Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Dwa są wielkie tematy tego dziennika. Pierwszym, niekoniecznie może oryginalnym, jest przemijanie. Bardzo wcześnie zyskuje Szczepański jego świadomość i od tego momentu wszystkie opisywane wydarzenia przesłania jego cień, nienachalny, lecz stale obecny. Drugi z wielkich tematów jest mi zaś szczególnie bliski, podobnie jak i sam autor. Cały tom przeniknięty jest na wskroś nieustannym wątpieniem w wartość własnej pisaniny, które zdaje mi się zresztą jedyną możliwą postawą twórczą. Nie trzeba zbyt intensywnie szukać dokoła dowodów, jak naiwne to przekonanie.

W tle tych wielkich tematów cały czas w pozostaje kwestia wiary. Szczepański sam chciałby wierzyć, nakłaniają go do tego również ludzie z jego otoczenia, przede wszystkim ze środowiska „Tygodnika Powszechnego”, ale mimo najszczerszych wysiłków nie potrafi przezwyciężyć swej racjonalnej natury. Ten wątek czyni „Dziennik” znakomitą ilustracją ogólnoludzkiej tęsknoty za transcendencją i nie mniej znakomitym dowodem, że kompas moralny nie musi być opatrzony logo krzyża.

Przede wszystkim uderza absolutna szczerość Szczepańskiego; szczerość, na którą ja nie zdobyłbym się może nawet wobec siebie. Ogromnej dyscyplinie wewnętrznej, rytualnemu rozliczaniu się przed sobą z każdego postępku towarzyszy niechęć do prostych wytłumaczeń, łatwych rozgrzeszeń. A sama szczerość (ale i epoka) implikuje całkowity brak politycznej poprawności, co skutkuje ciekawą mieszanką trzeźwego osądu i uprzedzeń, między którymi zresztą rzadko robi się już dziś rozróżnienie.

Co trochę smutne, z „Dziennika” wyłania się obraz małżonki pisarza jako istoty dekoracyjnej, nieuczestniczącej (w przeciwieństwie do wielu innych pojawiających się tu małżonek) w istotnej części życia męża. Niewyjaśnione pozostają przyczyny takiego stanu rzeczy, toteż nie odważę się sformułować żadnych oskarżeń. Imponuje natomiast znawstwo, z jakim Szczepański wypowiada się o malarstwie, mniej tajemnicze, gdy uważnie prześledzi się ścieżkę jego edukacji.

Sporą część tego tomu zajmują w końcu relacje z dalekich podróży. Wyprawy bliskowschodnia i afrykańska dają obraz schyłkowych stosunków kolonialnych, powolnego tonięcia zmurszałego giganta, ale i jego nader problematycznego dziedzictwa. Notatki ze Spitsbergenu i Ameryki dają natomiast asumpt do skonfrontowania majestatu natury z ludzkimi, lepkimi sprawkami. I jak oni tęgo pili! Przede wszystkim na morzu, ale i w innych okolicznościach. Same opisy fantazji, jaka nachodziła Herberta po wódce, warte są tych 69,90 zł.

Dwa są wielkie tematy tego dziennika. Pierwszym, niekoniecznie może oryginalnym, jest przemijanie. Bardzo wcześnie zyskuje Szczepański jego świadomość i od tego momentu wszystkie opisywane wydarzenia przesłania jego cień, nienachalny, lecz stale obecny. Drugi z wielkich tematów jest mi zaś szczególnie bliski, podobnie jak i sam autor. Cały tom przeniknięty jest na wskroś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest coś fascynującego w sposobie, w jaki intelektualiści postrzegają zjawiska w innych, dodatkowych kategoriach, dostrzegają między nimi sekretne powiązania, kroją nożem rzeczywistość i ukazują ją warstwa po warstwie. Eseje Zabużko uświadomiły mi moją ślepotę w kwestii Putina, ukazały jego działania wpisane w szerszy kontekst konsekwentnie realizowanego od lat planu. Mojej ślepoty nie sposób usprawiedliwić większym jednak oddaleniem od Rosji i jej spraw, znakomicie można ją za to wytłumaczyć faktem, iż, w przeciwieństwie do Oksany Zabużko, nie jestem intelektualistą.

Przeszkadza mi jedna cecha tego pisarstwa – Zabużko postuluje, że wiedzieć bez dyskusji jest lepiej niż nie wiedzieć i w myśl tego postulatu wygłasza sądy apodyktyczne; wie zawsze, a czasem nawet wie lepiej, na przykład wie lepiej, co chciał wyrazić Josif Brodski w pewnym dramacie i wie lepiej od autora, jakie środki trzeba było zastosować, by cel ten osiągnąć. Ja tymczasem najwyżej cenię myślicieli, którzy wśród swych technik poznawczych niebanalne miejsce przyznają wątpieniu; albo, by posłużyć się, o ironio, słowami Josifa Brodskiego, palcem wskazującym posługują się rzadko i z dalece posuniętą ostrożnością.

Za pośrednictwem autorki poznawałem dopiero historię Ukrainy; i choć w tym świetle jej ukrainocentryzm wydawał mi się zrozumiały, to potrafił być jednocześnie zaślepiający: Zabużko pisze, że w antologii stu najlepszych poetów XX wieku umieściłaby trzech rodaków, co jest jawnym zaburzeniem światowych proporcji. Co więcej, do tej trójki dorzuciłaby siedmioro Rosjan, co nie tylko dowodzi jej zafiksowania na własnym kręgu kulturowym (i podważa nieco jej własną tezę, iż poeci rosyjscy bez rosyjskich czołgów tracą wiele na sile wyrazu), ale przede wszystkim unieważnia jej własne postulaty z poprzedniego eseju, w którym ubolewa nad nieobecnością na światowym rynku kultur pomniejszych, regionalnych, i dopomina się o więcej uwagi dla twórców z peryferii wielkiego świata.

Zabużko dobrze diagnozuje paradoksalną, zdawałoby się, populistyczną zarazę toczącą społeczeństwa rozwinięte. Sprawnie wychwytuje też duże mechanizmy historyczne. Jednocześnie wprowadza człowieka z zewnątrz w wielką tajemnicę ZSRR i dokładnie ją wyjaśnia – przynajmniej do momentu, do którego wyjaśnienie tej, a w ogóle może każdej tajemnicy, jest możliwe. Żałuję, że nie dane mi było czytać tych tekstów tuż po tym, jak powstały, bo znacznie wcześniej otworzyłyby mi oczy na sytuację w byłym imperium. Jednak, jak pisze Zabużko, ukraińskie narracje nie mają dostępu do głównego nurtu światowego strumienia informacji i skoro w Polsce wiedzieliśmy niewiele, to jak mało wiedziano gdzie indziej? Obecna sytuacja znacząco tę niewiedzę skoryguje – ale za jaką cenę?

Ostatni esej najpierw zaskoczył mnie trafnym i bezkompromisowym wyliczeniem hańb państw europejskich z historii najnowszej, a później jeszcze bardziej zaskoczył mitotwórczą opowieścią ku pokrzepieniu serc o nieskalanej Ukrainie, jej wyższości moralnej itd., podtrzymywaną sformułowaniami „od wieków”, „od stuleci”, choć Ukraina jest państwem stosunkowo młodym, a jej spadkobierstwo po Rusi Kijowskiej jest dyskusyjne. Poniekąd rozumiem taką potrzebę kreacji w celu budowania tożsamości i dumy narodowej, przeciwstawienia się, wewnętrznie, a przede wszystkim zewnętrznie, potężnej machinie putinowskiej propagandy, ale muszę tu poczynić małe zastrzeżenie. Granica między patriotyzmem a nacjonalizmem potrafi być bardzo cienka. To zrozumiałe, a wręcz konieczne, że Ukraińcy kultywują postawy narodowe, skoro ktoś systemowo usiłuje ich naród zniszczyć; ale trzeba jednocześnie pamiętać, że to zawsze jest zabawa zapałkami.

Jest coś fascynującego w sposobie, w jaki intelektualiści postrzegają zjawiska w innych, dodatkowych kategoriach, dostrzegają między nimi sekretne powiązania, kroją nożem rzeczywistość i ukazują ją warstwa po warstwie. Eseje Zabużko uświadomiły mi moją ślepotę w kwestii Putina, ukazały jego działania wpisane w szerszy kontekst konsekwentnie realizowanego od lat planu. Mojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kto normalny rozpoczyna zbiór sześćdziesięciu opowiadań arcydziełem?

Buzzati to niewątpliwie autor z wyższej półki. Jego wyobraźnia jest nieograniczona; światy, jakie buduje – zniewalające. Tworzy fantastyczne fabuły i nie zawsze potrzebuje do tego fantastycznych rekwizytów. Nastrój jest często baśniowy; rzeczywistość pozornie zwyczajna nagle zyskuje dodatkowy wymiar, zdradza swą inność jakimś obcym elementem, nową regułą.

Poraża wręcz mnogość poetyk, po które sięga autor. Przy tej różnorodności nie sposób uniknąć pokrewieństwa, choćby ze słynnymi rodakami – jakiś tekst przywiedzie na myśl Calvina, inny Moravię. Tych powinowactw jest więcej i niemal wszystkie w dobrym smaku. Na szczęście jego orężem znacznie częściej jest metafora niż symbol. Metafora pobłogosławiona jest darem wieloznaczności i u Buzzatiego często wiedzie węszącego czytelnika na manowce.

Włoskiego pisarza pasjonuje zagadka ludzkiej duchowości, co rusz ją bada, szturcha, prowokuje. Próbuje wywołać niepokój aksjologiczny poprzez natarczywe i pomysłowe kontestowanie wartości, którym zwykle hołdujemy, niezupełnie skrycie, ale i nie do końca oficjalnie, honorując rozmaite niepisane, lecz haniebne pakty, utrwalając semantyczny rozdźwięk między znakiem a desygnatem.

Sięga do samego sedna człowieka, do jego egzystencjalnego jądra; stawia go w obliczu tajemnic, które go przerastają, które muszą pozostać nierozwiązane, ale wcale nie mniej przez to nurtujące, wręcz bardziej: odwodzą od rutynowych zajęć, które zwykliśmy uważać za treść życia. Tymczasem Buzzati sugeruje, że treścią życia są właśnie te niepojęte tajemnice, skarby czekające za rogiem, do którego nie zdołamy się doczołgać, ale do którego musimy się czołgać: być może poprzez pył, w którym się czołgamy, zdołamy w końcu dojrzeć jakiś cień, jakieś odbicie, jakiś zarys albo tylko złudzenie czegoś większego od nas samych.

Niestety, opowiadania są nierówne; to znaczy styl i smak pozostają na niezmiennie wysokim poziomie, ale niektóre spośród historii na nieszczęście zawierają morał i wówczas Buzzati czuje potrzebę wyrażenia go wprost, dopowiedzenia tam, gdzie czytelnik powinien mieć przestrzeń na własną intelektualną przygodę. Świetnym przykładem jest opowiadanie „Spotkanie z Einsteinem”, które powinno się było zakończyć na przedostatniej stronie.

Bo mniej więcej w dwóch trzecich tomu opowiadania tracą impet, od kwestii egzystencjalnych dryfują ku sprawom bardziej przyziemnym, za czym idzie zamiana środków wyrazu na mniej wyrafinowane; momentami niebezpiecznie ociera się Buzzati o publicystykę, z okazjonalnymi wypadami na terytorium groteski. Choć elementy fantastyczne nie znikają całkowicie, dominuje ton jakiejś złośliwej prozaiczności, z coraz surowszymi wyrokami ferowanymi przez autora. I mimo że kilka tekstów z ostatniej części wyłamuje się z tej formuły, prawdopodobnie lepiej by było, gdyby ten zbiór nosił adekwatny tytuł „Czterdzieści opowiadań”.

Kto normalny rozpoczyna zbiór sześćdziesięciu opowiadań arcydziełem?

Buzzati to niewątpliwie autor z wyższej półki. Jego wyobraźnia jest nieograniczona; światy, jakie buduje – zniewalające. Tworzy fantastyczne fabuły i nie zawsze potrzebuje do tego fantastycznych rekwizytów. Nastrój jest często baśniowy; rzeczywistość pozornie zwyczajna nagle zyskuje dodatkowy wymiar,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To była znajomość, która trwała ponad miesiąc, nie tyle nawet ze względu na obszerność tego zbioru, w wydaniu Instytutu Literatury poszerzonego jeszcze o obficie zakrojone i nie zawsze niezbędne przypisy, ale przede wszystkim z uwagi na intensywność zawartych tu treści, co fascynujące, przekazanych w sposób przejrzysty i czytelny. Wittlin od młodych lat posiadł sztukę pozornej prostoty, a ćwicząc się w tej sztuce, trenuje jednocześnie czytelnika w sztuce uważności.

Z tych stron wyziera kultura umysłowa i językowa, która dziś zdaje się iście fantastyczną, niemożliwą do osiągnięcia bądź napotkania. Arsenał Wittlina obejmuje gruntowne wykształcenie i swobodę w operowaniu pełnym zestawem środków stylistycznych (w końcu to również poeta). Z tych tekstów po prostu wyziera klasa, podparta absolutnym brakiem efekciarstwa.

W pierwszym tomie najbardziej ujmują eseje podróżne. Na przykład „O pewnym moście” – arcydzieło na jedenastu stronach, w kilku trafnie dobranych obrazach kwitujące absurdy cywilizacji i ironicznie rozprawiające się z jednostronnym mitem o zbawienności postępu. Bo trzeba przyznać, że jednostronne mity w ogóle nie należą do ulubionych mitów tego pisarza, który z repozytorium starożytności czerpie przecież ze szczególną ochotą.

Wittlin prezentuje postawę, którą można określić jako krytyczną życzliwość – składają się na nią rzetelność, dociekliwość, łagodna ironia, zdrowy rozsądek, humanizm, niezależność myśli, wreszcie odporność na mody. Niekiedy w swoich ocenach – na przykład dzieł literackich – powoduje się wprawdzie ideologią, jako człowiek wierzący, ale wówczas czyni to z otwartą przyłbicą, bez uciekania się do niskich sztuczek.

Co charakterystyczne, w recenzjach ma Wittlin tendencję do koncentrowania się na warstwie problemowej omawianych książek; w efekcie przytacza zazwyczaj całą fabułę jako mniej istotną, czym nie zaskarbiłby sobie sympatii większości dzisiejszych czytelników, zafiksowanych wyłącznie na tym, czy (a raczej jak) pan baron (a raczej pan gangster) posiądzie (a raczej zerżnie) panią hrabinę (a raczej panią szarą myszkę).

I cóż to za znakomity zabieg kompozycyjny – tekst zawierający credo autora pojawia się jako ostatni, ale tym dłużej wybrzmiewa ono w głowie czytelnika. A jest to credo, które powinien sobie wziąć do serca każdy twórca, który myśli o sobie jako o twórcy.

To była znajomość, która trwała ponad miesiąc, nie tyle nawet ze względu na obszerność tego zbioru, w wydaniu Instytutu Literatury poszerzonego jeszcze o obficie zakrojone i nie zawsze niezbędne przypisy, ale przede wszystkim z uwagi na intensywność zawartych tu treści, co fascynujące, przekazanych w sposób przejrzysty i czytelny. Wittlin od młodych lat posiadł sztukę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wilhelm Mach, dziś zupełnie zapomniany, był w latach 60. gorącym nazwiskiem na literackiej scenie PRL-u i aktywnym uczestnikiem środowiskowego życia. Z sympatią, a nawet czułością, wspominają go Kazimierz Brandys i Józef Hen, ale także Marek Nowakowski; mniej ciepłe słowa ma dla niego Leopold Tyrmand. Postanowiłem na własne oczy przekonać się, z czym to się je.

Otóż je się to z wyraźnym smakiem. Mach świetnie panuje nad materią języka, a przede wszystkim jest twórcą niezwykle wrażliwym: wychwytuje niuanse, które przytępawej większości z nas (w tym i mnie) z łatwością umykają. Ukazuje dzieciństwo zmitologizowane, więcej: mitologizowane na bieżąco przez narratora, który odtwarzając dawno minioną przeszłość, usiłuje na nowo dokonać jej interpretacji.

„Życie duże i małe” portretuje małą prowincjonalną społeczność, na której funkcjonowanie nakładają się rozmaite siatki, połowicznie tylko pojmowane przez młodego bohatera: powojenna, dość jeszcze płynna rzeczywistość, w której układ sił dopiero się konstytuuje; gwałtowna reorganizacja stosunków społecznych, oparta na wywłaszczeniu panów i kułaków; inspirowane odgórnie napięcia etniczne znajdujące finał w Akcji „Wisła”.

Stefek jest więc świadkiem bardzo dynamicznej codzienności, próżno szuka jakiejś stałości, punktu oparcia. Do tego okolicę i jej mieszkańców oplata gęsta sieć uczuć – od nienawiści przez obojętność po gorejącą miłość – tak splątana, że nawet dorośli nie potrafią się w niej rozeznać. A ci dorośli na dodatek zdają się składać w połowie z ciała, a w połowie z ognia. I na tym tle chłopiec przeżywa swe pierwsze uniesienia, pierwsze olśnienia.

Dzieciństwo to więc okres kluczowy, czas formowania się osobowości i nie dziwota, że Stefek wraca do niego po latach, poszukując odpowiedzi na pytanie o własną tożsamość, wspominając jednocześnie, jak trudno jest przełamać poniekąd naturalną dla każdego człowieka samotność, jak socjalizacja i świadomość podmiotowości innych gwałtem wdzierają się w bezpieczny świat dziecka, wstrząsają nim i bezpowrotnie go przemieniają.

„Życie duże i małe” to szczególna odmiana powieści inicjacyjnej, w której uchwycony zostaje moment oddzielenia się ja od świata i zyskania bolesnej świadomości przynależności do społeczności, z towarzyszącą temu równie przykrą świadomością powtarzalności własnych losów i odczuć. Mach konsekwentnie ukazuje nieuchronne zbrukanie ideałów, konfrontację naiwnych, prostych wyobrażeń ze złożoną i ambiwalentną rzeczywistością. Co najsmutniejsze, raz utraconej niewinności nie sposób odzyskać. A wystarczy się odrobinę rozejrzeć, by za nią potwornie zatęsknić.

Wilhelm Mach, dziś zupełnie zapomniany, był w latach 60. gorącym nazwiskiem na literackiej scenie PRL-u i aktywnym uczestnikiem środowiskowego życia. Z sympatią, a nawet czułością, wspominają go Kazimierz Brandys i Józef Hen, ale także Marek Nowakowski; mniej ciepłe słowa ma dla niego Leopold Tyrmand. Postanowiłem na własne oczy przekonać się, z czym to się je.

Otóż je...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To książka interesująca już choćby ze względu na swą formę, stanowi bowiem autobiografię zakamuflowaną pod postacią powieści, w której młodzieńcze przeżycia autora przypisane są bohaterowi o fikcyjnym nazwisku. Kamuflaż jest mocno umowny, a jednak fikcja Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego być może odrobinę ośmiela Pawlikowskiego do szczerości, a nawet pewnej niefrasobliwości w odkrywaniu własnych postępków. Albo też, jak zauważa Józef Mackiewicz, indywidualne przeżycia schodzą na drugi plan, gdyż celem powieści było „odtworzenie pewnej prawdy zarówno w geografii, psychologii i czasie”. Trzeba przyznać, że Pawlikowski trafił do celu bez pudła.

Ta książka rysuje obraz litewskiej prowincji, w której ostępach zaszyła się polska szlachta, żyjąca z pracy białoruskich chłopów. Portrety ludzkie są zajmujące, ale rysowane zazwyczaj zbyt grubą kreską; jak gdyby tamte rejony zamieszkiwały sto lat temu same niemal archetypy. Szczególne upodobanie zdradza Pawlikowski do oryginałów, z których czyni mało subtelny dowód na nie tylko kulturalną, ale i genetyczną wyższość starych rodów.

Bo też jest Pawlikowski niewolnikiem klasowych przesądów. Często opisuje rzeczywistość raczej taką, jaką chciałby ją widzieć, niż jaką była istotnie, i wszystko byłoby w porządku, bo to bardzo ludzkie, gdyby nie nadawał tym swoim przekonaniom absolutnego wydźwięku podszytego dydaktyczną nutką. Śmieje się przy tym z ciemnoty ludu, chyba że sam ulega zabobonowi – wówczas zyskuje on pobłażliwe miano duchowej poezji.

Autor był oczywiście dzieckiem swoich czasów i swojego środowiska, więc nie należy go oceniać zbyt surowo ani w oderwaniu od kontekstu. Ale zawsze większą wartość będą miały wspomnienia człowieka, który poza kondycję dziecka swych czasów i środowiska zdołał wykroczyć – albo przynajmniej wywodził się ze środowiska odrobinę mniej w siebie zapatrzonego i zasklepionego. Trudno też wyzbyć się wrażenia, że było to życie puste. Nie gorsze bynajmniej od tego, które sami dziś wiedziemy, ale i – wbrew temu, co sobie romantycznie co niektórzy roją – nie lepsze. Tylko inne i chyba słusznie minione.

A jednak na pewno jest to pisanie własne, odrębne. Czasem ograniczone, czasem mi obce, ale autentyczne. Przekazuje Pawlikowski fascynującą treść informacyjną z pierwszej ręki, brak tu natomiast treści wyższej, duchowej (intelektualnej również). Brak zresztą i wybitnego talentu narracyjnego, przez co z lektury poprzedniego dnia niewiele pamiętałem nazajutrz i przez co nijak się nie zaangażowałem ani nie zżyłem z Tadziem. Owszem, taki Jałowiecki zmyśla, ale jak potrafi czytelnika porwać!

To książka interesująca już choćby ze względu na swą formę, stanowi bowiem autobiografię zakamuflowaną pod postacią powieści, w której młodzieńcze przeżycia autora przypisane są bohaterowi o fikcyjnym nazwisku. Kamuflaż jest mocno umowny, a jednak fikcja Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego być może odrobinę ośmiela Pawlikowskiego do szczerości, a nawet pewnej niefrasobliwości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tematyka przeraźliwych doświadczeń XX wieku – obozów koncentracyjnych, łagrów, masowych mordów, samej wojny – wciąż nas fascynuje. Metody deskrypcji tych doświadczeń są rozmaite, od suchych, pozbawionych komentarza raportów Nałkowskiej czy Borowskiego aż po przesłodzoną, fałszującą fabularyzację, komercjalizującą tragedię i zawierającą obowiązkowe słowo klucz w tytule. Ja osobiście najbardziej lubię czytać relacje trzeźwe, ale zawierające pierwiastek osobisty w postaci celnego komentarza tam, gdzie jest to wskazane. Dotąd bliskimi ideału zdawały mi się książki Barbary Skargi, Andrzeja Bobkowskiego (przywołana tu nieco na siłę, ale znakomita) czy Józefa Czapskiego – każda z nich jest inna, lecz zawiera ten trudny do zdefiniowania element stanowiący o wartości, wypadkową uczciwości, kultury intelektualnej i umiejętności obserwacji. Teraz do tego elitarnego grona dołączają w moim prywatnym rankingu wspomnienia Bohdana Korzeniewskiego.

Dotąd pozostawałem w przekonaniu, że zamysł kompozycyjny jest dla każdej książki niezmiernie ważny. Tymczasem „Było, minęło” to zbiór wspomnień dotyczących różnych okresów i obszarów, powstały na przestrzeni lat przy użyciu rozmaitych technik, a nawet sekretarzy. Nie rzutuje to w żaden sposób na jakość tekstów pomieszczonych w tym tomie. Co więcej, heterogeniczny charakter tych zapisków niemal zwiódł mnie swą pozorną kompletnością, bo faktycznie różnorodność oraz intensywność poruszonych tu spraw mogą sprawić wrażenie, że obejmują one całe życie, nie tylko indywidualne, lecz i jako fenomen ogólny. A jednak nie – brak tu miłości, co nie znaczy bynajmniej, iż brak jej było w życiu Korzeniewskiego.

Cóż za podróż – od schronienia się przed I wojną światową na Kresach, z ich zacofaniem społecznym i etnicznym tyglem, poprzez polityczny dynamit II RP, walkę z gettem ławkowym i kontakty z wielkimi umysłami tego okresu, przez stypendium w Paryżu wraz z rowerowym objazdem połowy Europy (doświadczenie zagraniczne jako obowiązkowy etap formowania się inteligenta), przeskok do grozy Auschwitz, następnie okres Powstania Warszawskiego spędzony w bibliotece uniwersyteckiej, zmianę władzy tuż po wojnie, walkę o ocalenie resztek bezcennych zbiorów najpierw w Warszawie, później w Boczowie, aż po reżyserię spektaklu według „Grzechu” Żeromskiego dla Bieruta i partyjnej śmietanki oraz sprawozdanie z działalności podziemnej Tajnej Rady Teatralnej i Sądu Koleżeńskiego przy ZASP-ie, gdzie autor wydawał wyroki w niełatwych sprawach o kolaborację z Niemcami.

Ta imponująca biografia stała się udziałem postaci szczególnej. Autor tych wspomnień jest mi bardzo bliski jako człowiek rozumu, a przy tym bystry obserwator. Historia wyznaczyła mu role strażnika, świadka i nauczyciela. Odnalazł się w nich znakomicie, a jego książka stanowi portret polskiego inteligenta, który pierwsze szlify odbierał jeszcze w atmosferze dogorywającego ziemiaństwa, by mierzyć się kolejno z wielkimi wyzwaniami XX wieku i, wbrew narodowej tradycji, nie polec, choćby mężnie. Bo uderza tu właśnie odejście od polskich wzorców – martyrologii, mesjanizmu – na rzecz realistycznej walki o zachowanie kulturalnego dziedzictwa. Bez patosu, bez bicia w cierpiętniczy i jakże już zdezelowany bęben.

Doświadczenia, które stały się udziałem Korzeniewskiego, są niezmiernie bogate, niemożliwe wręcz do odtworzenia w dzisiejszych warunkach. Jego świat przekształcał się z prędkością, za którą nie sposób nadążyć. Autor prowadzi nas przez dziwną, niesamowitą, płynną rzeczywistość, której nie potrafimy dziś objąć ani zrozumieć, oniryczną, sytuującą się poza prawami moralnymi czy logiką, w której fluktuacjach trzeba się było orientować błyskawicznie, by przeżyć. A przecież Korzeniewskiego nie zadowalało samo przeżycie.

Dodatkową zaletą książki są zajmujące historie i anegdoty, relacje ze spotkań z bezimiennymi niekiedy ludźmi, które zapadają w pamięć i które mogły skończyć się inaczej w czasach, gdy życie ludzkie nie miało wartości. We wrzącym gwałtownie tyglu zmian i przewartościowań zderzał się Korzeniewski z bezinteresownością obcych i okrucieństwem obcych, z bohaterstwem i podłością, a fakt, iż taką intensywność zdarzeń i odczuć zdołał oddać językiem oszczędnym i nieskłonnym do emfazy, każe skłonić czoło przed jego kunsztem. „Było, minęło” to ostatecznie pouczająca lekcja historii, z której uważny odbiorca może się nauczyć nie tylko historii.

Tematyka przeraźliwych doświadczeń XX wieku – obozów koncentracyjnych, łagrów, masowych mordów, samej wojny – wciąż nas fascynuje. Metody deskrypcji tych doświadczeń są rozmaite, od suchych, pozbawionych komentarza raportów Nałkowskiej czy Borowskiego aż po przesłodzoną, fałszującą fabularyzację, komercjalizującą tragedię i zawierającą obowiązkowe słowo klucz w tytule. Ja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieści o największej tragedii XX wieku czytam już tylko pod warunkiem, że są wyjątkowe; i gdybym wiedział, że „Tynset” zahacza o ten temat, nie sięgnąłbym po niego. Ale to właśnie rzecz wyjątkowa i tajemnicza, a nieliczne wzmianki pozwalające rozszyfrować materię, która tak gniecie narratora, są zakamuflowane i opatrzone pieczęciami, jakie złamie jedynie śmiałek, który dorobił się w czytelniczych zmaganiach niejednej blizny.

Ta cienka książeczka godna jest chyba większej rozprawy. Opisy bezsennej nocy – bo całość rozgrywa się podczas jednej nocy – mieszają się ze wspomnieniami, snami oraz wizjami. To traktat o daremności, ale i o nieuchronności naszych małych starań o nasze małe rzeczy, opowieść o winie i stracie, wypełniona po brzegi nieoczywistą, a zarazem dość napastliwą symboliką. Charakteryzują ją chaotyczna, rozedrgana narracja oraz duszny, depresyjny klimat.

Wędrówka po pustym, ciemnym i zimnym domu staje się wędrówką po umyśle narratora; w zakamarkach tego umysłu, w jego pamięci, czają się dziwy nie mniejsze niż w opowieściach, które ni stąd, ni zowąd poczyna snuć. Mam wrażenie, że ta nader ambitna książka padła ofiarą swej ambicji, dokucza jej jakieś pęknięcie. Hildesheimer znakomicie kreuje przytłaczającą atmosferę, ale grzęźnie w meandrach języka, którym nadaremnie pragnie wypowiedzieć niewypowiedziane.

Narrator snuje eskapistyczne rojenia o wyidealizowanym miejscu: Tynset jest rajem, którego nigdy nie osiągnie, bo wbrew własnym zapewnieniom, ma co nieco na sumieniu; albo może jedynie przylgnął do niego brud jego oprawców. Straumatyzowany, porusza się bowiem po niepewnym gruncie, jego kontakt z rzeczywistością jest ograniczony, a kontakt z nierzeczywistością bogaty w obrazy. Oba światy mieszają mu się i miesza mu się jego tożsamość, niezdolna już oddzielić ciemiężcę od ciemiężonego.

Jego mizantropia i brak złudzeń wobec bliźnich manifestują się we wplecionych w rozważania narratora, niemal szkatułkowych opowieściach, zaskakujących, przekraczających czas i przestrzeń, lecz niezmiennie niepochlebnie kwitujących ludzką naturę, a może nawet naturę świata, który niebezpiecznie (choć trwale) wychyla się w jedną stronę na osi rozpiętej między dobrem a złem.

„Tynset” to w końcu hołd dla Szekspira; Hildesheimer nawiązuje do „Hamleta” z otwartą przyłbicą, chętnie i często, ale go nie odtwarza. Zło jest wprawdzie wieczne, ale jego średniowieczna i dwudziestowieczna manifestacja znacznie się od siebie różnią: po zetknięciu z niektórymi wynalazkami współczesnego homo sapiens, Hamlet nie byłby już zmuszony symulować szaleństwa.

Powieści o największej tragedii XX wieku czytam już tylko pod warunkiem, że są wyjątkowe; i gdybym wiedział, że „Tynset” zahacza o ten temat, nie sięgnąłbym po niego. Ale to właśnie rzecz wyjątkowa i tajemnicza, a nieliczne wzmianki pozwalające rozszyfrować materię, która tak gniecie narratora, są zakamuflowane i opatrzone pieczęciami, jakie złamie jedynie śmiałek, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„W ruchu” to książka szczególna. Wydana przez Małopolski Instytut Kultury w nakładzie czterech tysięcy egzemplarzy i dystrybuowana bezpłatnie (oraz skutecznie – spróbujcie ją dostać!), mieści osiem historii, z których cztery dzieją się w Krakowie, a cztery gdzie indziej w Małopolsce. Pierwsze opowieści zaczynają się jeszcze w XIX wieku, by niespiesznie przewędrować przez pierwszą połowę dwudziestego stulecia, śledząc zmieniający się status Polski oraz towarzysząc wciąż takim samym ludziom.

Sadurska oddaje głos tym, którzy są go zazwyczaj pozbawieni, narratorami czyniąc postaci przeoczane, twarze przeciętne, sylwetki niepozorne. Dowodzi tym samym, że małe narracje w niczym nie ustępują tym wielkim, a przy tym są wolne od ich nieuniknionych zafałszowań czy wypaczeń. Choć zatem naturalnym skojarzeniem, jakie narzuca tytuł tego zbioru, jest Olga Tokarczuk i jej „Bieguni”, bliższy krakowskiej pisarce okazuje się Danilo Kiš z „Encyklopedią umarłych”, której koncept zostaje tu po autorsku ożywiony.

Mnie nasuwa się jeszcze jeden nieoczywisty trop. Pierwsze słowa „Nikt nie woła”, autobiograficznej powieści Józefa Hena, brzmią: „Napluję im wszystkim w twarz. Wszystkim, co tak pięknie gadają.” Wypowiada je Bożek, narrator i alter ego autora, a myśl, jaką kryją, że zwykli ludzie nie powinni robić za pionki na szachownicach wielkich historycznych macherów, zdaje się być nieobca Sadurskiej.

Sama książka jest misternie pomyślana, poszczególne historie otaczają stary Kraków niczym plastry miodu. Ale nie wiem, czy kunsztu autorki jeszcze lepiej nie dowodzi promieniująca z tego zbioru wiara, że jest w ludziach pewna jasność, budząca otuchę bardzo w tych mrocznych czasach potrzebną. Podobnie zresztą jak potrzebne jest świeże, niewytężone pisarstwo w zalewie prozy pretensjonalnej, silącej się na jakąś manierę.

A na tym nie koniec pochwał. Poza przenikającym „W ruchu” duchem humanizmu, uderza sugestywny klimat tych opowiadań, które łatwo przenoszą do innego świata, bo choć traktują o ludziach, jednocześnie niezwykle plastycznie rysują tło, scenografię. A każda z postaci posiada indywidualny rys, dzięki czemu łatwo zapada w pamięć w swej odrębności.

Ale może najbardziej zazdroszczę Sadurskiej, że jest też dobra w niuanse, które przemyca tu i ówdzie z ogromnym wyczuciem. Jej umiejętność wyeksponowania spraw ukrytych sprawiła, że czułem się, jakbym czytał alternatywną historię tego kawałka Europy, w której wprawdzie dzieją się te same wielkie złe rzeczy, ale równoważy je cała masa małego, codziennego, nieefektownego dobra.

Życzyłbym sobie, żeby i moja mała ojczyzna, o jeszcze bardziej skomplikowanej historii, zyskała piewczynię tej klasy. W świetle deklarowanej przez autorkę sympatii do Wrocławia nie jest to nawet perspektywa nierealna. Trzeba jedynie poszukać najodpowiedniejszych form nacisku, co wymaga oczywiście zbadania sytuacji osobistej, majątkowej oraz psychicznej pisarki. Zajmę się tym niezwłocznie.

„W ruchu” to książka szczególna. Wydana przez Małopolski Instytut Kultury w nakładzie czterech tysięcy egzemplarzy i dystrybuowana bezpłatnie (oraz skutecznie – spróbujcie ją dostać!), mieści osiem historii, z których cztery dzieją się w Krakowie, a cztery gdzie indziej w Małopolsce. Pierwsze opowieści zaczynają się jeszcze w XIX wieku, by niespiesznie przewędrować przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To nie była moja pierwsza lektura tego zbioru. Ale uprzednio podchodziłem do Borgesa bezkrytycznie, w otępiałym zachwycie, tym razem pojawiły się zaś pewne wątpliwości. Najbardziej przemawia bowiem do mnie erudycja w wydaniu dyskretnym, tymczasem w „Alefie” zbyt często jest ona demonstracyjna, choć wciąż tę dyskretność usiłuje symulować. Chwilami wydawało mi się wręcz, że Borges zatracił sztukę opowiadania, że jego historie są zbyt wyrachowane, by porwać, by można było uwierzyć w światy, jakie rysują (choć przynajmniej, wobec oszczędnej i fragmentarycznej narracji, nie można zarzucić mu wodolejstwa).

Wbrew pozorom, do spotęgowania tego wrażenia nie przyczynia się wcale wszechobecny tryb przypuszczający, właściwy w końcu, gdy chce się cokolwiek orzekać o świecie; problem tkwi raczej w intelektualnym wysiłku Borgesa, by w jednej historii spleść w subtelny sposób jak najwięcej eleganckich odwołań. Doszło do tego, że zacząłem modlić się, by narrator kolejnego opowiadania był człowiekiem nieoczytanym, a dla większej pewności niepiśmiennym.

A jednocześnie argentyński mistrz sam w kilku miejscach wypowiada się przeciw krasomówczym, efekciarskim sztuczkom. I jest to tylko jeden z wielu paradoksów, jakie mieści ta książeczka. Konsekwentna autoironia Borgesa nie pozwalała mi się długo na niego dąsać, a dzieła zniszczenia (moich murów obronnych) dopełniła jego niewytłumaczona słabość do Wrocławia, a bardziej jeszcze nieodparte piękno niektórych fraz czy metafor.

„Alef” przynosi kolejne wariacje na temat dualizmu osadzonego dożywotnio w ludzkiej duszy, ale też morze smutku i zanurzenie się w świat brzydkiej melancholii, w której wzniosłość musi ustąpić wobec gwałtowności i chaosu. Centralnym problemem czyni Borges ludzką tożsamość, której pewność wciąż od nowa podważa jako – jak sam o sobie mówi – autor opowiadań fantastycznych. I wobec tego jako taki właśnie konstrukt – niepewny, na wpół mityczny – jawi nam się tożsamość, rozgrywana popularnymi symbolami – sobowtóra, lustra, koła, labiryntu. Choć najważniejszym symbolem, definiującym cały zbiór, okazuje się w końcu dyskotekowa kula.

To nie była moja pierwsza lektura tego zbioru. Ale uprzednio podchodziłem do Borgesa bezkrytycznie, w otępiałym zachwycie, tym razem pojawiły się zaś pewne wątpliwości. Najbardziej przemawia bowiem do mnie erudycja w wydaniu dyskretnym, tymczasem w „Alefie” zbyt często jest ona demonstracyjna, choć wciąż tę dyskretność usiłuje symulować. Chwilami wydawało mi się wręcz, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bodor to pisarz osobny. Napisał osobną książkę, w której złapał w pułapkę totalitaryzmy, które łapią w pułapkę ludzi. Sportretowany tu Dobrin to świat istniejący gdzieś tuż obok, ale z jego mieszkańcami nie można się porozumieć, nie można ich już uratować. Pozwolili, by ich wola słabła z każdym dniem, by nikczemna władza każdego dnia odrobinę przesuwała granicę, aż wreszcie nie było już czego przesuwać. Powinniśmy czytać „Okręg Sinistra” i pilnie się z niego uczyć, by nie podzielić losu mieszkańców Dobrina.

Zasady funkcjonowania tego systemu są niejasne i nieprzeniknione, ale bohaterowie Bodora, w przeciwieństwie do bohaterów Kafki, z fatalizmem się im poddają. Między środki utrwalania tej postawy liczy się pozbawianie obywateli indywidualnej tożsamości, nadawanie i cofanie im przywilejów, utrzymywanie ich w niepewności i strachu. Równocześnie władza tworzy zafałszowaną historię, w którą z czasem, przez jej monotonne powtarzanie, zaczynają wierzyć nawet ci, którzy osobiście uczestniczyli w jej prawdziwej wersji. Mam przy tym wrażenie, że życie pod butem dyktatury, w oddaleniu od autentyczności, służy autorowi jako metafora umysłu odciętego od emocji.

Bodor mistrzowsko kreuje nastrój niesamowitości, ale nie jest to niesamowitość nachalna, efektowna. To niesamowitość groźna napiętym bezruchem ciemnego jeziora, pod którego taflą czai się coś nieokreślonego, budzącego paraliżujący niepokój. Maestria węgierskiego pisarza polega na tym, że tej grozy nie tylko nie wysławia, ale nawet dwuznacznie nie sugeruje; a jednak czytelnik podskórnie, lecz niezawodnie ją wyczuwa.

Język, którym posługuje się Bodor, jest przystępny, ale obrazy, jakie za jego pomocą kreśli, są poetyckie oraz bogate w symbole. Do tego dodać trzeba absolutnie niewiarygodne, porywające dialogi. Tak jak literatura rosyjska zdołała wytworzyć wzorzec rozmowy między ludźmi, imitujący manifestację niepowtarzalnej rosyjskiej duszy, tak Adam Bodor raczy czytelnika rozmówkami zawieszonymi między komunałem a absurdem. Gdy język traci funkcję komunikacyjną, pozostaje mechaniczne klepanie formułek. To, co niewypowiedziane, jakkolwiek przerażające, dla samych postaci pozostaje już nieczytelne; albo raczej dysponują one zupełnie inną książką szyfrów niż czytelnik, który jest skazany jedynie na domysły w poszukiwaniu przyczyn swego niepokoju.

„Okręg Sinistra” przywodzi mi też na myśl "Pokój" Wolfe'a, bo te same wydarzenia powracają nieznacznie inaczej opowiedziane, a sam narrator nie jest godny zaufania. W tym świecie nic nie jest pewne, w tekście co chwila pojawiają się drobne, sprytnie zamaskowane niekonsekwencje; nawet oś czasu nie jest linią prostą, tylko zygzakiem z pętelkami, co zresztą znakomicie oddaje sama fabuła, poszatkowana i przemieszana. Bo nawet władza czasu musi w okręgu Sinistra ustąpić władzy pułkowników.

Tu każdy szczegół może mieć znaczenie. Czy na przykład istotniejszy jest fakt, iż na jeepie pani pułkownik widnieje czerwony krzyż, czy też fakt, iż nosi ona medalion z pięcioramienną gwiazdą? O tym ostatnim przedmiocie mówi zresztą narrator, że jest jedynym elementem pozwalającym rozpoznać w niej kobietę, w czym można się dopatrzyć większej złośliwości Bodora, niż by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać.

W bogatej symbolice tej powieści-niepowieści mieszczą się również ptaki umierające w locie, co sugerowałoby zagładę, nagłą katastrofę. Tymczasem – zdaje się mówić Bodor – zagłada niekoniecznie musi się realizować wedle nagłego wzorca. Może postępować powoli, podstępnie i tym skuteczniej, bo to, co powoli pełza, wydaje się nam niegroźne. Na pocieszenie pozostaje konkluzja, że każda dyktatura, z twarzą czy bez twarzy, musi się kiedyś skończyć. Ale jednocześnie nie kończy się nigdy, skoro jej mroczne widmo zawsze będzie już krążyć nad okolicą niczym szmatoskrzydły nietoperz.

Bodor to pisarz osobny. Napisał osobną książkę, w której złapał w pułapkę totalitaryzmy, które łapią w pułapkę ludzi. Sportretowany tu Dobrin to świat istniejący gdzieś tuż obok, ale z jego mieszkańcami nie można się porozumieć, nie można ich już uratować. Pozwolili, by ich wola słabła z każdym dniem, by nikczemna władza każdego dnia odrobinę przesuwała granicę, aż wreszcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Blecher niemal od razu skojarzył mi się z Robertem Walserem. Równie jak on kruchy i wrażliwy, równie uważny obserwator, spogląda na świat ze spokojną życzliwością, choć nie godzi się na jego bezwzględny dyktat, ciągle szukając alternatywnych rozwiązań, dziur w strukturze rzeczywistości, które pozwolą mu prześliznąć się do jakiegoś lepszego gdzie indziej.

Blecher jest jak gąbka, chłonie wrażenia, fakty, szczegóły i wypluwa je przetworzone wedle nieprzeniknionego wzorca. W szczególności frapują go mechanizmy i możliwości poznawcze człowieka, w oczywisty sposób ograniczone, skoro nie jest on w stanie odróżnić zjawisk ważnych od błahych, snów od jawy, a pamięć bezustannie płata mu figle. Intrygują go reguły wyławiania przez umysł wrażeń ze strumienia informacji, gnębi żal, że w każdej chwili tyle człowiekowi umyka.

Te dociekania opisane są jednocześnie pięknie, zwiewnie i przystępnie. Wydaje się, że Blecher odnalazł tajemne przejście między jawa a snem i zdołał poszerzyć je tak, by swobodnie poruszać się między nimi na swym nieodłącznym powozie. To wielka lekcja, jak przetworzyć cierpienie i brak nadziei na coś wartościowego. Choć bowiem brutalnie rozprawia się z eschatologicznymi rojeniami swych wspólników w sanatoryjnym dogorywaniu, to jednocześnie uznaje istnienie innej rzeczywistości. Nie jest to jednak rzeczywistość pośmiertna, tylko świat na granicy choroby umysłowej, do którego można schronić się przed bólem i perspektywą rychłego kresu. W ten sposób życie, okrojone nawet ze zwykłej codzienności, okazuje się niespodziewanie pełne ukrytych znaczeń, rozgrywa się na nowych, nieznanych płaszczyznach.

Krytyką intelektualnego, przykrojonego według linijki oglądu rzeczywistości przypomina Blecher Bergsona, na pierwszym miejscu stawiając prawdę psychologiczną. Również jego uwagi podważające ciągłość i linearność czasu zgadzają się z poglądami słynnego żabojada. Jednocześnie jest świadom głębokiego relatywizmu świata emocjonalnego, w ramach którego ludzie przyznają wielkie znaczenie rzeczom w wielkim porządku świata błahym i nieznaczącym.

I z tej świadomości wywodzi oryginalne, inne podejście do zagadki, jak ocalić swoje człowieczeństwo, gdy wszystko dokoła krzyczy, że jest ono niczym, gdy dokoła trwa festiwal bólu i przyspieszonego przemijania. Otóż trzeba zrozumieć i pogodzić się z faktem, że pojedyncze życie, choć nie jest bynajmniej niczym, jest drobinką, listkiem na wietrze albo nawet żyłką na tym listku. A gdy żyłka za bardzo się napnie, musi pęknąć.

Blecher niemal od razu skojarzył mi się z Robertem Walserem. Równie jak on kruchy i wrażliwy, równie uważny obserwator, spogląda na świat ze spokojną życzliwością, choć nie godzi się na jego bezwzględny dyktat, ciągle szukając alternatywnych rozwiązań, dziur w strukturze rzeczywistości, które pozwolą mu prześliznąć się do jakiegoś lepszego gdzie indziej.

Blecher jest jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Duszna, gorączkowa opowieść o próbie ziszczenia kontrowersyjnej utopii przy pomocy bardzo nieortodoksyjnych środków; o smutnej powtarzalności rewolucyjnych mechanizmów; o zagubieniu człowieka, który nie może już znaleźć dużej dłoni do schowania swojej małej rączki. Brzmi jak pisana wczoraj, a nie ponad 90 lat temu.

W krótkiej powieści pomieścił Arlt bezmiar ludzkiego nieszczęścia, najróżniejsze odmiany tego ssania duszy, na które nie ma lekarstwa. Egzystencjalne bóle i rozterki ubiera w język prosty, ukwiecony jednak od czasu do czasu zaskakującymi metaforami.

Portretuje przedstawicieli dolnych warstw społecznych, których dorastanie w biedzie i przemocy pozbawiło perspektyw, i dla których jedyną formą ucieczki od paskudnej rzeczywistości są wyprawy odbywane we własnym umyśle, eskapistyczne rojenia o majątku i zemście.

Młode państwo argentyńskie, zalane falą emigrantów z Europy, wstrząsane kryzysami i przewrotami, nie jest w stanie zapewnić poczucia stałości, bezpieczeństwa, co przyczynia się do spotęgowania i tak już niemałych indywidualnych lęków i frustracji.

Myśli Erdosaina i pozostałych protagonistów nie są uporządkowane według żadnej zasady, przypominają raczej dziki żywioł zwracający się co chwilę w innym, nieoczekiwanym kierunku, nic więc dziwnego, że ich czyny również nie układają się w logiczne ciągi zdarzeń. Oddaje to gorączkowa, rwana narracja, odzwierciedlająca skrajne emocje kipiące w zdesperowanych umysłach.

Niejako na marginesie – bo nie jest to zasadniczą treścią książki – obnaża Arlt urzędowy cynizm polityków, którzy przy doborze sztandaru kierują się nie wartościami, tylko spodziewanym efektem, wizerunkiem nowego wspaniałego świata przykrywając stare i bardzo niewspaniałe ciągoty.

Na końcu trzeba podkreślić niebywały talent profetyczny autora, który antycypuje zbiorowe szaleństwo XX wieku. To, co jest u niego wypaczone w krzywym zwierciadle groteski, miało się wkrótce ziścić na niewyobrażalną skalę i za sprawą szaleńców, zdawałoby się, nie mniej fantastycznych niż bohaterowie tego cudeńka.

Duszna, gorączkowa opowieść o próbie ziszczenia kontrowersyjnej utopii przy pomocy bardzo nieortodoksyjnych środków; o smutnej powtarzalności rewolucyjnych mechanizmów; o zagubieniu człowieka, który nie może już znaleźć dużej dłoni do schowania swojej małej rączki. Brzmi jak pisana wczoraj, a nie ponad 90 lat temu.

W krótkiej powieści pomieścił Arlt bezmiar ludzkiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze strony tego dziennika przynoszą nad wyraz antypatyczny obraz autora, który z przesadnej surowości wobec siebie czyni niemal religię, przez co prawie rzuciłem tę książkę w kąt, gdzie, z racji swych gabarytów, mogła dokonać niemałych spustoszeń. Okazało się jednak, że to kryzys, który znajdzie swój kres, etap poszukiwania siebie na wyboistej drodze do dojrzałości. Później okaże się również, że wiele rozterek Szczepańskiego i mnie jest nieobcych.

Wydaje się nie do wiary, że ta niewzruszona opoka polskiej powojennej sceny literackiej mogła być w zaciszu swojego pokoju tak chwiejna. Wydaje się też niewiarygodne, że człowiek blisko trzydziestoletni i bardzo inteligentny może być tak naiwny i egzaltowany, szczególnie że na wojnie przecież „poznał życie”. A jednocześnie jest to może klucz do rozwiązania tej zagadki, bo choć młodość i jej uniesienia zdawały się przez tę wojnę bezpowrotnie zagarnięte, dla niektórych okazały się jedynie odłożone w czasie.

Szczepański nieustannie usiłuje narzucić sobie dyscyplinę, ale co i rusz górę bierze w nim dość powszechnie negowany zwierz, czyli natchnienie. Dochodząc źródeł tego etosu, znowu trzeba odwołać się do przeżyć wojennych autora, które w znacznym stopniu musiały ukształtować jego dzielność etyczną. Ale choć niezadowolenie z siebie jako zasadnicza postawa potrafi zapewne skutecznie motywować, nie wyobrażam sobie trwania w takiej dyspozycji.

Chwiejność nastrojów Szczepańskiego szokuje i budzi współczucie, ale trudno jest zrezygnować z żyłki badacza: fascynujące jest obserwowanie, jak prywatna sytuacja i stan ducha wpływają na jego zdolności twórcze. Ten zadeklarowany ateista może się opierać tylko na sobie; nieco zazdroszcząc innym wyższej instancji, inicjuje proces świadomego poszukiwania wiary, ambitny, lecz skazany na porażkę.

Ten dziennik jest też cenny jako świadectwo płynności stosunku władzy komunistycznej do intelektualistów, jakby mało było zmartwień autorowi, który realizuje własną koncepcję sztuki i zamiast być w konflikcie ze światem, pozostaje w konflikcie z samym sobą, a jeśli konflikt zdaje się wygasać, ponownie go wzbudza. Jednocześnie zaś trud i dramat funkcjonowania w warunkach przykręconej śruby referuje zdawkowo, rzeczowo i bez cienia użalania się nad sobą.

To tom mniej gęsty niż dziennik Máraiego, który ujmować świat w aforyzmy (i cierpieć) potrafił w każdych warunkach. Tymczasem Szczepańskiemu gra w ciuciubabkę z władzą i walka o przetrwanie wypełniają większość czasu. Zarazem może właśnie te wojenne doświadczenia i bezpośredni kontakt ze śmiercią sprawiły, że tak dużo tu jak na młodego człowieka samooswajania z przemijaniem, liczenia raczej lat, które jeszcze zostały, niż tych, które minęły.

Te zapiski (a raczej ich autor) to w końcu żywe zaprzeczenie tezy, że kompas moralny musi czerpać moc z jakiejś zewnętrznej siły; Szczepański jest odporny na wszelkie ideologie (w tym i religie), a jednak w tej dziejowej i etycznej zawierusze wciąż od nowa odnajduje północ. Oczywiście, nie bez ciągłych wątpliwości, bo kto nie wątpi, może kroczyć bardzo prosto i bardzo rytmicznie, ale nigdy we właściwym kierunku.

Pierwsze strony tego dziennika przynoszą nad wyraz antypatyczny obraz autora, który z przesadnej surowości wobec siebie czyni niemal religię, przez co prawie rzuciłem tę książkę w kąt, gdzie, z racji swych gabarytów, mogła dokonać niemałych spustoszeń. Okazało się jednak, że to kryzys, który znajdzie swój kres, etap poszukiwania siebie na wyboistej drodze do dojrzałości....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To powieść uniwersytecka w jej nieznanej mi dotąd, radykalnej odmianie, idącej w swej zajadłości znacznie dalej niż dzieła klasycznych, anglojęzycznych prześmiewców. Wielki hołd dla Rabelais’go, Sterne’a, Gombrowicza i innych znamienitych dżentelmenów, a zarazem pamflet na środowisko akademickie oraz filozofię i jałowość wielu spośród jej dogłębnych dociekań.

Przyznaję, że sama przedmowa wybrzmiała mi tonem nieco fałszywym, zahaczającym o pretensjonalność; na szczęście w miarę lektury dostroiłem się do częstotliwości autora (albo tenże rozpiął co najmniej jeden guzik w swym literackim kaftanie) i mogłem w pełni wziąć udział w zaproponowanej przez niego zabawie (albo sobie pochlebiam, że w pełni).

Jest wielką sztuką napisać powieść bez żadnej akcji, tymczasem Przybysławski tego właśnie dokonał, i to posiłkując się przede wszystkim terminologią nauk humanistycznych. Trzeba przy tym zauważyć, że powieść to pozorna, mimo spełnienia większości gatunkowych kryteriów. Z tego względu trudno „Pana Profesora” umieścić w konkretnym punkcie na polskiej mapie literackiej; jest odrębny, a więc i samotny.

Samotność tę dzieli zresztą z własnym protagonistą. Zenon Ela, profesor i nieszczęśnik, to ostatnie może ogniwo w długiej sztafecie filozofujących Zenonów, i choć może ogniwo nie najznamienitsze, ba, wręcz otwarcie dość poślednie, to śledzenie jego wzniosłych zmagań z niską rzeczywistością, obserwowanie, jak praktyka zadaje bobu jego teorii, dostarcza przedniej rozrywki i każe kontrolnie zerkać w lustro, czy aby ten kij z zadka na pewno wyjęty.

Przybysławski, zapatrzony w wymienionych powyżej mistrzów, uprawia walkę z absurdem za pomocą absurdu, toteż rzeczywistość przedstawiona w powieści siłą rzeczy jest rzeczywistością znacząco zhiperbolizowaną. Zjadliwy sarkazm autora, nieuznającego żadnych świętości, natychmiast nasuwa porównanie również z Bernhardem, tyle że orężem Przybysławskiego nie jest gniew, lecz kpina.

„Pan Profesor” aż skrzy się od nawiązań i kryptocytatów, być może skrzy się od nich aż zanadto, ale w końcu Przybysławski wyczarowuje nam istne święto literatury, a w święta wolno trochę popuścić pasa. Wiem zresztą z autopsji, jak trudno niekiedy powściągnąć to mrowienie, każące przywołać sekretnie kolejne bliskie sercu cudeńko, kolejnego zapoznanego a wyjątkowego twórcę.

Książka ta czytaczom mniej zorientowanym w temacie uświadomi z jednej strony, jak niewiele wspólnego z „prawdziwą” filozofią ma to, co potocznie rozumie się pod tym stanowczo nadużywanym terminem, z drugiej zaś wskaże, jak absurdalna oraz intelektualnie bezpłodna potrafi być ta „prawdziwa” filozofia, co było zresztą – obok lenistwa, niedowładu umysłowego i podagry – jedną z głównych przyczyn, dla których swą karierę naukową zakończyłem na wcześniejszym etapie niż Zenon Ela czy Artur Przybysławski.

Brawurowa propozycja autora gwarantuje rozrywkę na najwyższym poziomie, a sam Przybysławski, bezlitośnie poddający swego bohatera kolejnym skazanym na porażkę konfrontacjom z tzw. życiem, okazuje się twórcą bardzo autoironicznym. O tym, jak bardzo, niech zaświadcza pomieszczony w książce wykład o wyższości kobiety autorstwa Zenona, którego słownictwo i intelektualna dezynwoltura pozostają nie do odróżnienia od poetyki samego Przybysławskiego.

Nie dość tego; jako że największej myślowej ekwilibrystyki dokonuje Zenon Ela w stanie postkoitalnego uniesienia, per analogiam można się domyślać, że i sam Przybysławski pisał swą błyskotliwą książkę w stanie pobudzenia, jakkolwiek ciągłość tego pobudzenia wykluczałaby jego seksualny charakter, chyba że przyjęlibyśmy tezę o nadludzkich możliwościach autora bądź też ewentualność, że ten, rozzuchwalony faktem, iż u sterów WADA zasiada obecnie rodak, pozwolił sobie na niedozwolone wspomaganie.

Trudno byłoby również nie dostrzec bardziej uniwersalnego wymiaru tej niecodziennej pozycji, bo przecież w istocie nadyma się nie tylko Pan Profesor, ale i poseł, burmistrz, prezes, kierownik, nawet zwykły urzędnik, od którego cokolwiek zależy, i tak zbiorowo fundujemy sobie tę zstępującą makabrę, ugruntowaną nie tylko w kompleksach indywidualnych, ale i narodowych, jak to już pięknie opisano w „Trans-Atlantyku” czy „Wariacjach pocztowych”. Tym sposobem większość energii skanalizowana zostaje w postaci działań służących li tylko podtrzymaniu pozorów Ważności, również tak indywidualnej, jak i zbiorowej, skoro społeczeństwo złożone z jednostek Ważnych automatycznie staje się społeczeństwem Ważnym; a tymczasem to, co naprawdę ważne, w podskokach umyka na drzewo, nierzadko niestety bezpowrotnie.

Znajduję tu jeden tylko mankament. Otóż za fabularnym (o ile w ogóle można tu mówić o fabule) przeciwstawieniem wysokiego niskiemu podąża język, niespodziewanie przechodząc z jednego rejestru w drugi, i choć ten zamierzony kontrast da się jeszcze wybronić, to rozochocony Przybysławski zbyt łatwo popada miejscami w odautorski, przesadnie familiarny ton, przez co w warstwie językowej pojawia się odczucie inkoherencji (nie mylić z inkontynencją, choć podejrzenie takie byłoby uzasadnione na gruncie materiału, z jakim konfrontuje czytelnika autor). Trudno uznać to za „ubarwienia retoryki cyceroniańskiej”.

Jak zauważa Artur Przybysławski, rola recenzenta automatycznie, i zazwyczaj niesłusznie, stawia go ponad recenzowanym, co może skutkować spoglądaniem na autora z góry i zdradziecką łatwością w obrzuceniu go kamieniami tudzież błotem; i ja ze wstydem zauważam u siebie niekiedy subtelne oznaki występowania tego mechanizmu. Zapędziłbym się jednak za daleko, gdybym oddał mu się we władanie w przypadku „Pana Profesora” i chyba nie pozostaję w tym uczuciu odosobniony: znikomy odzew krytyczny na tę znakomitą książkę może na przykład świadczyć o kilku parach pełnych gaci.

To powieść uniwersytecka w jej nieznanej mi dotąd, radykalnej odmianie, idącej w swej zajadłości znacznie dalej niż dzieła klasycznych, anglojęzycznych prześmiewców. Wielki hołd dla Rabelais’go, Sterne’a, Gombrowicza i innych znamienitych dżentelmenów, a zarazem pamflet na środowisko akademickie oraz filozofię i jałowość wielu spośród jej dogłębnych dociekań.

Przyznaję, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Brawurowa opowieść o pozytywnej roli mitu, o fikcji organizującej rzeczywistość lepiej od samej rzeczywistości. Konfrontacja dwóch zasadniczych światopoglądów, które w ostatecznym rozrachunku okazują się pustą przestrzenią między palcami. Jak to często bywa w życiu, śmiech przykrywa tu tragizm, a zimnowojenna atmosfera zagrożenia łączy się z powojennym uczuciem tymczasowości i oderwania.

W charakterystycznych dla Vonneguta oparach absurdu łatwo może umknąć najważniejsza lekcja „Kociej kołyski”, w której fikcyjna religia fikcyjnej społeczności obnaża słabość i bezsens wszelkich form plemienności, czyli organizowania się w zbiorowości na podstawie zewnętrznych przesłanek, przy jednoczesnej niemożności wzniesienia się ponad jej rytuały i uświęcone tradycją, lecz bynajmniej nie rozumem myślowe schematy.

Z jednej strony absolutna niepoprawność polityczna tej książki lewicującego bądź co bądź autora (przekładanego dla Polaków przez prawicującego tłumacza) przynosi powiew świeżości. Powiew okazuje się pochodzić z miejsca poniżej pleców, gdy czytelnik przekonuje się, że wszystkie kobiety w tej powieści są idiotkami, czego nie sposób wytłumaczyć umownością występujących w niej postaci.

To przy tym podróż pospieszna, wręcz nerwowa; narrator niemal gwałtem wdziera się w świat jednej postaci, by za chwilę przyciskać do ściany kolejną, a wszystko to w pogoni za czymś, czego nigdy nie zdoła uchwycić, co czyni biografię twórcy bomby atomowej uniwersalną metaforą życiowego celu, którego nie sposób nie chybić.

Jednocześnie narrator musi budzić podejrzliwość, gdyż okazuje się klasycznym człowiekiem bez właściwości. Sam zastanawia się, jakim cudem ludzie wpuszczają go do swoich żyć i opowiadają swoje historie, skoro jego stosunek do nich jest lekceważący, a jego wypowiedzi nie niosą żadnej treści, jakby były cytowane wprost z Flaubertowskiego „Słownika komunałów”. Jest przezroczysty, pojawia się tylko jako odbicie innych.

I przecież niewychylanie się jako strategia przetrwania również ostatecznie zawodzi, a na dodatek sprowadza życie właśnie wyłącznie do przetrwania, co, przyznajmy, nie jest szczególnie zachęcające. Skoro trzeba było znieść całą litanię wyrzeczeń, by dotrzeć na to przyjęcie, chciałoby się przynajmniej zobaczyć fajerwerki, a może nawet kawałek pośladka.

Brawurowa opowieść o pozytywnej roli mitu, o fikcji organizującej rzeczywistość lepiej od samej rzeczywistości. Konfrontacja dwóch zasadniczych światopoglądów, które w ostatecznym rozrachunku okazują się pustą przestrzenią między palcami. Jak to często bywa w życiu, śmiech przykrywa tu tragizm, a zimnowojenna atmosfera zagrożenia łączy się z powojennym uczuciem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znakomity jest pomysł na formułę tej książki. Kolejne głowy rodziny Zabierskich piszą do swych pierworodnych, podnosząc swoje małe sukcesy i próbując wytłumaczyć przyćmiewające je wielkie porażki, a opisywane żywoty nieodmiennie wpisywane są przez Brandysa w węzłowe momenty polskiej historii, w romantyczne, narodowe zrywy, które nie zwykły kończyć się dobrze. Nie powinno więc dziwić, że oskarżono autora o antypolską postawę, skoro igra on tu z narodowymi świętościami, a ironia jest orężem nie we wszystkich kręgach przyjmowanym (i rozumianym) równie dobrze.

Tymczasem „Wariacje pocztowe” ilustrują największą obsesję Brandysa, czyli człowieka w młynach historii. Przy tej okazji rozprawia się autor z naszymi narodowymi przywarami, co zresztą nie zmusza go do najwyższego wysiłku. Jego sztuka objawia się więc w ich delikatnym wykoślawieniu, subtelnym przesunięciu akcentów, które daje nie tylko przedni, szokujący niekiedy efekt komiczny, ale i czyni z „Wariacji” dzieło o wymowie uniwersalnej, bo w końcu Polak też człowiek, a człowiek to zwierzę (ten motyw pojawia się w powieści kilkakrotnie) wyjątkowe, ale i wyjątkowo nieudane.

Sam tytuł nie jest przypadkowy, bo przeplata się tu i powraca kilka wątków, za każdym razem w nieco odmienionej postaci. Co równie znamienne, wątki te skupiają się przeważnie na odstępstwach od normy. Stanowią te dziwactwa paralelę niechlubnych kart w historii naszego narodu, skrzętnie ukrywanych, jawnie zaprzeczanych. Brandys obnaża więc mechanizm tworzenia legend i mitów narodowych, za którymi kryje się zazwyczaj opowieść dalece mniej wzniosła, i które mimo to kreują niespełnialne ideały, generujące głównie stosy młodych zazwyczaj trupów.

Mikrokosmos rodziny Zabierskich reprezentuje polski makrokosmos, z gwałtownym rozdźwiękiem między wersją oficjalną a prawdziwą. Choć tu się zagalopowałem, bo według Brandysa historia tym się charakteryzuje, że nigdy nie jest i nie może być prawdziwą, jest tylko fikcją mniej lub bardziej zmyśloną. W tym świetle sama powieść, mimo że stanowiąca wytwór fikcji, nie stoi wcale niżej w hierarchii możliwych dyskursów o przeszłości od dzieł historycznych, stanowi bowiem jedynie kolejną – nomen omen – wariację na temat minionych dziejów.

Szczególnie przejmujące są fragmenty, w których Brandys mimochodem akcentuje „niegroźny” antysemityzm, „uświęcony” wiekami „tradycji” i głęboko ukorzeniony w pustych sarmackich czerepach, do szeregu ilustracji przedstawiających jednostkę jako ofiarę Historii dodając bardzo osobisty szkic.

Trafiają się tu ni stąd, ni zowąd zdania absolutnie genialne. Ale są i drobne nieścisłości, sprzeczności, anachronizmy, które wytrącają z czytelniczej równowagi i sugerują, że „Wariacje pocztowe” nie są zwykłą powieścią, ale raczej zabawą z powieściową konwencją, zarazem przez autora uprawianą, jak i podważaną; testowaniem granic gatunku, który już się Brandysowi powoli wyczerpuje.

Znakomity jest pomysł na formułę tej książki. Kolejne głowy rodziny Zabierskich piszą do swych pierworodnych, podnosząc swoje małe sukcesy i próbując wytłumaczyć przyćmiewające je wielkie porażki, a opisywane żywoty nieodmiennie wpisywane są przez Brandysa w węzłowe momenty polskiej historii, w romantyczne, narodowe zrywy, które nie zwykły kończyć się dobrze. Nie powinno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

A gdyby miała powstać moja biografia, kto by ją lepiej napisał – ja czy ktoś inny? Kto bardziej zbliżyłby się do prawdy i kto – co nie mniej istotne – piękniej by zmyślał?

A gdyby tak przepisać historię Polski? Nie upudrować jej facjatę, by przykryć bruzdy i zmarszczki, tylko zerwać całą zatęchłą tapetę i pozwolić skórze odetchnąć, odzyskać naturalny, zapomniany blask?

Punkt wyjścia tej skromnej objętościowo książki stanowi taki właśnie pomysł, wykreowanie fikcyjnej renesansowej postaci, mającej rzekomo znaczący wpływ na rozwój polskiej myśli tej epoki, a następnie obudowanie tej postaci domniemanymi dziełami oraz wianuszkiem postaci drugoplanowych, powiązanych siecią wzajemnych zależności. Ironia dziełka Brandysa manifestuje się jednak w fakcie, iż ostatecznie przeszłość osobista samego bohatera okazuje się mieć więcej niż jedną wersję i skrywać bardzo niejednoznaczne zagadki.

W ten sposób Brandys wsiada na ulubionego konika i poczyna galopować z charakterystyczną dla siebie swadą, badając wzajemną relację między rzeczywistością a fikcją. Ta ostatnia okazuje się w tej parze nie mniej istotna, a nawet generuje od swej opozycji więcej energii życiowej, pozwalającej bohaterowi przetrwać kolejny dzień.

Przy okazji objawia się tu autorowi pewien paradoks. Z jednej strony jest bowiem historia zawsze zmyśleniem, a w najlepszym razie domysłem. Jest niepewna, poza tym zdaje się nie mieć sensu, a może raczej sensów ma aż zbyt wiele, za to za grosz logiki. Równocześnie stwierdza jednak Brandys, że nie sposób żyć poza historią, wyłączyć się z jej biegu. Człowiek nie jest zawieszony w próżni, zawsze pozostaje w relacji do czegoś uprzedniego (oraz – co oczywiste – do innych).

W tym kontekście stanowi „Pomysł” rozwinięcie problematyki zasygnalizowanej już w „Wariacjach pocztowych”, a choć jego ton jest poważniejszy, to przecież Brandys zdołał tu subtelnie przemycić nawiązanie do jednego z najmniej chlubnych (i zarazem najbardziej zabawnych) epizodów w historii rodziny Zabierskich, bohaterów swej poprzedniej powieści.

Czytając Brandysa, trzeba jednak pamiętać, że każdy utwór stanowi tylko jeden element w mozaice jego twórczości, z której po dopasowaniu wszystkich elementów wyłania się twarz autora. Uważny odbiorca wychwyci tu liczne wtręty autobiograficzne, takie jak wzmianka na temat choroby afektywnej dwubiegunowej czy pseudonim protagonisty, komplementarny z tytułem przedostatniej książki Brandysa. Wobec tych faktów jako zaskakująca jawi się powracająca do łask pisarza po długiej przerwie narracja trzecioosobowa.

Ostatecznie jest „Pomysł” oparty na genialnym pomyśle, nie do końca jednak wyzyskanym. Charakterystyczne dla Brandysa, obsesyjne powracanie do traumatycznych zdarzeń z własnej przeszłości i ich artystyczne przetwarzanie przy jednoczesnym obwąchiwaniu z każdej strony wciąż od nowa to ryzykowna strategia pisarska, dająca rozmaite efekty w zależności od kompozycji pozostałych składników tej prozy. Tym razem do garnka trafiło chyba zbyt wiele gorzkich przypraw.

A gdyby miała powstać moja biografia, kto by ją lepiej napisał – ja czy ktoś inny? Kto bardziej zbliżyłby się do prawdy i kto – co nie mniej istotne – piękniej by zmyślał?

A gdyby tak przepisać historię Polski? Nie upudrować jej facjatę, by przykryć bruzdy i zmarszczki, tylko zerwać całą zatęchłą tapetę i pozwolić skórze odetchnąć, odzyskać naturalny, zapomniany...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Inwazja jaszczurów Karel Čapek, Hans Ticha
Ocena 7,6
Inwazja jaszcz... Karel Čapek, Hans T...

Na półkach:

Gdy spisywałem (a niekiedy i publikowałem) swoje uwagi z lektury innych książek Čapka, ani mi w głowie była nadzieja, że doczekam jeszcze nowych wydań z dorobku czeskiego mistrza. Tymczasem wydawnictwo Dwie Siostry zrobiło mi niespodziankę podwójną, nie tylko wznawiając jego najsłynniejszą powieść, ale i czyniąc to z biegłością i starannością edytorską godnymi najwyższych pochwał. Oby akt ten zapoczątkował modę na Čapka i poskutkował dalszymi wznowieniami, a nawet polskimi premierami.

To obficie a nader udolnie ilustrowane wydanie „Inwazji jaszczurów” dodatkowo uwypukliło jej nowoczesną, hybrydową formę, ale w żaden sposób nie powinno przyćmić samej treści powieści. Tę dałoby się zaś zredukować do pytania „Czym jest człowiek?”, uzupełnionego o pytanie pomocnicze „I co jeszcze zdoła spieprzyć?”. Pytania te zgrabnie przystraja autor w fabularne szatki, których delikatnie sensacyjna konwencja jako żywo przypomina wcześniejsze „Krakatit” oraz „Fabrykę Absolutu”.

Jednocześnie „Inwazja jaszczurów” wydaje mi się odrobinę mniej wysublimowana od choćby „Opowieści z różnych kieszeni” czy szczególnie „Księgi apokryfów”, jak gdyby Čapek, zniecierpliwiony niedomyślnością bliźnich i zarazem przerażony podstępnie zasnuwającą europejskie niebo czarną chmurą, postanowił ostrzej i bardziej bezpośrednio dać im do zrozumienia, ku jakiej kabale tak raźnie kroczą.

Ale trzeba pamiętać, że hybrydowość to w ogóle klucz do twórczości Čapka, który niebagatelne, złożone treści zwykł wmuszać pod czytelnicze kopuły za pomocą formuł literatury popularnej. A choć „Inwazja jaszczurów” jest formalnie zaawansowana, ewentualny czytelniczy szok łagodzi jej styl – nieefekciarski, gawędziarski wręcz, podstępnie dający poczucie obcowania z czymś znanym oraz (intelektualnie) niegroźnym, co ostatecznie przynosi paradoksalny (dla blisko stuletniej powieści) efekt świeżości, skoro dziś trudno już o czytanie czegoś, co da się czytać.

Nie będę tu węszył za rozmaitymi tropami interpretacyjnymi: dla mnie to przede wszystkim powieść o wymowie uniwersalnej. Choćby literacka rozprawa z kolonializmem nie jest przecież zadaniem szczególnie wymagającym; zresztą akurat Czesi nie muszą jej zbyt dziarsko uprawiać, skoro ich flota morska zawsze była nader skromna. Warto jednak na pewno zwrócić uwagę, iż w „Inwazji jaszczurów” zagrożenie nie przychodzi z zewnątrz.

Otóż zasada rządząca tą bardziej przykrą, nazwijmy ją „pesymistyczną”, gałęzią science fiction jest taka, że autorzy piszą te swoje antyutopie, dystopie i rozmaite inne (płaskos)topie nie po to, by przewidzieć i pokazać, jak świat będzie wyglądał za ileś lat, tylko by przestrzec, jak ten świat mógłby wyglądać jeśli człowiek się nie opamięta, w światowej polityce, gospodarce itd. górę wezmą najpodlejsze trendy i ziści się najgorszy z możliwych scenariuszy. I jakże przerażający jest w świetle tego ustalenia fakt, że liczne z brawurowych hiperbol Čapka niepostrzeżenie stały się naszą oswojoną codziennością.

W jednej tylko dziedzinie nie doszacował Čapek skali możliwych nadużyć – w semantyce. Oto bowiem bardzo stare i bardzo piękne słowa przypisywane są dziś bez najmniejszej żenady do zjawisk czy aktów, którym dawniej należały się terminy zgoła odmienne, zazwyczaj przy tym krótkie i określane eufemistycznie jako żołnierskie.

Gdy spisywałem (a niekiedy i publikowałem) swoje uwagi z lektury innych książek Čapka, ani mi w głowie była nadzieja, że doczekam jeszcze nowych wydań z dorobku czeskiego mistrza. Tymczasem wydawnictwo Dwie Siostry zrobiło mi niespodziankę podwójną, nie tylko wznawiając jego najsłynniejszą powieść, ale i czyniąc to z biegłością i starannością edytorską godnymi najwyższych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejny odcinek podróży z Sándorem Máraim jest doznaniem stymulującym intelektualnie, ale dalekim od pokrzepienia serca. Stagnacja i brak (możliwości do) działania sprawiają, że autor gnuśnieje i częściej poddaje się swej naturalnej skłonności do depresji, podczas gdy w okresach opisywanych w poprzednich tomach „Dziennika”, szczególnie w pierwszym z nich, konieczność walki o byt i bezpieczeństwo napełniała go energią i sprawiała, że jego myśl była żywsza, świadomość zaś rzadziej pracowała na jałowym biegu.

Na przełomie lat 50. i 60. Márai to już rasowy pisarz wykorzeniony, oderwany od swojej rzeczywistości, ojczyzny, od swoich czytelników i pozbawiony złudzeń co do możliwości powrotu. Niezdolny do włączenia się w nurt pogardzanej przez siebie współczesnej kultury amerykańskiej, żyje na dwóch biegunach, z jednej strony oddając się uporczywej introspekcji, z drugiej głęboko przeżywając sytuację Węgier i całego bloku wschodniego pod sowieckim jarzmem, z goryczą wytykając Zachodowi zaślepienie i bezczynność.

Ten tom „Dziennika” to właściwie raport wojenny, zapiski z pola bitwy nieustającego konfliktu artysta – świat. Świat jest tu stroną, która nie jest godna swego przeciwnika, ustępuje mu szlachetnością, a jednak nieustannie bierze nad nim górę, powodując jego nie mniej nieustanną frustrację. Rodzi się więc mędrzec zgorzkniały i zaskorupiały w swej wiedzy; mimo że chodzi między ludźmi, tak naprawdę kroczy ponad nimi i z tej wysokości gromi, łaje, poucza. A ja nie mam zaufania do pisarzy, którzy grzmią.

Bo też Márai potrafi być przez tę manierę skrajnie antypatyczny. Z drugiej strony zdecydowanie trzeba docenić jego szczerość i brak umizgiwania się do czytelnika. Najlepszym przykładem takiej szczerości – połączonej z przenikliwością – są jego notatki z lektur, ożywcze, ostre, szargające powszechnie uznane świętości, obnażające nagość koronowanych cielsk. Gdyby zebrać jego uwagi krytyczne na temat tzw. wielkiej literatury i wydać w jednym tomie, byłby i bestseller, i skandal.

Zbyt często pozwala sobie natomiast na apodyktyczne sądy i krzywdzące generalizacje. Bezkompromisowość jego diagnoz i prognoz szczególnie blado wypada w konfrontacji z późniejszą historią – niektóre z nich okazały się rażąco nietrafne. Opętany obsesją wyroczni Márai jakby podskórnie bał się takiej możliwości i zapobiegawczo przytacza przykłady sytuacji, w których udało mu się coś przewidzieć. Choć zatem potrzebujemy takich bijących na alarm pisarzy, targania za ucho, to gdyby jego dramatyczne diagnozy z lat 50-60. były trafne, świat dawno już by się zdążył skończyć.

Márai to dziwny przypadek człowieka, który już od połowy życia umiera wewnętrznie, szykuje się na śmierć, rozprawia o jej bliskości, utyskuje na starość. A jednocześnie ktoś mniej wrażliwy, współczesny, kogo ominęły te dwudziestowieczne okropności, kogo największym problemem jest, do którego supermarketu pójść na zakupy, nie ma najmniejszego prawa oceniać postawy węgierskiego pisarza. Fenomenem jest za to fakt, iż tenże nader często się powtarza, co nie wygląda na zabieg artystyczny, tylko na objaw przedwczesnej starości i zarazem dowód na potęgę autosugestii.

To człowiek, który nie akceptuje teraźniejszości (pomstuje nawet na mężczyzn w rurkach, będąc chyba w tej dziedzinie prekursorem. W ogóle wzorem jednego ze swych ulubieńców Thoreau kilkakrotnie podejmuje kwestię mody, by szydzić z niej z wyjątkową pomysłowością), boi się przyszłości, więc wciąż ucieka w przeszłość. Niejako prowadzi walkę z czasem na dwóch frontach, bo choć tom wypełniony jest również próbami oswojenia przemijania, zaklinaniem swojej zgody na nie, to spod tych zabiegów wyziera przerażenie. To w końcu bardzo mądry człowiek, który nie rozumie, że zmiana jest zasadą życia; automatycznie odrzuca to, co nowe, chcąc widzieć świat zastygniętym.

Trzeci tom „Dziennika” nie jest więc lekturą łatwą. A może to tylko rekomendacja Twardocha na okładce mnie zniechęciła. Twardoch też w końcu lubi pouczać. A ja wolę twórców, którzy nie wiedzą, a jedynie się domyślają, którzy cały czas badawczo wątpią – nie tylko w świat, świadectwo zmysłów czy w innych ludzi, ale przede wszystkim w siebie i swoje sądy. Którym palec wskazujący służy przede wszystkim do wzmacniającego proces myślowy okazjonalnego podrapania się po łepetynie.

Ktoś bardzo sprytny mógłby za to wykorzystać tę książkę jako punkt wyjścia do przewrotnego studium o budowaniu postaci kobiecej w literaturze. Czytając kolejne narzekania i złorzeczenia Máraiego, podejrzanie często dochodziłem bowiem do wniosku, że największą bohaterką tej książki (choć niemal na jej kartach nieobecną) jest Lola (zwykle tytułowana L.), żona Máraiego, która mimo wszystko zdołała z nim tak długo wytrzymać.

Kolejny odcinek podróży z Sándorem Máraim jest doznaniem stymulującym intelektualnie, ale dalekim od pokrzepienia serca. Stagnacja i brak (możliwości do) działania sprawiają, że autor gnuśnieje i częściej poddaje się swej naturalnej skłonności do depresji, podczas gdy w okresach opisywanych w poprzednich tomach „Dziennika”, szczególnie w pierwszym z nich, konieczność walki...

więcej Pokaż mimo to