-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
-
Artykuły„Dwie splecione korony”: mroczna baśń Rachel GilligSonia Miniewicz1
-
ArtykułyZbliżają się Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie! Oto najważniejsze informacjeLubimyCzytać2
-
ArtykułyUrban fantasy „Antykwariat pod Salamandrą”, czyli nowy cykl Adama PrzechrztyMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2022-07-05
2022-07-01
2022-06-21
2019-07-12
2018-08-24
2018-07-12
2017-11-28
2017-10-24
2017-08-30
2017-08-26
2017-07-27
Maszyny chodzące po ulicach, alternatywne wizje miast, postęp naukowy, a to wszystko w otoczce, które przypomina trochę czasy wiktoriańskie. Nic dziwnego, że steampunk nieustannie zaskarbia sobie nowych czytelników. Jednak wraz ze wzrostem jego popularności, coraz trudniej o coś świeżego i nowatorskiego, i niestety „Wilcza Godzina” jest na to kolejnym przykładem.
Wilno - rok 1905. A właściwie to wolne Wilno, miasto, które przoduje pod względem rozwoju techniki, alchemii i wynalazków. To tutaj ma się odbyć Szczyt z udziałem miast Aliansu, związku wolnych miast, które podobnie jak Wilno, stawiają na naukę. Jednakże kiedy dochodzi do morderstwa w zaułku, a kolejne intrygi wychodzą na jaw, okazuje się, że Wilno, miasto symbolizujące postęp, posiada więcej tajemnic, niż ktokolwiek przypuszczał.
Książki w klimatach steampunku ostatnio zyskują na popularności, o chociażby taka nowość - „Wilcza Godzina”. Już na początku utwierdziłam się w przekonaniu, że może to być coś wyjątkowego, w końcu litewskich autorów wcale na rynku dużo nie ma. A jeszcze jak usłyszałam, że Andrius Tapinas jako najmłodszy tłumacz przełożył na język litewski „Władcę Pierścieni”, byłam wniebowzięta - w końcu świadczy to o tym, że ze słowem pisanym już wcześniej obcował i jakiegoś doświadczenia nabrał, mimo że „Wilcza Godzina” to jego debiut. Tylko że niestety... niezbyt udany.
Zacznę od samego początku, czyli pierwszego wrażenia, jakie wywarła na mnie ta powieść. Dwudziestowieczne Wilno jawiło mi się bardzo urokliwie, pierwsze strony wprowadziły mnie w ten steampunkowy klimat, a fakt, że autor już chwilę później uśmiercił jedną z postaci, od razu przyciągnął moją uwagę. Nie lubię owijania w bawełnę, a gdy widzę, że pisarz przysłowiowo nie cacka się ze swoimi bohaterami, to nabieram do niego szacunku. Tylko że później ten czar prysł. Mówiłam o owijaniu w bawełnę, i no właśnie, zbędnych opisów było tu po prostu za dużo. Mało znaczące sytuacje, rozwlekanie akcji... Tak mniej więcej przedstawia się większość książki. Autor zaczął mocnym akcentem i miał okazję poprowadzić fabułę dalej w taki żywiołowy, elektryzujący sposób, ale z tego nie skorzystał. Szkoda, bo mogłoby to pójść trochę w stronę kryminału, a w połączeniu z alternatywnym Wilnem, miałoby szansę uratować tę książkę.
Kolejny zarzut jest bardziej techniczny. Andrius Tapinas stworzył ciekawą rzeczywistość, którą z pewnością rozumie, czego nie można powiedzieć o czytelniku. Wprowadzenie tylu zmian i przekształcenie wizji świata, którą znamy, w coś całkowicie innego, wymaga pewnej konsekwentności i poświęcenia chwili na wyjaśnienie tego, jak ten świat funkcjonuje. Niestety, pomijając już fakt, że czytelnik przez kilkadziesiąt pierwszych stron odczuwa dużą dezorientację, bo ani nazwisk, ani miejsc, ani funkcji nie sposób jest zapamiętać, to niektóre rzeczy mogą być odebrane jako błędy logiczne. Rozumiem przekształcanie historii w taki sposób, aby pasowała do zamysłu powieści, ale trzeba wyjaśnić, co na przestrzeni lat się zmieniło i w jaki sposób (przede wszystkim mówię tu o myśleniu ludzi i ich naturze), bo w innym przypadku niektóre elementy stają się bardzo nierealne, nie przez gatunek książki, lecz przez to, że nie mają prawa zaistnieć, jeśli autor ich poprzednio odpowiednio nie wprowadzi.
Następnym mankamentem są bohaterowie, do których nie można się przywiązać. Tak jak mówiłam, doceniam fakt, że autor nie stara się na siłę trzymać ich przy życiu, nie boi się brutalności, a życie bohaterów nie toczy się tak gładko i przyjemnie, jak mogłoby się to wydawać. Postaci jest jednak mnóstwo i to sprawia, że z żadną nie czujemy się bardziej zżyci. Jedną z bardziej istotnych dla fabuły osób jest Antoni Srebro, legat wileński, którego postać została całkowicie spłaszczona. Niby jest inteligentny i przebiegły, ale brak mu jakiejś większej głębi i wydawał się mi całkowicie wypruty z emocji - zwyczajne nazwisko na kartkach papieru.
Skoro jesteśmy już przy postaciach, mam znacznie większą uwagę, co do nich, a właściwie ich braku. Braku sylwetek kobiecych. W tej książce są właściwie dwie ważniejsze postaci żeńskie, Miła i Emilia, ale przewijają się tak rzadko, że nawet chcąc dowiedzieć się o nich czegoś więcej, nie ma zwyczajnie ku temu sposobności. Wątek Miły zaciekawił mnie w szczególności, bo choć ona sama jest dość schematyczna, to jednak da się ją polubić. Szkoda tylko, że na tę ponad czterystu-stronnicową powieść, jej osoba przewija się tu zaledwie kilka razy.
Na koniec chciałabym jeszcze „Wilczą Godzinę” porównać do innej serii, też zresztą wydanej nakładem wydawnictwa SQN. Ale właściwie nie ma tu co porównywać, bo „Mechaniczny” („Powstanie” ciągle przede mną) spodobał mi się nieporównywalnie bardziej ta książka. Ian Tregillis świetnie oddał klimat swojej clockpunkowej rzeczywistości, poświęcił chwilę na wyjaśnienie, co i jak w niej działa, nie pozostawiając czytelnika z wyrazem zagubienia wymalowanym na twarzy, a przede wszystkim stworzył charyzmatycznych i oryginalnych bohaterów, na czele z Berenice, silną żeńską postacią, którą polubiłam od razu.
Wiem, że niektórym „Wilcza Godzina” przypadła do gustu, choć podejrzewam, że ci najwięksi miłośnicy steampunku, też będą mieli do niej kilka zarzutów. Nie jest to zła książka, ale po prostu rozczarowująca po tym, jak obiecująco się zapowiadała. Pogmatwana, miejscami nielogiczna, przegadana i cierpiąca na brak jakichkolwiek bohaterów, którzy byliby warci wzmianki (nie mówiąc już o kobietach). Jeśli naprawdę szukacie dobrego steampunku, polecam „Mechanicznego” - ta powieść na pewno Was nie rozczaruje.
http://booksbyshadow.blogspot.com/
Maszyny chodzące po ulicach, alternatywne wizje miast, postęp naukowy, a to wszystko w otoczce, które przypomina trochę czasy wiktoriańskie. Nic dziwnego, że steampunk nieustannie zaskarbia sobie nowych czytelników. Jednak wraz ze wzrostem jego popularności, coraz trudniej o coś świeżego i nowatorskiego, i niestety „Wilcza Godzina” jest na to kolejnym przykładem.
Wilno -...
2017-07-13
2017-07-10
2017-06-28
Gemma cierpi na szereg różnych chorób, przez co trzymana jest w odosobnieniu, a jej rodzice starają się ograniczyć jej kontakt ze społeczeństwem do minimum. Jednakże pewnego dnia dziewczynę zaczepia obcy mężczyzna, wypowiadając jedno zdanie, które zmienia jej życie. Czym jest odizolowane od świata Haven, co tam się produkuje i przede wszystkim - czy to, co się tam dzieje, jest zgodne z ludzką moralnością?
Lauren Oliver porusza w swojej powieści bardzo aktualną tematykę, bo mimo że cała historia jest jedynie fikcją literacką, to jednak jej wydźwięk nie jest nam wcale obcy. „Replika” stawia pytania, które możemy odnieść do własnej rzeczywistości, bo czy teraz, w naszym skorumpowanym świecie mamy pewność, że wszystko odbywa się legalnie? Czy władza na pewno będzie chronić swoich obywateli kosztem wszystkiego? Pozwolę sobie na małą dygresję. Powiedzmy - produkcja niektórych wirusów. Lekarstwo na pewno jest przez kogoś znane, bo ktoś musiał tego wirusa wyprodukować. Tylko ujawnienie lekarstwa, byłoby przyznaniem się do winy. I mamy błędne koło. „Replika” sprawiła, że znów zaczęłam roztrząsać ten temat, bo w głowie kołacze mi teraz jedno pytanie - czy komuś rzeczywiście zależy na naszym bezpieczeństwie? I czy w ogóle istnieje jeszcze takie pojęcie jak moralność wśród ludzi zajmujących najwyższe stołki w państwie?
Problematyka tej książki czyni ją naprawdę fascynującą. Wbrew pozorom „Replika” nie jest kolejną powieścią fantasy czy dystopią, a już na pewno nie bezmyślnym czytadłem. To inteligentna książka, jeśli mogę tak to nazwać, z mądrym przesłaniem. Zdecydowanie nie spodziewałam się tego po lekturze dla młodzieży. Nie czytałam poprzednich dzieł Lauren Oliver, więc nie mam żadnego punktu odniesienia i nie wiem, czy poruszała podobną tematykę w swoich poprzednich książkach. Wydaje mi się, że tamte miały bardziej dystopijne zabarwienie, podczas gdy tę można interpretować trochę szerzej i odnajdywać w niej powiązania do naszej współczesności. Sądzę też, że warto rozpocząć poznawanie jej twórczości od „Repliki” - na pewno się nią nie rozczarujecie.
Autorka ma przyjemny styl pisania, momentami rozwleka niektóre sytuacje, ale innym razem tak buduje napięcie, że nie sposób oderwać się od książki. Cała powieść podzielona jest na dwie części, jedną z perspektywy Gemmy, a drugą Liry, aczkolwiek wolę o tej drugiej postaci nie zdradzać zbyt wiele, bo wiąże się z nią tyle wątków, że mogłoby to odebrać przyjemność z poznawania tajemnic krok po kroku. Ja zaczynałam od części Gemmy i tak też bym polecała innym, aczkolwiek z tego, co wiem, nie ma to większego znaczenia. Po prostu wydaje mi się, że to w jej historii jest więcej niedopowiedzeń, a poznanie tej widzianej oczami Liry, mogłoby sprawić, że poprzednia część stanie się zbyt oczywista. Z pomysłem poprowadzenia narracji w ten sposób się jeszcze nie spotkałam i jest to coś, co zdecydowanie wyróżnia „Replikę”. Z pewnością był to zabieg udany, bo choć z początku czytanie tego samego z dwóch perspektyw wydawałoby się zbędne i naciągane, to jednak okazuje się, że ma to dużo swoich zalet. Przede wszystkim ciekawie jest przekonać się, jak te same zdarzenia postrzegane są przez różne osoby, co świadczy o różnorodności ludzkiej psychiki. Szkoda tylko, że przez to historia jest znacznie krótsza (jedna część ma około 200 stron), ale dzięki temu teraz tym bardziej czekam na kontynuację (z tego, co widziałam, jest już zagraniczna okładka).
Dwa słowa o bohaterkach. Gemma momentami mnie irytowała, to trochę zaburzyło mój niemalże całkowicie pozytywny odbiór lektury. Denerwował mnie jej brak samodzielności, chociaż z drugiej strony trudno się jej dziwić, zważając na to, jak była wychowywana. Lira budzi we mnie dużo sprzecznych emocji, często jej współczułam, ale przez jej zdystansowanie, trudno było mi się z nią zżyć. Za to ogromnie polubiłam Pete'a i jego (czasem wisielczy) humor - wspaniała osobowość!
Bardzo się cieszę, że zaczęłam przygodę z twórczością autorki właśnie od tego tytułu. „Replika” to fascynująca opowieść, która stawia przed czytelnikiem dużo pytań (powiedziałabym, że czasem nawet dylematów moralnych). Nie spodziewałam się książka młodzieżowa tak mnie zaangażuje i zainteresuje już samą tematyką, często zaskoczy i wywoła tyle emocji. Może fabuła nie pędzi do przodu, ale „Replika” to bardzo dobry wstęp do obiecującej serii i jestem bardzo ciekawa, jak autorka rozwinie tę historię. Zdecydowanie warto ją poznać!
Gemma cierpi na szereg różnych chorób, przez co trzymana jest w odosobnieniu, a jej rodzice starają się ograniczyć jej kontakt ze społeczeństwem do minimum. Jednakże pewnego dnia dziewczynę zaczepia obcy mężczyzna, wypowiadając jedno zdanie, które zmienia jej życie. Czym jest odizolowane od świata Haven, co tam się produkuje i przede wszystkim - czy to, co się tam dzieje,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-13
Na niektóre kontynuacje czekamy tak niecierpliwie, że wręcz odliczamy dni do premiery książki. Jednakże później, nachodzi nas ta obawa, czy druga część rzeczywiście trzyma poziom pierwszej, czy autor nie uległ tak zwanej „klątwie drugiego tomu”. „Wrota obelisków” to właśnie jedna z takich upragnionych kontynuacji, tylko czy mozna je postawić na równi z „Piątą Porą Roku”?
Essun znalazła schronienie. Przynajmniej chwilowo, gdyż osoby, takie jak ona, nie mogą tak naprawdę przeżyć spokojnie jednego dnia. Ciągle jednak żyje myślą, że kiedyś odnajdzie córkę, ale na razie ma znacznie większy problem – czy tajemnicze obeliski mogą być rozwiązaniem, które zmieni historię Ziemi?
Tak jak wspominałam, „Piąta Pora Roku” mnie zachwyciła. Zachwyciła przemyślaną fabułą, kreacją świata postapokaliptycznego oraz wyrazistymi bohaterami. Zakończenie natomiast może się poszczycić zwrotem akcji godnym prawdziwego kryminału. Dołóżmy do tego ciekawą narrację i mamy książkę niemalże idealną, jeśli chodzi o fantastykę postapokaliptyczną. Tylko że w drugim tomie coś już zgrzytało i chociaż „Wrota obelisków” to książka dobra, jednakże nie posunęłabym się do stwierdzenia, że lepsza niż pierwsza część.
Podczas czytania tej książki odniosłam wrażenie, że nie dzieje się tu nic konkretnego. Owszem, bohaterowie starają się rozwiązać problem obelisków, mamy też kilka nowych wątków, ale to nie była już ta sama, wypełniona po brzegi fascynującą fabułą i zwrotami akcji „Piąta Pora Roku”. Wydaje mi się, że autorka nie rozłożyła równomiernie tempa akcji, przez co pierwszy tom jest w nią znaczenie bardziej obfity, ale może moje wrażenie wynika też z tego, że we „Wrotach obelisków” Essun nie przemieszcza się już, musząc ciągle walczyć o przetrwanie. Niemniej nie uważam, aby była to jakaś większa wada, ponieważ wszystkie znaczące kwestie zapewne rozwiążą się w tomie trzecim, a autorka rozpoczęła tyle nowych wątków, że naprawdę nie sposób oprzeć się ciekawości, jak też je zakończy.
Essun w tym tomie przechodzi dużą przemianę, nabierając doświadczenia, które pomaga jej lepiej panować nad górotwórstwem. Jest wprawdzie główną bohaterką, ale ciągle brakuje mi w niej trochę wyrazistości i charakteru, nie sprawia też w tym tomie wrażenia całkowicie oddanej matki, ponieważ wątek poszukiwań córki schodzi na trochę dalszy plan. Niemniej jest to postać rozsądna i inteligentna, po prostu trudno o jakąś silniejszą więź między nią a czytelnikiem. Szalenie interesujący jest natomiast Hoa, zjadacz kamieni, którego we „Wrotach obelisków” mamy okazję poznać bliżej. Ciągle jednak czuje się ten niedosyt, bo to tak tajemnicza i jednocześnie fascynująca postać, a N. K. Jemisin nigdy nie odkrywa wszystkich kart na raz, lubując się w niedopowiedzeniach i pozwalając czytelnikowi samemu dochodzić do pewnych wniosków. Chyba za to tak uwielbiam tę autorkę, niczego nie podaje wprost, stopniowo podsycając ciekawość czytelnika i kończąc książki w najbardziej kulminacyjnych momentach.
We „Wrotach obelisków” pojawia się nowy wątek, wątek Nassun, córki Essun. Z początku jawi się jako niedojrzała i naiwna dziewczyna, ślepo zapatrzona w ojca, który niejednokrotnie ujawnia swoją twarz tyrana. Można usprawiedliwiać ją młodym wiekiem, ale w wielu sytuacjach naprawdę irytowała mnie swoim infantylnym zachowaniem i łatwowiernością. Jednakże później, kiedy jest już nastolatką i potrafi zapanować nad swoją mocą, staje się mądrzejsza i bardziej samodzielna, więc ostatecznie można uznać jej początkowe zachowanie jako celowy zabieg autorki, aby tylko podkreślić dynamizm tej postaci.
Jednakże to, za co najbardziej cenię sobie autorkę, to jej umiejętność poruszania ważnych tematów pod przykrywką zwykłej powieści postapokaliptycznej. Czytając pomiędzy wersami, możemy dostrzec, że autorka poprzez kreację górotworów, dotyka drażliwej kwestii tolerancji, jako że już w Bezruchu, świecie, który stworzyła, osoby obdarzone takimi mocami są wyrzutkami społeczeństwa. Ten wątek jest bardzo istotny dla książki i N. K. Jemisin wiele razy wspomina, jak traktowane są górotwory i z jakimi trudnościami muszą spotykać się na co dzień. Bo mimo że Piąta Pora Roku po raz kolejny niszczy planetę, autorka pokazuje, że ludzie ciągle nie potrafią się zjednoczyć i wyjść naprzeciw uprzedzeniom.
„Wrota obelisków” to dobra kontynuacja, może nie specjalnie porywająca, ale taki spokojniejszy drugi tom też jest potrzebny, aby wyjaśnić niektóre nurtujące czytelnika kwestie. N. K. Jemisin stworzyła fascynującą postapokaliptyczną rzeczywistość, ale nie jest to fantasy z gatunku tych „bezmyślnych”, gdzie czytelnik dostaje wszystko podane na tacy. To książka, przy której trzeba się skupić, której niektóre wątki można sobie samemu dopowiadać i wreszcie, która kładzie nacisk na pewne zawsze aktualne problemy, jak choćby kwestia tolerancji. Szczerze zachęcam do sięgnięcia po „Piątą Porę Roku”, a sama już wyczekuję polskiego tłumaczenia „The Stone Sky”.
Na niektóre kontynuacje czekamy tak niecierpliwie, że wręcz odliczamy dni do premiery książki. Jednakże później, nachodzi nas ta obawa, czy druga część rzeczywiście trzyma poziom pierwszej, czy autor nie uległ tak zwanej „klątwie drugiego tomu”. „Wrota obelisków” to właśnie jedna z takich upragnionych kontynuacji, tylko czy mozna je postawić na równi z „Piątą Porą...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-10
2017-05-31
Jedno z największych rozczarowań tego roku.
Początek Polski uznawany jest za równoznaczny z datą chrztu. Tyle że już dużo wcześniej nasze ziemie zamieszkiwały plemiona pogańskie, które czciły różne bóstwa słowiańskie. I chociaż ten urywek historii nie odzwierciedla się w żaden sposób w naszej obecnej kulturze, to czasem warto cofnąć się na chwilę do tych zamierzchłych czasów i zobaczyć jak to wszystko kształtowało się na naszych ziemiach. Taką właśnie próbę podjęła Paulina Hendel, pytanie tylko, czy to się jej udało?
Magda jest zwyczajną dwudziestolatką, no, może nie do końca… Jest bowiem wyczulona na obecność słowiańskich upiorów, które w wolnym czasie tropi wraz z wujkiem, Feliksem, oraz nowo poznanym Mateuszem, z którym od razu znajduje wspólny język. Feliks jest Żniwiarzem, czyli osobą jako jedyną zdolną do tego, aby zabić upiory. Tylko, co jeśli ktoś inny zdecyduje się zapolować na Żniwiarzy?
Obecnie motywy mitologiczne są coraz częściej wykorzystywane w literaturze, ale mam wrażenie, że o wiele więcej słyszymy o bóstwach nordyckich, celtyckich czy greckich niż chociażby o tych słowiańskich. Dlatego gdy tylko usłyszałam o książce, która zdawałaby się idealnie uzupełniać tę lukę, momentalnie zapragnęłam ją przeczytać. Pomysł był bardzo dobry, tyle że nieumiejętnie wykorzystany, nie stworzy dobrej książki.
Chyba najbardziej szkoda tego, że „Żniwiarz” miał duży potencjał, ale w tym przypadku zawiodło wykonanie. Owszem, autorka wplotła w fabułę te wszystkie upiory, duchy i zjawy, ale albo w ogóle ich nie opisywała, albo używała wręcz słownikowych definicji. Odniosłam wrażenie, że historii Słowian nie stara się wpleść w fabułę i uczynić ją tłem dla książki, ale zwyczajnie poświęciła jej kilka akapitów i na tym się skończyło. Brakowało mi tutaj atmosfery i jakiegoś tajemniczego klimatu, który wydawałby się nierozłącznym elementem książki o wierzeniach pogańskich. Tymczasem ani nie czułam żadnego napięcia przy tej lekturze, ani szczególnie wiele o samej demonologii się nie dowiedziałam.
„Żniwiarz. Pusta noc” to książka skierowana głównie do młodzieży i tej grupie odbiorów może przypaść do gustu. Niestety, ale ja już chyba wyrosłam z takich historii, bo zamiast ciekawie poprowadzonej intrygi (gdyż wątek zabójstw Żniwiarzy zapowiadał się naprawdę obiecująco) dostałam naiwną i przewidywalną historyjkę o walce dobra ze złem. Trudno doszukiwać się w tej historii większej głębi, ale szczerze mówiąc, to nawet tego nie oczekiwałam. Miałam zwyczajnie nadzieję, że nie będzie ona oczywista od początku do końca, a niestety taka właśnie się okazała.
A bohaterowie… cóż, nie uratowali tej książki. Magda ma dwadzieścia lat, ale po osobie w jej wieku spodziewałam się o wiele więcej dojrzałości i rozsądku. Jest bardzo impulsywna i czasami oburza się bez powodu, nie rozumiejąc tego, że inni tylko dbają o jej bezpieczeństwo. Podejmuje dużo nieprzemyślanych decyzji i musi liczyć na innych, aby pomogli uporać się jej z ich konsekwencjami. Mateusz jest sympatyczny – i to by było na tyle. Trudno mi określić jego osobowość, ponieważ on… właściwie jej nie ma. Nie posiada tej charyzmy, zdecydowania i stanowczości, może dlatego wydaje się taką do bólu papierową i bezbarwną postacią.
Wątek miłosny to – o zgrozo – coś, co ostatecznie zaważyło na mojej ocenie tej książki. Czy naprawdę nie można napisać historii pozbawionej tego motywu? „Żniwiarz” może sprawdzałby się całkiem dobrze jako powieść akcji, gdyby nie to młodzieńcze (a właściwie to już dorosłe) zauroczenie między głównymi bohaterami. Ich relacja rozwinęła się zdecydowanie za szybko, poza tym odniosłam wrażenie, że oboje zaczynają zachowywać się bardzo dziecinnie w swoim towarzystwie. Nie jak dwudziestoletnie osoby, ale jak nastolatki, pierwszy raz przeżywający swe nietrwałe zauroczenie.
„Żniwiarz” ma być jedynie lekką młodzieżówką, tak więc lepiej nie spodziewać się wybitnego pióra, czy treści ukrytych między wersami. Autorka pisze prosto i dużo informacji podaje wprost, czasem miałam wręcz wrażenie, że traktuje czytelnika jak dziecko, które niczego nie może samo się domyślić. Dialogi między bohaterami wyszły dość sztywno, momentami były, powiedziałabym nawet, wymuszane i nienaturalne. Podczas czytania czułam ten niedosyt opisów, chociaż tu wrażenie zależy już od osobistych preferencji – niektórzy wolą książki przepełnione akcją, której „Żniwiarzowi” nie brakuje. Irytował mnie jednak ten brak proporcji, mam tu na myśli momenty, które wyglądały jak wyjęte z podręcznika, kiedy autorka opisywała jakieś zwyczaje słowiańskie, tylko po to, aby przez resztę książki już o tym nie wspomnieć.
Niestety, „Żniwiarz” okazał się sporym rozczarowaniem. Brakowało mi tu tego nastroju tajemnicy, który wydawałby się niezbędny w książce o takiej tematyce. Demonologia słowiańska została opisana bardzo pobieżnie, a szczerze mówiąc, „Żniwiarza” można by podpiąć pod zwykłą książkę fantasy, gdyż tych wątków było tak niewiele. I do bohaterów muszę się przyczepić – nakreślonych schematycznie i niejakich, których działania nie budzą większych emocji, ewentualnie irytację, jeśli mowa o wątku miłosnym. Czy sięgnę po kontynuację? Wątpię, ponieważ Paulina Hendel nie jest już debiutantką i oczekiwałam trochę więcej po tak dobrze zapowiadającej się historii, której wykonanie całkowicie zawiodło. Cóż, tak jak powiedziałam, sam pomysł nie wystarczy do stworzenia dobrej książki.
http://booksbyshadow.blogspot.com/2017/06/zniwiarz-pusta-noc-paulina-hendel.html
Jedno z największych rozczarowań tego roku.
Początek Polski uznawany jest za równoznaczny z datą chrztu. Tyle że już dużo wcześniej nasze ziemie zamieszkiwały plemiona pogańskie, które czciły różne bóstwa słowiańskie. I chociaż ten urywek historii nie odzwierciedla się w żaden sposób w naszej obecnej kulturze, to czasem warto cofnąć się na chwilę do tych zamierzchłych...
2017-05-21
Wreszcie nadeszła, najbardziej wyczekiwana przeze mnie tegoroczna premiera. Ciągle jeszcze jestem pod urokiem „Królów Dary”, jednej z najlepszych książek przeczytanych w zeszłym roku, a teraz kiedy przyszło mi sięgnąć po upragnioną kontynuację, byłam jednocześnie podekscytowana, ale i trochę niepewna, gdyż jest to powieść, w której pokładałam naprawdę ogromne nadzieje. Powiem tyle – Ken Liu po raz kolejny zadziwia.
Kuni Garu, niegdyś uliczny złodziejaszek, teraz jest najważniejszą osobą na Wyspach Dary. Jako nowy cesarz musi zmierzyć się z nowymi problemami, obowiązkami i trudnymi decyzjami, które mogą zaważyć na przyszłości Wysp. Tymczasem do ich północnych krańców przybijają tajemniczy Lyucu z siłą, która jest w stanie zburzyć i tak już chwiejny pokój.
Widzicie, czasem natrafiam na książki, których zwyczajnie nie potrafię opisać. Książki, których przeczytanie odkładam, bo zwyczajnie boję się za szybko je skończyć i czekać na kontynuację. Tak miałam z „Królami Dary”, tak mam i ze „Ścianą burz”. Mam wrażenie, że jakichkolwiek słów bym nie użyła, to i tak nie jestem w stanie oddać geniuszu tej historii.
Zacznę od tego, że powieść sama w sobie stanowi literacki majstersztyk. Ken Liu pisze bardzo obrazowo i z kunsztem spisuje historię Wysp Dary. Nie pomija najmniejszych szczegółów, bo to właśnie dbałość o detale buduje tę historię. Fakt, że jest tak urozmaicona poprzez liczne nawiązania do legend, kultury Dalekiego Wschodu, tradycji, czyni ją pełnokrwistą powieścią fantasy, a nie imitacją, która z gatunkiem ma wspólną tylko nazwę.
Uwielbiam „Ścianę burz” za rozmach z jakim została napisana. Niby bardzo długa, ale żadna strona nie jest tu zbędna, żadne zdanie nie jest wyrwane z kontekstu. Książkę czyta się długo i tak, objętość może przerażać, ale wbrew pozorom, nie jest wcale nużąca. Wszelkie rozważania filozoficzne i polityczne czynią ją jeszcze bardziej interesującą, a to, co bardzo mi się spodobało, to fakt, że Ken Liu przedstawia różne punkty widzenia i nie opiera się jedynie na jednym schemacie myślowym. Polityką już chwilę się interesuję, a możliwość śledzenia wątków związanych z rządzeniem cesarstwem, problemów, z którymi borykał się Kuni, i analizowanie różnych rozwiązań – to wszystko sprawiło, że każdą stronę pochłaniałam i wciąż miałam apetyt na więcej.
Trudno jest po przeczytaniu tej książki opuścić Wyspy Dary, gdyż Ken Liu stworzył tak precyzyjną i skomplikowaną rzeczywistość, że kiedy już w nią wsiąkniemy, to myśl, że będziemy musieli powrócić do naszych realiów, jest wręcz przygnębiająca. Pod względem kreacji świata cykl „Pod Sztandarem Dzikiego Kwiatu” przywodzi mi niezmiennie na myśl „Władcę Pierścieni”, a dzieło Kena Liu ma duże szanse stać się pewnego dnia jego kultowym następcą. Wyspy Dary zostały bardzo szczegółowo opisane pod każdym względem. Polityka, kultura, tradycje, codzienność mieszkańców, konflikty i relacje między poszczególnymi obszarami – świadomość, ile Ken Liu włożył pracy w stworzenie tego wszystkiego jest naprawdę niesamowita. Prawdziwie epicka powieść fantasy.
Nie byłoby jednak tak unikatowej książki, gdyby nie pełnokrwiści bohaterowie, którzy wraz z przemijającym czasem dojrzewają do pewnych decyzji i przechodzą zmiany. Kuni w tej części schodzi na trochę dalszy plan, ale nie odczułam tak jego straty, gdyż moja uwaga całkowicie skupiła się na nowej postaci – Zomi. Ta dziewczyna naprawdę zaimponowała mi swoją ciekawością świata, wieczną chęcią odkrywania nowych rzeczy i nieprzeciętnym umysłem. Luan odgrywa tu również niebagatelną rolę i wyjątkowo lubiłam śledzić jego filozoficzne rozważania. Jia natomiast zmienia się, ale czy na lepsze – to trudno rozsądzić. Staje się kobietą, która idzie po trupach do celu, nie liczy się z uczuciami innych i bezwzględnie dąży do realizacji swoich postanowień. Z jednej strony przyświecają jej szlachetne cele, ale z drugiej zachowanie królowej momentami jest wręcz perfidne. Bohaterów jest mnóstwo, a Ken Liu nie boi się ich uśmiercać. Niejednokrotnie stawia ich też przed trudnymi dylematami, tym samym angażując w powieść czytelnika, który zaczyna zastanawiać się nad kwestiami moralnymi, polityką czy nawet rozwiązaniami militarnymi, które w tej książce są przedstawiane.
Wspomnę jeszcze o jednym – „Ściana burz” jest pełna filozoficznych rozważań, co za tym idzie pięknych cytatów. Myśli wplecione w taką otoczkę, będące konsekwencją decyzji bohaterów i samej akcji, nabierają jeszcze głębszego znaczenia i bardziej przemawiają do czytelnika. Ken Liu porusza między wersami również pewne kwestie sporne, a w jego powieści nic nie jest jednoznaczne. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że jego dzieło uczy tolerancji i skłania do szerszego spojrzenia na pewne tematy. Przyjaźnie, sojusze, zdrady i różne formy miłości – w tej książce znajdzie się miejsce na wszystko.
Jeszcze nie ochłonęłam po przeczytaniu „Ściany burz”, bo czasem natrafiam po prostu na takie powieści, po których nie potrafię się dosłownie otrząsnąć. Podziwiam geniusz autora, jego wyobraźnię i pomysłowość, a przy tym umiejętność logicznego poprowadzenia akcji. Wielowątkowa, epicka powieść, wywołująca całą gamę emocji – cykl „Pod Sztandarem Dzikiego Kwiatu” naprawdę ma szanse znaleźć się w kanonie.
Wreszcie nadeszła, najbardziej wyczekiwana przeze mnie tegoroczna premiera. Ciągle jeszcze jestem pod urokiem „Królów Dary”, jednej z najlepszych książek przeczytanych w zeszłym roku, a teraz kiedy przyszło mi sięgnąć po upragnioną kontynuację, byłam jednocześnie podekscytowana, ale i trochę niepewna, gdyż jest to powieść, w której pokładałam naprawdę ogromne nadzieje....
więcej mniej Pokaż mimo to
Jak dla mnie jedna z najlepszych części "Zwiadowców". Niesamowicie wciągająca książka. Czytając ją, miałam wrażenie, że razem z Willem biorę udział w opisanych wydarzeniach. Niesamowicie porywcza, dla osób z dużą wyobraźnią, lub dla takich, które chcą swą wyobraźnię ulepszyć!
Jak dla mnie jedna z najlepszych części "Zwiadowców". Niesamowicie wciągająca książka. Czytając ją, miałam wrażenie, że razem z Willem biorę udział w opisanych wydarzeniach. Niesamowicie porywcza, dla osób z dużą wyobraźnią, lub dla takich, które chcą swą wyobraźnię ulepszyć!
Pokaż mimo to