-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać189
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2021-12-30
2022-08-09
2022-03-20
Jest coś pociągającego, godnego podziwu i naśladowania w wielkiej pasji - jakimś szaleństwie przesłaniającym wszelkie inne aspekty życia, w poczuciu, że żyje się tylko dla jakiejś czynności, tworzenia, badania czy obcowania z jakąś siłą. Malarze, poeci, rzeźbiarze, badacze, literaci, odkrywcy, pasjonaci, filozofowie owładnięci czasem nie tyle pasją, co koniecznością działania są dla mnie jednocześnie obiektem fascynacji i zazdrości. Tacy ludzie stają się historiami wartymi opisania w podobny sposób, jak tematy, którymi się zajmują - jak pewien angielski archeolog, o którym Sándor Márai pisał w ten sposób:
“I jest to wielka pasja, którą ja szanuję i przed którą w największym słońcu zdejmuję kapelusz, gdy Carter połową ciała wychyla się z wejścia do domu i odrzuca moje prośby tyczące się mumii... Bo ta wielka pasja pompuje kapilarami w świat ludzką wolę, to ona goni ludzi aż na sam biegun północny albo w pięćdziesięciostopniowym skwarze szuka rzez osiemnaście lat jakiejś mumii, za której sprawą świat nie będzie wprawdzie szczęśliwszy, jednakże powszechna aktywność ludzkiego ducha jakby się wówczas pogłębia o jeden takt. To nie mumia jest ważna, nie te owinięte stare kości, których setki wszyscy już widzieliśmy, lecz ów szalony Carter, który nie zaznał spokoju, póki tej mumii nie znalazł. Bo cóż jest istotą rekordu, w naszych i z grubsza w każdych czasach - ważny jest takt, który wymusił rekord, tempo, które w końcu dokądś zaprowadzi. Carter, który wykonał swoje życiowe zadanie, i dobrze je wykonał, bez patosu, z lekkim przestrachem i nerwowością od tego wielkiego sukcesu, mrużąc oczy, stoi w wejściu do swojego domu, w którym własnym ciałem osłania mumię; a mnie nie pozostaje nic innego, jak na widok tej wielkiej pasji dyskretnie zawrócić i się przed nią pokłonić. (...) w taki sposób i tutaj żyje pewien szczęśliwy człowiek, który może i jest wielkim odmieńcem, może i nie jest zbyt uprzejmy, ale można o nim powiedzieć wszystko, tylko nie to, że świetnie pasuje do gazetki satyrycznej.”
Podobną wielką pasją, pewną koniecznością tworzenia charakteryzowały się polskie malarki, które wbrew okolicznościom - brakowi pieniędzy, niemożliwości studiowania na państwowych uczelniach, niezrozumieniu, sytuacji politycznej - zdecydowały się tworzyć i tworzenia się uczyć. “Polki na Montparnassie” to opowieść zarówno o artystkach żyjących powszechnej w świadomości - jak Bilińska-Bohdanowiczowa, Boznańska czy de Lempicka - jak i o tych, o których słyszano niewiele - Muter, Halicka, czy Reno. Choć część z nich nie czuła się emancypantkami, to każda z nich musiała w ten czy inny sposób zmierzyć się z trudnościami męskiego świata sztuki, który - opiniami niektórych krytyków - dopuszczenie kobiet do tworzenia, edukacji artystycznej czy wystawiania w muzeach uważał za siłę wręcz niszczycielską. Fakt bycia kobietą był jak pieczęć, która definiowała odbiór ich sztuki - sztuki, która mogła być “dobra” wtedy, kiedy była “męska” - sama Bilińska wyznaczyła sobie cel, aby “być tak dobra, jak mężczyźni”, a pewien krytyk przygotowując pracę na temat malarstwa Meli Muter rozpoczął ją słowami “fakt, iż obrazy te są dziełem kobiety, oszałamia”.
Element “posiadania siebie”, “bycia dla samej siebie”, zamiast bycia definiowaną przez istnienie innych osób i rolę wobec nich - bycie czyjąś żoną, córką, matką, partnerką - jest jednym z równoległych tematów książki. Tematem dla mnie osobiście bardzo pociągającym i na czasie, bo “późne dwudziestolecie” to czas obserwacji przeobrażania się moich koleżanek właśnie w różnego rodzaju role - często ku ich własnej rozpaczy. Stąd niezmiernie poruszały mnie słowa takie, jak te z listów Stanisławy Przybyszewskiej - “Zastrzegam sobie wyłączne posiadanie własnego życia”, Marii Baszkircew - “W pracowni wszystko znika: nie ma się ani nazwiska, ani rodziny, nie jest się córką swej matki: jest się samą sobą, indywidualnością i ma się przed sobą tylko sztukę - nic więcej. Ma się uczucie zadowolenia, wolności, dumy! Nareszcie jestem taka, jaką chciałam być od dawna” czy Olgi Boznańskiej - “Tatuś wie, że to moje szczęście, ... że innego nie pragnę na świecie i w chwili, kiedy nie będę mogła malować, powinnam przestać żyć”. Słowa kobiet, które wybierały bycie jednostką, a nie częścią - a samotność niektórych z nich ma “rilke’owski” charakter słodkiego, przytulnego bólu, koniecznego do tworzenia dzieł wartych wystawiania.
Nad wyraz ciekawa twórczość polskich artystek, kawiarniany klimat Paryża początku XX. wieku, ogromnie pociągający motyw samotności i indywidualności, opowieści biograficzne o malarkach, które z czasem znajdowały uznanie widzów, zdobywały sławę, popełniały błędy, szły pod prąd, doświadczały ekstazy tworzenia i dla których sztuka była niezbywalnym elementem życia - to i wiele innych znajdziecie w “Polkach na Montparnassie”.
“Art doesn’t just capture and convey the excitement, the thrill of life. Sometimes, it does even more: it is that thrill.”
- Julian Barnes, Keeping an Eye Open (ze wstępu do książki)
Jest coś pociągającego, godnego podziwu i naśladowania w wielkiej pasji - jakimś szaleństwie przesłaniającym wszelkie inne aspekty życia, w poczuciu, że żyje się tylko dla jakiejś czynności, tworzenia, badania czy obcowania z jakąś siłą. Malarze, poeci, rzeźbiarze, badacze, literaci, odkrywcy, pasjonaci, filozofowie owładnięci czasem nie tyle pasją, co koniecznością...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-03-17
Najbardziej lubię, kiedy moje - do tej pory nienazwane i niezorganizowane - myśli materializują się w czyichś słowach, na kartach książki, dając mi narzędzia do ubrania w słowa to, co sama czułam od jakiegoś czasu. W “Listach o sztuce” Rilkego były to o dziwo fragmenty nie tyle dotyczące procesu twórczości, co podejścia do samotności i jej pewnego rodzaju afirmacji, również pozostając w związku z drugą osobą -
“Dobre małżeństwo to raczej takie, w którym każdy traktuje drugiego jako strażnika swojej samotności i w ten sposób obdarza go największym zaufaniem, do jakiego jest zdolny. ‘Wspólne bycie’ dwojga ludzi jest niemożliwością, a tam, gdzie się pojawia, jest ograniczeniem, wzajemnym porozumieniem, które jedną ze stron lub obie pozbawia najpełniejszej wolności i rozwoju, Ale jeśli założyć świadomość, że nawet między najbliższymi ludźmi może istnieć nieskończony dystans, to może rozwinąć się wspaniałe bycie obok siebie, jeżeli uda im się kochać dzielące ich przestrzenie, bo to one dają im możliwość widzenia się nawzajem w pełnej postaci i na tle nieba! Dlatego odrzucając kogoś lub przyjmując, trzeba brać pod uwagę również to, czy chce się być stróżem samotności drugiego człowieka i czy jest się skłonnym postawić tego człowieka przed bramą własnej głębi, o której dowiedzieć się może tylko za sprawą tego, co w uroczystym stroju wyłania się z wielkiej ciemności.”
Samotność - choć chodzi tu raczej o angielskie “solitude”, czyli samotność z wyboru, a nie “loneliness”, czyli samotność, która nam się przydarza - jako warunek konieczny twórczości i element pożądany nawet pozostając w związku z drugą osobą to dość rzadki motyw - stąd bardzo się ucieszyłam, kiedy zupełnie niespodziewanie znalazłam go w “Listach”.
Jak nazywał to Rilke - bycie strażnikiem czyjejś samotności, autonomii, izolacji, w której dzieją się piękne rzeczy i która umożliwia rozwój - czy wręcz jest do niego konieczna - to dla mnie najpiękniejsza miłość.
Najbardziej lubię, kiedy moje - do tej pory nienazwane i niezorganizowane - myśli materializują się w czyichś słowach, na kartach książki, dając mi narzędzia do ubrania w słowa to, co sama czułam od jakiegoś czasu. W “Listach o sztuce” Rilkego były to o dziwo fragmenty nie tyle dotyczące procesu twórczości, co podejścia do samotności i jej pewnego rodzaju afirmacji, również...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-03-13
Nienawidzę tego, że muszę dać tej książce 10/10. Naprawdę, szczerze tego nienawidzę, tym bardziej, że wciąż po głowie chodzi mi gombrowiczowskie "a kto czytał, ten trąba", a ja może po prostu nadziałam się na jakiś przykry żart, mający na celu oznaczyć czytelników, którzy zachwycą się oczywistą dla innych groteską i bezsensem.
Czytając “Żar” Marai przyglądałam się opowieści o momencie, które dzieli nasze życie na okres “przed” jakimś wydarzeniem i “po” nim. Przeczytanie “Gry w klasy” jest za to takim właśnie wydarzeniem samo w sobie - swoje książki będę dzielić na te, które przeczytałam przed “Grą w klasy” i te, które przeczytałam po niej.
To książka, która diametralnie zmienia postrzeganie świata i sposób, w jaki przyswajamy teksty - nie z powodu opisanej w niej historii, oryginalności bohaterów czy wstrząsającego morału, ale z powodu w jaki sposób została napisana i jak traktuje czytelnika. Nie da się powiedzieć do końca o czym w zasadzie jest “Gra w klasy” - jest o tym, o czym Ty, czytelniczko_czytelniku, chcesz, żeby była. Będziesz zwracać uwagę na te fragmenty, które z jakiegoś powodu są Ci bliskie i przywodzą na myśl wydarzenia, które przeżyłaś_eś, będziesz zauważać znajome Ci obrazy, cechy charakteru bohaterów, wyrwane z rozdziałów zdania, które wejdą jak puzzel w dokładnie to miejsce, które nie potrafiłaś_eś wcześniej zdefiniować słowami, a po ich przeczytaniu nagle jasnym okaże się to, co do tej pory krążyło nienazwane w Twojej głowie.
Usłyszałam kiedyś, że w społeczeństwie panuje błędne przekonanie o tym, że dostęp do większego wyboru sprawia, że ludzie poczują się szczęśliwsi. W rzeczywistości niemal nieograniczona wolność wyboru to ogromny, tępy ciężar, który wprowadza chaos i wyzwala w ludziach ogrom intensywnych uczuć. Tak się właśnie czuję po przeczytaniu książki, która zrzuca na mnie odpowiedzialność stworzenia właściwego wątku, ułożenia bardzo chybotliwej konstrukcji sensu, chronologii i przyczynowo-skutkowości. Zmęczenie i niedosyt, wściekłość i tęsknota, powolne, ponowne zatapianie się w akapitach i zniecierpliwienie. Przekraczając Dunaj chwilę po jej przeczytaniu (tym drugim) miałam przemożną ochotę cisnąć tę książkę do rzeki z radością, że w końcu uwolniłam się z jej macek - ale obawiam się, że niechybnie skoczyłabym ratować ten pognieciony, popisany, odarty egzemplarz, który podróżował ze mną po rozmaitych europejskich kawiarniach i który jest pamiątką tego wszystkiego, co działo się ze mną podczas obserwacji życiotwórczości pewnych sfrancuzczonych Latynosów.
Żeby przejść przez tę książkę, musicie porzucić wiele przyzwyczajeń - pozwolić swoim myślom wędrować wzdłuż narracji autora i przyjmować to czym ta książka jest bez łapania się wyłącznie namacalnych, przyczynowo-skutkowych wątków. Jest trudno, ale warto, bo rozmaite rozdziały odwdzięczają się wywołaniem takich emocji, o jakie ciężko na co dzień, zupełnie jakby było to poruszenie jakiś emocjonalnych, zupełnie zapomnianych i niewykorzystywanych mięśni głębokich. Polecam czytać z ołówkiem w ręce, zapisując na marginesach myśli, skojarzenia i konkluzje, które przychodzą do nas w trakcie czytania. Wciąż jesteście wersją siebie sprzed “Gry w klasy” - ciekawe, jak wygląda Wasza wersja “po”.
Nienawidzę tego, że muszę dać tej książce 10/10. Naprawdę, szczerze tego nienawidzę, tym bardziej, że wciąż po głowie chodzi mi gombrowiczowskie "a kto czytał, ten trąba", a ja może po prostu nadziałam się na jakiś przykry żart, mający na celu oznaczyć czytelników, którzy zachwycą się oczywistą dla innych groteską i bezsensem.
Czytając “Żar” Marai przyglądałam się...
2022-01-30
"lubię tęsknić
wspinać się po poręczy dźwięku i koloru
w usta otwarte chwytać zapach zmarznięty
lubię moją samotność
zawieszoną wyżej
niż most
rękoma obejmujący niebo
miłość moją
idącą boso
po śniegu"
Poznaję świat za pomocą zmysłów - wzroku, słuchu, dotyku. Emocje, które odczuwam na codzień malują w mojej głowie obrazy, grają dźwięki, łączą rozmaite kawałki w jedną całość. Mówić, pisać o życiu, o doświadczeniach, o odczuciach to starać się wepchnąć w ramy słów coś, co nie do końca da się za pomocą słów opowiedzieć - bo w końcu nie przez słowa się to dzieje. Poezja, która jest - jak pisał Barańczak - mistrzowskim użyciem słowa jest być może jednak najlepszą próbą złapania tych ulotnych, niewysłowionych zdarzeń i przeniesienia ich na papier, aby móc zatrzymać, przyjrzeć się swoim doświadczeniom i oswoić je, jak i umożliwić transfer przeżyć pomiędzy nadawcą a odbiorcami. I dla mnie Halina Poświatowska jest właśnie taką poetką, która w łapaniu i osłowywaniu swoich emocji i przeżyć osiągnęła mistrzostwo.
Złożona i niejednorodna, obserwująca i intensywnie przeżywająca rzeczywistość, fascynująca i zafascynowana, pełna miłości i egoistyczna, czasem do kości realistyczna, a czasem oswajająca trudną rzeczywistość tworzeniem wymyślonych światów Poświatowska poprzez swoją twórczość starała radzić sobie z wszystkim, co składało się na jej życie. Jej ciało, po części definiowane przez towarzyszącą jej chorobę serca, było dla niej narzędziem do przeżywania, polem do eksploracji, zapisem wspomnień, co widać na przykład w wierszu “Oda do rąk”:
"Bądźcie pozdrowione moje dłonie, palce moje chwytne, z których jeden
przytrzaśnięty drzwiami samochodu, fotografowany promieniami
Roentgena - dłoń na zdjęciu wyglądała jak zwichnięta skrzydło - niewielki
okruch kości obrysowany własnym odrębnym konturem. Serdeczny palec
lewej ręki ozdobiony raz pierścionkiem owdowiały jest teraz i pozbawiony
swej ozdoby. Ten który mi dał pierścionek już dawno nie ma palców, jego
ręce splotły się w jedno z korzeniami drzewa.
Ręce moje tyle razy dotykające stygnących dłoni umarłych i ciepłych
mocnych żywych dłoni. Umiejące pieścić niezwykle, w dotyku zatracające
przestrzeń dzieląca istnienie od nieistnienia i niebo od ziemi. Ręce,
którym nieobcy ból bezsilności, wczepione w siebie jak dwa przelękłe
ptaki, bezdomne, szukające na oślep i wszędzie śladu twoich rąk."
Wyciągnęłam z jej wierszy tyle przyjemności chyba również dlatego, że są tak wolne - łapiące skojarzenia, nieograniczone rymami czy rytmem, a jednocześnie w żadnym stopniu nie da się nazwać ich niedbałymi - są przemyślane i ostrożnie dobierające nieoczywiste skojarzenia, szczególnie na liniach sztuka-filozofia-społeczeństwo-emocje. Sztukę można przeżywać w oderwaniu od biografii twórcy, ale zapoznanie się z jego codziennymi zmaganiami otwiera nam oczy na wcześniej niedostrzegane połączenia - a umiejętność ich zauważenia daje całkiem sporo przyjemności. Jeżeli ostatnie zdanie jest prawdziwe nie tylko w moim, ale również w Waszym uniwersum, to polecam Wam właśnie tę książkę.
"lubię tęsknić
wspinać się po poręczy dźwięku i koloru
w usta otwarte chwytać zapach zmarznięty
lubię moją samotność
zawieszoną wyżej
niż most
rękoma obejmujący niebo
miłość moją
idącą boso
po śniegu"
Poznaję świat za pomocą zmysłów - wzroku, słuchu, dotyku. Emocje, które odczuwam na codzień malują w mojej głowie obrazy, grają dźwięki,...
2022-01-19
Są takie tematy w poezji, które z różnych powodów uniemożliwiają mi czerpanie z niej przyjemności nawet, jeżeli warstwie językowej niewiele można zarzucić. Są to na przykład tematy związane z życiem na Podhalu (bo sprzaśniało mi do cna), z wojną (choć tu raczej jedynie te nawołujące do walki - bo inaczej jest np. z "Dwie krople" Herberta) czy z propagandą polityczną.
Fakt, że w tym tomiku sporo jest utworów wpadających w jeden z tych trzech tematów - a czasem, o zgrozo, łączących w jednym utworze więcej, niż jeden z nich - jest głównym powodem tego, dlaczego z tak umiarkowanym entuzjazmem oceniam tę antologię.
Niemniej jednak zbiór prac rozmaitych poetów pomógł mi poznać zarówno zupełnie nowych, interesujących autorów - jak Antoni Słonimski czy Urszula Kozioł - jak i przypomnieć mi moją już trochę zakurzoną miłość do twórców takich, jak Tuwim, Szymborska, Gałczyński, Białoszewski, Herbert i Baczyński.
Są takie tematy w poezji, które z różnych powodów uniemożliwiają mi czerpanie z niej przyjemności nawet, jeżeli warstwie językowej niewiele można zarzucić. Są to na przykład tematy związane z życiem na Podhalu (bo sprzaśniało mi do cna), z wojną (choć tu raczej jedynie te nawołujące do walki - bo inaczej jest np. z "Dwie krople" Herberta) czy z propagandą polityczną....
więcej mniej Pokaż mimo to2022-01-16
Czy sztukę można poznawać i analizować w oderwaniu od postaci i biografii artysty, który ją stworzył? W wielu przypadkach pewnie tak, szczególnie jeżeli mówimy o malarstwie przedimpresjonistycznym - poznanie osoby i życiorysu autora otwiera jednak drzwi na pełniejsze zrozumienie wykorzystanych symboli, motywów, inspiracji i zmian stylu zachodzących na przestrzeni lat. Tak właśnie jest ze sztuką Edvarda Muncha - jego obrazy robią na nas wrażenie „tak, jak istnieją”, ale zapoznanie się z jego biograficznymi puzzlami znacząco zwiększa przyjemność odbioru jego dzieł.
„Krzyk” kojarzy chyba każdy, nawet ten, który niczego o historii sztuki nie czytał - obraz stał się już tak popularnym kliszem, że wpadniemy na niego czy tego chcemy, czy nie. Ale Munch to nie tylko „Krzyk”, a wiele jego innych obrazów równie skutecznie wywołuje w odbiorcach intensywne uczucie niepokoju - jak na przykład „Chore dziecko”, „Zmarła matka i dziecko” czy „Cztery dziewczynki w Åsgårdstrand”.
Śmierć członków rodziny, jego niezmiernie skomplikowane relacje z kobietami, alkoholizm, starzenie się, tocząca jego życie samotność i niezrozumienie stawały się ukrytymi motywami jego kolejnych obrazów, które powoli, lecz konsekwentnie zdobywały uznanie na europejskiej scenie artystycznej.
Osobiście lubię umieć znaleźć w pracach, które oglądam (lub czytam) wątki autobiograficzne autora, stąd czytanie bogato ilustrowanego minialbumu wydanego przez Taschen dało mi sporo przyjemności. Jeżeli szukacie przyjemnego wprowadzenia do sztuki autorów, którzy Was zaintrygowali, to zdecydowanie polecam tę serię.
Czy sztukę można poznawać i analizować w oderwaniu od postaci i biografii artysty, który ją stworzył? W wielu przypadkach pewnie tak, szczególnie jeżeli mówimy o malarstwie przedimpresjonistycznym - poznanie osoby i życiorysu autora otwiera jednak drzwi na pełniejsze zrozumienie wykorzystanych symboli, motywów, inspiracji i zmian stylu zachodzących na przestrzeni lat. Tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-25
“Wydawać by się mogło, że dostatnie i demokratyczne społeczeństwo nie potrzebuje poety, potrafi się bez niego obejść. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie: właśnie w warunkach *prosperity*, wolności i demokracji okazuje się, że potrzeba poezji jest wprawdzie może węższa, ale za to niejednokrotnie znacznie głębsza. Ująłbym to tak: im lepiej się społeczeństwu wiedzie, tym mniej ludzi, którzy nie mogą się obyć bez poezji; jednocześnie wszakże w oczach garstki tych, którzy pozostają jej wierni, niezbędność poezji rośnie. Okazuje się bowiem, że w sytuacji, w której mamy dach nad głową, popijamy befsztyk dobrym winem i nikt nam nie wyrywa paznokci jesteśmy wciąż jeszcze postawieni twarzą w twarz z paroma problemami ludzkiej egzystencji (takimi, jak samotność, nieodwzajemniona miłość albo śmierć), na które nigdy nie znajdzie się lekarstwa i poezja jest nam niezbędnie potrzebna choćby tylko po to, aby podsunąć nam słowa i zdania, którymi możemy o tych problemach mówić ze sobą samym, z Bogiem czy z innymi słuchaczami. A także, co może jeszcze ważniejsze - aby przez iluzję permanentnego trwania, które wydaje się udziałem dobrej linijki czy wiersza, pomóc nam choćby symbolicznie i zastępczo przezwyciężyć naszą własną nieuniknioną przemijalność.”
Powyższy fragment wywiadu Krzysztofa Biedrzyckiego ze Stanisławem Barańczakiem w “NaGłosie” jest dla mnie szczególnie zabawną literacką “incepcją” - otóż autor podsunął mi słowa do tego, aby wyrazić w końcu dobrze to, czym dla mnie samej jest poezja - mistrzowskim użyciem języka, które pozwala w sposób, który wreszcie “pasuje” nazwać krążące we mnie uczucia, myśli, poglądy czy wspomnienia. W moim poszukiwaniu drogi do tego, aby móc znów cieszyć się poezją tak, jak w czasach licealnych “Zaufać nieufności” to książka totalna, po przeczytaniu której czuję się znacznie lepiej przygotowana do tego, aby mierzyć się z poezją. Choć zdaję sobie sprawę, że w tym mierzeniu się poezja, szczególnie poezja autorów tak elokwentnych jak sam Barańczak zawsze będzie od moich interpretacyjnych umiejętności wielokrotnie dłuższa (co jednocześnie jest też w jakiś sposób całkiem ekscytującą obietnicą niekończącej się przygody).
Choć sama książka, będąca kompozycją ośmiu wywiadów udzielonych na przełomie tysiącleci poezją jest “jedynie” poprzetykana, to dała mi sporo okazji do tego, aby zobaczyć na jej łamach odbicie tego, co do tej pory “było w mojej własnej świadomości jedynie wpół uświadomione” (zarówno w przytaczanych wierszach, jak i w komentarzach samego poety - tak jest na przykład z poruszanym w kilku wywiadach tematem nieustannego “zawieszenia” pomiędzy samotnością a solidarnością). Pomogła mi (częściowo również przez wspomniany w poprzednim zdaniu mechanizm odbicia i wzmocnienia słabego sygnału) uporządkować sobie moją własną do poezji relację - zainteresowanie którą czuję, że muszę - głównie sobie samej - nieustannie “usprawiedliwiać” czując wyrzuty sumienia spowodowane poczuciem własnej literackiej niewiedzy, niemocy, żeby tę niewiedzę pokonać i zupełnej (choć, jak pokazuje autor, pozornej) niepraktyczności poezji w świecie dobrobytu i czasie pokoju.
Choć nie jest to książka stricte pedagogiczna, to wczytując się w dyskusje pytającego i pytanego udaje się - chyba trochę niechcący - zaopatrzeć się w narzędzia pomocne w dostrzeżeniu w wierszu tego, co autor (a przynajmniej - co czytelnik) miał na myśli. I tego, w jaki sposób wykorzystał do przekazania tej myśli dostępne poecie środki - formę, rymy, skojarzenia, słowa o określonej historii czy zabarwieniu. Taka już chyba zresztą natura wywiadów, że wiele informacji można z nich wydobyć “niechcący” - a najciekawsze elementy znajdują się często w dygresjach od odpowiedzi na rzeczywiście zadane pytania.
To powiedziawszy, muszę przyznać, że jestem w swych ocenach barańczakowszczyzny zupełnie nieobiektywna, stąd proszę brać na to poprawkę. Nieobiektywna, bo zakochana, jak “zakochana” jest studentka pierwszego roku nie tyle w samym profesorze, co w posiadanej przez niego wiedzy - a zakochanie to umacnia się z każdym wrażeniem “literackiego ASMR”, “przyjemnego mrowienia” nowej informacji, którą autor zupełnie niebezpośrednio i mimochodem czytającym jego wywiad przekazuje. Dróg do “zakochania” się w autorze jest całe mnóstwo (wymienić tu choćby wykonywane przez niego tłumaczenia, jego własne - mniej lub bardziej poważne -wiersze czy analizy twórczości innych poetów - jak na przykład Białoszewski). “Zaufać nieufności” jest jakby punktem zbiórki wszystkich rodzajów wielbicieli, bo jest tu i poezja samego Barańczaka, i wzmianki o procesie tłumaczenia rzeczy “nieprzetłumaczalnych”, i drogowskazy do kolejnych autorów, potencjalnie tak samo uzależniających, jak sam Barańczak - o czym mam nadzieję przekonać się już niedługo.
I nie wiem, na ile to moja własna tendencja do “popadania” w fascynujących mnie autorów, a na ile “obiektywna” wyjątkowość twórczości i osoby poety (o ile można w ogóle mówić o obiektywności w takim kontekście), ale niemal równie jak z samej treści książki ucieszyłam się z zamieszczonej na jej końcu kompletnej listy innych publikacji autora - stąd daję 9/10, bo muszę zostawić sobie bufor na wypadek, gdyby któraś z nich okazała się jeszcze lepsza.
“Wydawać by się mogło, że dostatnie i demokratyczne społeczeństwo nie potrzebuje poety, potrafi się bez niego obejść. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie: właśnie w warunkach *prosperity*, wolności i demokracji okazuje się, że potrzeba poezji jest wprawdzie może węższa, ale za to niejednokrotnie znacznie głębsza. Ująłbym to tak: im lepiej się społeczeństwu wiedzie, tym mniej...
więcej mniej Pokaż mimo to
“Piękno” to chyba jedno z takich spowszedniałych słów i terminów, nad którymi jeżeli się zatrzyma, trochę je “poobraca” i się im przyjrzy, to dojdzie się do wniosku, że używa się ich zbyt często i w stosunku do rzeczy, które na to określenie nie zasługują. Jest w pięknie pewien nieodłączny element sacrum, czegoś, co odbiorcę przerasta, a co jednocześnie jest podatne na zbezczeszczenie. Piękno nas porusza, ale w sposób odmienny od rzeczy w prosty sposób “podniecających” lub “rozpustnych”, zbyt banalnych i bezpośrednich. Analiza piękna zawarta w książce Rogera Scrutona dotyka rozmaitych obszarów, które z odczuwaniem piękna się kojarzą - takich, jak powiązania piękna z dobrem, subiektywności poczucia piękna (czy rzeczywiście “beauty lies in the eyes of the beholder”?), rodzajów czerpanej przez ludzi przyjemności, “ciężaru” interpretacji dzieł (czy leży on na autorze, czy na odbiorcy?), piękna naturalnego, umiejętności zauważenia związków odczuwania piękna z naszymi doświadczeniami i przeżywanymi emocjami. Sporo miejsca przeznacza też na wyrażenie obecnie dość kontrowersyjnych opinii na takie tematy, jak zjawisko kiczu, pornografii, postmodernistycznej - no właśnie... sztuki? - i temu, skąd jego zdaniem bierze się chęć nie tyle do szukania piękna w rzeczach uważanych za brzydkie, co celowego odzierania z piękna elementów, które przez lata za piękne (z różnych względów - także tych związanych z sacrum) były uważane.
Najciekawsze - bo najbardziej osobiste - były dla mnie rozważania na temat powiązania piękna odczuwanego z danego dzieła i wiedzy, jaką się o rozmaitych rzeczach “o” i “wokół” danego obrazu posiada. Podobnie zainteresowało mnie podkreślenie elementu “kontemplacji” obiektu, który prowadzi do czerpania intencjonalnej przyjemności z obcowania z jakimś jednostkowym przedmiotem, dla niego samego, w jego formie - spotęgowanej przez wiedzę i poświęconą danemu przedmiotowi uwagę. Takie "transakcyjne" podejście zawiera się na przykład we fragmencie z rozdziału "Bezinteresowna przyjemność":
"Przyjemność, jaką znajduję w pięknie, przypomina zatem dar, ofiarowywany przeze mnie danemu przedmiotowi, który z kolei jest darem dla mnie. W tym aspekcie przypomina ona przyjemność, jakiej ludzie doświadczają w gronie przyjaciół. Podobnie jak przyjemność czerpana z przyjaźni, przyjemność czerpana z piękna związana jest z ciekawością: łączy się z chęcią rozumienia przedmiotu i oceny tego, co się w nim znajduje."
Interesującym zjawiskiem jest tu kontrast, jaki zachodzi między oprawą tej książki, a jej zawartością. Wbrew odpychającej “naklejce” na okładce, książka nie daje odpowiedzi na pytanie “czym jest piękno” - przedstawia za to różne do tego pytania podejścia, zmieniające się na przestrzeni wieków i przemijających po sobie nurtów filozoficznych. Jest to o tyle zabawne, że sam autor wyraźnie mówi o tym w podsumowaniu, że tej odpowiedzi nie udzielił, a mimo to sugestia, że odpowiedź na to pytanie wewnątrz książki się znajdzie głośno straszy nas z okładki. Oprawa tej książki w ogóle jest karygodna i zniechęcająca - dlaczego wydawcy roszczą sobie prawo do tak zuchwałego kwantyfikatora, jak "wszystko, co trzeba wiedzieć"? Na szczęście zawartość, choć w kilku miejscach kontrowersyjna, jest już dużo bardziej przyciągająca - a fakt, że nie daje jasnych, wyłuszczonych i jedynych słusznych odpowiedzi jest moim zdaniem zaletą tej książki, a nie jej wadą.
“Piękno” to chyba jedno z takich spowszedniałych słów i terminów, nad którymi jeżeli się zatrzyma, trochę je “poobraca” i się im przyjrzy, to dojdzie się do wniosku, że używa się ich zbyt często i w stosunku do rzeczy, które na to określenie nie zasługują. Jest w pięknie pewien nieodłączny element sacrum, czegoś, co odbiorcę przerasta, a co jednocześnie jest podatne na...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to