Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Houellebecqa pokochałam za jego cięty język, cyniczną obserwację społeczną, szeroko rozumianą niepoprawność polityczną. W "Unicestwianiu" jest tego (w mojej ocenie) nieco mniej, co na początku stanowiło dla mnie niemałe rozczarowanie. Sama w sobie jest to jednak dobra powieść, choć inna od poprzednich. Tak, czerpie z wcześniejszego dorobku Houellebecqa, ale jednocześnie jest łagodniejsza, bardziej melancholijna i dużo bardziej intymna. To oczywiście bierze się z tematu.
Było kilka momentów, gdy coś zgrzytało mi w języku. Może to kwestia tłumaczenia – np. erotyzm ciężko tłumaczyć na polski, ale na Boga, „czochranie bobra”? Nie pamiętam, bym przy lekturze poprzednich tłumaczeń pani Geppert miała tyle tego typu zgrzytów. Nie wspominając już o fatalnym wydaniu przez WAB – dopiero z komentarza poniżej dowiedziałam się, że nakład wycofano. Byłam pewna, że to mi trafił się kiepski egzemplarz, który – jakkolwiek to płytkie – utrudniał lekturę.
Do „Unicestwiania” wrócę za jakiś czas. Nie wszystkie wątki mnie porwały, niektóre zaskakująco (ale z premedytacją) się urwały, więc uznaję ją za powieść do czytania wyrywkowego. Naprawdę liczę, że nie jest to ostatnia książka MH, wbrew temu, co czytamy na końcu podziękowań. Byłaby to wielka szkoda dla literatury.

Houellebecqa pokochałam za jego cięty język, cyniczną obserwację społeczną, szeroko rozumianą niepoprawność polityczną. W "Unicestwianiu" jest tego (w mojej ocenie) nieco mniej, co na początku stanowiło dla mnie niemałe rozczarowanie. Sama w sobie jest to jednak dobra powieść, choć inna od poprzednich. Tak, czerpie z wcześniejszego dorobku Houellebecqa, ale jednocześnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kursoksiążka mieszkaniowa, czyli jak kupić ebooka i żałować

Żałuję, że nie sprawdziłam lubimyczytac przed zakupem. Średnia ocen nie zachęca, więc dałoby mi to do myślenia. Śledziłam za to pieing na instagramie i ceniłam jej profil. Do głowy mi nie przyszło, że jej ebook to taki monstrualny bubel.

Kupiłam go na promocji i zapłaciłam za zgrabnie spakowany plik 89 zł. 89 zł! - dawno tyle nie wydałam na żadną książkę, ale stojąc przed ważną decyzją o zakupie mieszkania, która jest decyzją przerażającą, tonący brzytwy się chwyta. Uznałam, że autorka naprawdę podpowie, z czym to się je. Koncertowo się rozczarowałam.

Na czym się skupić? Forma czy treść? Chyba forma, bo woła o pomstę do nieba. Tekst ebooka jest pełen baboli językowych. Od literówek, po błędy ortograficzne, fatalną składnię i nieporadny styl (tak, miało wyjść luzacko, wiem). To naprawdę ciężko się czyta. Wielokrotnie gubiłam wątek, bo odmiana słowa nie pasowała do reszty zdania. Jeden rozdział urywa się w pół słowa! Najśmieszniejsze jest to, że w pewnym fragmencie autorka nawiązuje do komentarza "korektora" (pan Michał Rzeczycki - robił korektę na czas albo z zamkniętymi oczami) - i w tym momencie wali literówkę. Nie wyobrażam sobie, żeby cokolwiek w cenie 89 zł (a regularna to przecież aż 119 zł) mogło być napisane w tak niechlujny sposób.

A teraz treść - we wstępie do książki Magdalena Milert od razu zaznacza, że nie przeprowadzi nas przez tajniki finansowania czy formalności - zachęca nas do poszukania tego w internecie. Wielka szkoda, bo przy zakupie kierowałam się tym, że w spisie treści mamy przecież do czynienia z rozdziałem "Formalności"! Przełknęłabym tę gorzką pigułkę, ale niestety treść faktycznie oferowana przez pieing jest po prostu w 90% infantylna. Nie mam pojęcia, kto jest targetem tej książki - ludzie urodzeni wczoraj? Znajdziemy tam takie odkrywcze prawdy, jak "Przeważnie mieszkania położone w dzielnicach centralnych są droższe, a najkorzystniej cenowo wypadają te na peryferiach". Kiedy już zaczynało się robić ciekawie, np. w rozdziale porównującym rynek pierwotny i wtórny, autorka nigdy nie rozwija tematu (np. sugeruje "zweryfikuj stan instalacji, okien i drzwi" - warto byłoby podać jakieś sposoby, jak to zrobić. Podobnie na stronach, gdzie pieing zachęca do korzystania z agencji nieruchomości - gdzie jakaś przestroga dla czytelnika co do umów zawieranych na dzień dobry, za samo obejrzenie mieszkania? gdzie głębsza analiza za i przeciw korzystania z pośrednika? serio pośrednicy, którzy od kupujących pobierają gigantyczne kwoty dosłownie ZA NIC zasługują na dodatkową reklamę?). Zamiast wiedzy praktycznej, pochodzącej od bądź co bądź praktyka (pardon, praktyczki?), mamy garść "ćwiczeń", które... naprawdę nie wiem jak skomentować. Jako przykład niech posłuży chociażby niezwykle cenny formularz, gdzie porównujemy mieszkania, a rubryki to kolejno: "Mieszkanie" "Ocena" (skala 1-10) "Wady" i "Zalety". Inny formularz to tabelka, do której wpisujemy plan dnia. Na wypadek, gdybyście zapomnieli, że czas dojazdu do pracy wlicza się przecież do codziennego planu dnia. To jest ta wiedza, ten "wytrych" wart Waszych pieniędzy. Brakowało mi tylko mapy myśli z chmurką "Wymarzone mieszkanie" po prostu i prośbą do czytelnika o wpisanie tego, co przychodzi nam do głowy.

Wielokrotnie odkładałam ebooka ze złością, ze dałam nabić się w butelkę. Towaru cyfrowego chyba nie da się zwrócić, a za czytanie i tak zabrałam się za późno, by oddać go w ciągu 14 dni. Jedyne, co mogę zrobić, to przestrzec innych. Liczycie na konkrety, rzetelne wskazówki, omówienie procesu zakupu mieszkania? No to nie tutaj. Magdalena Milert na wstępie zachęca, by tych informacji poszukać sobie w internecie. Potwierdzam - więcej w tym temacie znajdziecie w sieci. A jeśli chodzi np. o plusy i minusy życia w kamienicy, to możecie zapłacić pieing ponad stówkę, a możecie też poprosić o rozprawkę na ten temat Waszą nastoletnią siostrzenicę - jest nawet szansa, że po drodze zrobi mniej błędów niż autorka tego ebooka.

Kursoksiążka mieszkaniowa, czyli jak kupić ebooka i żałować

Żałuję, że nie sprawdziłam lubimyczytac przed zakupem. Średnia ocen nie zachęca, więc dałoby mi to do myślenia. Śledziłam za to pieing na instagramie i ceniłam jej profil. Do głowy mi nie przyszło, że jej ebook to taki monstrualny bubel.

Kupiłam go na promocji i zapłaciłam za zgrabnie spakowany plik 89 zł. 89 zł!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To co najwyżej poprawna książka, a ja znowu nie rozumiem powszechnego zachwytu. Nie wątpię w to, że Twardoch jest dobrym pisarzem, bo pokazał już, na co go stać, ale w tej powieści nie rozwija skrzydeł - wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że sporo kalki zostało zużyte na napisanie "Pokory".

Oczywiście książka ma swoje momenty i interesujące aspekty - dla każdego inne - dla mnie np. dobry początek opisujący śląskie dzieciństwo i wartką końcówkę, gdzie dzieje się za dużo, za szybko w porównaniu do nudnawego środka. Największą wartość na pewno stanowiło dla mnie to, co składa się na tożsamość śląskich bohaterów - ze wszystkimi sprzecznościami, mozaiką językową i obyczajowością, za to więc duży plus. Natomiast opisana w powieści rewolucja jest senna i mało ciekawa, ale może tak wygląda rewolucja od środka, kto z nas może wiedzieć. W każdym razie to epizod berliński ponosi winę za to, że "Pokorę" czytałam ponad miesiąc.

Z powieści Twardocha najlepiej pamiętam "Króla", więc łatwo mi dostrzec paralele - znowu bohater, który nigdzie do końca nie przynależy, znowu w ostatniej chwili rozpada się jego strefa komfortu, znowu ten stwór - Litani czy też Agnes - ciągle rzucający cień na bohatera. To marny zarzut, ale podczas czytania ciągle miałam tę powtarzalność z tyłu głowy i osobiście nie do końca mi się to podobało. Chciałabym jednak otrzymać od Twardocha coś wychodzącego poza sprawdzone schematy, które wykorzystał już w swoim pisarstwie.

To co najwyżej poprawna książka, a ja znowu nie rozumiem powszechnego zachwytu. Nie wątpię w to, że Twardoch jest dobrym pisarzem, bo pokazał już, na co go stać, ale w tej powieści nie rozwija skrzydeł - wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że sporo kalki zostało zużyte na napisanie "Pokory".

Oczywiście książka ma swoje momenty i interesujące aspekty - dla każdego inne - dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Będę przeciwwagą wśród zachwyconych czytelników. Poza wrzuceniem do worka wielu ważnych (nie chciałabym użyć słowa „modnych”, ale…) kwestii, autorka nie oferuje wiele więcej. Ktoś poniżej napisał, że to książka dla młodego czytelnika – chyba się zgodzę. We mnie nie wzbudziła większych emocji, nie zmusiła do głębszej refleksji, nie wciągnęła, nie wzruszyła (a wzruszam się dość łatwo). Żyjemy w czasach, gdy podejście ideologiczne przesłania nam ocenę danego dzieła (w tym przypadku – produktu?), a niektórych rzeczy nie wypada nie pochwalić.

Brit Bennett, młodziutka autorka, którą łatwo lansować we wszelkiego rodzaju mediach, wymieszała absolutnie topowe wątki: kobiety, kolor, rasizm, lgbt, amerykański sen, LA, NYC, Południe i nawet Midwest. Każdy ten element konotuje pewne skojarzenia, które – nie odbieram jej tego – zgrabnie splata w dość prostą, troszkę niewiarygodną, bo troszkę baśniowo-paraboliczną historię. To musiało się udać. Jak to się teraz mówi, taka powieść „rezonuje” z licznymi grupami, zwłaszcza w USA. W dobie ruchu BLM jest to powieść o empowerment, w kontekście czytelników z innych grup może ocierać się o white guilt, przed którym bynajmniej nie ucieka statystyczny Amerykanin (mówimy o tym sięgającym po nowości wydawnicze), dla młodzieży jest to lekcja o zjawisku „passing” czy przypomnienie reguły jednej kropli krwi. Pytam tylko: czy ta mozaika rzeczywiście tworzy dobrą literaturę?

Mam wrażenie, że nasz literacki światek na oślep kopiuje trendy z rynku amerykańskiego, bo to wygodne rozwiązanie. Działa dwa razy lepiej, jeśli książka ma ładną okładkę. Ten zabieg nie zawsze się udaje. Nie w przypadku powieści Brit Bennett. To książka na wskroś amerykańska, która wydaje się „głęboka” nawet polskiemu czytelnikowi, bo porusza m.in. kwestie rasowe. To dobry punkt wyjścia do dyskusji, ale nie arcydzieło 10/10, bo nie brakuje tutaj i takich opinii. A ja cieszę się, że zapoznałam się z tą książką w formie audiobooka, nie męcząc się z jej czytaniem. Być może wtedy nigdy bym jej nie dokończyła…

Będę przeciwwagą wśród zachwyconych czytelników. Poza wrzuceniem do worka wielu ważnych (nie chciałabym użyć słowa „modnych”, ale…) kwestii, autorka nie oferuje wiele więcej. Ktoś poniżej napisał, że to książka dla młodego czytelnika – chyba się zgodzę. We mnie nie wzbudziła większych emocji, nie zmusiła do głębszej refleksji, nie wciągnęła, nie wzruszyła (a wzruszam się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„(…) była nudna i ciężka, a w partiach romansowych – kiczowata i śmieszna; brnęło się przez tę glątwę – egzaltowaną, sztuczną – z trudem i zawstydzeniem”.

To bezkompromisowe zdanie jest zapisem myśli narratora „Madame” po przeczytaniu „Popiołów” Żeromskiego. Może autor nie zdawał sobie z tego sprawy, ale jest ono także mieczem obosiecznym – bo powyższy cytat (wg Libery byłaby to raczej „cytata”) doskonale opisuje także lekturę „Madame”.

Może nie książka-legenda, ale „Madame” pojawiała się w kierowanych pod moim adresem rekomendacjach literackich już parokrotnie. Nie uważam się za wytrawnego czytelnika, moją samoocenę filologa podważył jeszcze bardziej Libera, nazywając moją akademicką alma mater „szkółką” i nie szczędząc jej słów krytyki… jednak mam nieodparte wrażenie, że to, co właśnie przeczytałam, było powieścią słabą, pretensjonalną i przekombinowaną.

Być może nie odczytałam sygnałów dawanych mi przez autora. Znajoma podpowiadała, że ta powieść to tak naprawdę parodia. Jeśli rzeczywiście – wyjątkowo trudna w odbiorze i... bezcelowa. Ja jednak skłaniam się ku myśli, że Antoni Libera napisał te kilkaset stron „Madame” z największą powagą, a to czyni całe moje doświadczenie jeszcze koszmarniejszym.

Przejrzałam poniższe opinie – przeważają zachwyty, ale kilka osób wytyka bohaterowi-narratorowi nadmierną pompatyczność. Rzuca się w oczy od pierwszych stron, a w innych wpisach napisano już wystarczająco o tym paniątku, młodym inteligencie i kreatorze PRL-owskiej rzeczywistości na poetycką modłę, więc nie mam tu nic do dodania. Nasz młodzieniec mieści się w ścisłej czołówce najbardziej odrażających bohaterów literackich. Jego wewnętrzne rozterki rozlewające się na kartach powieści licznymi monologami lub pojawiające się w rezolutnych dialogach przyprawiają mnie o dreszczyk żenady.

Drugą uderzającą rzeczą, która czyniła lekturę Libery nieznośną, jest atmosfera moralizatorstwa, snobizmu i elityzmu pobrzmiewających w tej powieści. Gdzieś po kilkudziesięciu stronach lektury zdałam sobie sprawę, skąd po części kojarzę ten ton – to kalka z powieści Alfreda Szklarskiego o Tomku. Problem w tym, że Tomek Wilmowski był bohaterem dydaktycznych książek dla 11-latków i to w początkach PRL-u, a fabułą cofających się jeszcze do czasów zaborowych… Podobny styl, podobne pouczanie przez dorosłych (Konstanty, Jerzyk) i pogarda dla zaborcy w książce przeznaczonej dla chyba nieco innego odbiorcy rażą niemiłosiernie. Libera rysuje rzeczywistość, w której bohater jest (rzekomo) okrutnie ciemiężony, masy zadowalają się bylejakością (od zegarków Ruhla po Beatlesów i inne plebejskie rozrywki), a ostoją cywilizacji jest jedynie siedziba ambasady francuskiej, pełne erudycji wypisy w zeszycie narratora oraz osoba Madame. Z narracji przebrzmiewa ogromna pogarda wobec słuchaczy szkół zawodowych (pozdrawiam moich rodziców, którzy mieli nieszczęście przyjść na świat w innych okolicznościach niż inteligencki Żoliborz), kombinowania typowego dla tamtych czasów i osób, które nie mają za sobą lektury „Czarodziejskiej góry”. Z "Madame" na pewno zapamiętam, że braki we francuszczyznie to „wstydliwe kalectwo”, „dowód nieokrzesania” oraz „wstyd i hańba”, Picasso był miernotą, a kultowy film „Kobieta i mężczyzna” to „straszna tandeta!” – ktokolwiek ośmieli się myśleć inaczej, nie jest godzien najmniejszej uwagi.

Romans to tak naprawdę marginalny wątek tej powieści; fascynacja młodzieńca piękną i wyniosłą „panią od francuskiego” (czemu nie pada wobec niej zwyczajowe określenie „profesor” na nauczyciela w liceum? – zapewne kolejne rozdrażnienie Libery systemem…) jest sztuczna, tak jak jego język i zachowanie. Odnosi się wrażenie, że miłość zrodziła się w nim z nudy, po ustąpieniu wcześniejszych hobby (jazz, teatr). Nie czuję tych emocji, nie korespondują one ani z moimi własnymi doświadczeniami (zawsze to miłe w literaturze), ani z innymi zapisami tego typu fascynacji. Pretensjonalne stylizowanie relacji uczeń-nauczycielka na „Fedrę” jest kolejnym zabiegiem, którego powieść nie jest w stanie udźwignąć.

Język Libery, przedmiot wielu pochwał, jest dla mnie przestarzały i męczący. To poprawna polszczyzna, która dzięki licznym detalom sprawia, że zupełnie nie przystaje do naszych czasów. Właśnie skończyłam czytać i dzięki dacie wiem, że powieść została skończona w latach 80., czyli nie tak dawno – ja jednak wciąż czuję, że nijak nie przystaje językowo do żadnej bliskiej mi rzeczywistości. Setki pytań retorycznych, makaronizmy w dialogach między uczniami liceum (!) i coś trudnego do określenia, a co raziło mnie wyjątkowo – nazbyt szczegółowe didaskalia („- Nie-nie, no bez przesady! – uniosłem ręce w geście <<poddaję się bez bicia>>”), nadużywanie cudzysłowów do opisania mniej wyniosłych słów („zwinęła usta w <<dzióbek>>), fikuśne pseudonimy lub, co gorsza, imiona, jakby żywcem zaczerpnięte z Niziurskiego (znowu, czasy takiego języka już minęły!) – do klasy bohatera uczęszczają: Prometeusz, Mefisto, Rożek Goltz i Lucylla Różogrodek (!). Aluzje do tekstów kultury, które nie są w większości znane licealistom, są zaskakująco nie na miejscu przy jednoczesnej infantylności zachowań i melodramatyczności wypowiedzi bohatera.

Na koniec chciałabym zaznaczyć, że nie jestem wojującą komunistką, której nie w smak pańskie ciągoty Libery. Jestem też w stanie docenić zgrabnie napisaną choć z natury naiwną powieść pensjonarską, uwielbiam porządny Bildungsroman i podziwiam wrodzoną erudycję, ilekroć mam z nią do czynienia. Jakimś cudem Antoni Libera zmieszał wszystkie moje ulubione składniki w sposób, który jest zupełnie niestrawny. Do końca łudziłam się, że dotrze do mnie ironia jego sposobu pisania, że wybuchnę śmiechem przy którymś celnym dowcipie lub chociaż że przestanę krzywić się z niesmakiem. Nie doczekałam się, a w akcie rozczarowania musiałam napisać chyba najdłuższą w życiu recenzję, czego zupełnie nie mam w zwyczaju. Doświadczenie lekturowe z „Madame” mogę podsumować egzaltowanym westchnięciem narratora: „Po com cię w ogóle ujrzał!”…

„(…) była nudna i ciężka, a w partiach romansowych – kiczowata i śmieszna; brnęło się przez tę glątwę – egzaltowaną, sztuczną – z trudem i zawstydzeniem”.

To bezkompromisowe zdanie jest zapisem myśli narratora „Madame” po przeczytaniu „Popiołów” Żeromskiego. Może autor nie zdawał sobie z tego sprawy, ale jest ono także mieczem obosiecznym – bo powyższy cytat (wg Libery...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opowieść z innej planety – bo niewielu z nas jest w stanie w pełni zidentyfikować się z bohaterem, który świadomie i z uporem prowadzi życie tak skrajnie odmienne od naszego.

James Rebanks zabiera nas do angielskiej Krainy Jezior, którą znamy dobrze z literatury romantycznej. Tym razem jednak przedstawia własną wersję wydarzeń – opowieść autochtona, który na turystów z literackimi przewodnikami w dłoni patrzy nieco pobłażliwie. Jego dni upływają na ciężkiej pracy hodowcy owiec, a nie poetyckich spacerach. Z tego punktu widzenia historia jest fascynującym zapisem refleksji na temat własności – czy Kraina Jezior należy do lokalnych pasterzy, hodowców i farmerów, do turystów nadciągających z całego świata, do duchów martwych poetów, a może do państwowych funduszy, jako część narodowego dziedzictwa?

Opisy rytmicznej codzienności, niestroniące od informacji o trudzie, brudzie i wszelkiego rodzaju nieprzyjemnościach, potrafią przykuć uwagę czytelnika, a autor jak na pasterza doskonale posługuje się językiem (po lekturze będziesz wiedzieć czemu!). Ci, którzy spodziewają się wrażeń, mogą szukać innej pozycji – ta książka dostarcza zgoła innych doznań. To co, rzucamy wszystko i jedziemy w Bieszczady?

Opowieść z innej planety – bo niewielu z nas jest w stanie w pełni zidentyfikować się z bohaterem, który świadomie i z uporem prowadzi życie tak skrajnie odmienne od naszego.

James Rebanks zabiera nas do angielskiej Krainy Jezior, którą znamy dobrze z literatury romantycznej. Tym razem jednak przedstawia własną wersję wydarzeń – opowieść autochtona, który na turystów z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trochę się wyłamię z dość letniego odbioru książki na tym portalu, bo moim zdaniem zdecydowanie zasługuje na parę słów pochwały. To moje pierwsze spotkanie z prozą Pilcha, ale jakże udane! Jego styl jest cudownie lekki, język piękny, a aura tej krótkiej opowieści nostalgiczna, jednocześnie jednak pełna humoru. Są fragmenty, które naprawdę wywołują śmiech, i to w jakiś nonszalancki sposób, zdaje się, że jest jakiś rys farsy. Jestem pod dużym wrażeniem tej lektury, która może nie ma jakichś wielkich ambicji, ale przemyca to i owo i zmusza do zastanowienia nad kilkoma kwestiami.
A może to po prostu urok ziemi cieszyńskiej rzucony na kolejną studentkę polonistyki?

Trochę się wyłamię z dość letniego odbioru książki na tym portalu, bo moim zdaniem zdecydowanie zasługuje na parę słów pochwały. To moje pierwsze spotkanie z prozą Pilcha, ale jakże udane! Jego styl jest cudownie lekki, język piękny, a aura tej krótkiej opowieści nostalgiczna, jednocześnie jednak pełna humoru. Są fragmenty, które naprawdę wywołują śmiech, i to w jakiś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ilu z nas ciężko wzdychało, że za królewskie życie można dać się pokroić…A tymczasem może wcale nie warto rezygnować z naszej codzienności? Książka Marka Rybarczyka o Elżbiecie II pokazuje, że oprócz ciężarów typowych dla zwykłych śmiertelników (surowe wychowanie, zdrady małżeńskie, kłopotliwe dzieci i równie wyskokowe wnuki...), na barkach tej obchodzącej wkrótce 90. urodziny monarchini spoczywa również brzemię dużo cięższej wagi – narodowe. Dzięki autorowi poznajemy jej życie naprawdę od kuchni (i np. to, żr królowa każe trzymać owsiankę w zwykłych plastikowych pudełeczkach a nie porcelanie…).

Sporą część książki stanowi opis stosunków z księżną Dianą, co nadal z pewnością zaciekawi wielu czytelników, choć przecież Elżbieta II jest fascynującą postacią sama w sobie.

Czy warto sięgnąć po dobrze napisaną biografię okraszoną niezliczonymi ciekawostkami? Gdyby ta pióra Marka Rybarczyka była koniem wyścigowym, to z pewnością postawiłaby na nią nawet sama Królowa.

Ilu z nas ciężko wzdychało, że za królewskie życie można dać się pokroić…A tymczasem może wcale nie warto rezygnować z naszej codzienności? Książka Marka Rybarczyka o Elżbiecie II pokazuje, że oprócz ciężarów typowych dla zwykłych śmiertelników (surowe wychowanie, zdrady małżeńskie, kłopotliwe dzieci i równie wyskokowe wnuki...), na barkach tej obchodzącej wkrótce 90....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fascynująca lektura, od której nie mogłam się oderwać! Anna Wojtacha zabiera czytelnika w podróż, w którą nie każdy wyruszyłby bez wahania: przemierza mroczne ulice Moskwy, syberyjską tajgę, skaliste brzegi Bajkału, a nawet zapuszcza się do Mongolii. Dzięki talentowi autorki do oddawania klimatu wszystkich odwiedzonych miejsc, możemy poczuć się, jakbyśmy rzeczywiście jej towarzyszyli.

Nie miejsca grają jednak pierwsze skrzypce w jej reportażu, lecz właśnie ludzie, których napotyka na swojej drodze. Snajper, samotna matka, robotnicy fizyczni, bezdomny, prostytutka, emigrantka, rodzina czeczeńskich uchodźców… Postaci zasiedlają karty reportażu i składają się na mozaikowy obraz współczesnej Rosji, z jej problemami i wyzwaniami, przed którymi staje. Są historie miłosne i migawki wojenne, obrazy polityczne i sceny z życia codziennego.

Autorka prezentuje swoje poglądy na niektóre kwestie, ale nie zagłusza opowieści głosem własnego sumienia – pozwala swoim bohaterom przemawiać, nawet jeśli nie zgadza się z ich opinią. Ma lekkie pióro, choć dialogi wydają się czasem nieco odrealnione.

Dla osób dobrze zaznajomionych z Rosją i jej mieszkańcami lektura może wydać się oczywista. Jeśli jednak ktoś, podobnie jak ja, dotychczas interesował się tą tematyką, lecz nie studiował jej zbyt wnikliwie, prawdopodobnie poczuje głód dalszej wiedzy, a w rezultacie zacznie rozważać kupno biletów na wschód i odkurzać swój rosyjski. Aha, wnioski o wizę złóżmy jednak odpowiednio wcześniej – na wszelki wypadek.

Fascynująca lektura, od której nie mogłam się oderwać! Anna Wojtacha zabiera czytelnika w podróż, w którą nie każdy wyruszyłby bez wahania: przemierza mroczne ulice Moskwy, syberyjską tajgę, skaliste brzegi Bajkału, a nawet zapuszcza się do Mongolii. Dzięki talentowi autorki do oddawania klimatu wszystkich odwiedzonych miejsc, możemy poczuć się, jakbyśmy rzeczywiście jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiktoriańska proza w najlepszym wydaniu, skupiająca się na kontrastach epoki. Elizabeth Gaskell świetnie ukazuje, czym różni się angielska Północ od Południa, interesy robotników od fabrykantów, oraz jak przedstawiają się role kobiet i mężczyzn w XIX wieku. Pasjonaci "Dumy i uprzedzenia" z pewnością zatracą się w wątku miłosnym, o ile nie zrazi ich dość obszerny komentarz społeczny obecny w powieści.

Wiktoriańska proza w najlepszym wydaniu, skupiająca się na kontrastach epoki. Elizabeth Gaskell świetnie ukazuje, czym różni się angielska Północ od Południa, interesy robotników od fabrykantów, oraz jak przedstawiają się role kobiet i mężczyzn w XIX wieku. Pasjonaci "Dumy i uprzedzenia" z pewnością zatracą się w wątku miłosnym, o ile nie zrazi ich dość obszerny komentarz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niesamowita historia, od której nie mogłam się oderwać przez cały dzień, aż do przeczytania ostatniej strony i wylania ostatniej łzy! Bardzo wzruszająca, przenosi w świat idyllicznej Rzeczpospolitej, której już nie ma.

Niesamowita historia, od której nie mogłam się oderwać przez cały dzień, aż do przeczytania ostatniej strony i wylania ostatniej łzy! Bardzo wzruszająca, przenosi w świat idyllicznej Rzeczpospolitej, której już nie ma.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Masz wujka, który po wojnie odbudowywał stolicę? Masz stryjka, który nawet w najcięższych czasach spadał na cztery łapy? Masz za sąsiada amatora tanich win chlubiącego się warszawskim rodowodem? Pędź do osób pasujących do powyższych opisów. Z ust tych niepozornych rozmówców można usłyszeć historie, w które dziś trudno uwierzyć. A jeśli nie masz na podorędziu warszawskiego krasomówcy - sięgnij po „Złego” Leopolda Tyrmanda. W obu przypadkach opowieści będą miały parę elektryzujących punktów wspólnych.
Bo „Zły” to niemalże epicka historia Warszawy, na którą składają się dzieje jej mieszkańców na początku lat 50. ubiegłego wieku. I tak, przy okazji jest to kryminał. Jak na kryminał przystało - wciągający i tajemniczy, głównie dzięki tytułowej postaci, którą, gdyby się uprzeć, można by spróbować ustawić w szeregu z Robin Hoodem czy Zorro. „Zły” i jego samotna walka z warszawską przestępczością nie zawsze jednak są na pierwszym planie. Równie często podążamy tropem barwnego redaktora Edwina Kolanki i masy innych bohaterów, jak choćby Witolda Halskiego i Marty Majewskiej – pary reprezntującej zgrabnie poprowadzony wątek miłosny. Jest jeszcze jeden bohater… Miasto. Warszawa. Wyrwana z wojennego letargu, na kartach powieści Tyrmanda pompuje krew ze zdwojoną siłą. Często dosłownie.
Kryminalna intryga byłaby niczym bez mistrzowsko rozbudowanego tła. Pośledni bohaterowie warszawskich bram, odmalowani z niezwykła precyzją, składają się na krajobraz stolicy. Obywatele poturbowanego miasta mają milion pomysłów (zazwyczaj nielegalnych), setki wrogów i nielicznych lojalnych przyjaciół. Warszawa w ciągu kilku lat nie zdążyła jeszcze złapać oddechu po wojennym ciosie w brzuch, ale jej mieszkańcy już rwą się do przodu – na fali wspomnień Dwudziestolecia lub uskrzydleni nową ideologią, a pozostali – węsząc nowy biznes na trupach obu wcześniej wymienionych grup. Czytelnikowi nie pozostaje nic innego, jak przetestować swój instynkt przetrwania w częściowo odgruzowanej Warszawie Tyrmanda.

Masz wujka, który po wojnie odbudowywał stolicę? Masz stryjka, który nawet w najcięższych czasach spadał na cztery łapy? Masz za sąsiada amatora tanich win chlubiącego się warszawskim rodowodem? Pędź do osób pasujących do powyższych opisów. Z ust tych niepozornych rozmówców można usłyszeć historie, w które dziś trudno uwierzyć. A jeśli nie masz na podorędziu warszawskiego...

więcej Pokaż mimo to