-
Artykuły
Plenerowa kawiarnia i czytelnia wydawnictwa W.A.B. i Lubaszki przy Centrum Nauki KopernikLubimyCzytać2 -
Artykuły
W świecie miłości i marzeń – Zuzanna Kulik i jej „Mała Charlie”LubimyCzytać4 -
Artykuły
Zaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać2 -
Artykuły
Ma 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant7
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika![](https://s.lubimyczytac.pl/upload/default-avatar-80x80.jpg)
![](https://s.lubimyczytac.pl/upload/avatars/1852916/1049347-80x80.jpg)
2023
2023
"Dom schadzek" to wyśmienita książka, a pod wieloma względami wręcz unikatowa.
Fabuła – jeśli możemy o niej w ogóle mówić – jest bardzo prosta: bohater-narrator udaje się do Niebieskiej Willi na przyjęcie wydane przez Lady Awę, właścicielkę owego przybytku. Niebieska Willa to właśnie tytułowy dom schadzek.
Póki co – przyznacie – nic spektakularnego. Ale zaraz będzie się robić coraz ciekawiej.
Na początek postacie. Bohaterowie powieści Robbe-Grilleta przypominają manekiny lub figurki napędzane jakimś tajemnym mechanizmem. Ich egzystencja ogranicza się do odgrywania swojej roli i powtarzania wciąż tych samych czynności. Autor kompletnie pomija aspekty uczuciowe i emocjonalne, nie zajmuje się psychiką postaci. Jedyne, co go interesuje, to opisanie gestów, zachowań, czy pozycji, w jakich ułożyło się ciało gdy np. jeden z bohaterów zasnął na kanapie.
"W pozostałych częściach salonu kwitną jeszcze w najlepsze miejscowe intrygi, jak gdyby nic się nie stało. Na pierwszym planie na przykład, na prawo, dwie kobiety, dość blisko jedna od drugiej – wyraźnie związane jakąś chwilową sprawą, choć nie wydają się wcale zajęte rozmową (…). Starsza siedzi na kanapie obitej czerwonym – a raczej żółtym – aksamitem i z uśmiechem obserwuje młodszą, która stoi przed nią, zwrócona jednak profilem w inną stronę (…). Młoda kobieta robi krok w kierunku czerwonej kanapy i – bardzo powoli – miękkim i wdzięcznym ruchem lewego ramienia unosząc leciutko rąbek sukni, klęka na jedno kolano przed lady Awą".
Sposób prowadzenia narracji przypomina wyzutą z emocji relację sportową. Jeden kopnął do drugiego, trzeci szybko biegnie, a czwarty padł na murawę, bo łapią go skurcze. Tylko tyle i aż tyle – żadnej dramaturgii. Suche sprawozdanie, twarde fakty, zaburzona chronologia – na tym skupia się autor/narrator.
Nie uświadczymy nagłych zwrotów akcji, suspensów, czy przyspieszenia fabuły. Dom schadzek nie jest podzielony na rozdziały czy części – wydarzenia toczą się nieprzerwanie, kotłują się, zachodzą na siebie, znikają i pojawiają się na nowo.
Dziełko francuskiego pisarza jest tak inne od „zwyczajnych” książek, że trudno nawet wybrać reprezentatywny cytat. Kolejna rzecz na opak. Każdy cytat będzie jak śrubka wyjęta z wielkiego mechanizmu. Sama w sobie nijaka i drobna, kompletnie nieatrakcyjna, dopiero w towarzystwie sobie podobnych stworzy sensowną całość. Jednym słowem, nie da się poczuć niesamowitej mocy tej książki po kilku cytatach. Mogą one co najwyżej dać skromną próbkę stylu Robbe-Grilleta.
A jest on naprawdę nietuzinkowy. Czasem zachwycamy się powieściami szkatułkowymi. Przy Grillecie wszystkie te zachwyty są śmiechu warte. "Dom schadzek" to dopiero prawdziwa szkatuła! Posiada kilka, jeśli nie kilkanaście, warstw. Powtarzające się wątki pojawiają się regularnie, by po chwili zniknąć pod kolejną warstwą narracji.
"Kiedy służąca weszła do pokoju po raz drugi, lady Awa mogła się przekonać, że Kim sprawdziła szybkim spojrzeniem, czy paczka jest na miejscu. Gdyby skrytka znajdowała się w tym pokoju, koperta byłaby od dawna schowana, pomyślała dziewczyna, myśli lady Awa, mówi grubas o czerwonej twarzy, który właśnie opowiada tę historię swojemu sąsiadowi na widowni małego teatru".
Scena rzeczywista przechodzi w scenkę odgrywaną w teatrze, która widoczna jest w ilustracji na pierwszej stronie gazety wyrzuconej na bruk i oglądanej przez zamiatacza ulic; a wszystko to opowiada pewien grubas z czerwona twarzą i, jak się okazuje, kolejny akt tej historii przedstawiony jest na wyrzeźbionej scenie w pierścieniu osadzonym na palcu grubasa. I tak dalej, i tak dalej; niemożnością jest się połapać w tym galimatiasie i dojść do tego, która scena jest prawdziwa. Tym bardziej, że – jak już wspomniałem – autor ma w głębokim poważaniu chronologię i nieraz do opisu sceny, z przeszłości dokłada wydarzenie, które jeszcze nie miało miejsca.
Z czymś takim się jeszcze nie spotkałem. Francuski pisarz używa czasu jak plasteliny. Rozciąga go, ugniata i modeluje wedle swoich potrzeb, a wszystko z gracją prawdziwego zegarmistrza. Poszczególne sceny fantastycznie łączą się ze sobą.
Dlatego też lektura powieści Robbe-Grilleta jest wymagająca. Wymaga nie tylko czasu, ale przede wszystkim uwagi i skupienia. Najtrudniejszy jest początek. Mózg, z braku materiału porównawczego, nie wydziela endorfin, lektura książki nie czyni nas ani trochę szczęśliwszymi. Warto zawziąć się w sobie i w skupieniu przeć naprzód, jak toporny lodołamacz. Po pewnym czasie coś kliknie i zaskoczymy. Wtedy dopiero z jako taką swobodą zaczniemy się przemieszczać w tej gęstwinie wydarzeń, które się dzieją, działy lub zaczną dopiero dziać.
"Dom schadzek" to jeden wielki replay o iście teatralnej strukturze. Odgrywanie roli, gestykulacja, puste uśmiechy, podążanie za scenariuszem – i od nowa to samo. Przy czym każde kolejne powtórzenie tych samych scen jest nieco inne, różni się jakimś szczególikiem czy perspektywą. Coś jak słynne "Disintegration Loops" Williama Basinskiego w muzyce, gdzie każde kolejne odtworzenie tej samej taśmy powodowało jej stopniowy rozpad, z tym że u Grilleta jest odwrotnie.
Pisarz od czasu do czasu dorzuca jakiś nowy szczegół – i jestem pewien, że robi to celowo. Przykładowo, najpierw czytamy o bliżej niezidentyfikowanym Amerykaninie, który w jednym z kolejnych wariantów tej samej historii zyskuje nazwisko: Johnson, a w jakiś czas później jest już sir Ralfem Johnsonem. Podobnie drobna eurazjatycka służąca o kamiennej twarzy – wpierw bezimienna, przy kolejnych odtworzeniach wiemy już, że na imię jej Kim. Ktoś upuszcza na ziemię kieliszek, który tłucze się na tysiąc kawałków; później dowiadujemy się kto i dlaczego to zrobił. Itd., itp. Chociaż dzieje się z grubsza rzecz biorąc ciągle to samo, to jednak wiemy coraz więcej. Dzięki temu zabiegowi cała to złożona struktura nabiera kształtów z każdą kolejną stroną. To tak, jakby rozmazany widok z lornetki stopniowo się wyostrzał, stopniowo ukazując wszystkim cierpliwym coraz więcej szczegółów.
Ten zabieg powoduje, że lektura książki jest niezwykłym doświadczeniem. Czymś odświeżającym, zmuszającym do przyjęcia nowej perspektywy. Podane w oryginalny sposób bodźce ubogacają i rozwijają mózg czytelnika. Przeczytałem w swym życiu tysiące książek, ale z czymś takim się jeszcze nie spotkałem. Pozorna bezduszność narracji powoduje, iż zamiast podlegać emocjom opisanym przez autora, wytwarzamy je sami, by choć w niewielkim stopniu zapełnić tę ziejącą pustkę, która wylewa się z każdej strony. Dzięki temu – i być może zgodnie z planem autora – sami angażujemy się w rozpisane przez niego przedstawienie, śmiejemy się, gdy zamiatacz analfabeta kolejny raz podniesie gazetę, z której nic nie zrozumie, wzruszamy nad losem Loraine, być może poczujemy nawet dreszcz grozy napotykając postać Dziwnego Taksówkarza (jak sam go sobie nazwałem).
"- Dlaczego objechał pan bez pasażera budynek aż do skweru, który się znajduje z tyłu, zamiast czekać na postoju przed hotelem?
Chińczyk znów chytrze i trochę niepokojąco mruży oko: „Mam nosa – mówi. – Policyjnego nosa”. I wybucha swoim piskliwym śmiechem.
Amerykanin wysiada z samochodu i odchodzi, nie wiedząc co robić. (…) Niepokoi go ten taksówkarz, który nie odjeżdża, ale stoi ciągle przy chodniku. Kiedy decyduje się rzucić okiem w jego stronę, żeby się przekonać, na co Chińczyk czeka, przednie drzwiczki wozu uchylają się i mały człowieczek wysuwa głowę i rękę wskazując uprzejmie wejście; lęka się pewnie, aby jego klient nie zgubił się w słabo oświetlonej alei (…)".
Jakby tego wszystkiego było mało, mamy w "Domu schadzek" również wątek quasi-kryminalny: tajemniczy zgon (morderstwo?) Edwarda Mannereta, lokalnego bogacza, artysty i naukowca. Dlaczego zginął?
Wreszcie coś świeżego, coś innego! – aż się chce krzyknąć. Jedyne, czego mi brakuje, to jakiś mocniejszy akcent na koniec, może jakiś morał, mocniejsza puenta. Ale i tak jest świetnie.
Francuski pisarz wręcza nam niezbędne rekwizyty i gdy już zaczniemy krążyć po orbicie powtarzających się wydarzeń, w emocjonalnej pustce, sami zaczniemy ją zapełniać. W sumie po co ma to robić za nas autor? Robbe-Grillet jest nowatorski, frapujący i oschły. Tak właśnie zostałem literackim fetyszystą: nie potrafiłem – i nie chciałem! - przestać się ocierać o jego szorstką prozę.
Na dziś jest to najlepsza książka, jaką przeczytałem w tym roku. Chapeau bas, panie Robbe-Grillet.
"Dom schadzek" to wyśmienita książka, a pod wieloma względami wręcz unikatowa.
Fabuła – jeśli możemy o niej w ogóle mówić – jest bardzo prosta: bohater-narrator udaje się do Niebieskiej Willi na przyjęcie wydane przez Lady Awę, właścicielkę owego przybytku. Niebieska Willa to właśnie tytułowy dom schadzek.
Póki co – przyznacie – nic spektakularnego. Ale zaraz będzie się...
2021
WERSJA KRÓTKA:
"Dzienniki Gwiazdowe" instalują się blisko granicy książki idealnej, choć jej niestety nie przekraczają. Pod warstwą atrakcyjnej fabuły, kryją się rozważania nad kondycją człowieka i zagrożeniami, jakie niesie ze sobą rozwój cywilizacyjno-technologiczny. Kolejne podróże Ijona Tichego skrzą się niesamowitymi pomysłami i niezapomnianymi postaciami. Jakby tego było mało, Lem dołożył ponadprzeciętną dawkę poczucia humoru. Umiejscowienie akcji w kosmosie stanowi sprytne posunięcie, otwierające wrota do wyobraźni autora. Bo w kosmosie może się przecież zdarzyć wszystko.
--------------
WERSJA DŁUGA:
Porywanie się z recenzją na dzieło Stanisława Lema to przedsięwzięcie tyleż brawurowe, co tragiczne w swej naturze. Zupełnie jak podczas występów polskiej reprezentacji na wielkich piłkarskich turniejach, tak i recenzent jest z góry skazany na porażkę. Może jedynie kombinować, jak ocalić resztki honoru i wyjść z twarzą ze starcia z przytłaczającą jakością twórczość Lema.
Uzbrojony w pokorę, zdecydowałem się stawić czoła temu karkołomnemu zadaniu.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to humor. Wszechobecny i inteligentny. Inteligentny – nie oznacza, że śmiać się będziecie w myślach. Co to to nie: chichotałem głośno wiele razy. Chociażby wtedy, gdy wielki autorytet, profesor Tanrantoga, namawia Tichego do przetestowania nowego wynalazku: rozciągacza (lub spowalniacza) czasu:
"Ciekawe, jak zwykle, nowinek technicznych, skinąłem ochoczo głową i wcisnąłem się do aparatu. Ledwo przykucnąłem, profesor zatrzasnął drzwiczki. Zakręciło mnie w nosie, bo wstrząs z jakim zamknięty został piecyk, wzbił w powietrze niewydrapane resztki sadzy, tak że zaczerpnąwszy powietrze, kichnąłem. W tym momencie profesor włączył prąd. Na skutek spowolnienia upływu czasu kichnięcie moje trwało pięć dób i gdy Tarantoga ponownie otworzył aparat, ujrzał mnie ledwo przytomnego z wyczerpania".
Z kolei w innej swej podróży, Ijon Tichy staje przed forum międzyplanetarnym Organizacji Planet Zjednoczonych (brzmi znajomo?), która w poczet swoich członków ma przyjąć ludzi. Dowiadujemy się, z jaka pogardą traktuje się w kosmosie ludzi. Według ogólnie przyjętej systematyki, ludzie należą do form anormalnych, obejmujących kategorie takie jak: zboczeńce, bezrozumce, paskudławce, ojcogubce, obrzydłce czy mętniaki bacznościowce. Podróż ósma to Lem w najwyższej formie.
Natomiast w Zakładzie doktora Vliperdiusa człowiek zostaje scharakteryzowany w taki oto uroczy sposób:
"Jakie to wodniste… jakie ciapkowate… grząskie… Białka! Ach, te białka… Serek, który porusza się jakiś czas – myślący nabiał – tragiczny produkt mleczarskiego nieporozumienia, chodząca bylejakość… (…) I to ma być istota rozumna? Hańba! Hańba, powiadam! Wiele jest warta natura, która po czterech miliardach lat wytwarza COŚ TAKIEGO?"
Także, moi Drodzy, "Dzienniki Gwiazdowe" uczą kosmicznej pokory. Bo niby z jakiej paki mierzymy innych swoją miarą i nawet kosmitów postrzegamy jako istoty człekopodobne? Nasza cywilizacja jest rozwinięta? Phi! Równie dobrze może się okazać, że pośród innych kosmicznych cywilizacji (jeśli takowe istnieją), tkwimy w średniowieczu. Jednocześnie, posiadamy pewne cechy, które wyróżniają nas wśród kosmicznych, zrobociałych społeczności. Potrafimy być draniami.
"Podróż siódma", otwierająca zbiór, to rzecz piekielnie dobra, dzieło same w sobie. Rakieta Tichego na skutek zderzenia z meteorytem wielkości ziarnka fasoli, ulega awarii. Bohater trafia do dziury czasowej, w wyniku czego na pokładzie statku zaczynają się dziać niepojęte wydarzenia. Tichy spotyka samego siebie z wczoraj, rozmawia z Ijonem Tichym z dnia następnego, próbuje poznać przeszłość, wpłynąć na przyszłość. Gdy zauważył, że ktoś wlazł pod łóżko i wyjada zgromadzone zapasy czekolady na czarną godzinę, wszczął awanturę i pobił nieznajomego. Okazało się, że pobił sam siebie, w wyniku czego następnego dnia miał podbite oko. I tak dalej. Pomysł wyśmienity, czyta się to świetnie. Jest inteligentnie, ciekawie i śmiesznie. Genialna rzecz.
Albo – to już inna z podróży Tichego - planeta, na której powszechnie używanym słowem jest „sepulka”. Tichy bezskutecznie próbuje dociec znaczenia tego słowa, używając go w losowych momentach konwersacji, co generuje wiele zabawnych wypadków.
Pecha zdają się też przyciągać jajka – ilekroć Tichy próbuje zrobić jajecznicę, coś się dzieje. Albo w swojej rakiecie pojawia się nagle obca postać, smażąca, jak gdyby nigdy nic, jajka na patelni. Mamy więc jajko jako symbol nadchodzącego kataklizmu (a może zmian?).
Jeśli jeszcze nie jesteście przekonani, oto co może Was spotkać, gdy zdecydujecie się na przejażdżkę z Lemem, oto wybiórcza lista atrakcji:
- odbędziecie kilkanaście gwiezdnych podróży z nieustraszonym kosmicznym podróżnikiem Ijonem Tichym,
- poznacie niejakiego Alojzego Kupę, który zażądał, aby umieszczono jego nazwisko na oficjalnej liście stwórców świata,
- dowiecie się, dlaczego większość wypadków w kosmosie powodują kobiety,
- zagłębicie się w mroczne eksperymenty doktora Diagorasa,
- poznacie sekret majestatycznego Dworca Tęczowego, z którego nikt jeszcze nie wrócił żywy,
- zgłębicie urokliwe gatunki kosmicznej fauny i flory takie jak krzesławka dręczypupa zaczajona, czy fetorówka obrzydlnica,
- dowiecie się, jak błędy i przypadki wpłynąć mogą na ewolucję,
- weźmiecie udział w zebraniu kilkunastu Ijonów Tichych.
Oczywiście, same śmieszki to za mało. Pod nimi, kryją się bardzo poważne tematy. Lem, ustami swych bohaterów, prezentuje rozważania teologiczne, historyczne i filozoficzne. Zastanawia się nad skutkami ingerowania w historię (Podróż dwudziesta), poprawiania ewolucji, rządów autorytarnych, czy źle pojmowanej tolerancji. Większość z tych rozważań jest wciąż aktualna. Niejednokrotnie mina nam zrzednie, a gdy w kosmicznych dylematach ujrzymy swoje własne, gdy kolejny raz człowieczeństwo zostanie zmieszane z błotem, poczujemy się nieswojo.
Nie da się więc odbierać "Dzienników gwiazdowych" jednowymiarowo. To tętniący życiem organizm, emocjonalny rollercoaster, intelektualne imadło, w którym przenikają się sprzeczne światopoglądy, szalone eskapady i potężne idee. Smaczku dodaje fakt, że wiele postaci przewija się na kartach podróży wielokrotnie. Ekscentryczny profesor Zazul pojawia się w dwóch momentach: zapakowany w paczkę ("Podróż czternasta"), a także jako demoniczny naukowiec we wspomnieniach Ijona Tichego. W tle kolejnych podróży często majaczy niepodważalny majestat i autorytet profesora Tarantogi: filozofa, mędrca i wynalazcy. Dwa razy będziemy mieć do czynienia z tyleż intrygującym, co gburowatym profesorem Corcoranem. Ale nawet ci bohaterowie, którzy pojawiają się tylko raz, zostają w pamięci Czytelnika na długo, jak chociażby wywrotowiec Katody Mattrass czy Kalkulator z "Podróży jedenastej".
Czy Lem się zestarzał?
Problemem literatury – nazwijmy to – futurystycznej jest paradoks polegający na tym, że starzeje się ona najszybciej. Wiele spośród takich wizji przyszłości po kilkudziesięciu brzmi już po prostu śmiesznie. W "Dziennikach gwiazdowych" nie wszystko jest futurystyczne – są jajka i omlety, gazety i żarówki, a z drugiej strony Lem przewiduje wynalazki takie jak chociażby tabletka translacyjna, która po połknięciu umożliwia rozumienie i swobodną komunikację w obcych narzeczach językowych. Mamy więc swoisty miks tradycyjnej teraźniejszości z futurystyczną obudową, który bardzo dobrze zniósł upływ czasu.
Stylistycznie mamy do czynienia z podobnym miksem. Lem odnajduje się bez najmniejszego problemu w wielu stylistykach: naukowa gawęda, powieść akcji, pamiętnik ("Podróż czternasta"), powieść encyklopedyczna, a nawet opowieść grozy. Grozy? – zapytać może ktoś z niedowierzaniem. Ano, owszem.
Świetny przykład to Doktor Diagoras, którego ponury przybytek odwiedza Tichy. W jednym z zamkniętych zbiorników obserwuje przez szybę dziwną substancję:
"Poczułem poprzez szybę lekki ucisk na twarzy, jakby nieruchomego, zastałego gorąca, a nawet – chociaż może to było tylko złudzenie – delikatny powiew słodkawej woni o posmaku zgnilizny. Błotnista grzybnia lśniła, jakby gdzieś w niej czy nad nią płonęło światło, a jej najcieńsze nitki połyskiwały srebrzyście. Zauważyłem naraz drobny ruch; jedno brudnoszare rozdrzewienie uniosło się, lekko rozpłaszczone, i wysuwając z siebie wypustki kroplowato nabrzmiałe, sunęło poprzez oka innych w moja stronę; miałem wrażenie, że to jakieś śliskie i wstrętne wnętrzności, poruszane chwiejną perystaltyką, zbliżają się ku szybie, aż dotknęły jej i przywarłszy do szkła, naprzeciw mojej twarzy, wykonały kilka pełzających, bardzo słabych drgnień, aż wszystko zamarło; nie mogłem jednak oprzeć się dojmującemu uczuciu, że ta galareta patrzy na mnie".
Całe opowiadanie jest wyśmienite, przyprawia o dreszcze, a przy tym frapuje. Szczerze mówiąc nie wiem, czy mistrzowie literatury grozy byliby w stanie napisać coś lepszego. Podobnie trzecie wspomnienie Ijona Tichego: inteligentne, błyskotliwe, przejmujące podskórną grozą.
Kto wie, czy nie jeszcze bardziej przerażające są pewne miejsca, w które trafia Tichy, jak np. placówki usługowe, w których za odpowiednia opłatą, można przeżywać własną śmierć. A potem zmartwychwstać. Wszystko po to, by doznać możliwie wstrząsających wrażeń. Patrząc na to, w którą stronę zmierza współczesny świat, wizja ta nabiera mrocznego, realnego odcieniu.
Chwalę i chwalę. Czy dzieło Lema ma zatem jakieś wady? Niestety tak. Jedna, zasadnicza wada. W niektórych momentach, książka jest przeładowana intelektualnie. Fabuła i bohaterowie schodzą na drugi, albo i trzeci plan, a Czytelnik brnąć musi przez wielostronicowe opisy z zakresu teologii, filozofii czy biologii. W takich momentach, opowiadania zamieniają się niepostrzeżenie w naukowy wykład, gorzki w smaku i trudny do zrozumienia. Przykładem może być ciężkostrawna "Podróż dwudziesta pierwsza". Tak jakby Lem zapomniał się na chwilę i wyszedł poza nakreślone ramy; niepotrzebnie, zdawałoby się, odpłynął w swych rozważaniach. O jedną planetę za daleko.
Jest kilka takich momentów i – niestety – studzą one skutecznie przyjemność z lektury. Ale, uwaga! Koniecznie należy przez nie przebrnąć, by nie ominęły nas inne genialne momenty "Dzienników".
Przesycenie naukowym i przytłaczająca jakość powodują, że musiałem obniżyć ocenę. Bo, drodzy Czytelnicy, jest to książka z potencjałem na maksymalną ocenę 10, której nigdy jeszcze nie przyznałem.
Cieszę się niezmiernie, że przydarzyło mi się spotkać Ijona Tichego. Nie na darmo jego podróże spisywał Lem przez 30 lat: to piguła, księga mądrości, którą czytać można na dziesiątki różnych sposobów, co czyni z niej dzieło ponadczasowe.
Pozwolę sobie zakończyć cytatem z posłowia autorstwa Jerzego Jarzębskiego:
„Dzienniki gwiazdowe” to lektura dostarczająca wiele przedniej zabawy, ale ta zabawa – jak cała kondycja człowieka – podszyta jest śmiertelną powagą spraw ostatecznych i dylematów nie do rozwiązania.
WERSJA KRÓTKA:
"Dzienniki Gwiazdowe" instalują się blisko granicy książki idealnej, choć jej niestety nie przekraczają. Pod warstwą atrakcyjnej fabuły, kryją się rozważania nad kondycją człowieka i zagrożeniami, jakie niesie ze sobą rozwój cywilizacyjno-technologiczny. Kolejne podróże Ijona Tichego skrzą się niesamowitymi pomysłami i niezapomnianymi postaciami. Jakby tego...
2021
2021
2020-05-05
https://www.milczenieliter.pl/2020/04/friedrich-durrenmatt-grek-szuka.html
"Grek szuka Greczynki" to jedna z najzabawniejszych książek, jakie czytałem w swoim życiu.
Dürrenmatt... Nie przestaje mnie zadziwiać ten szwajcarski pisarz, i chyba niepostrzeżenie stałem się jego fanem. Wiem już, że świetnie radzi sobie z literackimi eksperymentami (np. w niepozornej książeczce o figlarnym tytule "Zlecenie, albo o obserwacji obserwatora obserwatorów"), wiem że jego opowieści kryminalne miażdżą większość konkurencji oryginalnością i głębią obserwacji, ale żeby komedia? Z tak staroświeckim tytułem? Natychmiast przed oczami stanęły mi Fredry, Niemcewicze i inne Moliery, w efekcie czego straciłem nadzieję na dobrą lekturę.
W rolę głównego bohatera wciela się Arnolf Archilochos - 45-letni młodszy (!) księgowy, zatrudniony w dziale kleszczy porodowych - trybik korporacyjnej machiny, cząsteczka szarego strumienia ludzkiego. Człowiek oszczędny, uczciwy, skromny, ułożony, jednym słowem - poczciwina jakich mało. Oprócz tego, Archilochos odznacza się wykształconym i mocnym kręgosłupem moralnym. Stworzył prywatną klasyfikację wzorców moralnych, segregując swych etycznych idoli od miejsca 10 do 1. Dla przykładu, miejsce nr 2 zajmował biskup - głowa kościoła staronowoprezbiteriańskiego przedostatnich chrześcijan. Był to pierwszy (i nie ostatni) raz, kiedy podczas lektury parsknąłem śmiechem.
Archilochos wynajmował skromne mieszkanko u madame Bieler i jej męża - Augusta, paradującego zazwyczaj po domu w kolarskich spodenkach i żółtej koszulce. Właściciela cienkich, owłosionych nóg, które kiedyś "prawie wygrały Tour de France" (kolejny parsk). Nóg, które - wraz z właścicielem - chowają się często w panice za piecem pod naporem gniewnych fuknięć madame Bieler.
Ale wreszcie, moi drodzy, docieramy do sedna: nasz Grek nigdy nie był z kobietą. Nie ma żony, partnerki, dziewczyny, z żadną nigdy nie spał, żadnej nie spotykał. I gdy na jego anons w gazecie (pod tytułem "Grek szuka Greczynki" odpowiada zjawiskowa, piękna Chloe - podskórnie czujemy że coś wisi w powietrzu, że coś się zaraz wydarzy. I nie mylimy się.
Chloe jest pierwszym klockiem domina, który uruchamia całą lawinę szczęścia i zrzuca ją na cnotliwe, niczego niespodziewające się barki Arnolfa Archilochosa. Dostaje awans w pracy, na ulicy zaczynają mu się kłaniać najbardziej nobliwi mieszkańcy miasta (część z nich zajmuje wysokie miejsca w jego moralnym rankingu), jednym słowem - Archilochos staje się powszechnie szanowaną osobistością. Po latach obrzydliwej, nudnej rutyny, życie się do niego uśmiecha. Obserwując jego autentyczne zaskoczenie całą sytuacją i pełne uroku zmagania z nową rzeczywistością, sam poczułem się szczęśliwszy.
A czyż nie o to właśnie chodzi w literaturze ?
Komiczna - a w zasadzie tragikomiczna - jest również scena w której Petit-Paysan (właściciel zakładów zatrudniających Archilochosa) awansuje go na dyrektora generalnego, nie wiedząc tak naprawdę za co, a przy okazji przekręcając co chwilę nazwisko swego podwładnego, nazywając go m.in. panem Agamemnonem czy Artakserksesem.
Absolutnym numerem 1 jest jednak dla mnie scena z udziałem artysty-malarza Passapa, który pogrążony w twórczym amoku zauważa rzekome podobieństwo Archilochosa do greckiego boga wojny Aresa i zmusza go do pozowania do obrazu w pozycji boksera. Opętany Passap widzi w Arnolfie "typowego barbarzyńcę, który uwielbia zgiełk bitewny i rozpętuje krwawe rzezie".
Grek szuka Greczynki to doprawdy jedna z najzabawniejszych książek, jakie miałem przyjemność czytać.
Pod pozorem lekkiej komedyjki, kryje się jednak dużo więcej.
Wkrótce więc Archilochos staje do pojedynku z samym sobą, stając w rozkroku pomiędzy obecnym życiem a tym które prowadził przed poznaniem Chloe. Staje przed trudnym wyborem. A jaką podjął decyzję - przekonajcie się sami.
Dürrenmatt dokonuje wiwisekcji ludzkich dążeń i pragnień, stawia diagnozę: szczęście nie jest dla każdego. Człowiek ugnie się pod jego nadmiarem, zupełnie jakby to były plagi egipskie.
Dlatego, najlepiej je smakować w wyważonych dawkach.
W przeciwieństwie do książek Dürrenmatta.
https://www.milczenieliter.pl/2020/04/friedrich-durrenmatt-grek-szuka.html
"Grek szuka Greczynki" to jedna z najzabawniejszych książek, jakie czytałem w swoim życiu.
Dürrenmatt... Nie przestaje mnie zadziwiać ten szwajcarski pisarz, i chyba niepostrzeżenie stałem się jego fanem. Wiem już, że świetnie radzi sobie z literackimi eksperymentami (np. w niepozornej książeczce o...
2020-11-15
Pełna recenzja na blogu Milczenie Liter.
https://www.milczenieliter.pl/2020/11/tomasz-pospieszny-maria-skodowska-curie.html
***
„Maria Skłodowska-Curie. Zakochana w nauce” jest kolejną na polskim rynku pozycją dotyczącą urodzonej w Warszawie, wybitnej uczonej. Pozycją kompleksową i pełną, która zasługuje na bliższe poznanie. Ale o tym za chwilę.
Jeśli ktoś z Was interesuje się postacią Marii Skłodowskiej-Curie, powinien kojarzyć również postać Tomasza Pospiesznego. Zawodowo: doktor habilitowany nauk chemicznych, profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, z zamiłowania: badacz i biograf nie tylko Marii, ale i innych wybitnych kobiet-naukowców. Popularyzator roli kobiet w nauce. Współredaktor strony Piękniejsza Strona Nauki. Świetny mówca.
Jeśli chodzi o pisanie, profesor Tomasz Pospieszny jest dinozaurem, którego styl nie przystaje do współczesnych standardów: używa bowiem eleganckiego języka, bez natrętnych slangowych wyrażeń czy anglicyzmów, bez przekleństw i emotikonek. Poza tym, Pospieszny ma alergię na mity i kłamstwa, dlatego sam weryfikuje prawdziwość wszystkich zawartych w książce informacji. Korzysta przy tym z najnowszych badań i publikacji oraz rzadkich, zapomnianych źródeł. Zamiast faktograficznego rollercoastera proponuje czytelnikowi stonowane, choć niepozbawione emocji wpisy. Jako wykładowca akademicki, ma dar bezkolizyjnego tłumaczenia zagadnień naukowych. Maria jest dla autora postacią niezwykłą, ośmieliłbym się nawet stwierdzić: platoniczną miłością. Nie pozbawia go to na szczęście obiektywizmu, w zamian dając w pełni autorskie, pełne pasji i zdrowego uwielbienia, spojrzenie.
Uczoną poznajemy w 12 rozdziałach. Już po ich tytułach widać, że będzie inaczej. Nie uświadczymy rozdziałów zatytułowanych „Ameryka”, „Nagrody Nobla”, czy „śmierć Piotra Curie” (jak w wielu innych biografiach). W zamian, poetyckie niemalże określenia: „Ta róża jest chora” (tytuł jedenastego rozdziału), czy „Deszcz nad Paryżem” (piąty rozdział). Owe 12 rozdziałów to danie główne. Oprócz tego, czytelnik otrzymuje także przystawki w postaci przedmowy, słowa wstępnego, słowa od autora i słowa od autora w roku 2020. Nieco złośliwie (ale tylko nieco), pragnę wyrazić swe rozczarowanie brakiem słowa przedwstępnego, słowa wydawcy oraz słowa autora na rok 2021. Poczułbym się pewniej, mogąc je przeczytać. Deser to aneks, kalendarium, chronologia odkryć w fizyce i chemii jądrowej, podziękowania, bibliografia oraz indeks osobowy. Doprawdy sycąca uczta.
Warto wspomnieć, że wstęp napisał dr Piotr Chrząstowski – prawnuk brata Marii, Józefa Skłodowskiego. Pan Chrząstowski udostępnił także część zdjęć ze swego rodzinnego archiwum, co jest wielkim skarbem i wartością dodaną publikacji.
Na uwagę zasługuje wydanie książki: solidna, twarda okładka, przejrzysty układ graficzny, kapitułka do zaznaczania, sto ilustracji oraz ładnie pachnący papier. Czego chcieć więcej?
Osobny ustęp warto poświęcić także ilustracjom – jest ich aż sto, a niektóre z nich są publikowane po raz pierwszy w Polsce. Przecierałem oczy ze zdumienia widząc Marię Skłodowską-Curie nie w czarnym, przewidywalnym stroju, a uroczej, kraciastej spódnicy! (s. 364) Inny rarytas to zdjęcie wykonane przy okazji ceremonii wręczenia doktoratu honorowego Northwestern University w Stanach Zjednoczonych. I tak mógłbym jeszcze wymieniać i wymieniać… Wątpliwości nie ulega jedno: autor odwalił kawał - naprawdę olbrzymi kawał - mrówczej, archiwalnej roboty. Pomagała mu w tym Ewelina Wajs, z zawodu historyk i archiwista.
Co jeszcze znajdziemy w środku? Tomasz Pospieszny sprawnie i ze swadą przeprowadza czytelnika przez życie Marii Skłodowskiej-Curie. Wbrew swemu nazwisku, robi to bez pośpiechu, dokładnie, metodycznie. Próbuje kawałek po kawałku odsłonić, tak skrycie strzeżone, wnętrze uczonej. Poznajemy od młodości w Warszawie, przez wyjazd do Francji, ślub, narodziny dzieci, rozkwit pracy naukowej, śmierć męża, samotność, skandal, uznanie świata nauki, podróże, aż po śmierć.
Pozwala sobie przy tym na ciekawe dygresje:
Czyż nie jest paradoksem, że po wielu, wielu latach podobizna Marii i Piotra Curie – uczonych borykających się z kłopotami finansowymi przez większość życia – znalazła się na najwyższym nominalnie banknocie Francji? Życie potrafi być przewrotne.
Na pochwałę zasługuje cała masa cytatów. Jest ich w książce mnóstwo, co pozwala na jeszcze lepsze wczucie się w klimat tamtych czasów i zrozumienie głównej bohaterki. Są wśród nich także krytyczne komentarze – wszak nie każdy lubił i szanował uczoną. Dzięki temu zabiegowi udaje się zachować zbalansowany obraz noblistki – z jednej strony geniusza, a z drugiej - człowieka z krwi i kości, który niejednokrotnie ugina się pod ciężarem życia, który nie zawsze wie co zrobić, który popełnia błędy. Każdy cytat jest opatrzony przypisem, co stanowi cenny drogowskaz i zachętę do dalszej lektury dla wszystkich zainteresowanych.
Niektóre opisy wręcz chwytają za serce. Ostatnie chwile życia uczonej Tomasz Pospieszny opisuje w taki sposób:
Jeszcze kilka godzin później próbuje resztkami sił zmieszać herbatę. Patrzy na łyżeczkę i pyta: "Czy to jest z radu, czy z mezotoru?". Do końca myśli o nauce. Na kilka godzin przed śmiercią głośno protestuje przed zrobieniem zastrzyku: "Nie chcę. Chcę, żeby zostawiono mnie w spokoju.". Potem mówi kilka niezrozumiałych słów. Jeszcze szesnaście godzin jej serce walczy o życie. W końcu o świcie […] po raz ostatni słońce oświetliło twarz Wielkiej Uczonej. Maria Skłodowska-Curie odeszła o godzinie czwartej rano, 4 lipca 1934 roku.
Książka kończy się słowami:
Mario, mam nadzieję, że Go (Piotra Curie - przyp. ML) odnalazłaś…
Mario…
Ta intymność... Tak się dzisiaj nie pisze biografii. Autor momentami niemalże zawstydza czytelnika… Niektóre słowa i wydarzenia z książki zostaną ze mną na długo.
Wady?
Bardzo rzadko mi się to zdarza,ale... żadnych większych uchybień nie wychwyciłem.
Dla osób, które czytały wydawnictwo Tomasza Pospiesznego z 2015 r. pt. „Nieskalana sławą. Życie i dzieło Marii Skłodowskiej-Curie”, ważna wiadomość: „Zakochana w nauce”, choć przeredagowana i uzupełniona, jest w dużej mierze oparta o swoją poprzedniczkę, co może wzbudzić zawód. Na szczęście autor lojalnie o tym informuje.
Szkoda również, że na końcu książki nie znajdziemy listy archiwów, z którymi kontaktowano się w celu uzyskania materiałów. Są wprawdzie podpisy pod poszczególnymi ilustracjami, ale zbiorczego indeksu niestety brak.
Podsumowując: „Zakochana w nauce” to bogata i nietuzinkowa biografia. Niespotykana skrupulatność i dokładność zamieszczonych danych, przystępny i barwny język, unikatowe fotografie oraz ładunek emocjonalny, czynią z niej jedną z najlepszych biografii Marii Skłodowskiej-Curie, jakie kiedykolwiek napisano.
Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Pełna recenzja na blogu Milczenie Liter.
https://www.milczenieliter.pl/2020/11/tomasz-pospieszny-maria-skodowska-curie.html
***
„Maria Skłodowska-Curie. Zakochana w nauce” jest kolejną na polskim rynku pozycją dotyczącą urodzonej w Warszawie, wybitnej uczonej. Pozycją kompleksową i pełną, która zasługuje na bliższe poznanie. Ale o tym za chwilę.
Jeśli ktoś z Was...
2022
Nie chcę nadużywać wielkich słów, ale w tym wypadku trudno o inne. Reedycja „Zakochanej w nauce” to pełna emocji, zjawiskowa biografia, prawdziwa perła w zalewie bylejakości.
Nie chcę nadużywać wielkich słów, ale w tym wypadku trudno o inne. Reedycja „Zakochanej w nauce” to pełna emocji, zjawiskowa biografia, prawdziwa perła w zalewie bylejakości.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022
Chronologicznie był to mój trzeci Lem, po "Dziennikach Gwiazdowych" i "Kongresie futurologicznym". Za pierwszym razem – bomba. Za drugim – również. Do trzech razy sztuka? A gdzież tam! Wciąż jest wyśmienicie.
Wszystko tu do siebie pasuje. Świetna okładka i oprawa graficzna (jak zresztą całej serii), autorstwa Przemka Dębowskiego. Celowo podaję te nazwisko. Posłowie Jerzego Jarzębskiego – klasa sama w sobie. Nawet papier pachnie jak trzeba.
Jarzębski ciekawie opowiada o zakończonym widowisku, nie wymądrza się (choć mądry jest), dokonuje trafnej oceny nieoczywistych sytuacji. To właśnie on tłumaczy laikom zawiłości lemowskiej gry. Po zakończeniu książki warto zastanowić się nad jej głębszym sensem i podjąć próbę samodzielnej interpretacji, by potem porównać ją z analizą Jarzębskiego. Takie posłowie to prawdziwa wartość dodana książki: żaden tam napisany na kolanie bełkot, bardziej latarnia rozświetlająca mrok.
"(…) Powieść Lema była lubiana przez najróżniejszych czytelników – tych, do których przemawiał urok mechanicznych zabawek, i tych, którzy z nich wyrośli, dojrzewając do wiedzy, że człowiekowi najtrudniej uporać się z samym sobą, zmierzyć się umysłem z całością wszechświata nie po to, by unieść się pychą, ale wprost przeciwnie: by jej demona zwalczyć".
Wróćmy jednak do historii, którą opowiada Stanisław Lem. Na planetę Regis III zostaje wysłana ekspedycja badawcza. Krążownik „Kondor” dociera do planety i przesyła meldunek o bezpiecznym lądowaniu. Jakiś czas później wysyła jeszcze jedną wiadomość: dziwną serię impulsów, jak gdyby nadawanych Morse’em, ale nie posiadających żadnego sensu, a potem powtarzające się kilka razy dziwne odgłosy. Kontakt się urwał, a „Kondor” nigdy już nie wrócił na Ziemię. Czy ktokolwiek przeżył? Co się wydarzyło na planecie Regis? Na te pytania odpowiedzieć ma kolejna ekspedycja, której losy poznajemy na kartach książki. Na Regis III przybywa krążownik „Niezwyciężony”, dowodzony przez astrogatora Horpacha. Lądowanie przebiega bez problemu, a sama planeta wydaje się być niezamieszkała. Wkrótce jednak zaczynają dziać się bardzo dziwne rzeczy…
Nie zdradzę więcej i radzę też nie czytać zajawki z tyłu okładki. Zdradza ona zdecydowanie zbyt wiele. Fabuła prowadzona jest logicznie i, co nie takie oczywiste u Lema, ma niesamowity potencjał kinowy. Aż się prosi o sfilmowanie! Końcowe sceny, kolejne ekspedycje wysyłane na powierzchnię planety, czy wątek „Cyklopa”, niesamowicie pobudzają wyobraźnię.
Z psychologicznego punktu widzenia, ciekawa jest relacja między Horpachem a jego oficerem, Rohanem. Rohan nie przepada za starszym od niego astrogatorem, nie rozumie jego decyzji, a czasem nawet je podważa. Jako profesjonalista, wykonuje oczywiście wszystkie rozkazy. Kulminacyjnym momentem jest prywatna rozmowa Horpacha z Rohanem odbywająca się w gabinecie przełożonego. Warto! Przemocna scena.
Niezwyciężonego czyta się świetnie; to książka, która trzyma w napięciu do ostatniej strony. Jednocześnie jest to literatura wysokich lotów. Łapie czytelnika mocnym chwytem i nie puszcza tak łatwo. Obserwujemy więc Stanisława Lema w najwyższej formie. W powieści tej ogniskuje on wszystkie swoje zalety w jednym miejscu: naukowe zacięcie, sensacyjną fabułę, ducha przygody oraz dylematy moralne, z którymi mierzą się bohaterowie, i z którymi – na o wiele większą skalę – mierzyć się przyjdzie uważnemu czytelnikowi.
Kto jest tutaj bowiem tytułowym „niezwyciężonym”? Potężny krążownik? Planeta Regis? To, co się na niej znajduje? Ludzkość? Stworzone przez nią maszyny? A może konkretny człowiek - Rohan lub Astrogator Horpach? Do czego doprowadzić może bezrefleksyjne pragnienie podbojów i lepienie świata na swoją modłę? To tylko niektóre z pytań, które się domagają odpowiedzi, a z pewnością nie wychwyciłem i nie zrozumiałem wszystkiego. Jak sami widzicie, nie należy się więc zadowalać bezrefleksyjną lekturą tej książki. Dopiero po odkryciu jej skarbów, ukrytych pod powierzchnią fabuły, możemy zejść z pola bitwy w glorii zwycięzcy.
Jeśli ktoś nie ma ochoty na rozmyślania, można się ślizgać tylko po powierzchni fabuły i też będzie świetnie. Na tym między innymi polega geniusz Stanisława Lema.
Niezwyciężonego.
Chronologicznie był to mój trzeci Lem, po "Dziennikach Gwiazdowych" i "Kongresie futurologicznym". Za pierwszym razem – bomba. Za drugim – również. Do trzech razy sztuka? A gdzież tam! Wciąż jest wyśmienicie.
Wszystko tu do siebie pasuje. Świetna okładka i oprawa graficzna (jak zresztą całej serii), autorstwa Przemka Dębowskiego. Celowo podaję te nazwisko. Posłowie Jerzego...
2019
2022
2020-05-23
2018
Blog MILCZENIE LITER
https://www.milczenieliter.pl/2020/05/arkadij-borys-strugaccy-piknik-na.html
________________
Fragment recenzji:
"Piknik na skraju drogi" to 176 nafaszerowanych jakością stron, mieszczących więcej skarbów, niż nos Joachima Loewa.
(...)
Bliżej nieokreślona przyszłość. Obca cywilizacja dociera na Ziemię i ląduje (rozbija się ?) w sześciu różnych miejscach, zwanych Strefami Lądowania. Miasteczko Harmont - gdzie dzieje się akcja książki - to jedna z takich Stref. Strefa jest odgrodzonym obszarem; mrocznym, pełnym tajemnic, niedopowiedzeń i niebezpieczeństw. Naruszając jej granice, należy wykazać się wielką ostrożnością (a i to może nie wystarczyć), gdyż nie obowiązują tam ziemskie prawa fizyki, grawitacja działa po swojemu a chwila nieuwagi i kontakt z "czarcim puddingiem" może kosztować utratę kończyn lub - w najlepszym wypadku - przekształceniem ich w gumiastą, rozciągliwą masę. Strefa potrafi także ożywić umarłych. Mimo to, z racji na obfitość przedmiotów pochodzenia pozaziemskiego, których prawdziwego przeznaczenia nie sposób dociec, przyciąga ona różnego rodzaju szmuglerów, handlarzy i poszukiwaczy przygód, zwanych stalkerami. Stalkerzy ryzykują zdrowie i życie, napędzając jednocześnie swoimi znaleziskami czarny rynek.
(...)
Klimatyczne dzieło Strugackich to futurystyczny gabinet luster ukazujący największe przywary nas samych.
W ten sam sposób można zresztą odczytać całą historię - jako przypowieść o człowieku i poszukiwaniu szczęścia - w tym przypadku zaklętego w mitycznej Złotej Kuli, spełniającej życzenia szczęśliwego znalazcy.
Czy złotą kulę da się odnaleźć ? Czy naprawdę daje ona szczęście i spełnia życzenia? Nie wiem.
Wiem jednak co innego:
"Piknik na skraju drogi" to instant classic.
Blog MILCZENIE LITER
https://www.milczenieliter.pl/2020/05/arkadij-borys-strugaccy-piknik-na.html
________________
Fragment recenzji:
"Piknik na skraju drogi" to 176 nafaszerowanych jakością stron, mieszczących więcej skarbów, niż nos Joachima Loewa.
(...)
Bliżej nieokreślona przyszłość. Obca cywilizacja dociera na Ziemię i ląduje (rozbija się ?) w sześciu różnych...
Pełna, rozbudowana wersja recenzji z ilustracjami i cytatami tylko na blogu Milczenie Liter.
***
KRÓTKO
Pierwszy raz w historii mego bloga przyznaję ocenę 9,5/10.
"Cyberiada" ma wszystko, co mieć powinna książka idealna: niesamowitą głębię, nieograniczoną fantazję, wciągające przygody, a wszystko okraszone ironicznym, przebiegłym poczuciem humoru.
***
DŁUGO (NAPRAWDĘ)
"Cyberiada" bardzo długo kręciła się wokół oceny 10, której nigdy jeszcze nie przyznałem. Ma wszystko, co mieć powinna książka idealna: niesamowitą głębię, nieograniczoną fantazję, wciągające przygody, a wszystko okraszone ironicznym, przebiegłym poczuciem humoru.
Lektura "Cyberiady" jest jak podróż przez skarbiec wypełniony bogactwami. Nie wiadomo w którą stronę patrzeć, co rusz coś innego przyciąga nasza uwagę. I to nie tak, że nagle po 100 stronach lektury odkrywamy jakiś wirtuozerski moment. Jest wręcz odwrotnie: należy się skupić, aby odkryć moment pozbawiony literackiej maestrii. Świecidełek jest cała masa, dlatego łatwo je przegapić. Tym lepiej - będzie co robić podczas kolejnych czytań "Cyberiady".
Ową rozkoszną podróż psuje tylko jedna rzecz. Ostatnie 3 historie. O ile kończąca zbiór Powtórka jeszcze jakoś trzyma poziom, o tyle obie opowieści Odmrożeńców jako całość są nudne i przekombinowane. Wirtuozeria Lema gdzieś uleciała, mam wrażenie, że kończył te opowieści z przymusu, że pisał je bez radości. Oczywiście, nuda u Lema, to i tak więcej niż dobra lektura u wielu innych pisarzy. Nie mniej jednak na tak wysokim poziomie taka wpadka, i to podwójna… To jak żółta i czerwona kartka – muszą pociągać za sobą pewne konsekwencje.
Jest jeszcze coś. Wirtuozeria Lema osacza czytelnika. Występuje w tak dużej dawce, że łatwo przedawkować. Wydaje mi się, że dobrze by było treść książki nieco przerzedzić. Tylko dlatego nie oceniłem dzieła Lema na 10. Co i tak daje mu miejsce w moim Top 5 wszechczasów.
Czym w ogóle jest "Cyberiada"? W największym skrócie, jest to zbiór 19 opowiadań, cybernetyczno-kosmicznych baśni, których bohaterami są w większości słynni konstruktorzy: Trurl oraz Klapaucjusz. Wynalazcy mieszkają blisko siebie, często się odwiedzają, wspólnie podróżują, ale nie przeszkadza im to jednocześnie prawić sobie złośliwości i obśmiewać najnowszych wynalazków. Ich sława sięga daleko w kosmos i co rusz przybywają do nich wysłannicy z różnych galaktyk prosząc o pomoc.
Trurl i Klapaucjusz, chociaż ludźmi nie są, przypominają ich jako żywo. Popełniają błędy, irytują się, zżera ich zazdrość. Przyznam, że zazwyczaj stałem po stronie Klapaucjusza. Miałem wrażenie, że z jakichś powodów Lem faworyzuje Trurla. W tym celu wykonałem pewne obliczenia. I tak:
Na 19 opowiadań, w 14 pojawiają się zarówno Trurl, jak i Klapaucjusz, w trzech bohaterem jest tylko Trurl ("Wyprawa czwarta", "Wyprawa 5a", "Edukacja Cyfrania"), zaś w dwóch nie pojawia się w zasadzie ani jeden z konstruktorów. Nie ma ani jednej historii, w której samotną gwiazdą byłby Klapaucjusz. Klapaucjusz, czegokolwiek by nie robił, zdany jest na trurlowe towarzystwo, snujące się za nim jak cień. Jako pierwsza w książce pojawia się też ilustracja Trurla, i to jego imię wymienia się zazwyczaj jako pierwsze. Czy to wystarczające argumenty, by uznać, że to właśnie Trurl był bliższy sercu Lema? Niezmiernie ciekawe pytanie, na które póki co nie odważę się odpowiedzieć.
Największe zalety "Cyberiady" to niesamowita kreatywność i głębia oraz zuchwały humor.
"Trurl strzelał bowiem niemowlętami; jego dzieciomioty osypały cesarstwo niezliczonymi miriadami kwilących pędraków, które szybko podrastając, oblepiały pieszych i konnych, a było ich tyle, że od popiskiwań „mama” i „plapla”, jak również „pipi” i „ee”, powietrze się trzęsło, a bębenki pękały. I trwał ów dziecinny potop, aż gospodarka cesarstwa nie wytrzymała go i widmo katastrofy zajrzało w oczy wszystkim; z nieba zaś tłuściutkie i wesolutkie, zjeżdżały w dalszym ciągu bobasy i maluchy, aż się dzień w noc zamieniał, kiedy pospołu pieluszkami trzepały".
Dzieciomioty? Nie mam słów 😊 Albo fragment, gdy zagubiony Trurl, nie wiedząc już co począć, wyciąga z grobu swego dawno zmarłego mistrza Kerebrona celem konsultacji. Stary Kerebron powitał swego dawnego ucznia z całą serdecznością, na jaką go było stać:
"Nawarzyłeś jakiegoś piwa, co? Napsułeś, nagwajdliłeś, nakierdasiłeś, a teraz przerywasz wieczny odpoczynek staremu nauczycielowi, żeby cię wyciągnął z biedy? Nie szanujesz zwłok, które niczego już nie chcą od świata, niedouku! (…) Gadaj, fujaro!"
Nawet najbardziej zatwardziały sztywniak uśmiechnie się czytając, jak maszyna (Kobyszczę) beszta swego twórcę (Trurl). W kabaretowej niemalże konwencji, maszyna poczytuje swoje braki materiałowe (np. tylko trzy nogi, użycie blachy zamiast stali) za przejaw wyższej, boskiej symetrii i zwraca się przeciwko konstruktorowi:
"Jestem istotą wykraczającą poza twój małostkowy horyzont, ślusarzu prymitywny! Jeśli w ogóle cokolwiek prawdy jest w tym, żeś mnie zbudował (czemu trudno zresztą dać wiarę), byłbyś przy takim obrocie rzeczy zwykłym instrumentem Wyższych Praw, a ja – właściwym ich celem. (…) Ty – to zmurszała deska płotu rzucająca prosty cień, a ja – światło słoneczne, które desce każe oddzielać mrok od jasności (…). A co się ciebie tyczy, nie będę z tobą więcej rozmawiał, bo mi na to czasu szkoda".
Kto ma ochotę, może przy okazji zastanowić się nad relacją maszyny i jej stwórcy, a można też po prostu uśmiechnąć się i prześlizgnąć po rozrywkowej warstwie tej rozmowy. Autor odsłania kilka ścieżek, można podążać każdą z nich. Po drodze wnikliwy czytelnik natrafić może na wątki i nawiązania do innych książek Lema, na przykład krótka rozmowa na temat statystyki z "Edukacji Cyfrania", której postulaty posłużą później za kanwę "Kataru", lemowskiej powieści detektywistycznej.
W typowym dla siebie modus operandi, Lem pod przykrywką cybernetycznych baśni i pozornie prostych historyjek porusza bardzo poważne tematy, takie jak przesyt informacji i wiedzy z racji na ich łatwą dostępność ("Wyprawa szósta i wizyta u zbója Gębona"), wizjonerskie dywagacje na temat wojny przyszłości (jakże trafne!), czy filozoficzne rozważania o źródłach zła i uszczęśliwianiu ludzi (Kobyszczę. Kobyszczę = skrót od „Kontemplator Bytu Szczęsny”). W "Podróży Piątej" A Lem w tyleż brawurowy, co zabawny sposób parodiuje potężną moc biurokracji.
Nawiasem mówiąc, "Kobyszczę" to arcydzieło samo w sobie. Opowieść zabawna, inteligentna, przebogata w treść. Jedno z najlepszych opowiadań, jakie kiedykolwiek czytałem.
Miniaturka "Edukacja Cyfrania" to kolejne urokliwe dziełko, które aż się skrzy humorem. Polecam szczególnie rodzicom kilkuletnich dzieci. O tym, jak niecierpliwy Trurl radzi sobie z maszynką, którą sam skonstruował, widząc w niej swego następcę. Nazywał ją pieszczotliwie Cyfraniątkiem, Cyfrankiem, lub po prostu Cyfraniem. Zirytowany, że Cyfraniowi tylko chemia w głowie, postanowił Trurl odciążyć malucha i zagrać w wynajdowanie rymów.
"Obmawiam? – rzucił Trurl.
- Szczawian.
- Zenek?
- Tlenek.
- Przodek?
Jodek.
(…) - Dość tej chemii! – zgniewał się Trurl, widząc, że tak może to iść w nieskończoność".
Nie jest łatwo być rodzicem (Cyfrania)…
I tak mógłbym pisać o każdym opowiadaniu po kolei.
Jak to u Lema bywa, miłośnicy szarad, neologizmów i gier słownych też znajdą coś dla siebie. To, że pisarz traktuje język polski jak plac zabaw, wiadomo nie od dziś. Wpuścić takiego Lema do piaskownicy i od razu rozciapra piasek, połamie foremki i sypnie piachem we włosy koleżanki. A wszystko z charakterystyczną dla siebie gracją i złośliwym uśmieszkiem na twarzy.
"Obok takich wysadzantów działali abnegaci, propagatorzy Powrotu do Jaskini, jak Wszaweł i Ćpaweł, zachęcający do niechlujstwa i żarcia byle czego, skoro wokół wszystko sterylne i smakowite. Co się tyczy płci pięknej, zbuntowała się totalnie. Przodownice ruchu wysunęły dwa nowe ideały kobiecości – dziwkożonę i świnksa – ażeby nawiązać po wyzwolicielsku do starych mitów".
No, mistrzostwo świata.
Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Biolodzy dowiedzą się o istnieniu damochłona (hybrydy damy i jamochłona), zaś amatorzy psychologii zwrócą uwagę na relację dwóch konstruktorów. Trurl i Klapaucjusz są idealnym przykładem tego, że można jednocześnie pałać nienawiścią i nie potrafić bez siebie żyć. Wyzłośliwiają się, zazdroszczą sobie, krytykują ponad miarę, a mimo to jeden dla drugiego gotów oddać życie.
W przeciwieństwie do wielu innych książek Stanisława Lema, w "Cyberiadzie" nawet te poważne dylematy podane są w lekkostrawny, pełen humoru sposób. Zdaję sobie sprawę, że określenia takie jak „baśń filozoficzna”, czy „powiastka etyczna” nie brzmią atrakcyjnie i prawdopodobnie nie znajdziemy ich w hashtagu żadnego influencera, lecz apeluję: proszę się nie zniechęcać! Pyszne historie, które opracował Lem, są atrakcyjne same w sobie, nawet bez tego drugiego dna. Mało tego: są tak naładowane klasowym contentem, że łatwo coś przeoczyć.
Dlatego najlepiej "Cyberiadę" smakować fragmentami. Niezależnie od tego, czy szukamy pełnego erudycji muzeum, czy parku rozrywki, dostaniemy wszystko. Wyobraźnia będzie nam pracować pełną parą, mózg rozkosznie chrobotać, a gęba wyszczerzy się w uśmiechu.
"Cyberiada" jest o krok, jeden maleńki krok, od książki idealnej. Dlatego przyznaję jej najwyższą ocenę w historii istnienia Milczenia Liter.
Panowie i Panie, w pełni zasłużone 9,5. Po to właśnie istnieje literatura!
A teraz marsz do biblioteki lub do sklepu i zaznajomić się z tym arcydziełem, nie na darmo tak się natrudziłem pisząc tę recenzję.
Pełna, rozbudowana wersja recenzji z ilustracjami i cytatami tylko na blogu Milczenie Liter.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to***
KRÓTKO
Pierwszy raz w historii mego bloga przyznaję ocenę 9,5/10.
"Cyberiada" ma wszystko, co mieć powinna książka idealna: niesamowitą głębię, nieograniczoną fantazję, wciągające przygody, a wszystko okraszone ironicznym, przebiegłym poczuciem humoru.
***
DŁUGO...