma coś wspólnego ze zniknięciem swojej narzeczonej. Tak samo uważa detektyw Sterling, która nie wiedzieć czemu stawia sobie za punkt honoru wsadzić Alexa za kratki. W toku powieści dostajemy oczywiście fakty, mówiące o tym dlaczego tak bardzo jej na tym zależy, ale w pewnych momentach jej „obsesja” staje się bardzo, ale to bardzo denerwująca. Do tego stopnia denerwująca, że miałam ochotę wyciągnąć ją ze stron i przemówić jej do rozsądku. Przy czym w stosunku do głównego bohatera pozostawałam ciągle nieufna, tak samo mocno jak uważałam za winnego innych podejrzanych.

O samej zaginionej dostajemy nie tylko wspomnienia bohaterów, ale także kilka fragmentów pisanych właśnie z jej punktu widzenia – punktu widzenia ofiary. To ciekawy zabieg, który całej książce dodawał ogromnych dreszczy. Praktycznie do samego końca czytelnik siedzi jak na szpilkach chcąc jak najszybciej poznać rozwiązanie zagadki. „Jedno małe poświęcenie” byłoby zwyczajną książką, gdyby nie dwie sprawy, które wyjaśniają się na łamach tej powieści. Jedna ciekawsza od drugiej, każda zaskakująca i nawet trochę… szokująca.

Do gustu przypadł mi również nienachalny styl autorki, z wierzchu okrojony z ubarwień, ale w środku mocny i pobawiony kompromisów. Bohaterowie, których stworzyła Hilary Davidson są ludźmi, zachowują się jak ludzie, mają prawdziwe ludzkie uczucia i problemy a ich życia nie są usłane różami tak jak starają się to przedstawić niektóre inne tytuły. Nowy Jork z powieści „Jedno małe poświęcenie” to żyjące, prawdziwe miasto, niepozbawione ciemnej strony, pełne zagrożeń, ale też pełne szans, z których bohaterowie próbowali korzystać po powrocie z Syrii. Uwierzyłam w to miasto i w tych bohaterów. Od samego początku wierzyłam w autentyczność bohaterów i w autentyczność wszystkich miejsc, które przywołuje autorka. Wierzę w tą pokręconą historię, której rozwiązanie mnie usatysfakcjonowało. Wszystkie wątki zostały zakończone, nie ma tu miejsca na niedomówienia stąd moje określenie, że ta książka zamyka się w ramach. W ramach ciekawego początku i dobrego zakończenia tworząc zgrabną całość.

I myślę, że Wy też uwierzycie w tych bohaterów i w te wydarzenia bo „Jedno małe poświęcenie” jest dobrą książką.

Za egzemplarz bardzo dziękuję Wydawnictwu MUZA!

Dobry kryminał czyta się praktycznie sam. „Jedno małe poświęcenie” przeczytałam gdzieś między jednym a drugim mrugnięciem nie mogąc się nadziwić jak prosta, ale jak ciekawa jest historia, którą przedstawia Hilary Davidson. Znalazłam w tej książce bohaterów z krwi i kości, emocje równe niejednemu filmowi akcji a to wszystko w zamkniętych od początku do końca ramach.

Co za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czytanie poradników stało się ostatnio bardzo modne. I ja uległam tej modzie, niestety, albo właśnie stety, bo inaczej nie trafiłabym na „Jak pozbyć się lęku i zacząć żyć”. Mimo, że nie poleciłabym tej książki osobom zmagającym się z chronicznym lękiem albo nie traktowałabym tej pozycji jako terapeutycznej, która zupełnie zabierze z czytelnika uczucie jakim jest lęk to uważam, że to trafiona pozycja, dla tych, którzy ciągle wahają się przed wzięciem życia w swoje ręce.

Nie mogłam chyba otrzymać tej książki w lepszym momencie. Zaczęłam ją czytać i z miejsca pochłonęłam praktycznie połowę jej treści zapisując w pamięci wszystkie ważne dla mnie szczegóły i rady. Wróciłam później do niej dopiero po jakimś czasie, na nowo odkrywając, że jej treść ma szczególne dla mnie znaczenie. Dzięki „Jak pozbyć się lęku i zacząć żyć” nie „zaczęłam żyć”, ale pozwoliłam sobie na podjęcie kilku decyzji, na zrobienie kilku ważnych kroków a przede wszystkim skonfrontowałam się z tymi obawami, które od zawsze gdzieś mi ciążyły. Dostrzegłam je, pogodziłam się z nimi i zaakceptowałam, że nie na wszystko mam wpływ.

„Strach podcina skrzydła wszystkim niezależnie od statusu społecznego, majątku czy umiejętności. Choć generalnie łakniemy w życiu spełnienia, szczęścia i zwycięstwa, rzadko kiedy potrafimy się cieszyć tym, co mamy, zdobywamy czy osiągamy. Dr Grange przyczyn naszego niezadowolenia, braku głębokiej satysfakcji upatruje w lęku, strachu, który pozbawia nas radości, odbiera nam wiarę w siebie, niszczy zaufanie do innych i ogranicza naszą duchową wolność. Pod jego wpływem wstydzimy się siebie, albo pragniemy całkowitej kontroli nad innymi.
Autorka na przykładach zaczerpniętych z własnej praktyki zawodowej dzieli się radami i wskazówkami, które mają nam pomóc w pokonaniu lęków.”

Chciałabym zacząć od tego, że autorka faktycznie porusza przykłady ze swojej praktyki. Praktycznie większość książki to opowieści o jej doświadczeniach, to historie jej pacjentów i klientów, którzy zgodzili się na przytoczenie ich przypadków (oczywiście ze zmienionymi danymi). Lubię kiedy w literaturze tego gatunku jest dużo przykładów, pokazuje to jak faktycznie wykorzystać wiedzę zawartą na kartach książki, pokazuje że te sposoby działają a także obrazują to co nierzadko ciężko jest przedstawić przy pomocy zwykłej teorii.

W „Jak pozbyć się lęku i zacząć żyć” przypadki opisane przez autorkę są przypadkami dość poważnymi. Na przykład opisany przez Dr Grange przypadek ojca, który przed strachem przed porażką i z powodu swoich niespełnionych ambicji zmusił córkę do niewyobrażalnych wysiłków na treningach sportowych, zabierając jej tym samym dzieciństwo i radość z uprawianej dyscypliny, albo przypadek kobiety sukcesu, która z zazdrości posunęła się do nieczystych zagrywek na polu zawodowym co poskutkowało zniszczoną opinią i znaczącymi zmianami w jej życiu zawodowym. Ja natomiast odniosłam tę książkę do takich mniejszych „straszków” związanych na przykład z prowadzeniem bookstagrama i muszę powiedzieć, że wiedza zawarta w „Jak pozbyć się lęku i zacząć żyć” zdała swój egzamin.

Podobało mi się to jak autorka odnosi się do wszystkich sytuacji, nie piętnując ich i nie oceniając. Przedstawia fakty, stawia diagnozę i podaje rady – sposoby na wyjście z sytuacji powodującej w nas lęk. Przede wszystkim nie robi tego pobieżnie, tylko dokładnie analizując przypadek, wchodząc głęboko i w każdym doszukując się drugiego dna. Co ważniejsze – ma racje, bo zazwyczaj bywa tak, że nasze lęki są podszyte innymi, często poważniejszymi strachami i to w ich pokonaniu leży klucz do sukcesu. Ale żeby to zrobić trzeba się nam z naszymi lękami zmierzyć twarzą w twarz i jak zaznaczyłam na początku – poznać je a dodatkowo zaakceptować, że istnieją rzeczy, na które nie mamy wpływu, a już zwłaszcza na te rzeczy, które mogą być częściami składowymi naszych obaw.

„Pamiętam, jak pewnego razu obserwowałam ważny mecz. W krytycznym momencie spojrzałam w prawo i zauważyłam, że mój kolega tak silnie zaciskał pięści, że aż zbielały mu knykcie. Jego wargi były ściągnięte z napięcia w cienką linię, a piersią nie poruszał oddech. Z góry zakładał niepowodzenie swojej drużyny i cierpiał z tego powodu.
Spojrzałam w lewo na drugiego kolegę. Jego dłonie były otwarte, spoczywały na poręczy naprzeciwko, oczy były skupione, ale łagodne, oddech regularny. Niemalże uśmiechał się z wdzięczności za to, czego był świadkiem. Emanował wręcz namacalnym zaufaniem i empatią wobec zawodników.
Gdzie leży przyczyna tej różnicy? Otóż drugi z kolegów akceptował, że nie ma kontroli nad wynikiem meczu. Czuł się swobodnie ze swoimi brakiem wpływu, mógł się poddać i zaakceptować go, zamiast się denerwować.”

Ogromnym atutem tej książki jest też język, którym posługuje się Dr Grange. Autorka w przystępny dla czytelnika sposób przedstawiła naukowe fakty, medyczne odniesienia no i sprawiła, że kilkukrotnie moje usta wykrzywiły się w szerokim uśmiechu.


Myślę, że oprócz celowości tego zabiegu, by „Jak pozbyć się lęku i zacząć żyć” czytało się po prostu przyjemnie, Dr Pippa Grange korzystała ze swojego olbrzymiego doświadczenia z pracy ze sportowcami i sportowymi drużynami. W jej dorobku można znaleźć między innymi wspieranie (jako psycholożka i trenerka) podczas przygotowań do rozgrywek World Cup w 2018 angielskiej drużyny piłki nożnej. Na wielkie doświadczenie autorki przemawia także jej mało przyjemna, a właściwie tragiczna przeszłość, z której udało się jej wyrwać.

Jestem pewna, że ta pozycja znajdzie swoich odbiorców w każdym ze środowisk czy kultur. Choć nie zastąpi terapii i nie wytnie z nas takich uczuć jak strach i lęk to pomoże zrozumieć z czym tak naprawdę mamy do czynienia i pokaże przykładowe dalsze kroki, które możemy podjąć by zmienić nasze nastawienie.

Za egzemplarz bardzo dziękuję Wydawnictwu MUZA!

Czytanie poradników stało się ostatnio bardzo modne. I ja uległam tej modzie, niestety, albo właśnie stety, bo inaczej nie trafiłabym na „Jak pozbyć się lęku i zacząć żyć”. Mimo, że nie poleciłabym tej książki osobom zmagającym się z chronicznym lękiem albo nie traktowałabym tej pozycji jako terapeutycznej, która zupełnie zabierze z czytelnika uczucie jakim jest lęk to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Drugie podejście do twórczości Louise Candlish miało być tym trafem w dziesiątkę. Miało być świetnym thrillerem naprawiającym błędy popełnione w „Tuż za ścianą”. Taką perełką na półce, którą z dłonią na sercu można by było polecić najbardziej zagorzałemu fanowi opowieści z dreszczykiem.
No właśnie. Miało być. I tu jest pies pogrzebany a właściwie fabuła, bo to co dzieje się w powieści „Ostatnie piętro” raczej w powietrze nie wzlatuje…

Pod przykrywką genialnej okładki i pod opisem zapowiadającym sukces kryje się niewiele dobrego. Ale od początku.

„Ellen Saint jest projektantką oświetlenia, często odwiedza klientów w ich nowych mieszkaniach i nowoczesnych apartamentach. Ellen jest matką, od kilku lat pogrążoną w rozpaczy po tragicznej śmierci syna. Lucas miał dziewiętnaście lat. Ona nigdy nie pogodziła się z tym wyrokiem losu. Ellen jest wojowniczką.
Kiedy pewnego razu odwiedza klientkę w luksusowej dzielnicy w pobliżu London Bridge, na najwyższym tarasie sąsiedniego budynku o nazwie Heights widzi mężczyznę. Ten człowiek przyciąga jej uwagę nie tylko dlatego, że kogoś jej przypomina – kogoś, kto przecież nie żyje!
Ten człowiek stoi na ostatnim piętrze i przechyla się przez barierkę! Ellen ma zaeroty głowy na samą myśl o tym. A jednak postanawia wspiąć się na szczyt budynku i złożyć wizytę właścicielowi apartamentu numer 10…”

O zgrozo, gdyby wszystko było takie jakie nam przedstawiono na okładce! Oto przed państwem Ellen Saint – święta Ellen, która ma zamiar rozmówić się ze złem w postaci tego jednego lokatora na ostatnim piętrze Heights. Święta Ellen zwalczy swój strach przed wysokością, wespnie się po schodach by rozprawić się z kimś kto powinien już nie żyć. A dlaczego? Bo Ellen jest w posiadaniu pewnych informacji z przeszłości… I tu nam się sprawa komplikuje bowiem autorka zarzuca czytelnika toną informacji. Dosłownie toną i to takich informacji, które do fabuły niespecjalnie wnoszą coś przydatnego. Nie będzie zaskoczeniem jeśli powiem Wam, że nasza święta Ellen najbardziej na świecie pragnęłaby zemsty za tragiczną śmierć swojego syna. Nie będzie zaskoczeniem jeśli powiem Wam, że to właśnie ten człowiek przechylający się za barierkę najwyższego tarasu „miał przyczynić się do tego wypadku”.

Kieran, bo tak ma na imię główny antagonista świętej Ellen ma być w tej książce ucieleśnieniem całego zła chodzącego na tym świecie a co za tym idzie – zła według autorki. Kieran jest przerzucaną od domu do domu sierotą o mało urodziwym obliczu. Otyły, zaniedbany, wiecznie przeklinający i pozbawiony szacunku do starszych. A już w szczególności pozbawiony szacunku do Ellen i jej rodziny, a przecież dobrze wiemy, że ona sobie na ten szacunek zasłużyła. Jest przykładną matką, ma dobrze płatną pracę, zadbany dom, jest zawsze nienagannie uśmiechnięta, ubrana i umalowana. Kobieta bez skazy. Chłopak często jest przez nią widywany z alkoholem i/lub papierosami i jak na złość to właśnie on musi być najlepszym przyjacielem jej syna Lucasa. Za jakie grzechy? Na nieszczęście czytelników chyba wszystkie, bo w miarę jak fabuła postępuje do przodu (a postępuje w tempie ślimaczym w spowolnieniu razy 10) Kieran ma na Lucasa coraz to gorszy wpływ. Według Ellen oczywiście, ale trzeba przyznać, że autorka robi co może by pokazać Kierana w najgorszym z możliwych świateł. Lucas został przyłapany na handlowaniu ziołem, nie Kieran. To Kieran miał usprawiedliwienie nieobecności na wycieczce, z której Lucas postanowił zerwać się nikogo o tym nie informując. Ale przecież to wszystko jest wina Kierana, bo to on jest tu czarnym charakterem, Lucasowi nigdy nie przyszłoby to do głowy. Narkotyki? Nie w domu Ellen, ona go tak przecież nie wychowała.

Mogłabym tak bez przerwy, ale po co, skoro zrobiła to za mnie autorka? Przejdźmy więc do postępowania samej głównej bohaterki. Czy jest ono w jakikolwiek sposób logiczne?

Otóż nie.

To może dostajemy jakieś satysfakcjonujące smaczki i wątki, których rozwinięcie jest tak szokujące, że cała fabuła nabiera większego sensu a my możemy tylko bić brawo?

Nope.

Czytając „Ostatnie piętro” chciałam w paru miejscach przytoczyć ,,Marlenko, nie próbuj zrozumieć mechanizmów zemsty. Zemsta to zemsta!'', ale powstrzymałam się bo ta zemsta, która teoretycznie jest w tej książce przedstawiona… cóż. Nie nazwałabym tego planem stulecia. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym jak główna bohaterka zdobywa broń:

„Artykuł śledczy w „South London Press” prowadzi mnie na osiedle Whitley na peryferiach Bromley. Jest brutalistyczne i brutalne, umiejscowione na wzgórzu, o niskiej zabudowie, lecz z ponurym triem wieżowców pośrodku. To przerażające miejsce, oczywiście, że tak – wszyscy czytaliśmy o gangach i przemycie narkotyków. W takich miejscach rządzi kilku dzikusów, a reszta mieszkańców określana jest jako „bezbronna”. Kiedy przechodzę z rejonu bezpiecznego kodu pocztowego do niebezpiecznego moje ciało ogarnia dziwne napięcie, czuję instynktowny strach, a jednocześnie napędza mnie wściekłość.
Nie przemyślałam tego, nie, mimo że chodzi o Freyę. Nie myślę o tym, jak będzie się czuła za kilka lat, jeśli jej matka postanowi użyć broni. Jak długo potrwa skandal i wstyd. Myślę tylko o tym, jak położyć kres horrorowi spowodowanemu obecnością Kierana w jej życiu, zasiedlającego jej mózg tak jak kiedyś mózg Lucasa. Zanieczyszczając go i niszcząc.
Co kiedyś powiedział policji mój ukochany Justin? „Mieliśmy ogromnego pecha, że nasza ścieżka i ścieżka tego chłopaka się skrzyżowały…”.
Wąska uliczka, przy której stoją niskie domy, wchodzi na rodzaj placu otoczonego z trzech stron betonowymi klatkami schodowymi wieżowców i ciągiem sklepów z czwartej. Pośrodku jest mały plac zabaw i ławki. Śmierdzi spalenizną, ale trudno stwierdzić skąd. Zupełnie jakbym weszła na teren więzienia, natychmiast zostaję otoczona przez strażników. To tak naprawdę dzieciaki. (Nawiasem mówiąc, powinni być w szkole”. Wszyscy ubrani na czarno, w bejsbolówkach, w sportowych butach, których marki coś dla nich znaczą, podczas gdy dla mnie nic. Trzech z nich jest na rowerach, jeden na hulajnodze, co oznacza, że to jeszcze smarkacz. Niektórzy mają gładką skórę i delikatne rysy, niektórzy są chudzi, o jeszcze nieukształtowanych sylwetkach, a wszyscy patrzą na mnie takim samym pustym i nieprzyjaznym wzrokiem dorosłych, którzy mają za sobą dziesięciolecia przestępczych doświadczeń.
Rozpoznaję szefa i wyjmuję telefon, żeby pokazać mu zdjęcie smitha&wessona, które znalazłam w sieci. Przećwiczyłam każde słowo mojego wstępu:
-Słuchajcie, nie jestem z policji, jestem zwykłą obywatelką i muszę mieć coś takiego jak to. Coś łatwego w użyciu. Proszę, idźcie i powiedzcie to komuś, kto podejmuje decyzje, waszemu szefowi.
Mój ton jest ostry i rozkazujący i chociaż chłopak mamrocze do kolegów jakieś obelgi na mój temat, wyrywa mi komórkę z ręki i odjeżdża na rowerze.”(…)

Dobry plan! XD

W tej powieści panuje chaos. Retrospekcje retrospekcji przeplatają się w czasem teraźniejszym, fragmentami reportażu, który został napisany o głównej bohaterce i fragmentami jej powieści o tym... jak zemściła się na potencjalnym mordercy swojego syna. Czyli mamy tu do czynienia z książką, w której czytamy fragmenty powieści o tym samym o czym jest książka którą czytamy. Nadążacie? Bo ja ledwo, ale nie zrozumcie mnie źle. Ten zabieg nie był zły, ale o ile w świetnym „To wszystko prawda” miało to jakiś wyższy cel, tak tutaj nie do końca to wszystko ze sobą gra. Zaczynamy książkę tak jakby Ellen prowadziła Nas przez fabułę, jako narratorka całej opowieści, ale potem dostajemy w twarz tyloma faktami, tyloma zmianami akcji i narracji i punktami widzenia, że człowiek zaczyna mylić się w tym co serwuje nam autorka. To już teraźniejszość? Czytamy o bieżących wydarzeniach czy znów wbiegamy w przeszłość? A może tym razem w przyszłość bo przecież szerokie fragmenty reportażu o Ellen Saint mają pochodzić już z czasów po zemście…

Emmmmm...

Męczyłam się strasznie, ale w końcu przebrnęłam przez całość, skłonna podziękować autorce za te fragmenty, w których potraktowała czytelników jak (i tu ja bardzo przepraszam za określenie) idiotów. Nie lubię czegoś takiego, jak na siłę próbuje mi się wmówić, że nie wiem o czym czytam więc narrator musi wszystko dokładnie wytłumaczyć czytelnikowi, tak jakby nie wiedział w jakim świecie żyje. Ale tutaj? No tu mogłabym autorce za te fragmenty podziękować, bo byłam tak zmęczona lekturą, że przypominały mi o rzeczywistości.

Czy jest jakiś plus tej powieści? Na siłę mogę powiedzieć, że tak. Okładka. A tak serio to język autorki. Nie jest infantylny ani przesadnie poważny. Zdania zbudowane są barwnie, jak już odrzuciło się od siebie wszystkie negatywne myśli o fabule i pominęło treść niesioną przez słowa to dialogi i opisy czytało się całkiem przyjemnie i tym właśnie „Ostatnie piętro” nie różniło się zbytnio od „Tuż za ścianą”. Obie książki technicznie są poprawne. Ale tutaj autorka nieźle popłynęła z fantazją. A szkoda, bo zamysł na fabułę był świetny.
Ode mnie 4 na 10, ale decyzję czy warto psuć sobie nerwy zostawiam Wam.

Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu MUZA!

Drugie podejście do twórczości Louise Candlish miało być tym trafem w dziesiątkę. Miało być świetnym thrillerem naprawiającym błędy popełnione w „Tuż za ścianą”. Taką perełką na półce, którą z dłonią na sercu można by było polecić najbardziej zagorzałemu fanowi opowieści z dreszczykiem.
No właśnie. Miało być. I tu jest pies pogrzebany a właściwie fabuła, bo to co dzieje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie pamiętam kiedy ostatnio jakaś książka zostawiła u mnie po sobie taki miszmasz emocji! Wciąga od pierwszych stron, otacza wyjątkową, mistyczną atmosferą i porusza ważne tematy, ale gubi się gdzieś po drodze w stylu i dialogach. Zachwyci Was motywami i klimatem lecz rozczaruje charakterem. Na własną odpowiedzialność spędźcie weekend z Płytkich Zdrojach. Skorzystajcie z otoczenia prastarej puszczy by w rodzinnym gronie odpocząć lub aktywnie spędzić czas. Łucznictwo? Jazda konna? Ogniska i liczne trasy spacerowe – wszystko to i wiele więcej. Dodatkowo zbrodnia sprzed lat, która swoje żniwo ma zebrać raz jeszcze…

„Głusza” była dla mnie książką oczekiwaną. Odkąd zobaczyłam propozycję jej zrecenzowania wyczekiwałam kuriera niemalże z nosem przy szybie. Wydawnictwo zrobiło świetną promocję! Jakie było moje zdziwienie, kiedy początkowo odebrałam ślicznie zapakowane zaproszenie – bon na weekend w Płytkich Zdrojach. Dopracowana oferta specjalna jeszcze bardziej podkręciła moje oczekiwania i sprawiła że byłam gotowa spakować z K. walizki i ruszać na weekend pełen przygód.

"Wypoczynek z dala od cywilizacji zmieni się w wakacyjny koszmar.

Gdy Tom Anderson wraz z nastoletnią córką trafia do „Płytkich Zdrojów”, ośrodek jest świeżo po rewitalizacji. Malowniczo położony w leśnej głuszy nieopodal jeziora. Okolica przepiękna. Zapowiadają się wspaniałe wakacje.
Jak się niebawem okaże, ten relaks w „środku nicości” obfitować będzie w mocne wrażenia. Urokliwe „Płytkie Zdroje” skrywają bowiem mroczną tajemnicę sprzed lat. Okolica tylko z pozoru jest senna, leniwa i spokojna. Wiele się tu działo, a echa wydarzeń sprzed lat wciąż krążą ponad głowami. Przerażające odgłosy, które raz po raz dobiegają z różnych stron, przyprawiają o dreszcz. W dodatku miejscowi nie są przyjaźnie nastawieni do przybyszów. Atmosferę niepokoju i napięcia wiszącego w powietrzu potęgują niesamowite opowieści. Mówi się o złych duchach, które czają się w głębi lasu. O rytualnym mordzie na pobliskiej polanie. O mordercy, którego nie zdołano schwytać i ukrył się w leśnych ostępach. Po serii dziwnych incydentów ojciec i córka wiedzą już, że to nie będzie sielski wypoczynek…"

Kiedy ten tytuł w końcu wpadł w moje ręce prawie od razu rzuciłam się między strony.

Zaczyna się niewinnie, od przyjazdu głównych bohaterów na miejsce akcji. Ojciec i nastoletnia córka – Thomas Anderson i Frankie. On rozwodnik, dziennikarz muzyczny, ona czternastolatka, której nie do końca podoba się pomysł spędzenia kilkudniowego wyjazdu w głuszę (w której o zgrozo! Nie ma zasięgu!) Kiedy bohaterowie spotykają swoich sąsiadów prawie wszystko ulega zmianie.

David, Connie i ich piętnastoletni syn Ryan to poszukujący wrażeń twórcy popularnego podcastu o niewyjaśnionych zbrodniach. Zafascynowani miasteczkiem Penance w okolicy którego mieści się ośrodek Płytkie Zdroje przybyli na miejsce by nagrać wyjątkową audycję o brutalnej zbrodni, która wiele lat wcześniej wydarzyła się w środku głuszy. Thomas, Frankie, David, Connie i Ryan stają się odtąd świadkami i uczestnikami podejrzanych i przedziwnych wydarzeń, których rozwiązanie przyprawia o gęsią skórkę. Tak jak przed laty tak i teraz wczasowicze doświadczają… przedziwności. Po zmroku słychać dziwne i straszne odgłosy, turyści skarżą się na omamy wzrokowe, gubią się rzeczy, wszyscy czują się tak jakby byli obserwowani – mówię serio, to buduje taki klimat, że włosy same jeżą się na rękach! Dosłownie, czytając sama czułam się tak jakby ktoś mnie obserwował, czułam na karku niespokojne oddechy duchów, przysięgłabym że kątem oka widziałam nietypowe ruchy. Do tego co i rusz poznawane legendy o tym miejscu, opowieści o zjawach i rytuałach, które my jako czytelnicy dostajemy opowiedziane z różnych perspektyw, pisane narracją pierwszoosobową. To wszystko buduje atmosferę tak gęstą, że można nożem kroić i podawać w ramach obiadu. Pikanterii dodaje mieszania osobowości z miasteczka Penance – ot bliźniąt z piekła rodem po niepozorne postacie zatrudnione w ośrodku. Całość przedstawia się jako idealny thriller który nie odpuszcza ani na sekundę.

Niestety na tym pozytywy się kończą – i ja naprawdę starałam się zignorować pozostałe elementy, które finalnie okazały się psuć cały efekt.

Zacznijmy od bohaterów. Thomas Anderson jest bucem. Ten kto śledził uważnie moje relacje na instagramie ten wie, że zdania tak łatwo nie zmienię. Oprócz tego, że z własnej głupoty stracił rodzinę i popadł w ciąg stopniowego „kretynienia” to traktuje swoją córkę jak niepełnosprawną a przynajmniej niedorozwiniętą. Sama Frankie nie zachowuje się lepiej, bowiem jej totalny brak własnego rozumu nie pozwala by traktować ją poważnie. Connie i David zupełnie ignorują swojego syna, za nic mają jego potrzeby i uczucia. Dialogi prowadzone między bohaterami są tak denne i sztywne jakby pisane na siłę; zupełnie pozbawione polotu. Ogołocone emocji, jakby wyjęte z szablonu służą chyba tylko jako zapychacze lub – co bardziej prawdopodobne – mają popychać fabułę do przodu. Mam wrażenie, że mimo świetnie zbudowanego miejsca akcji, wydarzeń i całej atmosfery z dreszczykiem to i tak bez tych nienaturalnych dialogów książka stanęłaby w martwym punkcie. Jedna z bookstagramowych opinii „Głuszy” zwróciła moją uwagę, że to nie jest tylko thriller, ale też książka z pogranicza young adult – skierowana do trochę młodszych wyjadaczy mrocznej literatury. Jest w tym trochę racji jednak w dalszym ciągu nie mogę zrozumieć, dlaczego coś co ma „się podobać” jest jednocześnie mniej wymagające a przy okazji bardziej niedbałe? Bo to, że w tej powieści znajdziemy słabe dialogi to tylko wierzchołek góry lodowej. W treści dostajemy całą gamę wyrażeń potocznych, które miały budować realizm powieści. Z czego miały to jest słowo klucz. Miały, ponieważ zbyt duże nagromadzenie zdrobnień, określeń potocznych (przykładowo: „dla beki”, „rozkminiałem”, „sfochowana”) albo słów, których użycie nie jest już tak naturalne (na przykład: „tatuśku”, „staruszku”) spowodowało, że całość przedstawia się dość sztucznie.

Podsumujmy:

Mamy świetny klimat z dreszczykiem. Niesamowite, ale proste miejsce akcji, które wprowadza czytelnika w mroczny nastrój.
Pomysł na fabułę, nieco szablonowy, ale prowadzony w dosyć niekonwencjonalny sposób. Mamy kilka zwrotów akcji i zaskakujących scen, ale koszmarne dialogi i płaski język powieści.

Rozmawiając o "Głuszy" z kilkoma osobami z mojego najbliższego otoczenia, pokazując im kilka cytatów spotkałam się ze opiniami, że oni by przez tę książkę nie przebrnęli, ze względu na tę kwestię. Część z nich przyznało, że odpuściłoby sobie dalszą lekturę po pierwszych stronach.
Ja przebrnęłam i powiem Wam, że sięgacie po „Głuszę” na własne ryzyko. Ta książka jednocześnie mi się podobała i nie podobała, dlatego mam problem z daniem jej konkretnej oceny. Zachęcam Was jednak do tego by zapoznać się z jej treścią i samemu wyrobić sobie o niej zdanie!

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu MUZA!

Nie pamiętam kiedy ostatnio jakaś książka zostawiła u mnie po sobie taki miszmasz emocji! Wciąga od pierwszych stron, otacza wyjątkową, mistyczną atmosferą i porusza ważne tematy, ale gubi się gdzieś po drodze w stylu i dialogach. Zachwyci Was motywami i klimatem lecz rozczaruje charakterem. Na własną odpowiedzialność spędźcie weekend z Płytkich Zdrojach. Skorzystajcie z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak
Ocena 7,2
Szepty kamieni... Berenika Lenard, Pi...

Na półkach: , , , , ,

Do czytania książki i jej recenzji zaleca się Sigur Rós...

Biorę na kolana globus. Jest stary i wysłużony, pamięta jeszcze dzieciństwo mojej mamy. Równoleżniki i południki już się wytarły, kolory straciły swój blask. W pokoju jest ciemno, okna są zasłonięte a globus podłączony jest do prądu. W jego wnętrzu jest żarówka, niczym ziemskie jądro rozświetla planetę i uwypukla jej szczegóły. Wyblakły błękit to tradycyjnie oceany, morza, jeziora i rzeki. Zieleń – teraz ledwo ją można odróżnić to stały ląd. Zamykam oczy, słyszę za oknem szum wiatru i deszcz bębniący o blaszany parapet. Kładę dłonie na globusie i obracam nim po omacku. Raz, drugi i trzeci. Pozwalam mu zatoczyć pełne koło i zatrzymuję go palcem wskazującym. Opuszek wylądował w miejscu…

Gdybym teraz miała znów chwycić stary globus i na oślep wskazać miejsce do którego chciałabym się udać nie mogłabym nie oszukać. Z pewnością uchyliłabym powiekę żeby podejrzeć pół okiem gdzie jest to jedno miejsce, które chciałabym wskazać. A przecież gdzie się skarze palcem na globusie, tam się kiedyś pojedzie. Gdybym teraz miała zrobić to samo co robiłam jako dziecko podczas zabawy, ale miałabym wpływ na to c o wybiorę to bez zastanowienia wskazałabym Islandię.

Jeden z najbardziej surowych i zimnych krain. Kilometry pustkowia targanego wichurami, nieprzystępne fiordy i wszechobecne zimno. To nie jest kraj dla tych co lubią wygrzewać się na słoneczku. To nie jest kraj dla tych, którzy szukają na wakacje zatłoczonych rozrywek, kasyn, hoteli i niezliczonej ilości atrakcji. Dzięki książce ,,Szepty kamieni” każdy może przekonać się co Islandia tak naprawdę oferuje.

Prosimy o zapięcie pasów i nie wstawanie ze swoich miejsc.

ICESTORY czyli o tym jak zaczęła się moja przygoda z Islandią.

Nie pamiętam kiedy kliknęłam „Lubię to” pod postem zaproponowanym mi przez facebooka. Plenerowe zdjęcie niby niczego wyjątkowego nie przedstawiało, treści postu też nie przeczytałam specjalnie dokładnie, ale coś sprawiło, że weszłam w profil i przejrzałam resztę. Zostałam na dłużej. Tak poznałam IceStrory – podróżniczego bloga, na którym dwoje pasjonatów dzielą się swoim spojrzeniem na Islandię. Ich pierwsza książka wydana w 2017 roku gdzieś mi niestety umknęła co tylko dowodzi tego, że ich posty śledziłam z mniejszym i większym zainteresowaniem. Zaobserwowałam ich jednak z myślą, że kiedyś tam pojadę. Z nadzieją, że to małe polubienie będzie pierwszym krokiem w realizacji planu o podróży na wyspę.

,,Szepty Kamieni czyli historie z opuszczonej Islandii"

Wagowa cegiełka – niepozorna, prosta, ale ciężka. Naładowana wiedzą, której nie znajdzie się w zwykłych przewodnikach. Znajdziemy tu mnóstwo opowieści o życiu – przeszłym i tym co trwa teraz. Historia i legendy mieszają się tu ze zmianami politycznymi i gospodarczymi. Przemiany prawne zlewają się z historiami o śledziach i katastrofach a opuszczone fabryki, farmy i domy tworzą własne klechdy. To z tej książki dowiecie się ile kilometrów ma najdłuższy tunel na Islandii i czyja zgoda na ingerencję w przyrodę jest najważniejsza. Dowiecie się dlaczego jeszcze do kwietnia 2015 roku Islandzkie prawo zezwalało na legalne zabicie Baska na Fiordach Zachodnich. Odkryjecie jaki hollywoodzki film kręcony był na Islandii i co lubią jeść piłkarze z Islandzkiej drużyny narodowej.

Historia, ekonomia, zmiany polityczne i gospodarcze. Turystyka i kryzys finansowy. Przemiany prawne. Ciekawostki, opowiastki, legendy. O elfach, śledziach i opuszczonych farmach.
O społeczeństwie, pomocy dla obcych, o zderzeniu cywilizacji. O kobietach i sile.
O uzależnieniu od klimatu, emigracja i powrót tam gdzie zostało serce.

Zdjęcia w czerni i bieli dodają książce aury tajemniczości, poświadczają o autentyczności Islandii i o jej surowym klimacie. A na koniec każdego rozdziału czytelnik może znaleźć kod QR odsyłający do specjalnych galerii.

To coś więcej niż reportaż czy przewodnik po kraju. To dowód na istnienie cudów i magii nie ważne jak mrocznej czy tajemniczej. To atlas o lokalności, instruktaż dla podróżników nie tylko takich jak ja (podróżujących najczęściej palcem po mapie lub Podróżników w Wyobraźni) To próba wytłumaczenia dlaczego ta Islandzka wolność tak kusi podróżnych, których na Islandii przecież nie brakuje. To opis zderzenia wyobrażeń i iluzji z surowym i twardym klimatem wyspy. Czasem ma się wrażenie, że jest się samemu pośród głuchej ciszy pustkowia a kiedy indziej hałas sztormu chce udowodnić czytelnikowi swoją siłę i potęgę natury. Tę podróż czytelnik odbywa w towarzystwie ulotnej, ale pierwotnej magii, z Elfem na ramieniu i słonym zapachem w nozdrzach. Z tej podróży czytelnik nie wróci. Zostanie na Islandii dopóki sam nie stanie oko w oko z jej mrocznymi czarami.

Historie z opuszczonej bo nie brak tam wraków i szkieletów – domów, łodzi a nawet samolotu. Historie o tych miejscach i z tymi miejscami w tle. Najsłynniejsze pustostany, niewątpliwie atrakcje turystyczne Islandii. Dlaczego są puste, dlaczego marnieją w oczach i dlaczego ciągle przybywa takich opuszczonych miejsc? Autorzy próbują odpowiedzieć na te i inne pytania w bardzo subtelny sposób, ale i tak czytelnik wyciągnie swoje wnioski.

To książka to pozycja obowiązkowa dla każdego podróżnika, każdego miłośnika dzikiej i surowej przyrody. Poszukiwacza przygód na swój sposób. Jeśli na Islandii go jeszcze nie było, to po lekturze będzie chciał na własnej skórze przekonać się o prawdziwej Islandzkiej gościnności, o prawdach kryjących się pod kamieniami, o historiach przekazywanych wiatrem.

Książka przeczytana dzięki i we współpracy z Wydawnictwo OTWARTE!

Do czytania książki i jej recenzji zaleca się Sigur Rós...

Biorę na kolana globus. Jest stary i wysłużony, pamięta jeszcze dzieciństwo mojej mamy. Równoleżniki i południki już się wytarły, kolory straciły swój blask. W pokoju jest ciemno, okna są zasłonięte a globus podłączony jest do prądu. W jego wnętrzu jest żarówka, niczym ziemskie jądro rozświetla planetę i uwypukla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

W dni kiedy chciałabym jedynie okryć się kocem i przez cały dzień nie wstawać z fotela, w dni kiedy za oknem strugi letniego deszczu, ja w fotelu a obok mnie kubek parującej herbaty i w dni kiedy łzy same cisną się do oczu… Ta książka jest jak miękki i słodki plaster miodu, jak opatrunek na zdarte kolano, jak kocyk w chłodny wieczór na balkonie.

Myślałam, że pośród czytanych przeze mnie książek nie znajdę nigdy powieści tak delikatnej i uroczej a przy okazji takiej, w której widać całe serce autorki. Myślałam, że w mojej biblioteczce nie będzie miejsca na książkę, która swoją prostotą będzie ujmować mnie za każdym razem jak o niej pomyślę. Myliłam się.

Hania znajduje się na życiowym rozdrożu. Jako dorosła kobieta miała dla siebie inny scenariusz, ale rzeczywistość wymogła na niej zmianę planów. Nie wszystkie jej decyzje rozumiałam, nie wszystkie popierałam, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie był w sytuacji podobnie trudnej i też miał same dobre postanowienia. Nie winiłam więc Hani, ale przez całą lekturę próbowałam postawić się na jej miejscu, analizowałam wszystko co przeszła i zastanawiałam się jakby potoczyły się jej losy, gdyby jednak jej kroki były inne. Bohaterka dzielnie radziła sobie ze wszystkimi przeciwnościami, mniej lub bardziej poddając się losowi we władanie. W nowej pracy również nie jest lekko, nowe przeszkody które wyrastają przed nią jak grzyby po deszczu wydają się być nie do pokonania. Z pomocą jednak przychodzą jej niespodziewane osoby. Nowa współlokatorka, bibliotekarka z pracy, pewna właścicielka kawiarni oraz bohater, którego Hania nawet nie śmiała sobie wyobrażać.

Nagromadzenie indywiduów w „Drodze Białych Kwiatów” na pierwszy rzut oka może przytłaczać i wprowadzać zamieszanie, w końcu co chwilę poznajemy nowych bohaterów, z których każdy ma do dorzucenia do historii swoje trzy grosze. Też tak się z początku czułam, ale w miarę jak fabuła postępowała do przodu i w miarę jak stawiałam się w butach Hani to uczucie mijało a ja uświadamiałam sobie, że dla głównej bohaterki odnalezienie się w nowym miejscu także nie było łatwym doświadczeniem. W końcu prawie każda z wymienionych postaci przeżywa swoje własne tragedie, ma swoje własne problemy, które dosłownie jak w prawdziwym życiu przerzucają na ramiona Hani by ta im pomogła. Nie robi tego tylko jedna osoba, której postępowania też nie mogłam zrozumieć, ale aby nie zdradzać Wam za dużo, nie powiem z jakimi problemami się borykała.

Akcja książki płynie powoli. Niestety bardzo powoli, co nie współgra z mijającym w książce czasem akcji, ale w każdym rozdziale dostajemy od autorki garść przemyśleń, życiowych porad czy powiedzonek, które umilają czytelnikowi czas spędzony na śledzeniu Hani i jej losów.
Problemy pojawiają się i znikają, rozwiązane same lub z pomocą przyjaciół. Obserwujemy jak Hania lokuje swoje uczucia w nieodpowiednim dla niej mężczyźnie, ale pozwalamy jej popełniać błędy, licząc, że wyciągnie z nich jakąś nauczkę. Problemy uczniów i perypetie ich nauki stają się nieodłącznym elementem przedstawionej historii, a w którymś momencie nawet jednym z głównych wątków. Młodziutka Hania niczym dobra wróżka i jednocześnie kobieta po przejściach tryska pomysłami, inicjatywami i zawsze jest chętna do pomocy, nie zawsze dostrzegając, że sama tej pomocy może potrzebować. Dla czytelnika jest to droga wymagająca cierpliwości i zrozumienia, dla Hani – codzienność.

Z czasem na jaw wychodzą tajemnice, które odmieniają całą opowieść, zmieniając odbiór książki, wpływając zarówno na Hanię jak i na czytelnika. Odczuwanie wzruszenia, złości, podekscytowania i całej gamy innych emocji mi towarzyszących przy czytaniu było dla mnie czynnikiem pokazującym mi, że jednak taka prosta książka może wzbudzić we mnie coś więcej...

„Droga Białych Kwiatów” to idealny przykład literatury obyczajowej, w której zwykli ludzie borykają się ze zwykłymi problemami dnia codziennego. Lektura była dla mnie przyjemną odskocznią od czytanych ostatnio kryminałów, thrillerów i reportaży przeróżnej tematyce (między innymi o psychiatrii i seryjnych mordercach). Lektura wprowadziła mnie w miły nastrój, w którym jesienny klimat przypomina mi wciąż sceny z tych jednych „cozy fall coffe shop ambience music” filmów na youtubie, gdzie łagodne dźwięki jazzu, deszczu i R&B towarzyszą pięknym, klimatycznym zdjęciom. To taka książka plasterek na otwarte rany, miód na zbolałe serduszko, chusteczka na potoki tragicznych łez. Odskocznia, ciepłe i bezpieczne schronienie, w którym możemy uraczyć się aromatyczną kawą lub ciepłą herbatką (co kto lubi). Utuli, uspokoi i sprawi, że sami zapragniemy poklepać Hanię po główce, mówiąc jej że świetnie sobie radzi i że jesteśmy z niej dumni.

Dziękuję serdecznie autorce, za to że pamiętała o mnie przy wyborze swojego zespołu patronek i obdarzyła mnie ponownie zaufaniem i obdarowanie mnie cudownym egzemplarzem patronackim. Dziękuję wydawnictwu Plectrum za współpracę.

W dni kiedy chciałabym jedynie okryć się kocem i przez cały dzień nie wstawać z fotela, w dni kiedy za oknem strugi letniego deszczu, ja w fotelu a obok mnie kubek parującej herbaty i w dni kiedy łzy same cisną się do oczu… Ta książka jest jak miękki i słodki plaster miodu, jak opatrunek na zdarte kolano, jak kocyk w chłodny wieczór na balkonie.

Myślałam, że pośród...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Czasem by sięgnąć po książkę nie trzeba wielu zachęt. Nie trzeba wychwalania danego tytułu aby zainteresować kogoś historią zawartą w niepozornej okładce. Czasem wystarczy tytuł, nie rzadko chwytliwy blurb. Nie będzie to recenzja zachwalająca. Ani negatywnie oceniająca. Będzie to recenzja subiektywna, ale szczera do bólu i prosta – jak książka, która jest jej przedmiotem.

Jolanta Sak jest autorką czterech tomików poezji. „Ludzie, którzy nie toną” to jej prozatorski debiut i widać to dobitnie w stylu jakim poprowadziła historię pewnej rodziny z pewnej miejscowości. Historię rodziny, ale przede wszystkim ludzi, którzy nie koniecznie są dobrymi bohaterami.

Magda – prawdziwa głowa rodziny, silna i władcza, pozbawiona głębszych uczuć zrobi wszystko żeby jej rodzina miała wszystko. A przede wszystkim by byli razem. Wszyscy razem. Bez względu na to co kto o nich myśli i co myślą oni sami. Dla niej liczy się tylko jej rodzina i jej dobrobyt. Jej mąż, Andrzej, stoi raczej na uboczu, przyglądając się wszystkiemu z odległości. Nie zabiera głosu, nie wychyla się, nie wchodzi w drogę ani żonie ani swoim synom. Piotr i Tomek, dwaj bracia o zupełnie różnych charakterach. Tomek to ten bardziej wycofany, ukrywający swoje prawdziwe ja nawet przed żoną Ewą, Piotr to jego przeciwieństwo. Przebojowy, elegancki, lubiany i… zły do szpiku kości. Tę czteroosobową rodzinę łączą jednie więzy krwi…

Ewa i Asia – kolejno żona Tomka i Piotra. Dwie niczego nieświadome ofiary knowań i kłamstw. Kłamstw o miłości, szczęściu i wspólnej przyszłości.

Do tego Benio i Cichy – najęci przez Magdę pomocnicy w „firmie”.

A w tym wszystkim jeszcze Ilona, Emilia, Igor, Adam, Bielik, Darek . „Ludzie, którzy nie toną” to zbiorowisko indywiduów, których historie w niezwykły sposób łączą się ze sobą by doprowadzić do wyczekiwanego finału. Każda postać ma własną, tragiczną historię. Każda postać to jak żywy człowiek włożony pieczołowicie w litery, słowa i papier. W tle prawdziwe ludzkich dramatów toczy się policyjne śledztwo. Rodzina Magdy i Andrzeja stoi nad przepaścią a rozpędzony już pociąg zdarzeń zatrzyma się dopiero, kiedy się wykolei.

W tej niezwykle prostej i miejscami naiwnej historii znajdziemy kilka nieoczekiwanych zwrotów akcji, trafnych przemyśleń i sporą dawkę jednotorowego humoru. Wspomniani wyżej Benio i Cichy to w moim odczuciu kropka w kropkę włamywacze z kultowego filmu „Kevin sam w domu”. Na pewno pamiętacie tych nieudolnych opryszków, którzy chcieli wykiwać pomysłowego chłopca granego przez Macaulaya Culkina. Dwie różne od siebie niezdary, które połączył przewrotny los, kilka zleceń i odsiadka. Oboje mniej rozgarnięci a przy tym rozgadani z pewnością rozśmieszą pewien rodzaj czytelników. Ich kwestie są bowiem sztuczne i wymuszone a teksty suche i miejscami przyprawiające o ciarki żenady. Nie jest to wyszukany humor, choć jest tej książce niebywale potrzebny, ale jestem pewna że znajdzie swoich amatorów.

Inne wątki jakie podejmuje ta opowieść to między innymi zdrada, romans, romans homoseksualny, przemoc, nietolerancja, porwanie i samosąd.

Trzeba wspomnieć też o tym jakim językiem napisana jest cała książka, ponieważ to znacznie wpływa na odbiór historii. Gdy czytałam tę opowieść miałam wrażenie jakbym raz po raz przenosiła się między akcją „Trudnych Spraw”, „Detektywów”, „W 11”, ale też typowego polskiego filmu o miłości – ckliwej, lukrowanej choć posypanej gorzkim realizmem. Do bólu prosty język i lakoniczność opisów sprawia, że przez książkę dosłownie płynie się dialog po dialogu. Z początku denerwowało mnie to bardziej bym mogła się o to podejrzewać, ale w miarę jak zbliżałam się do końca, łapałam się za tym, że szczegółowe opisy nie były tu do niczego potrzebne. Wszystko zostało przekazane, wszystko byłam w stanie sobie wyobrazić, wszystko mogłam sobie dopowiedzieć. Bo niedopowiedzeń jest tu równie wiele co dialogów między bohaterami. A potem zdałam sobie sprawę z czegoś jeszcze i ta świadomość sprawiła, że zdecydowałam się objąć tę książkę swoim patronatem. Cała historia niosła mnie w partiach. Niosła mnie w scenach a ja czułam się jakbym oglądała scenki rodzajowe, albo inscenizacje mające zobrazować tematykę rodzinnych dramatów i zgryzot. Podoba mi się takie przedstawienie akcji, jakby wyrwanych z całości krótkich opowiastek - które, co chętnie bym nawet zobaczyła, dałoby się przerobić na całkiem niezły serial, idealny na deszczowy wieczór, na tak zwane "binge-watching".

Podoba mi się to jak autorka w ludzki sposób uchwyciła ludzkie słabości i to w jaki prosty sposób (a podobno specjalnie) je przedstawiła. Realizm dnia codziennego przeplata się tu z odrobinę wymyślnymi kwestiami. Bohaterowie są opisani ubogo, ich charaktery określają zaledwie wzmianki przez co nie do końca polubiłam się z żadnym z nich. Ale uwierzyłam w naiwność Benia i Cichego, w twardość i zaciętość Magdy, pogubienie się Piotra, w pokonanie Tomka. W rozpacz Ewy, (nie)chorobę Joanny. W chęć odzyskania dobrego imienia Bielika i zwyczajną dobroć Andrzeja. I w końcu w twardą rękę Igora (choć do bólu przypominającego Darka ze "Ślepnąc od Świateł".

Z przyjemnością objęłam te nieidealną książkę swoim patronatem. Wychodząc z założenia, że dobrze rokujące talenty z rodzimego podwórka należy wspierać postanowiłam uwierzyć w tę historię a przy tym nie boję się nazwać ją przeciętną, ale uniwersalną. Myślę, że każdy znajdzie w niej coś w co uwierzy, na co postanowi zwrócić uwagę w kontaktach i relacjach z innymi osobami. Weźmie pod uwagę przy podejmowaniu osądu nad spotykanymi na swojej drodze ludźmi. To książka od człowieka dla człowieka. Dość sztywna, miejscami okrutna, chwilami przywracająca wiarę - przede wszystkim jednak podejmująca takie tematy, które na spokojnie można odnieść do życia codziennego.

Za możliwość wsparcia autorki i promowania książki swoim logiem dziękuję Wydawnictwu Moc Media :)

Czasem by sięgnąć po książkę nie trzeba wielu zachęt. Nie trzeba wychwalania danego tytułu aby zainteresować kogoś historią zawartą w niepozornej okładce. Czasem wystarczy tytuł, nie rzadko chwytliwy blurb. Nie będzie to recenzja zachwalająca. Ani negatywnie oceniająca. Będzie to recenzja subiektywna, ale szczera do bólu i prosta – jak książka, która jest jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pełna recenzja z cytatami: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2022/07/ostatnie-dni-wadimira-p-z-zegarkiem-w.html
Zapraszam na bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/?hl=pl

Dobra satyra polityczna w dzisiejszych czasach jest na wagę złota. Mimo, że jest za wcześnie by śmiać się z niektórych rzeczy, tak Michael Honig znajduje złoty środek; trafia idealnie między komedię i dramat, wymyślając takie wydarzenia, które chętnie zobaczylibyśmy w rzeczywistości. „Ostatnie dni Władimira P.” to perfekcyjnie ironiczna, dobrze wyważona i brutalnie aktualna (choć osadzona w przyszłości) historia.

Zacznijmy od tego, że bohaterem „Ostatnich dni Władimira P.” nie jest wcale Władimir P. Choć pozostający jądrem wszystkich wydarzeń były prezydent Rosji stanowi mocny podkład pod wszystkie dziejące się w tej książce sytuacje mniej lub bardziej śmieszne/tragiczne etc., tak całą historię poznajemy z perspektywy poczciwego Szeremietiewa. Ten pozostający w słusznym wieku mężczyzna przez całe życie nie robił nic innego tylko opiekował się pacjentami. Jest pielęgniarzem, który szansę na opiekę nad tak ważną osobistością potraktował niezwykle obowiązkowo. W efekcie Szeremietiew trafił na położoną na odludziu Daczę, gdzie wraz z całą resztą personelu dba o to, by temu najważniejszemu pacjentowi zapewnić godną starość. Tu zrobię pauzę, ponieważ czytając o tych wszystkich staraniach targały mną mieszane uczucia. Myślę, że mogę spokojnie stwierdzić, że te moralne rozterki, czy traktować Władimira P. jako zwykłego starszego, schorowanego człowieka czy jak najgorszego zbrodniarza, stanowią ogromną część tej książki. Postanowiłam jednak odłożyć na bok uczucia i skupić się na tym co faktycznie dzieje się w tej historii. Pozwoliłam płynąć wyobraźni, chcąc wyłapać wszystkie te nawet najdrobniejsze szczególiki fabularne. Wszystkie niechęci więc poszły w odstawkę (Dystans jest baaardzo zalecany przy tej lekturze), bo skoro fikcja to fikcja – to niech się dzieje co się ma dziać. A działo się sporo!

Jesteśmy świadkami niezbyt przyjemnej wizji przyszłości (choć niektóre rzeczy z chęcią zobaczyłabym na własne oczy). Eksprezydent nie odróżnia rzeczywistości od urojeń, nie jest w stanie samemu wejść po schodach, nie mówiąc już o tym że nie potrafi sam zjeść i sam się ubrać. Jego całe życie stało się w stu procentach zależne od Szeremietiewa, który przez cały czas uważa go za zwykłego pacjenta – człowieka, który wymaga wsparcia 24 godziny na dobę. Do tego wszystko co mówi eksprezydent, wszystko co nie ma związku z rzeczywistością – jest dialogami przeszłości, jego podejściem do polityki i obywateli kiedy jeszcze jego mózg działał prawidłowo. Kiedy rodzina Szeremietiewa sama potrzebuje pomocy dotychczasowe decyzje podejmowane przez pielęgniarza przestają jawić się jako te właściwe a każde następne czekające na podjęcie stawiają przed nim coraz to większe rozterki. Sytuacji nie pomaga fakt, że wszyscy dookoła parają się niezbyt uczciwymi interesami.

Rosja w pigułce – każdy kradnie co popadnie, czarny rynek kwitnie, konszachty z mafią są na porządku dziennym – taka wizja Rosji jawi się w książce Michaela Honiga. Jak jest naprawdę – nie wiem. Może faktycznie tak, może jest to tylko przejaskrawienie, ale jakby nie było to w takiej właśnie sytuacji odnaleźć się musi prawy i nad wyraz uczciwy Szeremietiew, który nie zdobył się na machlojki nawet wtedy, kiedy umierała jego żona. I tu właśnie książka krąży wokół dramatu. Zwykłego, ludzkiego dramatu, któremu można było zapobiec decydując się na kilka szemranych interesów. Śmiech przez grube, słone łzy. Obrazy, które siadają na żołądku i powodują niestrawność a przy tym kilka rzeczowych spostrzeżeń, faktów (być może) wyssanych z palca, a przy tym kawał komedii.
Gdzie w systemie wartości plasuje się ludzkie życie a gdzie korzyści finansowe? Gdzie bezpieczeństwo a obiecujące znajomości? Czy można przehandlować uczciwość i lojalność?

„Ostatnie dni Władimira P.” stawiają szereg ważnych pytań. Pod przykrywką dobrze dobranej ironii, gagów unoszących kąciki ust w górę czai się historia smutna i brutalna, o zwyczajnych, ludzkich sprawach. Fakt – wydźwięk komediowy jest silny, ale idące za fabułą morały stawiają czytelnika w tej mało wygodnej sytuacji, w której sam zaczyna zastanawiać się nad swoimi możliwościami. Niezwykle aktualna przyszłość, ale hej… pamiętajmy, że „wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób żywych lub martwych, wydarzeń czy miejsc jest całkowicie przypadkowa.” ;)

Pełna recenzja z cytatami: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2022/07/ostatnie-dni-wadimira-p-z-zegarkiem-w.html
Zapraszam na bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/?hl=pl

Dobra satyra polityczna w dzisiejszych czasach jest na wagę złota. Mimo, że jest za wcześnie by śmiać się z niektórych rzeczy, tak Michael Honig znajduje złoty środek; trafia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zapraszam na bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/?hl=pl
i na bloga: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com


Historia, która mrozi krew w żyłach, swoim klimatem schładza czytelnika w mgnieniu oka. Książka wciągająca, poruszająca ważne tematy, stawiająca przed czytelnikiem szereg pytań o to czy podobne historie nie dzieją tuż pod jego nosem...

Specjalnie nie daję opisu z książki, specjalnie też poproszę Was byście sięgali po ten tytuł nie czytali go zastanawiając się czy to książka dla Was. Zaufajcie mi na słowo; mnie i chyba większości bookstagramowego świata, że to dobra książka. Zaczyna się mocno. Jak dobry kryminał czy thriller, w którym od samego początku mamy do rozwikłania tajemnicę. Akcja z czasem spowalnia, pozwalając czytelnikowi nabrać głębokiego oddechu przed skokiem w mroczną toń finału. Zgodzić się mogę, że akcja mniej więcej ze środka jest tego przyjemnego tempa zupełnie pozbawiona. Zamiast mocnych scen mamy znaczące retrospekcje, bolesne i wzruszające do bólu historie, nie tylko miłości, ale też co najważniejsze - pięknej przyjaźni.

"Nikt tylko my" to obraz o zemście, która najlepiej smakuje na zimno. Ellie i Steven spędzają romantyczny weekend tylko we dwoje. Zimowy wyjazd w nad oceaniczną głuszę miał być czasem tylko dla nich, cementującym ich półroczny związek. On to szanowany profesor literatury, ona - młodziutka studentka. Steven wydaje się być idealnym partnerem, ma wszystko od wyglądu po wykształcenie i pieniądze. Ellie wie jakimi spojrzeniami obrzucają ją inne kobiety kiedy są ze Stevenem razem gdzieś w miejscu publicznym. Ale nikt, na czele z czytelnikiem nie spodziewa się co może zakłócić zarówno ich szczęśliwy związek jak i sielankę weekendowego wypoczynku. W planach romantyczne spacery, kolacje oraz upojne, intymne chwile. Wynajęty dom, leśna, cicha okolica, bliskość natury, spokój płynący z szumu fal... wszystko wydawało się sprzyjać zakochanym. Do czasu…

W oparach jaśminu i wanilii, w cieniach za oknem, w szumie spienionych fal, w ciemności lasu - czai się przeszłości. Dopadnie tego, po którego przyszła?

Thriller z motywem zemsty – to dobre określenie tego tytułu. Psychologiczny? Myślę, że tak. Były w tej historii fragmenty, które sprawiły, że zaczęłam nerwowo rozglądać się po otoczeniu, które sprawiły, że czułam na sobie czyjś wzrok. Ogromnym plusem tej historii jest też to, że dzieje się zimą a miejscem akcji jest ośnieżona samotnia. Mimo wysokiej temperatury, która panowała w dniach kiedy czytałam tę książkę – fragmentami miałam dreszcze! A jeśli szukacie książki z mocnym zakończeniem, do którego prowadzi dobry pościg – to śmiało możecie sięgać po „Nikt tylko my”.

Ciężko zrecenzować tę książkę, by nie zdradzić żadnego szczegółu, tak aby nie pozbawić Was radości odkrywania fabuły samodzielnie. A jest co odkrywać, bowiem „Nikt tylko my” to podróż przez życiowe, trudne tematy, takie jak molestowanie seksualne, gwałt, przemoc. To nie jest książka, która łagodnie traktuje czytelnika. Historia nie traktuje też łagodnie bohaterów, którzy mają w sobie wiele pierwiastków ludzkich. I w takie postaci jestem skłonna uwierzyć. Czytając je byłam w stanie ich sobie wyobrazić tuż obok mnie, mijających mnie na ulicy, siedzących w parku czy robiących zakupy. Byłam w stanie umiejscowić ich w realnych, rzeczywistych kształtach co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że pomysły na tego typu książki nie biorą się u autorek i autorów z nicości.

Dodatkowo w tej pewności wciąż utrzymuje mnie słowo od autorki, w którym tłumaczy co ukształtowało wizję i finalny obraz „Nikt tylko my”. Traumatyczne przeżycia, które lawinowo zaczęły wypływać wraz z ruchem #metoo ukształtowały Stevena, Ellie i resztę bohaterów – nawet jeśli byli oni tylko w tej książce tylko wspomnieniem. Nawet jeśli nie spodoba Wam się koncepcja tej historii, nawet jeśli odłożycie tę książkę na dzień lub dwa bo akcja stanie w miejscu (ja też tak zrobiłam!) to może zasieje w Was to ziarno, że dookoła Was może dziać się coś złego.

Nie zmienia to faktu, że jest to książka „na raz”. Nie planuję do niej wracać skoro znam już zakończenie, nawet mimo kilku cytatów i fragmentów, które złapały mnie za serce. Ale będę polecać ten tytuł dalej, bo motywy, które porusza są ważne i nie wolno ich lekceważyć. To właśnie z pomocą takich książek można szerzyć dalej świadomość i wiedzę, że przemoc, molestowanie, gwałt, wykorzystywanie… że to wszystko nie może zostawać bezkarne.

Za egzemplarz bardzo dziękuję Wydawnictwu MUZA!

Zapraszam na bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/?hl=pl
i na bloga: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com


Historia, która mrozi krew w żyłach, swoim klimatem schładza czytelnika w mgnieniu oka. Książka wciągająca, poruszająca ważne tematy, stawiająca przed czytelnikiem szereg pytań o to czy podobne historie nie dzieją tuż pod jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zapraszam na blog: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/

Bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/?hl=pl

Miło jest wrócić do bohaterów, których poznało się jakiś czas temu, w dobrym debiucie. Miło jest zobaczyć jaki postęp przechodzi autorka, udoskonalając swój styl. Miło jest sięgnąć po dobrą książkę, która zapewni ciekawą rozrywkę na co najmniej jeden wieczór. „Wizje. Gniew” to kolejna książka, którą na spokojnie Wam polecam.
Z książkami Anny Krystaszek mam taką dziwną relację, że sięgam po nie z ciekawością na co tym razem wpadła autorka a jednocześnie sięgam po nie z dużą rezerwą. Na szczęście „Wizje” okazały się pozycją na tyle dobrą, że odetchnęłam z ulgą a na kolejny tytuł nie trzeba mnie będzie długo namawiać.
W ubiegłym roku Anna Krystaszek zadebiutowała kryminałem pod tytułem „W cieniu terapeutki. Zazdrość”, którego recenzję wciąż możecie przeczytać tutaj. Była to dobra historia, wyróżniająca się nietuzinkową fabułą jednak za bardzo przegadana i napakowana wszelakimi motywami, które sprawdzają się w tego typu historiach. „Wizje. Gniew” to bardziej dopracowana, pewnego rodzaju kontynuacja „W cieniu terapeutki.”.

By zobrazować to co mam na myśli, porównam obie książki do fryzur. Wyobraźcie sobie fryzurę, w której znajdziecie każdą możliwą ozdobę jaką macie w domu – spineczki, klamerki, wstążeczki, koraliki i nie wiadomo co jeszcze. Fryzura ta jest przeładowana elementami, które osobno oczywiście, są bardzo ładne, ale razem tworzą przedziwny miszmasz. To właśnie „W cieniu terapeutki. Zazdrość.” Wyobraźcie sobie teraz drugą fryzurę. Elegancką, ujarzmioną, do której definitywnie musiał przyłożyć się dobry fryzjer. Fryzura ta jest spięta neutralnymi, wręcz niewidocznymi wsuwkami, a ozdób jest akurat tyle, ile powinno być a każda z nich dobrana jest ze smakiem. Tak właśnie wyglądają „Wizje. Gniew”. Uporządkowane, zaplanowane, wykonane ze starannością, w której niemal każdy element ze sobą współgra. A gra przede wszystkim fabuła – rewelacyjnie obmyślona, potraktowana wręcz pieczołowicie. To się czuje podczas czytania, kiedy autorka dosłownie lawiruje między podejrzeniami i wątkami, które finalnie prowadzą do zaskakującego zakończenia. W zabawie „kto jest mordercą” znów dałam wodzić się za nos niemalże do samego końca, typując kilka osób (w tym trafnie jedną). Bohaterami i tym razem jest prokurator Jan Hejda z małżonką, oraz co wzbudziło moje największe dziwienie - komendant Wilk, znany czytelnikom z „W cieniu terapeutki. Zazdrość” jako komisarz Wilk. Do tego mamy kolejny szpaler osobowości, zaczynając od komisarza Czarnego (który w mojej głowie cały czas roi się jako imiennik i brat bliźniak Igora Brudnego z książek Przemysława Piotrowskiego), Paulinę Brzezińską po doktora Ryszarda Lasaka i innych. W moim odczuciu nie ma tu głównej postaci, takiej na której ta historia skupiałaby się w 100%. Tak jak w przypadku debiutu autorki historia skupia się na życiu nie tylko na życiu, w tym przypadku Pauliny. Dostajemy znaczne fragmenty z biografii prokuratora Hejdy oraz Czarnego. Tym razem bohaterowie nakreśleni zostali jakby z większą pokorą – nie przeżyli wszystkiego, nie wszyscy mieli styczność z samymi tragediami i patologiami a wątki poboczne nie zajmują już tak wiele miejsca. Odbiło się to znacznie na objętości książki, ale moim zdaniem pozytywnie. Pojawiający się wątek komendanta Wilka dodatkowo uświadamia czytelnikowi upływ czasu między jedną a drugą książką – tym razem nie mamy nakreślonego konkretnie czasu akcji tak jak było to w Zazdrości, ale możemy zakładać, że między wydarzeniami upłynęło kilka lat. Tło historyczne wspomniane na okładce książki pozostaje tłem, choć jest kilka prób „liźnięcia” tematu w całej fabule, ale nie przeszkadza to w ogólnym odbiorze książki. Nawet więcej, możemy łagodnie wczuć się w miejsce akcji, spróbować łatwiej postawić się na miejscu bohaterów.
Czytając „Wizje. Gniew” czułam się jakbym oglądała kryminalny serial z wyższej półki – lepiej nakreślony, lepiej wykonany, znakomicie udźwiękowiony i bardzo realny. Styl autorki przeszedł moim zdaniem ogromną zmianę, widać to w każdym rozdziale i dialogu – przemyślanym i istniejącym „po coś”. Uważam, że przed autorką stoi niezwykłe wyzwanie by w następnych książkach utrzymać taki sam, a może nawet lepszy poziom. Jest na co czekać, zważywszy na to, że „Wizje” to świetny kryminał. Choć na okładce nie znalazły się polecajki od innych autorów, to ta książka swoim wykonaniem broni się sama. Nie mogę doczekać się następnej części, rezerwa, z którą podeszłam do tego tytułu prawie całkowicie stopniała a Wam z czystym sumieniem polecam sięgnąć po tę serię. Myślę, że szczególnie ukontentowane będą osoby, które swoją przygodę z kryminałami/thrillerami dopiero zaczynają, które nie znają jeszcze wszystkich „sztuczek i zabiegów” tego gatunku.

Zapraszam na blog: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/

Bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/?hl=pl

Miło jest wrócić do bohaterów, których poznało się jakiś czas temu, w dobrym debiucie. Miło jest zobaczyć jaki postęp przechodzi autorka, udoskonalając swój styl. Miło jest sięgnąć po dobrą książkę, która zapewni ciekawą rozrywkę na co najmniej jeden...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Na blogu dostępna recenzja wraz z cytatami: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2022/01/recenzja-patronacka-wszystko-juz-byo.html

Zapraszam na Bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/

Przypomnij sobie kiedy ostatnio przygniotło Cię poczucie bezradności i okrutnej pustki. Przypomnij sobie i chodź ze mną w podróż do pachnącej i słonecznej Portugali. Zobaczymy blaski i cienie sławy, odtworzymy rodzinne więzi, naprawimy błędy przeszłości i na nowo pokochamy… siebie, innych, miejsca i smaki. Zobaczymy przemiany na lepsze i gorsze, będziemy świadkami dowodów ludzkiej dobroci. Powtarzaj za mną „Wszystko już było”, ale może być raz jeszcze.

Liz Doporto nie pamięta niczego co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwudziestu lat jej życia. Nie pamięta jak obsługuje się smartfony, nie wie czy jest samotna czy może ma męża i dzieci. Nie pamięta czy miesza w hotelu czy we własnym domu, gdzie jest jej pracownia i kim są otaczający ją ludzie. Błądzi po omacku wśród dotychczasowego życia, a my – czytelnicy – razem z nią próbujemy połączyć wszystkie wątki w kształtną całość. Nie jest to łatwe, bowiem rzuceni w środek akcji, tak samo zagubieni, tak samo zdezorientowani łapiemy się na tym, że tak jak Liz Doporto, w głowach mamy przerażającą pustkę. Autorka zastosowała zaskakujący zabieg rzucając czytelnika w środek wydarzeń, pomagając czytelnikowi zrozumieć z czym tak naprawdę boryka się Liz. Jej amnezja – niewiedza jawi się nam w taki sam sposób. Nie wiemy kto, nie wie my gdzie i nie wiemy co. Zdani tylko na słowa równie bezradnie przechodzimy przez pierwsze rozdziały, które dla głównej bohaterki to czyste kartki, gotowe na nową historię.

Główna bohaterka to światowej sławy artystka, malarka. Najbliższą jej osobą jest jej agentka – nieco ekscentryczna i przebojowa, a już na pewno nieznosząca słów sprzeciwu Alex. Robi wszystko co może by Liz przypomniała sobie dotychczasowe życie w blasku fleszy jednak Liz idąc tropem swojej intuicji obiera inne ścieżki na przypomnienie sobie samej siebie i całe szczęście bo jak możemy przekonać się później, świat showbiznesu nie jest tak kolorowy jak mogłoby się wydawać. W miarę jak akcja toczy się do przodu coraz więcej faktów z życia Liz wychodzi na jaw. Ku zaskakującemu sprzeciwowi Alexy i ogromnej pomocy Lily, Liz Doporto powoli uświadamia sobie kto tak naprawdę jest jej przyjacielem a kto wrogiem, przypomina sobie jakim naprawdę jest człowiekiem i szuka najlepszego planu by naprawić błędy przeszłości. Na odkupienie win nie ma czasu by zwlekać. Nowe życie nie będzie czekać, trzeba ratować co się da by na nowo być szczęśliwą. Muszę przyznać, że Liz Doporto początkowo nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Jej działania wydały mi się chaotyczne, pozbawione logiki i sensu, ale w miarę jak uświadamiałam sobie w jakiej sytuacji się znalazła, docierało do mnie, że na jej miejscu postępowałabym nie lepiej. W miejscu gdzie powinien być przecież zdrowy rozsądek było zagubienie i szok więc jak można postępować logicznie? Nie jestem też pewna na ile przypadek Liz Doporto konsultowany był medycznie, ale nie zapominam, że to w końcu jest fikcja literacka i nie wszystko musi być zgodne z rzeczywistością, zwłaszcza że realizmu dodają częste wahania nastrojów bohaterki, niemalże namacalne łzy i dźwięczny śmiech.

Co mi się we „Wszystko już było” bardzo podobało to mnogość tematów, które porusza autorka. Znajdziemy tu nie tylko motyw amnezji, ale także temat emocjonalności czy świata showbizensu. W bardzo delikatnych oparach romansu mamy styczność z przykładem literatury obyczajowej, delikatnej, wrażliwej i ujmującej czytelnika. Droga do normalności, podróż przez przeszłość by odnaleźć siebie w teraźniejszości i dać sobie szansę na szczęśliwą przyszłość a do tego smaki i klimat Lizbony i innych miejsc z mapy Portugali. Pyszne potrawy, kolory, które aż biją z tekstu wyprowadzając czytelnika w niemalże urlopowy nastrój (gdyby nie dość dramatyczna fabuła można by odnieść wrażenie, że ta powieść aż zachwala odwiedzane przez bohaterkę miejsca). Czego w tej książce nie ma, skoro mamy tu wszystko? Smak wina i łez delikatnie spływających po policzkach. Zapach rozgrzanej skóry, farb, morza i domowej bliskości. Widoki zapierające dech w piersi, szaleńcze bicie serca i miłość… Jestem pewna że nie wymieniłam tu wszystkiego co chciałabym wymienić, że zapomniałam o większości wątków i emocji jakie we mnie wywołały, mam nadzieję jednak że i bez mojej pomocy odnajdziecie w tym tytule coś dla siebie.

Nie mogę też zapomnieć o Toruniu – miejscu na Polskiej mapie, które odwiedza Liz, miejsce z którym jest silnie związana – tak samo jak sama autorka, ale też i ja… Czytając o miejscach, które sama znam na mojej twarzy gościł uśmiech. A skoro o emocjach mowa to „Wszystko już było” wywołało u mnie cały ich wachlarz. Wzruszenie, strach, ciekawość, radość, pragnienie, tęsknota. Historia jaką nam serwuje Marta Lenkowska jest wyjątkowa, ale też charakterystyczna. Czytając ją zechcecie znaleźć się w Lizbonie u boku Liz Doporto.. Zechcecie ją uściskać i pocieszyć słowami, że będzie lepiej. Bo nie ważne, że „Wszystko już było” bo zawsze może być raz jeszcze.

Ze swojego miejsca chcę bardzo podziękować Marcie i wydawnictwu Plectrum za to, że miałam możliwość nie tylko zrecenzowania tej powieści, ale też zaszczyt objęcia jej swoim pierwszym w życiu patronatem.

Na blogu dostępna recenzja wraz z cytatami: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2022/01/recenzja-patronacka-wszystko-juz-byo.html

Zapraszam na Bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/

Przypomnij sobie kiedy ostatnio przygniotło Cię poczucie bezradności i okrutnej pustki. Przypomnij sobie i chodź ze mną w podróż do pachnącej i słonecznej Portugali....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Bez oklasków Kamila Drecka, Jan Englert
Ocena 7,3
Bez oklasków Kamila Drecka, Jan ...

Na półkach: , , , ,

Zapraszam na mój bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/?hl=pl
Pełna recenzja wraz z cytatami dostępna na blogu: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2021/11/bez-oklaskow-czyli-jan-englert-szczerze.html

Polubiłam w tej książce to, że jest ona żywą historią, niejako zobrazowaniem wydarzeń i chronologii Polskiej Sceny Teatralnej i Filmowej. I polubiłam też te uczucia, które we mnie wywołała – przypomniała mi bowiem jak bardzo lubię teatr i jak bardzo lubię być nie tylko widzem. Był przecież czas, kiedy z teatrem wiązałam swoją przyszłość a pozalekcyjną część swojej edukacji spędzałam właśnie w kołach teatralnych i grupie aktorskiej. Jan Englert w rozmowie z Kamilą Drecką przedstawił ciekawy punkt widzenia. Swój punkt widzenia na świat, który warto poznać i to w tej książce jest równie ważne jak sama otoczka rzeczowego i dobrze przygotowanego wywiadu.

Napisanie recenzji „Bez oklasków” zajęło mi okrutnie dużo czasu, głównie ze względu na to, że nie mogłam patrzeć w ekran laptopa dłużej niż piętnaście minut, ale też dlatego, ciężko mi było zebrać po niej myśli. Sama rozmowa wywołała u mnie całą kaskadę przeróżnych odczuć od radości po nostalgię.

Słowa Jana Englerta nie raz doprowadziły mnie do śmiechu, powagi i własnych przemyśleń i przy lekturze jego rozmowy z autorką miałam okazję użyć kilku, kilkunastu znaczników by móc powrócić do niektórych fragmentów w późniejszym czasie. „Bez oklasków” czyta się jak dobrą powieść przygodową, nie rzadko wątpiąc w prawdziwość zdarzeń, ale to właśnie nadaje całość niesamowitej realności. Opowieści naocznego świadka, kogoś kto sam przeżył wszystko to o czym mówi – Jan Englert zna się na sztuce, nauczaniu, życiowych zawirowaniach losu jak nikt inny.

Aktor, reżyser dyrektor teatralny, pedagog. Postać Jana Englerta poznajemy chyba z każdej możliwej strony, przechodząc przez szczegóły i ogóły jego życia. W książce Kamili Dreckiej jest, i to najważniejsze, szczery do bólu. Szczery i prawdziwy. Nie koloruje wspomnień, nie przeinacza rzeczywistości a na swojej osobie nie zostawia suchej nitki, krytycznie podchodząc do swojej przeszłość. Przy tym pozostaje lekko humorzasty i błyskotliwy.

Jak wspomina – Jan Englert z przeszłości to teraz ktoś inny, niemalże obcy. Przytaczając fragmenty życiorysu mówi o sobie w trzeciej osobie, delikatnie wytykając błędy i sukcesy, wspominając zarówno złe i dobre rzeczy, które mu się przydarzyło, których był świadkiem albo prowodyrem. Te historie poprzeplatane z jego wypowiedziami – odpowiedziami na pytania autorki to dla mnie jego spowiedź, opowieść o tym co przeżył.

Nie brak w tej książce humoru i scen niemalże komediowych. Jan Englert używa czasem ciętego języka co powoduje, że jego postać staje się jeszcze bardziej intrygująca. Wywiad-rzeka, kolejny czytany przeze mnie po „Aktor musi grać by żyć”, rozmowy z Arturem Barcisiem. (Moja recenzja TUTAJ!) Wciągający tom pełen anegdot, przemyśleń, zza kulisowych ciekawostek a to wszystko okiem człowieka na stałe osadzonego w panteonie kultowych postaci Polskiego Kina i Teatru. Nie ma chyba osoby, która nie znałaby Jana Englerta z postaci Ferdynanda Lipskiego z „Killera” czy Wiktora Kozłowskiego z „Komedii Małżeńskiej”, nie mówiąc już o takich postaciach granych przez niego na deskach teatru: Ryszard III, Król Lear, Marek Antoniusz.

Świetnym dodatkiem do „Bez oklasków” to umieszone na końcu zdjęcia, mały zbiór kadrów z życia. Wycinki z jego najsłynniejszych ról, portrety rodzinne, prawie kalendarium twórczości. Polecam sięgnąć po ten tytuł każdemu fanowi, każdemu zainteresowanemu teatrem, filmem czy twórczością nie tylko Jana Englerta, ale też całej śmietanki teatru i filmu.
Za egzemplarz bardzo dziękuję Wydawnictwo OTWARTE!

Zapraszam na mój bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/?hl=pl
Pełna recenzja wraz z cytatami dostępna na blogu: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2021/11/bez-oklaskow-czyli-jan-englert-szczerze.html

Polubiłam w tej książce to, że jest ona żywą historią, niejako zobrazowaniem wydarzeń i chronologii Polskiej Sceny Teatralnej i Filmowej. I polubiłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zapraszam na blog: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2021/10/recenzja-przedpremierowa-jeden-krok.html
i na Bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/

Tegoroczną pulę znakomitych kryminałów można poszerzyć o „Jeden krok przed śmiercią”.

Doskonale zaplanowana fabuła miesza się tu z elementem grozy i tajemnicy by zaskoczyć czytelnika pełnym emocji zakończeniem. Mary Burton dała nam całkiem niezły thriller połączony z elementem akcji i romansu, który zaspokoi większość wybrednych czytelników.

Moje poszukiwania kryminału idealnego wciąż trwają – ledwie skończyłam znakomity ,,Znajdź mnie” a dostałam już w swoje ręce kolejny świetny tytuł warty uwagi. Do pozytywnego odbioru tej pozycji zdecydowanie można zaliczyć ten gatunkowy miszmasz – mamy tu bowiem dużo akcji, romansu, suspensu, ale też grozy i nawet element prawie paradokumentalny. Pojawiają się tu także elementy erotyki, ale w bardzo łagodnym wydaniu.

Macy i Nevda stanowią zgrany zespół nie tylko w terenie, ale też w sypialni. Od początku książki wszystko wskazuje na to, że tych dwoje jeszcze raz będzie dzielić ze sobą łóżko – co następuje prędzej czy później i nie jest dla nikogo ani żadnym zaskoczeniem ani tajemnicą. Wśród bohaterów mamy także mieszkańców Deep Run – dawnych znajomych Majka, sąsiadów, kolegów, ofiary, podejrzanych. Na uwagę zasługuje postać dawnego szeryfa Greena – szytego grubymi nićmi, mojego głównego podejrzanego w całej sprawie, przez którego przemawiała ewidentna pycha. Ciekawą postacią jest też zastępczyni szeryfa – Brooke Bennett, w której widziałam zazdrość i niezdecydowanie.
Pozostała obsada – cóż. Tu bez szału. Ze względu na charaktery zbrodni ofiary się od siebie wiele nie różniły, ale to i tak nie zmieniło tego, że reszta pozostaje zupełnie bez wyrazu.

Bardzo mocnym punktem tego tytułu jest język. Nie ma w nim wielu „brzydkich wyrazów”, czyta się tę książkę z przyjemnością, nie męcząc się zdaniami prostymi lub wręcz odwrotnie – za bardzo wielokrotnie złożonymi. Całość jest bardzo przyjemna, wprowadzająca klimat do i tak ciekawej fabuły.
To czego mi tu zabrakło a właściwie było potraktowane po macoszemu to sam motyw tego profilowania… Było tu śledztwo, szukanie poszlak, przesłuchiwanie – ale gdzie w tym wszystkim było profilowanie? W kilku miejscach, ale moim zdaniem zdecydowanie za mało. To minus, bo w końcu główna bohaterka kandydowała do elitarnego zespołu profilerów. Fakt, zarówno Macy jak i Mike zwracali uwagę na psychologiczne aspekty każdej ze zbrodni, ale to ciągle było dla mnie mało.

Niejasna przeszłość Macy Crow dodaje całej książce kolejnego elementu grozy – szkoda, że ten element nie był bardziej rozwinięty więc liczę na o wiele więcej. Czy ,,O jeden krok przed śmiercią” to zalążek kolejnej serii kryminałów, gdzie pierwsze skrzypce gra silna kobieta po przejściach i mroczne zbrodnie?

Myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie w tym tytule. Zagadkowe zbrodnie z przeszłości i śledztwo przyciągną miłośników kryminałów. Delikatny wątek romansowo-erotyczny może przyciągnąć poszukiwaczy czegoś więcej niż strasznych morderców w literaturze, ale takich co z literatury romansowej chcieliby przerzucić się na inne gatunki.

Za egzemplarz bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza!

Zapraszam na blog: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2021/10/recenzja-przedpremierowa-jeden-krok.html
i na Bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/

Tegoroczną pulę znakomitych kryminałów można poszerzyć o „Jeden krok przed śmiercią”.

Doskonale zaplanowana fabuła miesza się tu z elementem grozy i tajemnicy by zaskoczyć czytelnika pełnym emocji...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Aktor musi grać, by żyć Artur Barciś, Kamila Drecka
Ocena 7,6
Aktor musi gra... Artur Barciś, Kamil...

Na półkach: , , , ,

Zapraszam na blog: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2021/10/aktor-musi-grac-by-zyc-czyli-wywiad.html
i na Bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/

Przypomnij sobie czytelniku jak to na jednej w przedszkolu, zerówce czy w szkole podstawowej nauczyciel zadał to jedno, ważne pytanie – „kim chcesz zostać jak dorośniesz?” Zapewne pamiętasz jakie zawody i profesje padały w odpowiedzi najczęściej. Strażak/strażaczka, policjant/policjantka, lekarz/lekarka, weterynarz/weterynarka, piosenkarz/piosenkarka i wreszcie aktor/aktorka.

Kto z nas nie marzył o tym by podbić serca widzów? By zabłysnąć w świetle reflektorów, zobaczyć swoją twarz zarówno na małym jak i dużym ekranie lub na deskach najsłynniejszych teatrów świata. Część z nas przez jakiś czas pewnie dążyła do spełnienia swoich marzeń tak jak zrobił to właśnie Artur Barciś.

„Aktor musi grać, by żyć” to zapis rozmowy Kamili Dreckiej z aktorem i reżyserem Arturem Barcisiem. Ten wywiad rzeka porusza wszelkie tematy dotyczące „głównego bohatera”. Młodość, rodzinę, pierwsze aktorskie kroki, przygody ze szkoły filmowej, duże i epizodyczne role , ale też politykę, światopogląd i religię. Przez zabawne anegdoty wchodzimy niemalże za kulisy życia pana Artura, przyglądamy się pracy zarówno jego samego jak i jego koleżanek i kolegów po fachu. Wspominamy tych największych i tych, których kariera nie potoczyła się tak zjawiskowo jak innych. Towarzyszymy mu w podróży w przeszłość – do ciężkich chwil po momenty przepełnione szczęściem i spełnieniem.

Poznajemy też odpowiedzi na nurtujące pytania – jak to jest grać u najlepszych jak Krzysztof Kieślowski lub reżyserować tych największych jak Gustaw Holoubek? Jak nie dać się zaszufladkować w jednej roli, na przykład tej komediowej? Ale też jak wiarygodnie mężczyzna może wcielić się w kobietę, jak zagrać śmierć czy alkoholowe upojenie? Jakim zawodem jest aktorstwo, ale tak naprawdę, od podszewki? Jak wyglądając sceny erotyczne, czy można oddzielić się od swoich ról, swojego zawodu od życia prywatnego?

Artur Barciś wspomina wielu swoich kolegów i koleżanki już od czasów szkolnych co sprawia, że nie jest to film jednego aktora, przeżycia, w których pojawiają się inne osobistości polskiej sceny teatralnej nadają całej rozmowie wielkowymiarowości. Mamy tu dużo humoru, trochę tragedii, ale przede wszystkim dużą dawkę życiowej mądrości i wiele uniwersalnych prawd dla wszystkich.

Niesamowite uczucie, poznać kogoś przez szczerą rozmowę, kogoś kogo do tej pory widywało się tylko w telewizorze, kogo się szanuje i podziwia za ogromny talent. Takich szczegółów jak w tej książce nie znajdziemy w zwykłym wywiadzie w gazecie czy w programie śniadaniowym. Pan Artur odkrywa swoje życie przed czytelnikami, wpuszcza ich do garderoby, za kurtynę, za scenę nie tylko teatrów czy planów filmowych, ale też jego własnych doświadczeń co powoduje, że ta rozmowa jest przede wszystkim wiarygodna. Dodatek zdjęć z rodzinnego archiwum i kadrów z największych dzieł sprawia, że odbiór tej rozmowy jest jeszcze przyjemniejszy.
To do czego bym się przyczepiła to chyba tylko styl zadawanych pytań przez autorkę, skakanie z tematu na temat, powracanie i drążenie czegoś co zostało już powiedziane wcześniej. Chwilami męczące, przez większość czasu jednak mało odczuwalna wada, która w ostatecznym rozrachunku i tak nie wadzi na ocenie książki.

Lubię oglądać Miodowe lata. Z sentymentu czasem oglądam powtórki Rancza, bo to jeden z ulubionych seriali mojej mamy i przypominam sobie jak oglądałyśmy je wspólnie jak jeszcze mieszkałam z rodzicami. W „Znachorze” oglądanym co roku na Święto Wszystkich Świętych ciągle cieszy mnie za każdym razem. I wreszcie w „Dekalog” Krzysztofa Kieślowskiego, bliski mi ze względów osobistych – skończyłam XXXIV liceum teatralno-filmowe im. Krzysztofa Kieślowskiego w Łodzi, miałam okazję poznać jego żonę Marię a jego dzieła omawialiśmy nie tylko na języku polskim jako niewyczerpalne i ponadczasowe źródła kulturowe, ale też na przedmiotach kierunkowych jako przykłady wybitnych dzieł kinematografii.

,,Aktor musi grać, by żyć" - polecam dla wszystkich fanów twórczości Artura Barcisia, ale też tym, którzy kojarzą go tylko z roli sympatycznego kanalarza a chcieliby dowiedzieć się nieco więcej ;)
Wydawnictwo Otwarte – dziękuję za możliwość przeczytania tej świetnej książki!

Zapraszam na blog: https://miedzy-zakladkami.blogspot.com/2021/10/aktor-musi-grac-by-zyc-czyli-wywiad.html
i na Bookstagram: https://www.instagram.com/miedzy_zakladkami/

Przypomnij sobie czytelniku jak to na jednej w przedszkolu, zerówce czy w szkole podstawowej nauczyciel zadał to jedno, ważne pytanie – „kim chcesz zostać jak dorośniesz?” Zapewne pamiętasz jakie zawody i...

więcej Pokaż mimo to