-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
Jest to pierwsza książka pana Kinga, która pomimo swej rozwlekłości nie zniechęciła mnie zupełnie. Również narracja pierwszoosobowa, na której widok zwykle się wzdragam, nie uczyniła tego. "Ręka Mistrza" to powieść, którą moim skromnym zdaniem powinno się czytać powoli, gdyż niesie niezwykły, intensywny ładunek emocjonalny, i gdy chce się ją "połknąć" następuje przesyt. Przynajmniej u mnie tak było. Znajdziemy tu wiele ciągnących się opisów i długich zdań, ale także potężną dawkę humoru, za który to pokochałam ją od razu. Brak umiejętności komunikowania treści po wypadku Edgara doskonale splata się z zamierającą komunikacją między nim a jego żoną. Jego błędy językowe są po prostu przezabawne i dzięki temu rozładowują tę niemożliwie ciężką atmosferę rozpadającego się małżeństwa. Każda z postaci wykreowana jest "mistrzowską ręką", ma swój odrębny charakter, styl mówienia. Rozumiem, że dla wielu te rozwlekłe "kingowskie" opisy są niejednokrotnie nużące. Przyznaję, że do tej pory dla mnie też takie były, jednak tutaj rozkoszowałam się tymi wszystkimi detalami, zdaniami. Nawet opis stylu architektonicznego mi nie przeszkadzał, bo w sumie łączył się ładnie z zainteresowaniami jednej z bohaterek. Wydaje mi się, że za pomocą tych detali, skrupulatnie, stopniowo była budowana wszechogarniająca, wszech nadciągająca groza. Jest tkana misternie z pojedynczych, delikatnych nitek, które ostatecznie tworzą mocny, zwarty splot. "Przelewała" się z zewnątrz do wewnątrz i na odwrót. Zło działa zawsze i wszędzie w tej książce i trzeba bezustannie na nie uważać i bronić się przed nim. Obecne jest w każdej "cząsteczce" rzeczywistości, w każdej literze tekstu, w każdym pociągnięciu pędzla przez Edgara. Pomimo rozmiarów widać totalne panowanie nad treścią. Wszystkie wątki poboczne są dociągnięte i ładnie zawiązane z fabułą. Nie ma chaosu, chociaż czasami nie za wiele się dzieje.
Widoczne jest przygotowanie autora, i ogrom pracy, który musiał włożyć by zrozumieć zagadnienia medyczne i wyłożyć je nam, w większości pewnie żółtodziobom w tej kwestii.
Pod koniec znalazłam jedną niekonsekwencję, a mianowicie, kiedy ktoś zostanie przebity harpunem i ten harpun przejdzie mu na wskroś przez kręgosłup, to chyba nie powinien się ruszać, prawda? Chociaż to chyba trzeba przerwać jakiś nerw czy krąg. No nie wiem :P Ale dla mnie owa pani nie powinna się ruszyć i już :P
Słowami zazwyczaj ciężko wywołać jakąś silną reakcję, a temu panu się to udaje. Powoduje, że wzbudzają się we mnie emocje, a o to chyba chodzi, nie tylko w pisaniu. Szczególnie zdanie z żabą przyprawiło mnie o jak najprawdziwszy dreszcz i za to w równej mierze jak za całokształt daję ze spokojnym sumieniem ocenę celującą. Czasami również wyjdzie panu Kingowi spod pióra takie zdanie, które dotyka istoty tego, o czym traktuje i wraca do czytelnika z pełną mocą, by wzbogacić i kolejny dreszcz czy zrozumienie. W tych zdaniach daje o sobie znać również zupełne zrozumienie autora, który przecież nie jest zazwyczaj ekspertem w tym, o czym pisze.
Jedno z wielu, które przypadło mi do gustu: "A zawsze przychodzi taki moment- jeśli twoje dzieło jest szczere, jeśli zrodziło się w tym magicznym miejscu, gdzie jednoczą się myśl, pamięć i uczucie- kiedy będziesz chciał przerwać pracę, kiedy zacznie ci się wydawać, że jeśli opuścisz kredkę, to oczy i pamięć zajdą mgłą, a ból ustanie."
Chyba nie muszę pisać, że POLECAM!!!!
Jest to pierwsza książka pana Kinga, która pomimo swej rozwlekłości nie zniechęciła mnie zupełnie. Również narracja pierwszoosobowa, na której widok zwykle się wzdragam, nie uczyniła tego. "Ręka Mistrza" to powieść, którą moim skromnym zdaniem powinno się czytać powoli, gdyż niesie niezwykły, intensywny ładunek emocjonalny, i gdy chce się ją "połknąć" następuje...
więcej mniej Pokaż mimo to
Na początku nie opuszczała mnie myśl, że książka ta ma być udowodnieniem tezy, iż człowiek nie jest kowalem własnego losu, a jedynie kukiełką targaną przez siły będące całkowicie poza jego zasięgiem. Teraz jednak wydaje mi się, że nie do końca tak jest. Nad pewnymi zdarzeniami władzy nie ma żadnej, jednak zazwyczaj jest tak, że kiedy już się zdarzą, to od nas zależy jak przez nie przebrniemy oraz do jakiego stopnia pozwolimy by zaważyły na dalszym życiu.
Nogi Paula Sheldona zostały zmiażdżone w wypadku samochodowym, a on sam znaleziony przez jego "najwierniejszą fankę", Annie. Okazuje się ona być pielęgniarką z pewnym zaburzeniem - depresją maniakalną. Mieszka na odludziu, jedynych sąsiadów nazywa "zafajdanymi gnojkami", a swego ukochanego pisarza w słabszych chwilach - "przebrzydłym ptaszyskiem". Jako typowy przedstawiciel depresji maniakalnej miewa wzloty i upadki. W czasie wzlotów karmi Paula kawiorem i wyprowadza na werandę, a gdy nadchodzą mroki psychicznych męczarni policzkuje się regularnie, rozdrapuje sobie twarz paznokciami bądź chwyta za siekierę i zapewniając swą ofiarę "Jestem wykwalifikowaną pielęgniarką", pozbawia go stopy.
Narracja prowadzona z punktu widzenia Paula, mimo okropieństw jakie go spotkały nie pozbawiona jest dawki humoru. Jego wybawicielka okazuje się zarówno katem jak i najczulszą opiekunką, karmiącą Paula i wycierającą kąciki jego ust, gdy mu się ulało. Postać Annie nakreślona została mistrzowsko. Obydwa "bieguny" jej osobowości tworzą rażący kontrast, a w chwilach pogody ducha bije dramatyzm, bowiem wtedy widać, że gdyby nie choroba, Annie byłaby przesympatyczną osobą. Jednak miewa momenty, kiedy się wyłącza. Właśnie w trakcie takiej nieobecności okalecza człowieka, którego, jak powtarza nieustannie, darzy miłością. Dość porażające i makabryczne było jej zachowanie po "ukaraniu" Paula. Momentalnie zamieniała się w troskliwą pielęgniarkę, poświęcając mu swój czas i siłę, jakby to ktoś inny go okaleczył, a ona była jego wybawicielką i naprawiała wyrządzone szkody.
Bezkarność jej wcześniejszych przestępstw wydaje mi się wątpliwa, jednak zdarzają sie bulwersujące wyroki sądów. Mimo wszystko otacza ją aura pewnej nierealności, czy może bardziej te wątpliwości powinny być skierowane do osób, które się z nią zetknęły, które wiedzą o jej szaleństwie ale jakby nie podejmują żadnych stanowczych działań by jej cokolwiek udowodnić.
Co do pisarza romansideł - "przebrzydłego ptaszyska" wydał mi się on mdły. Irytowało mnie, że podjął tylko jedną próbę uśmiercenia jej, mimo tego, iż miał ku temu wiele okazji. Może uściślę - przez "mdły' rozumiem nie podejmujący żadnych prób pozbycia się jej, bezczynny. Jeśli zaś chodzi o jego przemyślenia, metafory, porównania to jak najbardziej przypadły mi do gustu. Paul nie próbuje jej zabić, za to zupełnie niepotrzebnie myszkuje w jej rzeczach, mimo tego, że zdaje sobie sprawę z nieprzewidzianych reakcji Annie. Z narracji wynika, że nie jest on człowiekiem nierozgarniętym, lecz szperając w szufladzie Annie, bez żadnego konkretnego powodu, który mógłby przyczynić się do polepszenia jego rozpaczliwej sytuacji, zachowuje się jak skończony idiota. No ale może miało to służyć podkreśleniu przebiegłości i inteligencji Annie, bo tego nie można jej było odmówić.
Wracając na chwilę do metafor Paula, to jest jedna, która mnie odrzucała. Porównał on swoje nogi do pali, które wystają z morza i są zalewane prze fale. W przypadku jego nóg, fale bólu. Niby zgrabna, ale kojarzyły mi się te pale z gołymi kośćmi, co było w trakcie lektury jakieś nieprzyjemne.
W trakcie czytania miałam wrażenie przesytu, zbytniej intensywności. Na dobrą sprawę, akcja dzieje się praktycznie w jednym pomieszczeniu, dialogi toczą się prawie wyłącznie pomiędzy dwiema osobami, a nieliczne osoby z zewnątrz jak policjanci, czy dziennikarze zostają ukatrupieni bądź wypędzeni. Narracja składa się w większej mierze z monologu wewnętrznego Paula i fragmentów książki, do której pisania zmusza go Annie. Wydaje mi się, że te fragmenty miały przywrócić tę równowagę, jednak jeśli mam być szczera, przeczytałam może ze dwa a resztę omijałam. Nie porwały mnie i miałam poczucie straty czasu. Wydaje mi się, że miały także służyć jako dzieło popisowe Kinga - "Spójrzcie tylko! Umiem pisać dwie historie jednocześnie!".
Najbardziej właśnie przeszkadzało mi to przesycenie i statyczność, wynikające z jednego miejsca akcji przez prawie całą powieść, oraz niewielką liczbę postaci. Było to nużące, a jeszcze gadatliwość autora też stała się widoczna i koniec końców raz mi się zdarzyło odłożyć książkę na dwa dni. Pomyślałam sobie: "Co takiego przerażającego ta pani może zrobić? Może mu zrobić kuku albo zabić." Chodzi mi o to, że było to do przewidzenia. Dopiero pod koniec zrobiło się dość ciekawie.
Znajdzie się kilka dobrych momentów, ale ogólnie zawiodłam się bardzo. Spodziewałam się czegoś lepszego, bardziej oryginalnego, porywającego przebiegu akcji. Tak naprawdę uratowała tę powieść genialna, siejąca grozę postać Annie Wilkies, do której czuję jakąś niezdrową sympatię. Ale oczywiście warto przeczytać.
Na początku nie opuszczała mnie myśl, że książka ta ma być udowodnieniem tezy, iż człowiek nie jest kowalem własnego losu, a jedynie kukiełką targaną przez siły będące całkowicie poza jego zasięgiem. Teraz jednak wydaje mi się, że nie do końca tak jest. Nad pewnymi zdarzeniami władzy nie ma żadnej, jednak zazwyczaj jest tak, że kiedy już się zdarzą, to od nas zależy jak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z "Panem Mercedesem" pobiłam swoje dwa rekordy: czytałam ją prawie rok i podchodziłam do niej 4 razy, non stop spoglądając na "Trupią Otuchę" do której wreszcie mogę się dobrać. Pod koniec już zmuszałam się bo chciałam ją wreszcie skończyć i miałam (jeszcze mam) jej serdecznie dość. Mistrzowskie zdolności Kinga w opisywaniu niemalże każdej codziennej czynności i myśli postaci tutaj rozwinęły się totalnie i dla mnie tworzyły się totalne Kingowskie dłużyzny, przez które przebijałam się z wielkim oporem. Niemniej jednak pisać czasami o niczym przez kilka stron też trzeba umieć i doceniam ten fakt. Ja jednak wolę zdecydowanie mniej stron ale bardziej skoncentrowanych. Kilkanaście dni opisane na prawie pół tysiąca stron A4 były dla mnie udręką. Nie ciekawiło mnie prawie zupełnie nic oprócz fragmentów z Brady'm. Szczególnie pochłonęłam relacje jego dzieciństwa. Ogólnie postać Brady'ego jest bardzo bardzo dobrze stworzona, pełnowymiarowa i realistyczna, tak jak z resztą pozostałe postaci. Tylko można by to było skrócić o połowę i też byłoby dobrze a może nawet lepiej. Czasami nie o ilość chodzi a jakość. Chociaż nie mogę zaprzeczyć, że jak zawsze jest wysoka, ale ile można. Jak ktoś lubi takie skrupulatne relacje będzie w niebie. Końcówka trochę naciągana a olśnienie Holly o łysinie trochę śmieszne moim zdaniem. Nie za wiele się też dzieje. Początkowa i końcowa scena wnoszą najwięcej akcji. Reszta to tropienie, chodzenie na spacery, śledztwo i mordercze plany Brady'ego. Na plus odbieram namierzanie i profilowanie siebie nawzajem przez detektywa i pana Mercedesa. Dość ciekawe podobieństwa można między nimi wyłapać. Sam Brady skojarzył mi się z Tomem Riddlem z Pottera. Postaci niemalże identyczne pomijając mamę Brady'ego.
Przykro mi ale książka nie podobała mi się. Jeśli ktoś się nastawia na porywającą dech w piersiach akcję rozpędzającą się jak Mercedes i zostawiającą go rozciągniętych plackiem z wrażenia - zawiedzie się. Ale oczywiście warto się przekonać samemu.
Z "Panem Mercedesem" pobiłam swoje dwa rekordy: czytałam ją prawie rok i podchodziłam do niej 4 razy, non stop spoglądając na "Trupią Otuchę" do której wreszcie mogę się dobrać. Pod koniec już zmuszałam się bo chciałam ją wreszcie skończyć i miałam (jeszcze mam) jej serdecznie dość. Mistrzowskie zdolności Kinga w opisywaniu niemalże każdej codziennej czynności i myśli...
więcej Pokaż mimo to