Toast na progu Andrzej Mencwel 7,5
ocenił(a) na 87 tyg. temu Ta znakomita rozprawka jest jakby poszerzeniem, i uzupełnieniem o przykłady z autopsji, słynnego eseju Wiesława Myśliwskiego „Kres kultury chłopskiej”. I żeby nie było: żadnej tu „chłopomanii”! To poważne rozważania na temat samej istoty naszej kultury i cywilizacji.
”Kultura chłopska była całością, zarówno w istocie, jak i we wszelkich swoich przejawach – gospodarczych i religijnych, społecznych i symbolicznych, fizycznych i filozoficznych. Co więcej – posiadała swój własny korelat materialny, którym było samodzielne, uniwersalne gospodarstwo rolne, uprawiane przez wielopokoleniową rodzinę patriarchalną” – pisze Autor jak najbardziej zasadnie w czasie przeszłym.
„Stalinowska ideologia +rozkułaczania+ terrorem zaprowadzona zwłaszcza w Ukrainie, potwierdza (…) że zasobne, samodzielne, wielofunkcyjne gospodarstwo rolne było ostoja klasy chłopskiej jako takiej. Oparliśmy się tej ideologii, i tej praktyce skutecznie, przeto kultura chłopska, w swej antropologicznej jakości, wówczas przetrwała” – nie zdajemy sobie sprawy, ile udało się nam ocalić, a co bezpowrotnie zniszczono na „nieludzkiej ziemi”.
Tymczasem w Polsce nie ma już takich gospodarstw, nie ma już takich rodzin – są jedynie poszczególni „producenci rolni”, a to zupełnie inny wytwór zupełnie już innej kultury. I elegię po tamtej, która bezpowrotnie odeszła na naszych oczach, kreśli w świetnym stylu znany naukowiec, badacz literatury i kultury. Nie daje mu spokoju pytanie, czy koniec tradycyjnej polskiej wsi oznacza zarazem bezapelacyjny zanik kultury chłopskiej?
W szerokim kulturowym kontekście Andrzej Mencwel opisuje kurpiowską wieś, gdzie w latach 70. kupił chałupę. Od tamtego czasu poznał od podszewki zasady rządzące żywą jeszcze wtedy społecznością i nieco mniej ludzi tam żyjących. A ponieważ jako naukowiec dysponuje odpowiednimi narzędziami analizy, efekt jest wspaniały, ale i zatrważający.
Na początku było tak: „Okazało się bowiem, że gdy za naszym niebyłym płotem, więc w bezpośrednim sąsiedztwie, ludzie zaczynają żniwować, to my możemy spokojnie ich kontemplować, pijąc na przyzbie swoją kawkę, ale zaczynamy się krztusić, wiercić na zadkach, łypać na siebie wzajemnie i wreszcie, bez słowa, lecz jednozgodnie, za próg wyskakujemy i na wyprzódki biegniemy w pole, aby do żniwiarzy dołączyć. Oni zaś witają nas przychylnie, bez uniesień jednak i honorów, rzeczowo natomiast i funkcyjnie, od razu z przydziałem — kto tu, kto tam, po co i na co. Ponieważ dla nich wszystkich było oczywiste, co nam dwojgu wydało się odkrywcze, że jak żniwa idą, to nikt nie powinien stać w miejscu”.
Tak było, ale nadszedł kres. „Historyczny koniec tradycyjnego chłopskiego gospodarstwa wiejskiego nie ma tak wyraźnej daty granicznej, jak lata 1944-1945 dla folwarku ziemiańskiego, ale możemy przyjąć, bez ryzyka grubej pomyłki, że wskazuje ją rok 2004, w którym Polska staje się ”zwyczajnym” członkiem Unii Europejskiej” – czytamy.
„Nie pierwszy to raz w naszych dziejach za kolejną „transformację” najwyższą cenę płacili chłopi. Najpierw zapłacili za wzrost i zmierzch Rzeczypospolitej szlacheckiej, po uwłaszczeniach – za wczesną industrializację, za następną – w międzywojniu, za forsowną – w latach powojennych, a za co płacili przez całe stulecia – tego na wołowej skórze nie spisać”.
Autor przypomina prostą prawdę: „Życie w tak zwanym przez miastowych otoczeniu przyrody nie przypomina żadnej sielanki i nie jest też rozkosznym wytchnieniem. Przeciwnie - wymaga nieustannego opierania się dzikiej sile tej przyrody i przeciwdziałania niszczycielskiemu naporowi butwienia, grzybienia, robaczywienia, próchnienia, gnicia, rozkładu i rozpadu”.
Sielanki nie było też i między ludźmi, nawet a może zwłaszcza, bliskimi: „Relacje małżeńskie i rodzinne, więc najbliższe, w jakie ludzie ze sobą wchodzą, bez których zresztą społeczeństwa nie mogłyby istnieć, jak nie mogą istnieć bez zakazu kazirodztwa, kryją w sobie całe pokłady, jeśli nie otchłanie, tajemnic, przeważnie niedobrych, mrocznych i ciemnych, starannie ukrywanych nie tylko przed obcymi, ale i bliskimi, może przed nimi najbaczniej”.
Zarazem poznajemy wiele przykładów tego, co Autor określa mianem „Rolniczego Towarzystwa Wspólnego Ratowania się w Potrzebie. Bo to jeszcze czasy, gdy sąsiedzka pomoc – na co dzień, nie od wielkiego dzwonu – była nie żadną tam uprzejmością, lecz koniecznością, bo warunkiem przeżycia, niczym w pierwotnych społecznościach: ”daję, abyś dał”.
No i to czasy wódki, która nie była tym, czym dziś - od rana na „poprawę nastroju”, ale „fajką pokoju, miarą sprawiedliwości, spoiwem przyjaźni, pocieszycielką strapionych, i Bóg wie, czym jeszcze”.
Acha, i to jeszcze takie czasy, gdy wiejski chłopak kradnie warszawiakom leżące na oknie…. książki (klasykę Prusa i Sienkiewicza). Powtarzam: kradnie książki - czy wszyscy to słyszą….???
I są to także czasy, gdy sieć kolejowa, zwłaszcza na prowincji, jest jeszcze w Polsce w miarę rozbudowana, choć Autor zwraca uwagę, że na dawnych ziemiach pruskich była ona o wiele bardziej gęsta, a przystanki – o wiele częstsze.
Kolejna trafna uwaga Autora, że taki porządek, jaki dziś widać w każdej wsi w każdym regionie Polski kiedyś był udziałem wyłącznie wsi na Opolszczyźnie, gdzie zawsze w świadomości zachowało się niemieckie pojęcie schludności. Podaje przykład czegoś, co kiedyś mieszkańcowi wsi nigdy by nie przyszło do głowy: podkaszania trawy p r z e d ogrodzeniem posesji, czyli przy drodze publicznej - „co oznacza obyczajowy przewrót”, bo teraz dba i o dobro wspólne, a nie tylko o „moje”.
Szczególnie przejmująco opisany jest los koni. „W rolnictwie tradycyjnym koń był pierwszym chyba po gospodarzu, czyli poniekąd po Bogu, stworzeniem domowym, bo bez niego w gospodarstwie niczego właściwie nie można było zrobić”. I końca tego doznaje sam Autor, gdy zobaczył na polach pierwsze kombajny „New Holland”, które uczyniły konia zbędnym w gospodarstwie. Zresztą nie tylko konia, ale i pomoc sąsiada…
I nagle tak liczne konie znikają jak śnieg w maju z rolniczego krajobrazu. Czytamy wstrząsającą relacje Mencwela z ich załadunku do włoskich tirów, które powiozą je w „katorżniczym transporcie do okrutnej śmierci w toskańskiej mechanicznej rzeźni”.
„Nie pojedynczy koń był tu krzywdzony, nawet nie poszczególny transport kilkudziesięciu zwierząt, lecz w skali kraju dziesiątki tysięcy osobników ulegało corocznie takiej likwidacji, aż do wygubienia całej, związanej z nami przez kilkaset lat, populacji”.
„Nie zaglądałem ani ludziom, ani koniom w oczy, bo wołałem nie znać ich wyrazu, a to, co już zobaczyłem u początku tej drogi śmierci, gwałtownie mnie stamtąd wygnało i uraziło na resztę życia”.
„Skojarzenie z lagrową rampą selekcyjną nachodziło mnie samo”.
A w okolicy znajduje się Treblinka – jedna z tych kilku polskich wsi, których nazwy zna cały świat. Autor czuje niechęć do „ilościowania” ofiar, jakby „spychało go to do szeregów organizatorów i producentów tej industrialnej makabry”. Będąc jednak dzieckiem wieku, w którym rywalizację we wszystkich dziedzinach uczyniono powszechną, wraz z notowaniem wszelkich absurdalnych rekordów świata, nie umie się oprzeć konkluzji, że ”to w Treblince ustanowiono wszechdziejowy rekord świata w tej piekielnej konkurencji, jaką była likwidacja ludzi przez ludzi na tej ziemi”.
Coś, o czym nie wiedziałem: ”Podobno odkrycie grobów katyńskich uświadomiło Himmlerowi, ze masowe pochowki nie są bezpieczne dla sprawców zbrodni. Dlatego wizytując Treblinkę II wiosną 1943 roku, nakazał zbudowanie gigantycznych żelaznych rusztów, na które olbrzymimi bagrami spychano tysiące odkopywanych ciał”.
Na koniec Autor przedstawia cechy kultury chłopskiej, które mogłyby, a wręcz i powinny, wejść na stałe do polskiej kultury narodowej, skoro od dawna mamy w tych zakresach bardzo poważne deficyty:
Pierwsza to praca: „+Kultura+ - pierwotnie, w języku łacińskim, skąd ją przyswoiliśmy – znaczy uprawa”. Praca odpowiedzialna i samodzielna. „Była to praca nieodrodnie twórcza, ponieważ będąc cyklicznie ponawiana, musiała też być nieustannie odnawiana, jako mężna odpowiedź na wyzwania kapryśnej pogody i zaskakujących dziejów. Wykonywana ona była na osobistą odpowiedzialność gospodarza kierującego suwerennie ludzką przystanią i jej rodzinnym zespołem, jak conradowski kapitan dowodził statkiem i jego załogą”.
I dalej Autor podkreśla, że „każdy pracowity ruch świadomego celu gospodarza wymagał odrębnej, intelektualnej, twórczej oceny i decyzji, aby się powiódł. W skali elitarnej taka suwerenna twórczość osoby pracującej bywa dziś częstym spełnieniem artystów, uczonych, wynalazców. W skali popularnej natomiast pozostaje zbożnym, nieosiągalnym życzeniem, tym bardziej, że panujący w licznych Mordorach automatyzm czynności porównuje się zasadnie do pańszczyźnianego przymusu”.
„Dlatego właśnie praca swobodnie obrana, twórczo inicjowana, odpowiedzialnie dokonywana, jaką była praca włodarza-suwerena, powinna stać się wartością powszechną, na którą wszyscy będziemy zorientowani. Niczego lepszego jak takiej pracy nie można uczyć na żadnej uczelni”.
Autor nie pozostawia suchej nikt na przedłużonej o zbyt długo idei szlacheckiego folwarku. Pisze: ”Tym właśnie szlacheckie +przywiązanie do ziemi+ różniło się od chłopskiego, że nie było związane z pracą własną, indywidualne wyjątki, bliższe naszym czasom, prawidłowości tej nie zmieniają. Bogumił Niechcic z +Nocy i dni+ był rządcą, nie ziemianinem”.
Druga pożądana wartość to nieodłącznie związana z takim rozumieniem pracy idea chłopskiej pomocy wzajemnej – „niezawodne wspomaganie się w potrzebie”. „Współczesna klasa polityczna wciąż jeszcze nie odrobiła tej lekcji, jaką kultura chłopska jej zadała” - smętnie konstatuje Andrzej Mencwel w wydanej w 2017 r. książce.
I to w tej intencji Autor wznosi swój tytułowy toast.
PS Mencwel zastanawia się nad fenomenem popularności w Polsce „Przeminęło z wiatrem” – tej żenującej apologii wyzysku, rasizmu i niewolnictwa z nic nierozumiejącą dziewoją na pierwszym planie: ”Jakim cudem opowieść o wojennej katastrofie właścicieli niewolników mamiła pochodzące z awansu masy odbiorców, tego do dziś nie pojmuję”.
Za co jeszcze cenię Autora? Ano że przypomina świetlistą postać jednego z najlepszych ludzi Piłsudskiego Henryka Józewskiego, urodzonego w Kijowie słynnego wojewodę wołyńskiego z lat 30. który zatrudniał u siebie, może nawet i faworyzował, Ukraińców - gdy wszyscy inni ich wyrzucali i prześladowali. Jak czytamy, „może być jednym z patronów pojednania”.