-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Mówiąc zwięźle, jedna z najciekawszych książek, jakie przeczytałem w życiu, a traktując ją jako wycinek całości, to pierwsza część być może tej jednej najciekawszej. Tatarkiewicz zabiera czytelnika w podróż moim zdaniem najbardziej fascynującym szlakiem historycznym Europy, szlakiem europejskiej myśli. Abstrahując zaś od siły, tkwiącej w samym temacie, to jest ów autor przewodnikiem bliskim ideału. Już od pierwszej z paru przedmów i innych wprowadzeń bije od profesora rozkoszna przejrzystość i spójność myśli, dbałość o szczegóły, precyzja przekazu - jednocześnie lekkość, wprost polot niezwykle rzadki w podręcznikach. Doskonale trafiony jest też konsekwentny, przyjazny układ zasadniczej części dzieła. Sprawia to wszystko, że historia filozofii ukazuje nam się jasno i w logicznej ciągłości. Na uwagę zasługuje również fakt, że ten tom znakomicie mi się czytało, mimo że większość filozofii starożytnych i średniowiecznych z paroma chlubnymi wyjątkami jest dla mnie za mocno oparta na pobożnych życzeniach, a właściwie całość średniowiecznych - dodatkowo zbyt przesiąknięta chrześcijaństwem, bym je polubił (co innego, jeśli chodzi o docenienie). To mimo wszystko podręcznik, więc ciężko tu o zachwyt na tle językowym, emocjonalnym etc., co nie stawia książki w korzystnej pozycji w porównaniu z beletrystyką, ale podręcznik tak ciekawy i tak dobrze napisany, że zaliczę go do grona nie tylko najciekawszych, ale i najlepszych książek mojego życia.
9.0/10
Mówiąc zwięźle, jedna z najciekawszych książek, jakie przeczytałem w życiu, a traktując ją jako wycinek całości, to pierwsza część być może tej jednej najciekawszej. Tatarkiewicz zabiera czytelnika w podróż moim zdaniem najbardziej fascynującym szlakiem historycznym Europy, szlakiem europejskiej myśli. Abstrahując zaś od siły, tkwiącej w samym temacie, to jest ów autor...
więcej mniej Pokaż mimo to
Drugi tom płynnie łączy się z pierwszym, nie posiada nawet własnej przedmowy, a od razu przechodzi do rzeczy. Żeby nie powtarzać opinii na temat pierwszego, powiem tylko, że drugi powtarza wszystkie jego potężne zalety. Co prawda liczyłem, że będzie jeszcze bardziej porywający, bo tu dopiero filozofia zaczęła rodzić myśli, z którymi w jakimś poważniejszym stopniu mogę się utożsamiać, a o dziwo nie był. Wynika to może z faktu, że dużo ciekawsze systemy z drugiej strony obciążone zaczęły być zwiększonym formalizmem: zalewem tytułów pism, dat i powiązań ze światem polityki - wszystko to zaś autor musi również streścić, co rodzi pewne przestoje, odbiera momentami lekturze radosną płynność. Wciąż jednak radość jest wielka, a w dodatku robi się coraz bardziej interesująco.
9.0/10
Drugi tom płynnie łączy się z pierwszym, nie posiada nawet własnej przedmowy, a od razu przechodzi do rzeczy. Żeby nie powtarzać opinii na temat pierwszego, powiem tylko, że drugi powtarza wszystkie jego potężne zalety. Co prawda liczyłem, że będzie jeszcze bardziej porywający, bo tu dopiero filozofia zaczęła rodzić myśli, z którymi w jakimś poważniejszym stopniu mogę się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kres wspaniałej i fascynującej podróży. Sądziłem, że ostatni tom najmniej przypadnie mi do gustu przez zalew formalności: dat, nazwisk, tytułów, a zwłaszcza przez coraz mocniejsze wychodzenie filozofii w stronę nauk dziś już zupełnie odrębnych, które znacznie mniej mnie interesują, jak przede wszystkim socjologia, ekonomia, psychologia czy fizyka. Okazał się jednak chyba najciekawszy ze wszystkich trzech (a rozdział o zagadnieniach filozoficznych w fizyce jest jednym z najbardziej zajmujących), Tatarkiewicz mimo potężnej bazy danych do przetworzenia i zawiłości współczesnych mu koncepcji filozoficznych nie zatracił lekkości i przejrzystości. Dość nużące są tu jedynie, a jakże, niedługie na szczęście rozdziały o filozofii polskiej (choć właściwiej byłoby powiedzieć: o filozofii w Polsce). Jak czytając tom drugi można się było jeszcze przynajmniej pośmiać z kuriozalnej idei mesjanizmu, tak tu z braku specjalnie oryginalnych myśli fragmenty te w większości powtarzają to, co autor już opisał i wypadają (inaczej niż cała reszta książki) kronikarsko sucho; długimi momentami są właściwie wyliczaniem nazwisk.
Mniejsza o to. Znakomita część znakomitej całości, która w przyjemny sposób zmusza do potężnych dawek refleksji, pozwala lepiej zrozumieć kulturę europejską i historię świata w ogóle, nie tylko historię filozofii. "Księga podstawowa".
9.0/10
"Historia filozofii" (całość): 9.0/10
Kres wspaniałej i fascynującej podróży. Sądziłem, że ostatni tom najmniej przypadnie mi do gustu przez zalew formalności: dat, nazwisk, tytułów, a zwłaszcza przez coraz mocniejsze wychodzenie filozofii w stronę nauk dziś już zupełnie odrębnych, które znacznie mniej mnie interesują, jak przede wszystkim socjologia, ekonomia, psychologia czy fizyka. Okazał się jednak chyba...
więcej mniej Pokaż mimo to
Doniosłość "Krytyki czystego rozumu" (tzn. doniosłość filozofii Kanta) jest jawna dla każdej osoby, która liznęła choć trochę historii filozofii. Nie była to wprawdzie rewolucja totalna i całkiem osobna, bo Hume (przede wszystkim) stworzył pod nią niebagatelne podwaliny, wciąż jednak genialne epistemologiczne spostrzeżenie Kanta na zawsze wywróciło świat do góry nogami - a raczej, moim przynajmniej zdaniem, postawiło dopiero ten świat na nogi. Filozof nie ustrzegł się niedociągnięć, ale trzon jego myśli - błyskotliwe pogodzenie racjonalizmu z empiryzmem, fascynujące spojrzenie na naszą świadomość, na stosunek podmiotu do przedmiotu - to bardzo ważny i bardzo pożyteczny majstersztyk. Pożyteczny, bo sprowadzający do parteru wybujałe spekulacje, naszpikowane fałszywymi dowodami i błędami, którymi usiane były dzieje filozofii zachodniej, nawet jeśli były to dzieje piękne. Oto właśnie jednak krok milowy w stronę agnostycznej uczciwości intelektualnej, stojącej w opozycji do dogmatycznego intelektualnego piękna.
Jakkolwiek może Kant nie jest dla mnie pierwszym wielkim filozofem ze względu na wspomnianego Hume'a, to "Krytyka..." jest pierwszym wielkim dziełem filozoficznym. Wnikliwość, dokładność, swoista "higiena" filozofowania, szerokość ujęcia, śmiałość (ale nie dla samej siebie, lecz śmiałość rozumna) i wstrzemięźliwość zarazem (tudzież śmiałość we wstrzemięźliwości) - niesamowicie są tu imponujące i dalece przewyższają cały dorobek filozofii aż do Kanta, wręcz ośmieszające poprzedników jeśli już nie na polu wniosków, to przynajmniej samego warsztatu rozumowania. Sprawia to, że mimo formy dość oschłej i rozważań skomplikowanych jak nigdy przed Kantem, lektura "Krytyki..." jest na swój sposób ogromną przyjemnością, przepięknym ćwiczeniem umysłu. I intensywną inspiracją do nieskończonych rozważań własnych, spoglądania na najwyższe zagadnienia w świeży i rozsądny sposób. W pewnych punktach Kant ulega pokusie spekulacji, wciąż brakuje mi tu więcej sceptycyzmu, czasami jest ciągle nieco arbitralnie (nie zadowala mnie na przykład system kategorii, nie wydaje się jedynym słusznym), natomiast, tak jak mówiłem, trzon trzyma się mocno (a i w wielu szczegółach jest przekonywająco do dziś - koncepcja czasu i przestrzeni jako jedynie zawartych w nas form naoczności bardzo do mnie trafia, mimo że wręcz nie sposób mieć jej świadomość i normalnie w świecie funkcjonować).
Nie jest to na pewno łatwa lektura, nawet jak na traktat filozoficzny. Kant jest ostrożny i przejrzysty, ale nie zmienia to faktu, że szalenie trudny. Przeczytałem już dwukrotnie, za pierwszym razem głównie błądząc po omacku, i przeczytam kiedyś być może jeszcze raz, bo daleko mi do pełnego zrozumienia. Wciąż polecam ją każdemu o skłonnościach do rozmyślania metafizycznego i epistemologicznego (bo naturalnie każdemu zainteresowanemu już ściśle filozofią nie trzeba jej polecać - to pozycja kardynalna). Nawet jeśli zrozumienie myśli Kanta będzie fragmentaryczne, to natchnienie do własnych przemyśleń i wkład w konstruowanie własnego światopoglądu - prawie na pewno bardzo rozległy.
9.0/10
Doniosłość "Krytyki czystego rozumu" (tzn. doniosłość filozofii Kanta) jest jawna dla każdej osoby, która liznęła choć trochę historii filozofii. Nie była to wprawdzie rewolucja totalna i całkiem osobna, bo Hume (przede wszystkim) stworzył pod nią niebagatelne podwaliny, wciąż jednak genialne epistemologiczne spostrzeżenie Kanta na zawsze wywróciło świat do góry nogami - a...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zachwyt narasta, Łysiak wydaje się z każdym tomem rozkręcać coraz bardziej, chociaż zwykły śmiertelnik, pisząc tak intensywnie i ciekawie, wyczerpałby się po połowie pierwszego. Może apetyt rośnie mi w miarę jedzenia, ale Czwórka przebiła chyba poprzednie tomy. Każdy rozdział o malarzach już dość dobrze mi znanych dodał niejedno do mojej wiedzy na ich temat, zaś pozostałe świetnie zapoznały z tymi, których kojarzyłem tylko w zarysie. To już ten moment, w którym rodzi się we mnie poważne rozgoryczenie faktem, iż autor skończył (z mojej perspektywy - skończy) swoje dzieło przed impresjonizmem.
9.0/10
Zachwyt narasta, Łysiak wydaje się z każdym tomem rozkręcać coraz bardziej, chociaż zwykły śmiertelnik, pisząc tak intensywnie i ciekawie, wyczerpałby się po połowie pierwszego. Może apetyt rośnie mi w miarę jedzenia, ale Czwórka przebiła chyba poprzednie tomy. Każdy rozdział o malarzach już dość dobrze mi znanych dodał niejedno do mojej wiedzy na ich temat, zaś pozostałe...
więcej mniej Pokaż mimo to
Najlepszy tom? Może, może. Okazało się między innymi, że rozdział o Boucherze z tomu VI był jeno przygrywką do spektakularnego przedstawienia mieszanki sztuki z erotyką (kwintesencji Łysiaka) w tomie VII. Rozdział o Fragonardzie i następujący po nim rozdział "ogólnoerotyczny" to autor całkowicie w swoim żywiole. Ale mistrzowskie są też rozdziały poświęcone Davidowi, Blake'owi, Goi. Humor Łysiaka również w najlepszym wydaniu. Mimo paru dość znaczących różnic światopoglądowych pomiędzy mną a autorem, zaczynam go już naprawdę bardzo lubić jako osobę prywatną, a nie tylko jako opowiadacza o sztuce. Rozstanie, tak już bliskie, napełnia mnie potwornym żalem.
9.0/10
Najlepszy tom? Może, może. Okazało się między innymi, że rozdział o Boucherze z tomu VI był jeno przygrywką do spektakularnego przedstawienia mieszanki sztuki z erotyką (kwintesencji Łysiaka) w tomie VII. Rozdział o Fragonardzie i następujący po nim rozdział "ogólnoerotyczny" to autor całkowicie w swoim żywiole. Ale mistrzowskie są też rozdziały poświęcone Davidowi,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bułhakow to mistrz pióra bardzo osobliwy w rodzaju swojego mistrzostwa. Jak popatrzeć na dorobek literacki ludzkości, to znajdzie się niejeden autor, który zdecydowanie przewyższa Rosjanina w tak zwanym kunszcie językowym, to znaczy w umiejętności artystycznego układania zdań, pojedynczych i wchodzących ze sobą w interakcję. Nie żebym krytykował jego pióro – język „Mistrza…” jest bardzo inteligentny, precyzyjnie spełniający swoje funkcje, często bardzo ładny i na swój sposób oryginalny. Nie ukrywajmy wszak mimo zalet, że też dość prosty, rzeczowy, raczej umiarkowanie liryczny, nie olśniewa jakimś fleksyjnym pięknem nie z tej ziemi – a już na pewno nie w porównaniu z twórczością Prousta, Cortázara, Pynchona czy Witkacego (nie bez powodu dzieło Bułhakowa skapnęło w pewnej mierze do odbiorców zbliżonych do popkultury, co w przypadku choćby wymagającego językowo „Nienasycenia” byłoby absolutnie nie do zrobienia). A jednak do niemożliwości podobnym jest odmówienie „Mistrzowi i Małgorzacie” statusu jednej z najwybitniejszych powieści w dziejach, a jednak dostaje ona ode mnie tak wysoką ocenę, o jakiej pomarzyć może większość książek napisanych piękniejszym językiem. Działa tu magia innego rodzaju, a właściwie kilka różnych sztuk magicznych, kilka różnych potężnych jakości, które tę powieść wprowadzają do mojego literackiego panteonu, mimo że na ogół nie wprowadzam doń powieści niepowalających mnie czystym językiem. Postaram się opisać chociaż część z nich.
Być może najważniejszą kwestią jest to, do jakiego stopnia Bułhakow opanował sztukę pobudzania wyobraźni. Autor wie doskonale, co opisać i jak to opisać, by w głowie czytelnika wyhodować rozpustną burzę wyrazistych, niezapomnianych, klimatycznych obrazów. Zarówno tych z grubsza realistycznych, jak i wtedy, gdy fantastyczność sięga zenitu. Może to mało wyszukany sposób mówienia o literaturze, kojarzący się z dziecięcymi zachwytami nad książkami o smokach i czarodziejach, ale: za każdym razem, gdy czytam otwierający rozdział o spotkaniu na Patriarszych Prudach, jestem tam, czuję żar zachodzącego słońca, daję się zaskoczyć nagle zapadającemu zmrokowi i czuję ciarki strachu na plecach; gdy Iwan spotyka w nocy Mistrza w psychiatryku, słyszę ciszę i czuję osamotnienie tego miejsca; gdy rozgrywa się widowisko teatralne, jestem w środku szalonego rozgardiaszu; gdy Małgorzata lata nad Moskwą i dzieją się rzeczy niestworzone, dookoła mnie zapada magiczna, migotliwa noc; gdy Poncjusz Piłat rozmawia z Jeszuą, oddycham dusznym jerozolimskim powietrzem, a wszędzie dookoła widzę palmy i antyczne stroje. Po pierwsze te sceny są genialnie pomyślane i skonstruowane – prawie każdy rozdział to osobna perełka o gigantycznym ładunku… teatralnym? Nie, już bardziej filmowym, ale to jeszcze nie to, należałoby to jednak rozpatrywać jako pewien nowatorski rodzaj literackiego mini-spektaklu, „sceny powieściowej”. Wewnętrzna konstrukcja poszczególnych rozdziałów ma fenomenalną dynamikę i lekkość, prawie każdy jest inny, prawie każdy wyrazisty w inny sposób. Po drugie rzeczowy i kreatywny zarazem język pozwala wizualizować sobie wszystkie te sceny ze szczegółami i niejako przenosząc odbiorcę do świata przedstawionego. A po trzecie jest tu oczywiście coś jeszcze, jakaś sztuczka magiczna, o której wie sam tylko Bułhakow – albo i on nie.
Jak pobudza wyobraźnię, tak i pobudza refleksję. Bułhakow nie jest literatem-filozofem, ale jego powieść w przyjemnie drażniący rozum czytelnika sposób obraca się w rejonach quasi-filozoficznych i zmusza do poszukiwania głębszego sensu, co może dać interesujące rezultaty. Powieść usilnie sprawia wrażenie, że mówi coś nie wprost i niejako domaga się rozwiązania jakiejś zagadki – tzn. nie licząc ewidentnej i przepięknej doprawdy autotematycznej pół-metafory – historii mistrza jako obrazu tragedii i traumy prawdziwych literatów i artystów w dobie ideologicznego reżimu Stalina. No i nie licząc osobliwej przypowieści o sile miłości, jaką ta powieść również jest. Bardzo smacznej i bardzo mocnej – Bułhakow zdołał uniknąć jakiejkolwiek ckliwości i dosłownego romantyzmu a jednocześnie jest to emocjonalnie bezpośrednio poruszająca rzecz; jedno z drugim zwykle w parze nie idzie.
Świetna jest też konstrukcja tej książki – błyskotliwa idea powieści w powieści (w dodatku na zasadzie przekazowego kontrapunktu) i nietypowy gatunek kleju zastosowanego do sklejenia rozdziałów, co daje efekt bardziej spójnego kolażu niż katorżniczej liniowości. Nie można zapomnieć o humorze – pierwsza połowa powieści to arcydzieło inteligentnego komizmu (w drugiej jakoś Bułhakow zmienia podejście, chociaż zdarza się jeszcze parę tekstów genialnych, jak kultowy już tekst o spirytusie czy o nieśmiertelności Dostojewskiego). Komizmu sytuacyjnego, komizmu narracyjnego, komizmu słownego i subtelnego splotu wszystkich trzech. Właściwie jak do tej pory lepszego humoru w literaturze chyba nie znalazłem, a tylko sztuki Brechta się zbliżyły.
Na koniec zostawiłem sobie wzmiankę o najlepszym trzecioosobowym narratorze wszech czasów – „wypukłym”, żywym, zwracającym się bezpośrednio do czytelnika i igrającym z nim, odczuwającym przedstawiane przez siebie samego wydarzenia, dowcipnym (przy czym dowcip nie polega na tym, że narrator opowiada dowcipy, tylko że na przykład takim a nie innym tekstem następującym po myślniku po wypowiedzi jakiejś postaci nadaje jej wybuchowego komizmu).
Wadą, a raczej wadką, poza wspomnianym brakiem bezpośrednio językowego zachwytu, jest to, że Bułhakow trochę przesadził z długością. Końcowe rozdziały są już trochę mieleniem materiału wykorzystanego do tej pory, czyli losów chmary rosyjskich dyrektorów, urzędników i literatów, fantastycznych scen z poczynań diabelskiej świty i piłatologii. Jakby to potrwało jeszcze trochę, to zrobiłoby się już męcząco, na szczęście stanęło na stępieniu siły rażenia bodźców, ale to też niedobrze.
Oczarowująca powieść.
9.0/10
Bułhakow to mistrz pióra bardzo osobliwy w rodzaju swojego mistrzostwa. Jak popatrzeć na dorobek literacki ludzkości, to znajdzie się niejeden autor, który zdecydowanie przewyższa Rosjanina w tak zwanym kunszcie językowym, to znaczy w umiejętności artystycznego układania zdań, pojedynczych i wchodzących ze sobą w interakcję. Nie żebym krytykował jego pióro – język...
więcej mniej Pokaż mimo to
Rdzeniem powieści wydaje się to tytułowe, wielopłaszczyznowe Nienasycenie; ono to pod różnymi postaciami trawi wszystkich ważniejszych bohaterów. Jednak rzecz nie idzie o takie nienasycenie, które pierwsze przychodzi do głowy - znane każdemu, fizjologiczne. Ono również odgrywa dużą rolę w powieści, ale zdaje się jedynie marną emanacją, nieudolnym przesączaniem się przez kaleką fizyczność człowieka tego pierwotnego, metafizycznego Nienasycenia, chęci wniknięcia w świat całym sobą, objęcia go, doznania wszystkiego (najlepiej naraz), bycia każdym możliwym człowiekiem, sprawdzenia wszystkich możliwości życia, zatracenia się (za małe słowo) jakiegoś ostatecznego choćby jedyny raz, wniknięcia w drugą osobę całkowicie, „zgwałcenia świata”, może pojęcia kompletnego jego istoty. Główny bohater u progu dorosłości doznaje „przebudzenia”, uświadamia sobie wieloaspektową dziwność świata i swojego istnienia w końcu nie jedynie pojęciowo, a całym sobą, a potem leci już z górki w gąszcz kolejnych „przebudzeń” i „obłędów”. To bardzo filozoficzna, a dokładniej metafizyczna literatura (skupia się na psychologicznym dziale metafizyki, ale są też wątki kosmologiczne i teologiczne). Momentami (zwłaszcza rozmowa Tengiera, Benza i Bazylego) wręcz przypomina tekst stricte filozoficzny, a nie powieść.
Ogromną rolę w opowiadaniu o tym wszystkim ma seks, płciowość, erotyka – ta sfera wydaje się u Witkacego najważniejszą ze wszystkich przyziemnych (czy na pewno sama jest taką?) Może nawet pełni funkcję odbicia metafizyki w namacalnej, widzialnej rzeczywistości; jest wszędobylska i potężniejsza niż cokolwiek innego. Witkiewicz bardzo poetycko wyraża świat obsesji seksualnych, obrazuje dualną siłę seksu (twórczą i niszczycielską, jednoczesne przyciąganie (praktyczne) i odpychanie (teoretyczne), dawanie spełnienia i frustracji), daje świadectwo niewyjaśnionej potęgi metafizycznej i uczuciowej, jaka w nim tkwi. Wszystko w otoczce podskórnego lęku przed kobietami.
Język, jak mi się wydaje, wymaga osobnej analizy, po prostu osobnej książki o nim, pod którą podpisałby się ktoś, kto się na tym zna. Ja napiszę tylko tyle, że ma dwie ogromne zalety. Po pierwsze, jest „rozkoszny” – zabawny, błyskotliwy, z urzekającą autorefleksją, autokrytyką nawet, elastyczny, przy tym rokokowy, kwiecisty; zasób słów Witkacego poraża. Po drugie, to dzięki niemu autor może stworzyć alternatywną rzeczywistość: dzięki bawieniu się pojęciami, nadawaniu prostym słowom nowych, głębokich i złożonych znaczeń (zdobyły mnie szczególnie wszelkie „bydlęce” wariacje – potężną mocą naładował Witkacy tę rodzinę słów), dokładaniu od siebie własnych.
Witkacy musiał być osobą o niewiarygodnej wrażliwości, a że zbiegła się ona z imponującymi inteligencją i talentem literackim, to potrafił przelać ją na papier, wyrazić jej meandry bardzo precyzyjnymi zdaniami, podzielić się nią z każdym, kto zechce przysiąść nad tym arcydziełem. Czy akurat ta wrażliwość jest do pozazdroszczenia – niekoniecznie, bo to piękne, ale jednak im mniej w człowieku bydlęcia, tym więcej męki – ale ta zdolność do wyrażenia tego wszystkiego (i to tak spójnie, tak logicznie wbrew pozorom!) wzbudza zwyczajną zazdrość. Książka jest trudna, bardzo trudna, trzeba się dość mocno wytężać, by za nią nadążyć, natomiast nie jest niezrozumiała (inaczej – jest niezrozumiała tylko na tyle, na ile po prostu musi być, skoro porusza takie tematy, jakie porusza). W żadnym tekście literackim – czy to w beletrystyce, czy w dziełach filozoficznych – nie spotkałem się z takim natężeniem moich spostrzeżeń, myśli, przekonań: zarówno tych, które kiedyś spisałem lub wygłosiłem; tych, które zatrzymały się na etapie myśli, jak i tych, które ledwie „poczułem”. Witkacy w porównaniu z przeciętną był bez wątpienia trochę wariatem i oczywiście nie wszystkie jego jazdy podzielam, ale i o takich czyta się z zaciekawieniem.
„Nienasycenie” jest wyśmienitym przeżyciem intelektualnym, a i od formy ciężko wymagać „więcej”, można ewentualnie wymagać „inaczej”. Nie zostałem natomiast tak maksymalnie usatysfakcjonowany pod kątem wywoływanych emocji i ewentualnie wytwarzanego przez powieść nastroju, stąd taka, a nie najwyższa ocena.
Filozofia, seks, polityka, psychologia, perwersja, sztuka, matematyka, obłęd, etymologia, zbrodnia, metafizyka, metafizyka...
9.5/10
Rdzeniem powieści wydaje się to tytułowe, wielopłaszczyznowe Nienasycenie; ono to pod różnymi postaciami trawi wszystkich ważniejszych bohaterów. Jednak rzecz nie idzie o takie nienasycenie, które pierwsze przychodzi do głowy - znane każdemu, fizjologiczne. Ono również odgrywa dużą rolę w powieści, ale zdaje się jedynie marną emanacją, nieudolnym przesączaniem się przez...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czytałem tę książkę w permanentnym oszołomieniu tym, jak bardzo Lem zrobił wszystko dobrze, w jak głęboki las się zapuszczał, ani razu nie potykając. Zabrał się przecież za tyle zadań – zbudowania atmosfery Kosmosu, filozofowania o kwestiach najwyższych, przeprowadzenia interesującego wątku psychologicznego, rozsnucia wizji odległych układów planetarnych i technologii przyszłości, napisania dzieła na wysokim poziomie literackim, w końcu napisania powieści, którą będzie się dobrze czytać tak po prostu jako wciągającą fabułę. I zrobił tak bardzo, bardzo dobrze wszystko, no może prawie wszystko, co było do zrobienia. Podarowałbym sobie jedynie na jego miejscu dosłowność w ostatnim rozdziale, ale nie jest to wielkie uchybienie.
Jeśli chodzi o atmosferę, Lem jako jeden z zaskakująco nielicznych artystów zrozumiał, że Kosmos to nie tylko piękno, ekstaza i orgia barw, nie tylko nawet tajemnica, ale jeszcze jedyny w swoim rodzaju lęk, który jest czymś dużo więcej niż strachem przed zagrożeniem życia. Przekazuje Lem wszystkie te czynniki z jednej strony za pomocą fantastycznych opisów zjawisk kosmicznych, a z drugiej za pomocą trafionych w punkt sytuacji fabularnych. Koncepcja planety Solaris, niepokojące tajemnice, z którymi główny bohater mierzy się zaraz po przybyciu na stację, motyw fantomów – już poza tym, że wciągająca fabuła, to przede wszystkim doskonała baza do usnucia wspomnianej atmosfery. Spotkałem się z tak dobrze atmosferą kosmiczną tylko dwa razy i to w innych dziedzinach sztuki – w wiadomym filmie Kubricka i na pierwszym solowym albumie Klausa Schulzego. „Solaris” na pewno wygrywa z tym drugim, być może z tym pierwszym.
Autor zrozumiał też, że jeśli Kosmos, to kwestie filozoficzne; jedno z drugim jest nierozerwalnie zespolone. To tam jeszcze zrozumiało może wielu, ale Lem przede wszystkim nie sprzedaje smacznej i lekkostrawnej taniochy, lecz jest bardzo interesującym myślicielem. Rozumiem „Solaris” dwuwarstwowo – w obu warstwach wypada znakomicie. Ta bardziej powierzchowna to refleksja nad niemożnością zrozumienia Innego, wyjątkowo kreatywna i realistyczna projekcja sytuacji, w jakiej człowiek przemierzający Kosmos natyka się na istotę (potencjalnie o inteligencji znacząco przewyższającej ludzką), której nie jest w stanie pojąć, z którą nie może (i powoli uzmysławia sobie, że nigdy nie będzie mógł) nawiązać kontaktu ze względu na brak dostatecznych podobieństw materialnych i przede wszystkim – w jak najszerszym rozumieniu – intelektualnych, jaźniowych. Lem łączy to z adekwatną atmosferą przygnębienia i głębokiego niepokoju, bardziej przerażającego niż bezpośrednie przerażenia, faktem, że taka sytuacja w ogóle jest możliwa, w końcu frustracji. I rozpaczliwej nadziei, że może mimo wszystko kiedyś się uda.
Druga warstwa polega na tym że przecież człowiek się na taką „istotę” poniekąd natknął i to dawno temu – po co szukać zagadek w odległych galaktykach, gdy już samo nasze istnienie jest nieprzeniknione i wydaje się niemożliwym do przeniknięcia. Jak mówiłem, Lem nie musiał na to w ostatnim rozdziale naprowadzać, byłoby trochę subtelniej, ale wciąż – imponująca jest ta szeroko zakrojona metafora planety Solaris jako Boga, absolutu czy tajemnicy istnienia wszechświata jako takiej, zaś zmagań ludzkości z nią – jako, no cóż, zmagań ludzkości z Bogiem lub tą tajemnicą. Weźmy chociażby opis historii solarystyki, który zdaje mi się jawną paralelą historii filozofii Zachodu, to znaczy historii tego, jak człowiek próbował zrozumieć kwestie metafizyczne na czele z kosmologicznymi i teologicznymi, jak próbował na wszystkie sposoby podchodzić do koncepcji Boga i do metafizycznej zagadki bytu, jak ewoluowały jego poglądy, jak w końcu zaczął tracić zainteresowanie z powodu milczenia wszechrzeczy, podejrzewać, że zagadka na zawsze pozostanie zagadką ze względu na niemożliwe do pokonania kiedykolwiek ograniczenie ludzkiego umysłu. Solaris wyraża więc, jak sądzę, między innymi paskudne położenie człowieka, który nie może pojąć istnienia i podejrzewa coraz silniej, że nigdy nie będzie mógł, choć być może niczego nie pragnie równie mocno.
Motywy czysto filozoficzne to jedno, są jeszcze motywy filozoficzno-psychologiczne. Oto bowiem mamy człowieka, który nawet zagłębiony w otchłanie Kosmosu wciąż nie może pozbyć się swojego człowieczeństwa, to znaczy patrzenia na wszystko przez swój pryzmat – i tak dla głównego bohatera (i dwóch pozostałych zapewne) zetknięcie z Innym staje się przede wszystkim zetknięciem ze swoimi ludzkimi, ziemskimi demonami, uczuciami, wyrzutami sumienia.
Powieść Lema jest fenomenalna również jako science fiction niefilozoficzne, stanowiące najzwyczajniej w świecie wizję Kosmosu i technologii przyszłości. Precyzja i logika opisów Lema – zarówno zjawisk kosmicznych, jak i urządzeń – prowadzi do dosadnej, podchodzącej pod wizjonerską wiarygodności. Zero taniochy, zero efekciarstwa, tylko efektowna, ale i mądra wyobraźnia.
Na domiar tego wszystkiego język jest świetny. Lem nie tylko potrafi sobie jak mało kto wyobrażać kosmiczne fenomeny, ale też oddaje je ze sporem liryzmem (to wyczucie barw...) i nienachalnym mistycyzmem, zmuszając niejednokrotnie wyobraźnię czytelnika do rozciągania się do granic możliwości. Ale dobrze napisane są też fragmenty mniej kosmiczne, chociażby introspekcje głównego bohatera czy nawet dialogi. Nie jest to mistrzostwo ostateczne, bo choć niewiele lepszych piór poznałem, to jednak parę zdecydowanie lepszych owszem – brakuje mi tu odrobinę liryzmu i śmiałości. Jestem pewien na sto procent, że gdyby Lem był obdarzony talentem czysto literackim rzędu najwyższego, to w połączeniu z jego wizją i myślicielstwem zrodziłoby to powieść, którą nagrodziłbym najwyższą oceną bez najmniejszej sekundy zawahania, być może moją ulubioną.
Rozważam, czy nie zacząć chodzić po bibliotekach w całym mieście i nie przenosić tej książki z działów fantastyki do literatury pięknej. Bo doprawdy, nie godzi się, by przebywała w takim towarzystwie, w jakim przebywa...
9.5/10
Czytałem tę książkę w permanentnym oszołomieniu tym, jak bardzo Lem zrobił wszystko dobrze, w jak głęboki las się zapuszczał, ani razu nie potykając. Zabrał się przecież za tyle zadań – zbudowania atmosfery Kosmosu, filozofowania o kwestiach najwyższych, przeprowadzenia interesującego wątku psychologicznego, rozsnucia wizji odległych układów planetarnych i technologii...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po pierwsze, najbardziej się narzucające, właściwie nigdy nie spotkałem się z jakimkolwiek utworem, który można by z "Tęczą..." porównać pod względem językowym. Książka jest nieprawdopodobnie wręcz gęsta od treści, szybko nabiera się wrażenia, że każde zdanie, długie czy krótkie, jest precyzyjnie usnute, wykalkulowane przez autora, każde z nich ma znaczenie, mimo że jest ich tak dużo. Co więcej, wiele, bardzo wiele z nich wymaga analizy, którą można porównać do analizy niełatwego, często mocno abstrakcyjnego wiersza. Potem, oczywiście, trzeba by analizować coraz większe fragmenty i w końcu spróbować dopasować do siebie wszystko. Żeby całość przełknąć z pełnym zrozumieniem (niekoniecznie poprawnym, zresztą nie dałoby się tego ustalić), potrzeba by chyba lat wnikliwej lektury, co sprawia, że nawet gdyby miała ona sto stron, byłaby w pewnym sensie najdłuższą książką – przynajmniej z beletrystyki – jaką w życiu przeczytałem. Mało tego, w tej treściowej gęstości Pynchon nie zgubił estetyki, a nawet osiągnął jej szczyty, przynajmniej długimi fragmentami. Różnorodność stylistyczna narracji; błyskotliwość i barwność metafor i aluzji (tych najprostszych, jak i rozwleczonych), za którą zabiłby każdy poeta; gdy trzeba, niesamowity liryzm, dowcip, swoboda – rzadko spotykane.
Po drugie, chyba najważniejsze, są długie momenty zupełnie metafizyczne. Pynchon nierzadko zachodzi bardzo głęboko. W fascynujący sposób, bez ogródek, rozkłada na czynniki pierwsze ludzkie umysły, obarczone ciężarem kilkudziesięciu tysięcy lat istnienia gatunku (z perspektywy bezrefleksyjnej codzienności prawie każdą postać można nazwać chorą psychicznie), wygrzebuje na światło dzienne lęki, marzenia, dziwactwa, desperackie próby uchwycenia szczęścia, plątaninę dobra i zła. Szczególnie piękne fragmenty towarzyszą wątkowi Rogera i Jessiki. Wątek Slothropa z kolei dostarcza niezapomnianego studium paranoi.
Po trzecie, gra kontrastów w szerszym ujęciu. Książka jest jednocześnie naturalistyczna i spirytualna, ohydna i piękna, obsceniczna i wrażliwa, śmiertelnie posępna i zabawna, chaotyczna i spójna i jeszcze długo by tak można. Może to brzmieć jak wyświechtany slogan reklamujący przebój kinowy, ale akurat w tym przypadku nie są to słowa rzucone na wiatr, o czym każdy czytelnik chyba się przekona.
Czyta się ją piekielnie trudno z powodu wielu, wielu rzeczy: wspomnianej gęstości, nierzadko zupełnie niesygnalizowanych przeskoków w miejscu i czasie akcji, naukowych wstawek, zalewu postaci, naszpikowania aluzjami do historii, sztuki i nauki (jak już się za nimi nadąży – bardzo błyskotliwymi), przemieszania realnych zdarzeń z onirycznymi lub narkotycznymi wizjami oraz po prostu myślami bohaterów i narratora. O ile jednak czyta się ją trudno, o tyle już napisanie jej wydaje się czymś niemożliwym. Nie jest to jednak trud frustrujący, lecz satysfakcjonujący.
To czemu nie wyżej? Powód pierwszy – mimo wszystko trochę przesadzona niezrozumiałość i trudność odbioru, za duże, żebym się tak naprawdę zakochał. Może kiedyś, chociaż chyba nie. Powód drugi, bardziej prozaiczny – druga wojna światowa, w ogóle militaria dwudziestowieczne, to zdecydowanie nie są moje klimaty, a nie stanowią tu tylko tła, przeto nigdy chyba nie będzie to lektura z kręgu tych „najmojszych”.
Ale nie no, literatura wyższa. Wielu pisarzy - amatorskich i nie - powinna wpędzić w kompleksy i postawić pod znakiem zapytania sens prób napisania czegokolwiek.
9.0/10
Po pierwsze, najbardziej się narzucające, właściwie nigdy nie spotkałem się z jakimkolwiek utworem, który można by z "Tęczą..." porównać pod względem językowym. Książka jest nieprawdopodobnie wręcz gęsta od treści, szybko nabiera się wrażenia, że każde zdanie, długie czy krótkie, jest precyzyjnie usnute, wykalkulowane przez autora, każde z nich ma znaczenie, mimo że jest...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jestem bardzo usatysfakcjonowany, aż zaskakująco, bo ciężko mi było to dzieło w ogóle znaleźć. Rzeczowe, kompleksowe, przekrojowe opracowanie na temat historii muzyki poważnej, skrupulatnie zapoznające czytelnika ze wszystkimi ważnymi nurtami i pozwalające na zobaczenie lub ugruntowanie sobie wizji rozwoju muzyki poprzez wieki. Styl autorki jest bardzo podręcznikowy, ale style podręcznikowe też są dobre i złe i ten jest zdecydowanie tym dobrym - zaciekawić może tu tylko treść, ale forma przynajmniej nie nudzi.
Zastrzeżenia pewne oczywiście mam. Jednym, jak się spodziewałem, jest niewystarczająco wnikliwe potraktowanie muzyki XX wieku, i to (czego już spodziewałem się nieco mniej) nie tylko drugiej, ale i pierwszej połowy. Niezbyt mi to jednak przeszkadza, bo szukałem opracowania na temat przede wszystkim poprzednich wieków, jako że paradoksalnie na temat nowej muzyki łatwiej znaleźć publikacje polskojęzyczne. Druga sprawa to za dużo miejsca dla muzyki polskiej (przynajmniej dla tej sprzed XX wieku). Oczywiście miło by było pisać o wszystkim jak najwnikliwiej, ale niekoniecznie kosztem ważniejszych kwestii. Prowadzi to tutaj do dysproporcji wprost groteskowych - przeczytamy przykładowo 36 stron o polskiej muzyce klasycystycznej, w której nie działo się praktycznie nic naprawdę oryginalnego i istotnego z punktu widzenia rozwoju muzyki Zachodu jako międzynarodowej jedności, a fundamentalna twórczość klasyków wiedeńskich dostanie tylko 10 stron więcej; przez 8 stron będziemy zgłębiać życie i twórczość pociesznego Moniuszki, który chyba nikogo poza Polakami nie obchodzi, a o wiekopomnych dziełach Mahlera i Szostakowicza przeczytamy łącznie cztery akapity (!!); spotkamy się z krótką analizą i nawet fragmentem partytury "Halki", podczas gdy IX symfonia Mahlera nie doczeka się choćby wspomnienia. Wygląda to skądinąd niepoważnie.
Mimo tych wad albo raczej rozjazdu w mojej i autorki wizji przekrojowej publikacji o historii muzyki, gorąco polecam.
8.0/10
Jestem bardzo usatysfakcjonowany, aż zaskakująco, bo ciężko mi było to dzieło w ogóle znaleźć. Rzeczowe, kompleksowe, przekrojowe opracowanie na temat historii muzyki poważnej, skrupulatnie zapoznające czytelnika ze wszystkimi ważnymi nurtami i pozwalające na zobaczenie lub ugruntowanie sobie wizji rozwoju muzyki poprzez wieki. Styl autorki jest bardzo podręcznikowy, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to
Doskonałe, niezwykle prawdziwe portrety psychologiczne są chyba jej największą zaletą. Zaraz za nimi idzie imponujące połączenie lekkości i epickości w opisywaniu miejsc, zdarzeń i uczuć, a również w dialogach. Fabuła trochę konserwatywna i ciężko powiedzieć, by zapierała dech w piersiach (choć do pewnego momentu bardzo zajmuje), acz skonstruowana z podziwu godną dbałością o szczegóły. Filozofię ekonomiczną ciężko ocenić w dzisiejszych czasach, nie będąc znawcą sytuacji gospodarczej i socjologicznej Rosji tamtych lat. Filozofia nieekonomiczna czasem do mnie przemawiała, czasem nie, czasem zdawała się zdezaktualizowana, czasem mniej. Czytało się doskonale gdzieś do osiągnięcia 2/3 długości, później trochę siada, nie jestem pewien dlaczego - być może przez rozwlekania wątku Lewina, który w gruncie rzeczy rozwiązuje się już w połowie książki, a potem potrzebny jest Tołstojowi do wygłoszenia swojej filozofii (na moje oko bez wątpienia dla autora to Lewin jest najważniejszym bohaterem tej powieści). Mówi się o historii samej Anny jako o "miłosnej historii wszech czasów" - powiedziałbym raczej, że jest to historia antymiłosna i w tej roli wypada znakomicie; początkowe, pozytywne implikacje romansu są adekwatnie do swojej fabularnej długości przedstawione skrótowo i na niewielu stronach, później nadchodzi tak naprawdę studium obopólnego piekła dwojga kochanków, wynikającego wcale nie tylko z okoliczności społecznych, ale przede wszystkim z drastycznej zmiany ich stosunku do siebie.
8.0/10
Doskonałe, niezwykle prawdziwe portrety psychologiczne są chyba jej największą zaletą. Zaraz za nimi idzie imponujące połączenie lekkości i epickości w opisywaniu miejsc, zdarzeń i uczuć, a również w dialogach. Fabuła trochę konserwatywna i ciężko powiedzieć, by zapierała dech w piersiach (choć do pewnego momentu bardzo zajmuje), acz skonstruowana z podziwu godną dbałością...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zapoznanie się z historią filozofii pozostawiło we mnie - mimo braku bezpośredniego kontaktu z pismami czołowych filozofów do XVIII wieku włącznie - przypuszczenie, że David Hume to pierwszy filozof w dziejach, do którego drużyny chciałbym się zapisać, może poza paroma starożytnymi, jak Pyrron, którzy nie zostawili pism wcale albo prawie wcale. Być może powinienem jeszcze spotkać się z kilkoma twarzą w twarz, szczególnie empirystycznymi poprzednikami Hume'a (których dzieła w polskim przekładzie są ledwo do zdobycia), ale z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę teraz to przypuszczenie potwierdzić. Jestem wręcz skłonny tytułować wielkiego Szkota ojcem tej filozofii, która mnie pasjonuje i którą uwielbiam, przed którym nie było prawie nic. Zaprawdę tak dalece "jakość", dorzeczność i jasność jego myśli przewyższa rozumowanie wszystkich poprzednich filozofów, że zdaje mi się to drugie, hiperbolizując rzecz jasna, jeno błądzeniem po omacku w krainie czarów, a nie faktycznym umiłowaniem mądrości. Wreszcie znalazł się ktoś, kto jednocześnie: uwolnił się radykalnie od teologii (wbijając filozofii religii w bardzo zgrabny sposób niejedną szpilkę - szczególnie ładny fragment zbijający wyjaśnienie zła na świecie, jakim posługiwał się chociażby św. Augustyn), nie bał się dochodzić do wniosków obrazoburczych i budzących sprzeciw "chłopskiego rozumu" (jak przede wszystkim centralna koncepcja obalająca rzeczywistość przyczyny i skutku), a nade wszystko zachował spójność, zasadność i porządek wywodu, nie uciekając w krzywe uliczki, rozumując - choć oryginalnie - klarownie i sensownie. Nie przytakuję Hume'owi na każdym kroku, ale na większości owszem. Jakby jeszcze tego było mało, praca jego ma formę po pierwsze całkiem przystępną jak na dość abstrakcyjne zagadnienia, a po drugie wyposażoną nawet w pewną dozę ironii i humoru. Przykre to naprawdę, że o Kancie, Nietzschem, Platonie, Arystotelesie czy Kartezjuszu słyszeć musiał chyba każdy, kto nie chowa się w ahumanistycznym, akulturalnym schronie (a również sporo tych schowanych), a o Humie już niemal wyłącznie ci, którzy choć na parę godzin zainteresowali się konkretnie filozofią.
8.5/10
Zapoznanie się z historią filozofii pozostawiło we mnie - mimo braku bezpośredniego kontaktu z pismami czołowych filozofów do XVIII wieku włącznie - przypuszczenie, że David Hume to pierwszy filozof w dziejach, do którego drużyny chciałbym się zapisać, może poza paroma starożytnymi, jak Pyrron, którzy nie zostawili pism wcale albo prawie wcale. Być może powinienem jeszcze...
więcej mniej Pokaż mimo to
Choć pewnie wielu osobom, które zdołają przeczytać opus magnum Grassa, "Blaszany bębenek" będzie kojarzył się przede wszystkim z masywną, niekończącą się epopeją o niezwykłych losach Oskara Matzeratha (mi też trochę będzie), to nie fabuła jest jego pierwszą zaletą (wydaje mi się, że nie zrozumiał tego Volker Schlöndorff, ekranizując powieść w zbyt fabularno-naśladowczym stylu). Historia właściwie tę powieść nawet trochę ogranicza, bo przyczynia się do jej głównych grzechów - rozwleczenia i wynikającej zeń nierówności.
Grass nie przeszedł do historii literatury dlatego, że wymyślił kilkadziesiąt osobliwych zdarzeń, ale dlatego, że w wyjątkowy sposób potrafił opisywać rzeczywistość, jaka by ona nie była, osobliwa czy zupełnie zwyczajna. Maniera narracyjna jest tutaj niemal wszystkim, reszta niemal niczym. Główny bohater i narrator spogląda na wszystko w absurdalny, groteskowy, wypaczony sposób, oderwany kompletnie od utartych schematów interpretacji rzeczywistości, przepełniony absolutnie jedynym w swoim rodzaju, sardonicznym humorem, jakby żył w świecie zupełnie obcych normalnym ludziom wartości estetycznych, moralnych, aspiracji życiowych. Wielkie cierpienie może tu być opisane żartobliwie, a coś zupełnie błahego jak mistyczne objawienie, radość i dowcip miesza się ze smutkiem i powagą egzystencjalnych zagadnień i nie pozwala od siebie oddzielić. Autor zespolił ten niesamowity sposób relacjonowania zdarzeń z godną mu postacią Oskara, człowieka z obsesją na punkcie blaszanych bębenków (metafora uprawiania literatury czy szerzej sztuki to tutaj mój najpewniejszy strzał, pasuje jak ulał), który w wieku trzech lat w postawie braku akceptacji zasad rządzących światem dorosłych postanowił przestać fizycznie rosnąć i przez długie lata ukrywać się za maską dziecięcego ciała. Balansuje na granicy przewrotności i zaburzenia psychicznego, co - jakby mało już było maniery interpretacji otoczenia i wplecenia w jego życie mnóstwa niezwykłych zdarzeń - podkreślane jest jeszcze przeplataniem trybu pierwszoosobowego z trzecioosobowym z dużą intensywnością. Absurd potęguje bardzo wysoka erudycja, znajomość szeroko pojętej kultury, jaką autor popisuje się za pośrednictwem opowieści wiecznego trzylatka.
Prowadzi to do narodzenia się specyficznej, sardonicznej i naturalistycznej odmiany realizmu magicznego, niczym niemal nieprzypominającego mglistych, metafizycznych powieści latynoamerykańskich, ale dającego podobny efekt w swojej wymowie: poprzez magiczne spojrzenie na szarą rzeczywistość "Blaszany bębenek" przypomina i uwypukla fakt, że szara rzeczywistość jest w gruncie rzeczy niewyjaśnionym absurdem, wariactwem i niemożliwością; operując dziesiątkami groteskowych zdarzeń mówi, że nic nie jest równie groteskowe jak sam fakt istnienia czegokolwiek, a zwłaszcza pod taką postacią, jaka jest nam dana. Podkreśla to jeszcze umieszczenie w tle opowieści obrazów drugiej wojny światowej, absurdu nieskończenie mrocznego, ale wciąż potężnego absurdu.
Realmagiczna maniera towarzyszy czytelnikowi praktycznie bez przerwy, natomiast poziom języka jest już nierówny. Zdarzają się w "Blaszanym bębenku" fragmenty literatury naprawdę wielkiej, jeśli nie gigantycznej, ale są bardzo krótkie i Grass zachował je tylko dla kulminacyjnych momentów - bawi się tam składnią i fleksją, strzela długimi, bardzo dynamicznymi zdaniami, wspina na wyżyny liryzmu. Poza tym jest na ogół po prostu dobrze, a czasami forma jakby spada i krótkimi fragmentami można odnieść wrażenie, że czyta się normalną prozę. Nic dziwnego, bo ciężko trzymać gardę przez tyle długich stron - i za to można mieć pretensje do Grassa, że nie ścieśnił trochę i tym samym nie zintensyfikował swojego działa, mogłoby się wtedy stać powieścią wielką. Pozostaje świetną.
8.0/10
Choć pewnie wielu osobom, które zdołają przeczytać opus magnum Grassa, "Blaszany bębenek" będzie kojarzył się przede wszystkim z masywną, niekończącą się epopeją o niezwykłych losach Oskara Matzeratha (mi też trochę będzie), to nie fabuła jest jego pierwszą zaletą (wydaje mi się, że nie zrozumiał tego Volker Schlöndorff, ekranizując powieść w zbyt fabularno-naśladowczym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Najmocniejszą stroną tej problematycznej powieści jest oczywiście fantastyczny portret psychologiczny głównego bohatera – myślę szczerze, że przed Stendhalem nigdy nieosiągnięty z taką złożonością i oryginalnością przy zachowaniu dużego realizmu, i chyba jeszcze przez ładnych kilkadziesiąt lat niezrównany. Postać Juliana Sorela jest imponująco wielowarstwowa, głęboka i skomplikowana, stanowi misternie usnuty, prawdopodobny wynik wrodzonej natury i wielu wpływów (relacje z ojcem, przesiąknięcie bonapartyzmem, położenie w hierarchii społecznej, otoczenie), jest bardzo trudna do oceny, dlatego że jest tak silnie oddalona od czystej czerni i czystej bieli, jak to tylko możliwe. Nie sposób w paru zdaniach tej postaci wytłumaczyć, w końcu jest ona rozpostarta na całej powieści, ale zauważmy chociażby osobliwe połączenie wyrachowanej chęci wspinania się po drabinie społecznej z silnym poczuciem specyficznie rozumianego honoru, wysokiej inteligencji i chłodnej kalkulacji z romantyczną porywczością, skłonnością do podejmowania czynów szalonych z przyczyn zupełnie błahych dla obiektywnego obserwatora. Zauważmy tę skomplikowaną sieć ambicji, dumy, marzeń o wielkich czynach, nienawiści do arystokracji, zawiści, pogardy dla prawie całej ludzkości, ale i pewnej szlachetności, miękkości serca. Bardzo ciekawie są także namalowane dwie miłości Juliana – na tym, co ciekawe, psychologia Stendhala się kończy, wszystkie inne postacie, a jest ich sporo, są raczej nieciekawe i płaskie.
Druga mocna strona to oddanie epoki – Stendhal w osobie Juliana, ale i jego otoczenia mistrzowsko odzwierciedla Francję swoich czasów, Francję po podwójnej traumie rewolucji i powrotu Burbonów, opętaną obłędem rozgrywek politycznych, podzieloną, mieszającą wiele stronnictw w kościele, administracji, wojsku, powiązanych ze sobą siecią skomplikowanych, wielkich i malutkich intryg, zależności, wojenek. To niezbyt szlachetne i odpychające środowisko staje się zapewne głównym czynnikiem, który z natury być może poczciwego Juliana czyni wyrachowanym, pogardliwym, a jednocześnie pełnym zawiści.
W końcu brutalnie realistyczny obraz miłości i życia w ogóle. Nie sposób się dziwić, że Stendhal, żyjąc w dobie romantyzmu, przed śmiercią nie zyskał uznania - jego dzieło wydaje się fragmentami antyromantyczne, mimo że są tu i motywy romantyczne na wskroś, nieomal werterowskie. Są one jednak przedstawione w świetle zimnym, odpychającym. Nieliczne chwile szczęścia Juliana kwituje autor oschle, rozwodzi się nieporównanie dłużej nad jego licznymi załamaniami. W relacji Juliana z Matyldą Stendhal brutalnie odsysa miłość z idealizmu, ukazuje ją jako uczucie obrosłe i napędzane zazdrością, ambicjami ego, kalkulacją korzyści emocjonalnych i materialnych oraz paroma innymi niepięknymi przypadłościami, zaś sposób, w jaki główny bohater ostatecznie zdobywa swoją ukochaną, wyraża pewną ponadczasową, stuprocentowo aktualną i brzydką prawdę o relacjach damsko-męskich. Całość powieści, pomijając już nawet sam tragizm fabularny, który jest ewidentnym wynikiem romantycznej porywczości głównego bohatera, tchnie zresztą atmosferą ponurą, atmosferą bezwzględności, podłości, chłodu (wiele uczuć jest tu gorących, ale żadne nie jest ciepłe, żeby tak to ująć). Żadna postać nie wzbudza we mnie sympatii, w każdej co do jednej więcej cech odpycha niż przyciąga. Patrząc na końcową dedykację, właśnie tak posępnie miało być.
Wspomniana oschłość łączy się też z charakterystyką języka Stendhala, który jest wprawdzie inteligentny i rzeczowy, jeśli chodzi o analizę emocjonalną, ale nie da się nazwać go pięknym czy fascynującym, z żadnej strony. Stąd nigdy go nie pokocham, ale „Czerwone i czarne” przeczytać wypada.
8.0/10
Najmocniejszą stroną tej problematycznej powieści jest oczywiście fantastyczny portret psychologiczny głównego bohatera – myślę szczerze, że przed Stendhalem nigdy nieosiągnięty z taką złożonością i oryginalnością przy zachowaniu dużego realizmu, i chyba jeszcze przez ładnych kilkadziesiąt lat niezrównany. Postać Juliana Sorela jest imponująco wielowarstwowa, głęboka i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Prawdziwa skarbnica wiedzy o jazzie, a jednocześnie wspaniała opowieść, która mknie świeża i wciągająca również dzięki koncepcji autora, polegającej na związaniu historii muzyki z ciężką historią Murzynów w Ameryce. Pozycja niebywale wartościowa, na ubogim w polskojęzyczne, kompleksowe publikacje o jazzie rynku po prostu bezcenna, a miejscami oszałamiająco magiczna, naprawdę pozwalająca poczuć tę cudowną kulturę muzyczną.
Jak to często bywa, można i chyba trzeba czepiać się trochę pobieżnego potraktowania losów jazzu po 1959 roku. Nie jest źle, bo jednak autor nie ucieka od tego późniejszego okresu, poświęca na przykład osobny rozdział free jazzowi i fusion, ale bardzo wyraźnie widać, że jego własne zainteresowanie i chyba "czucie" muzyki zaczyna wygasać pod koniec lat 50. Wręcz genialnie opisuje i wyjaśnia proces powstawania jazzu (sięga do bardzo głębokich korzeni, zaczynając swoją opowieść od czasów rekonkwist!); znakomicie opowiada o bluesie i ragtime'ie, o jazzie nowoorleańskim, chicagowskim, o erze swingu, o bebopie i cool; rozdział o hard bopie jest już jakby mniej swobodny, free jazz i fusion są potraktowane w biegu, wręcz kronikarsko, bez opowieści. O tak wielkim przykładowo albumie jak "The Black Saint and the Sinner Lady" autor zaledwie wspomina, mówiąc tylko o liczbie instrumentów na nagraniu i nazywając go "godnym polecenia", tak jak kilkaset innych. Rażące są też proporcje - tekst o tym, co działo się w jazzie od lat 60. w górę, stanowi jeno jakąś jedną szóstą całej pracy. Mimo wszystko, powtarzam, nawet w tym przypadku nie jest źle; ostatnie rozdziały są trochę suche, ale dalej rzetelne i ciekawe, o prawie każdym gigancie jazzu (poza dwudziestoleciem poprzedzającym bezpośrednio pierwsze wydanie książki, z którego autor rezygnuje) padła chyba przynajmniej wzmianka - jedynie Petera Brötzmanna się nie doczekałem.
Na koniec uwaga trochę poboczna, której jednak nie mogę sobie podarować. Autor we wstępie "kieruje wielki ukłon ku niezwykle czujnej korektorce Iwonie Guzik". Nie wiem, czy to jakiś żart, czy profesor nie przeczytał swojego dzieła po korekcie, ale książka przeszła chyba najgorszą korektę, z jaką spotkałem się w całym czytelniczym życiu! Zjedzone lub naddane litery, znaki interpunkcyjne i całe słowa, niepasujące końcówki, fruwające przecinki - wszystko to występuje tu na porządku dziennym (a to już drugie wydanie!). Rozumiem, że książka jest bardzo obszerna, ale korekta jest po prostu amatorska, a czujność to ostatnia cecha, jaką przypisałbym pani Guzik. Jak już czepiamy się kwestii niemerytorycznych, to albumowy format dzieła, poziome A4 (mniej więcej A4) w twardej oprawie, jest co prawda wybitnie przyjemny dla oka, ale i bardzo niewygodny - mam wrażenie, że w "normalniejszym" formacie lektura zajęłaby mi dwa razy mniej czasu. Czytanie tej kolubryny po prostu fizycznie męczy.
Skoro już pomarudziłem, to czas orzec, że jest to najbardziej wartościowa polskojęzyczna książka o jazzie, z jaką się spotkałem; podejrzewam ponadto, że lepszej po prostu nie ma i prędko nie będzie.
8.0/10
Prawdziwa skarbnica wiedzy o jazzie, a jednocześnie wspaniała opowieść, która mknie świeża i wciągająca również dzięki koncepcji autora, polegającej na związaniu historii muzyki z ciężką historią Murzynów w Ameryce. Pozycja niebywale wartościowa, na ubogim w polskojęzyczne, kompleksowe publikacje o jazzie rynku po prostu bezcenna, a miejscami oszałamiająco magiczna,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pozycja wśród współczesnych nieco pomijana w dorobku Goethego, a znakomita. Zalety tego dramatu można mnożyć, ale co ciekawe żadną z nich nie jest akurat dramatyzm i sceniczność - historia "Ifigenii..." jest ciekawa, ale umiarkowanie spektakularna i burzliwa na płaszczyźnie akcji. Są tu momenty świetne, jak ozdrowienie Orestesa czy przepiękny finał, ale na ogół jest dość statycznie. Statycznie, a jednak niezwykle dynamicznie - dramat Goethego działa inaczej; właściwa akcja nie toczy się tu w przestrzeni, lecz w uczuciach bohaterów. I tu docieram do najpotężniejszego waloru "Ifigenii..." - ponadczasowej, wnikliwej, podniosłej ale nieoderwanej od rzeczywistości, niezwykle dojrzałej jak na literaturę tak starą, głęboko humanistycznej psychologii bohaterów. Człowiek u Goethego jest pełnokrwisty, wplątany w sieć żalu, tęsknoty, pożądania, przywiązania, porywów smutku i radości, w końcu rozterek sumienia, które jest tu motywem chyba najważniejszym i z największą dbałością oddanym. Największą bohaterką dramatu sumienia staje się Ifigenia, za pomocą której Goethe daje świadectwo rzadkiego w swoich czasach wglądu w kobiecą naturę i kobiece przeciwności losu, ale również postacie Taosa i Orestesa to świetne portrety. Ta rozgrywka uczuć jest przez autora oddana z doskonałym wyczuciem smaku, z żarem, ale nie przegrzaniem, co jest skutkiem znakomitego wyważenia pomiędzy klasycyzmem a romantyzmem, zaczerpnięciem z nich tego co najlepsze. Ale nie tylko psychologia - "Ifigenia..." to pół-dramat, pół-poezja wielkiego formatu, pełna mistrzowskiego doboru słów, porównań i aforystycznych wyznań. W końcu budująca, głęboko humanistyczna wymowa dramatu, wybuch wiary w człowieka w olśniewającym finale - wybuch, w który dane jest odbiorcy uwierzyć ze względu na szczerość i wnikliwość psychologiczną oraz wielką poetycką formę od samego początku dzieła. Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek przy mnie wspominał o tym dramacie, a na ten moment, wyjąwszy Szekspira, żadnego lepszego nie przeczytałem.
8.5/10
Pozycja wśród współczesnych nieco pomijana w dorobku Goethego, a znakomita. Zalety tego dramatu można mnożyć, ale co ciekawe żadną z nich nie jest akurat dramatyzm i sceniczność - historia "Ifigenii..." jest ciekawa, ale umiarkowanie spektakularna i burzliwa na płaszczyźnie akcji. Są tu momenty świetne, jak ozdrowienie Orestesa czy przepiękny finał, ale na ogół jest dość...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mój najbardziej niszowy literacki zachwyt jest jednocześnie jedną z najważniejszych powieści mojego życia. To bodaj pierwsza książka pretendująca z powodzeniem do miana literatury pięknej, a niebędąca (i nienadająca się ze względu na zbyt wyrafinowaną i filozoficzną, zbyt dojrzałą psychologię) lekturą szkolną, jaką przeczytałem - oczarowanie jej nietypowością, nawet dziwnością w porównaniu ze wszystkim, z czym do tamtej pory się zetknąłem, otworzyło przede mną dalekie horyzonty. Po ponownej lekturze po latach, w trakcie których trochę literatury poznałem, odkryłem, że jej nietypowość dalej uważam za wyjątkowo silną.
"Każdy może być mordercą" to przede wszystkim wyrafinowana, wnikliwa i bardzo oryginalna zarazem powieść psychologiczna, wręcz psychoanalityczna, przy czym ta psychologia przyjmuje tu spojrzenie tak długofalowe, szerokie, że zaczyna wykraczać poza swoją dziedzinę w stronę filozofii i odwiecznych pytań o istotę człowieka. Najprościej powiedzieć chyba, że jest to powieść z zakresu filozofii psychologii. Doderer usnuł tu już nawet nie portret, a złożony fresk psychologiczny głównego bohatera, podejmując zagadnienia potężnego wpływu dzieciństwa na dorosłego człowieka, charakteru, indywidualności, wolności, autonomii wyborów życiowych, enigmatyczność przeznaczenia. Robi to z wnikliwą obserwacją niedostrzegalnych dla przeciętnego człowieka powiązań i subtelności psychologicznych w zachowaniach poszczególnych ludzi; kontrapunktuje psychologię głównego bohatera z wieloma mini-portretami innych postaci, które zawsze oddaje z poetycką oryginalnością, ale naukową celnością. Paralelnie do tego fresku poprowadził wątek kryminalny, poszukiwanie mordercy przez głównego bohatera, które w punkcie kulminacyjnym okazuje się niczym innym jak arcyzgrabną parabolą poszukiwania przezeń istoty samego siebie. To w jaki sposób te dwie linie się ze sobą stykają, to mistrzostwo konstrukcji fabularnej powieści, a zarazem arcydzieło powieściopisarstwa kryminalnego, jedno z największych i najsubtelniejszych zaskoczeń w dziejach literatury (mimo że powieść Doderera nie jest kryminałem).
Styl narracji i języka Doderera zasługuje na osobną uwagę. Jest bardzo dziwny: ospały, ślamazarny, stąpający dużymi, powolnymi krokami, niezwruszony, ale jednocześnie na swój sposób lekki aż do ezoteryczności. Akcja posuwa się do przodu w ślimaczym tempie, o ile w ogóle się posuwa, bo aż do ostatnich rozdziałów nie dzieje się prawie nic niezwykłego ani doniosłego, a jeśli nawet, to nie jest przedstawione jako doniosłe. Autor opisuje jednak rzeczywistość w tak nietypowych słowach, strzela lirycznymi metaforami, tak dziwnie patrzy na ludzi i świat i tak wysubtelnia ich najdrobniejsze drgnienia, że mimo skrajnej powolności, czasem wręcz oschłości i nużenia, oczarowuje.
Nie powiedziałbym, że mnie szokuje, iż jest to powieść po prostu przegapiona, a niewiele bardziej dostrzeżony jest sam jej autor (trudno coś więcej o nim przeczytać, jeśli nie włada się językiem niemieckim). To jest bardzo specyficzna proza, która zanim coś da, to zabierze sporo wysiłku, niejednokrotnie znuży, a to, co da, też będzie jeszcze wymagało od odbiorcy wyczulenia na subtelności. Sam też nie będę przesadzał, że to jakieś skończone literackie arcydzieło albo coś formalnie bardzo odkrywczego. Ale że wpadła w odmęty zapomnienia tak głęboko, że Doderer nie pojawia się w żadnym "top czegoś tam wszech czasów", nawet na niskim miejscu top niemieckojęzycznych autorów, jednak trochę dziwi. Wiele "uznanych dzieł literatury światowej" się przy tej powieści poci.
8.0/10
Mój najbardziej niszowy literacki zachwyt jest jednocześnie jedną z najważniejszych powieści mojego życia. To bodaj pierwsza książka pretendująca z powodzeniem do miana literatury pięknej, a niebędąca (i nienadająca się ze względu na zbyt wyrafinowaną i filozoficzną, zbyt dojrzałą psychologię) lekturą szkolną, jaką przeczytałem - oczarowanie jej nietypowością, nawet...
więcej mniej Pokaż mimo to
Rozwiązanie trzeciej antynomii czystego rozumu, czyli pogodzenie determinizmu zjawisk z wolnością rzeczy samych w sobie, było dla mnie jednym z najbardziej problematycznych punktów "Krytyki czystego rozumu". Nie jestem w stanie w pełni zrozumieć tu Kanta, a nawet mam wrażenie, że nie chcąc tracić łączności swej myśli z dogmatami chrześcijaństwa, co niechybnie musiałoby nastąpić bez tego wybiegu, porzucił on na chwilę swoją surową ostrożność i zrobił jeden krok za daleko (nie zarzucam mu bynajmniej celowej przebiegłości, przypuszczam raczej, jakkolwiek buńczucznie by to nie zabrzmiało, błąd spowodowany swoistą presją psychologiczną). "Krytyka praktycznego rozumu" jest tymczasem wyrosła z tej koncepcji jak drzewo z korzeni. Czy więc lektura ta była dla mnie stratą czasu? Z kilku powodów ani trochę. Kant mnie bynajmniej do swojej koncepcji wolnej woli nie przekonał, ale po głębszej refleksji doszedłem do wniosku, że nie umiem jej się całkowicie przeciwstawić. To, co natomiast tutaj z niej wyprowadził, imperatyw kategoryczny i cały ten system moralności jako wypełniania obowiązku, trafia do mnie w dużej mierze na poziomie emocjonalnym czy może lepiej intuicyjnym. Etyka Kanta jest surowa i oschła, ale jednocześnie, paradoksalnie jest piękna, dumna, wzniosła i chyba bardzo wartościowa. Za słabym jestem na ten moment człowiekiem, by podążyć za tą etyką całym sobą (za słabym i za mało zgodnym z Kantem), ale zostałem co najmniej ukąszony ideą i kto wie, czy ta książka nie wywrze kiedyś wymiernego wpływu na moje życie. Tak sobie myślę, za co Kant bez wątpienia by mnie zgromił, że nawet wybiórcze zastosowanie w praktyce jego myśli może, używając jego słów, zbliżyć człowieka do najwyższego dobra.
Oczywiście porządek i klarowność przekazu sprawiają, że lektura tego tekstu jest czystą przyjemnością na poziomie ćwiczenia intelektualnego. Odczuwałem też rosnący szacunek dla autora za śmiałe wejście na pewien niewygodny teren. Jednym z pierwszych zagadnień filozoficznych, jakie w swoim życiu jako nastolatek podjąłem, nie znając jeszcze żadnych pism filozoficznych ani nawet chyba filozofów, nie wiedząc że dotykam kwestii roztrząsanej przez filozofię od tysiącleci, było zagadnienie wolnej woli. Wyszło mi mianowicie, że wbrew jakże powszechnej opinii coś takiego nie istnieje (oczywiście myśl tę wielokrotnie poddawałem krytyce i obecnie przyjmuję ją tylko warunkowo). Kantowi też tak wyszło, tylko że postanowił wolną wolę uratować za pomocą trudnej i moim zdaniem wątpliwie udanej abstrakcji. Szacunek należy mu się jednak za to, że nie bał się przyznać, iż bez tej abstrakcji wolna wola jest nie do uratowania, to znaczy że aż do Kanta była na straconej pozycji.
Krócej mówiąc, mimo że różnię się tu z autorem jeszcze silniej niż przy lekturze "Krytyki czystego rozumu", jest to pozycja wnosząca ducha i inspirująca do wielu, wielu, bardzo wielu rozważań. To być może zresztą znak, że ma się do czynienia z wielkim myślicielem - kłócąc się z nim i wątpiąc co rusz, nie mogąc oderwać umysłu od jego tekstu.
8.0/10
Rozwiązanie trzeciej antynomii czystego rozumu, czyli pogodzenie determinizmu zjawisk z wolnością rzeczy samych w sobie, było dla mnie jednym z najbardziej problematycznych punktów "Krytyki czystego rozumu". Nie jestem w stanie w pełni zrozumieć tu Kanta, a nawet mam wrażenie, że nie chcąc tracić łączności swej myśli z dogmatami chrześcijaństwa, co niechybnie musiałoby...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wędrówka Horacio Oliveiry w poszukiwaniu kibucu pożądań, jeśli można tak to określić, to historia oblana metafizyką, dotykająca w sposób czuły ludzkich pragnień, absurdu istnienia, wiecznej tułaczki duszy, możliwości i ograniczeń psychiki, a dla mnie przynajmniej również bardzo romantyczna, choć romantyczna na bardzo specyficzny (i dobrze) sposób. Zarówno podróż w jego głowie, czasem przebiegająca przez umysły innych postaci na czele ze wspaniałą Magą, jak i ta dosłowna, fabularna, obfitująca w wydarzenia piękne, brzydkie, ponure i absurdalnie zabawne, składają się na jedną z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytam.
Gawędy filozoficzne i spontaniczne analizy psychologiczne są perłą w koronie tego dzieła. Cortázar może nie odkrywać w nich Ameryki, natomiast nie raz i nie dwa razy czułem, że członkowie Klubu Węża, Traveler, Morelli i nawet narrator bez tożsamości mówią moimi ustami, które niestety nigdy nie byłyby w stanie tak precyzyjnie (niekoniecznie: jasno, bo w niektóre z myśli niejasność jest wpisana) wyrazić kotłujących się w mojej głowie może nawet połowicznie podświadomych refleksji. Nie chodzi tylko o stricte filozoficzne dyskusje, ale i trudniejsze do sklasyfikowania spostrzeżenia, rozległe, emocjonalne przeżycia i drobne wtręty. Ciężko więc, bym się nie zachwycił. Szczególnie utożsamiłem się z najbardziej rozległymi dyskusjami Oliveiry i refleksją Travelera o snach (między innymi) w którymś ze „swobodnych” rozdziałów.
Język sprawia, że chciałoby się nad pojęciem "literatury pięknej" wydzielić jeszcze "literaturę przepiękną". Niezwykła błyskotliwość i oryginalność, liryzm, romantyczność właściwie narracji i dialogów (mieszających się ze sobą), ale przy jednoczesnym niepopadaniu w nadęcie i idealizm, przy pozostaniu na ziemi, wśród fizjologii, wulgaryzmów i dużej dawki humoru, dają bezpretensjonalnie piękną i nastrojową, przy tym po prostu przyjemną oprawę treści (niekoniecznie najlepszą, z jaką się spotkałem, ale prawie że). Od klimatu zresztą książka huczy, zarówno w części paryskiej, przy której zaledwie wodząc wzrokiem za kolejnymi zdaniami czuć wilgoć i mrok zlanego nocnym deszczem miasta, chłód prowizorycznych mieszkań imigrantów, zapach papierosów oraz smak mate, kawy i alkoholu, i słychać Schönberga, Brahmsa, Dizzy’ego Gillespiego, Theloniousa Monka (jeden z najbardziej muzycznych fragmentów to zresztą może najpiękniejszy hymn pochwalny na cześć jazzu, jaki przeczytałem, co jako zapalonego miłośnika tej muzyki bardzo mnie zdobywa)... jak i w Buenos Aires, gdzie wraz z bohaterami topimy się w upale i bezruchu, mrużąc oczy przed argentyńskim słońcem.
Co do nowatorskiej struktury, to czyni książkę niezapomnianą, może jedyną w swoim rodzaju, przede wszystkim poprzez zerwanie więzi między rozdziałami niezwykle ją uwalnia, rozpościera, żeby tak to ująć: sprawia, że oddycha każdą stroną, nie tylko okładką; w końcu dostarcza niekiedy po prostu elementu zabawy. Ale przy tak wspaniałej treści i formie jest to jednak już prędzej finezyjny dodatek niż cecha kluczowa (a najprędzej coś pomiędzy).
Książka jest niełatwa, wymaga dużego skupienia, by nie przegapiać nie tylko niuansów, ale i rdzenia, lecz - co i ciekawe, i sympatyczne - ja przynajmniej tego skupienia nie okupiłem chyba ani razu jakimś intelektualnym zmęczeniem, wciąż chciałem więcej. Mam zresztą wrażenie, że gdyby nawet się nie wysilać, nie zatrzymywać przy co zawilszych fragmentach i po prostu płynąć z prądem, byłoby to wspaniałe przeżycie, bo myśl podąża za myślą ze specyficznym, metafizycznym liryzmem, którego nie da się chyba przegapić, nawet jeśli nie powiąże się dłuższych fragmentów w większą całość. No i mimo wszystko odebrałem ją jako dość ciepłą lekturę.
Żeby nie zemdliło: nadużyciem byłoby stwierdzić, że każdy ze stu pięćdziesięciu pięciu rozdziałów to osobne arcydzieło i że byłem nieustannie zachwycony. Po genialnej, pędzącej naprzód części paryskiej dużo bardziej wyciszona i mniej ekwilibrystyczna (acz świetna) część buenosaireńska wyhamowała nawet trochę mój zachwyt. Niewiele jest natomiast takich rozdziałów, nad którymi łatwo przejść obojętnie, w dodatku przeważnie są to te bardzo krótkie.
Antypowieść? Arcypowieść.
9.5/10
Wędrówka Horacio Oliveiry w poszukiwaniu kibucu pożądań, jeśli można tak to określić, to historia oblana metafizyką, dotykająca w sposób czuły ludzkich pragnień, absurdu istnienia, wiecznej tułaczki duszy, możliwości i ograniczeń psychiki, a dla mnie przynajmniej również bardzo romantyczna, choć romantyczna na bardzo specyficzny (i dobrze) sposób. Zarówno podróż w jego...
więcej Pokaż mimo to