-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant12
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant1
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński8
Biblioteczka
2024-05-08
2024-05-05
"Kłamca" to seria, które te prawie dwadzieścia lat temu na dobre zabetonowała moją miłość do fantastyki. Pierwszy tom wciągnąłem wtedy w jeden wieczór.
Podobnie dobrze wszedł mi ten ostatni tom - jedna z sześciu książek, które zabrałem do nadrobienia na urlopie - przeczytałem go jeszcze zanim zdążyłem się porządnie rozpakować. To razem z liczbą gwiazdek w zasadzie wystarczy do TL;DR: Fantastyczny tom, Ćwiek jest w szczytowej formie. Lekkie pióro, dopracowane przez te dwadzieścia lat, cięty dowcip i świetne granie popkulturą - w tym internetowymi dramami.
Nie zabrałem za to swoich kopii "Stróży", których nie miałem jeszcze okazji przeczytać (wybacz Kuba, wiń wujka Sandersona!), dlatego też część wątków musiałem poskładać z fragmentów informacji porozrzucanych przez autora tu i tam właśnie dla takich jak ja.
Nie byłem co prawda w obozie, któremu jakoś szczególnie nie podobało się 'Kill 'em All', ale mimo to cieszę się na te alternatywne zakończenie - faktycznie spina się to lepiej z Lokim, jakiego znamy i kochamy. Powrót do tego uniwersum był dla mnie trochę jak powrót do domu, przypominając mi dlaczego tak lubię fantastykę.
Dzięki, Kuba.
"Kłamca" to seria, które te prawie dwadzieścia lat temu na dobre zabetonowała moją miłość do fantastyki. Pierwszy tom wciągnąłem wtedy w jeden wieczór.
Podobnie dobrze wszedł mi ten ostatni tom - jedna z sześciu książek, które zabrałem do nadrobienia na urlopie - przeczytałem go jeszcze zanim zdążyłem się porządnie rozpakować. To razem z liczbą gwiazdek w zasadzie...
2024-05-04
Leszek, skrobiąc mi dedykację na zeszłorocznych targach książki, życzył mi dobrego piwka i ekscytującej rozpierduchy w trakcie lektury. Cóż, sprawdziło się, chociaż z rocznym opóźnieniem (za które winię wujka Sandersona).
Na pierwszy rzut oka, "Smoczy szlak: Wejście" nie ma zbyt wiele elementów, które zazwyczaj lubię w fantastyce: dziesiątek bohaterów z głęboko nakreśloną psychiką, fascynującego systemu magii z twardymi zasadami, wielkich intryg politycznych i skomplikowanych układanek starożytnych sekretów.
To raczej lekka przygoda, wspomagana wspomnianą wyżej rozpierduchą i fantastyczną dynamiką drużyny - może trochę infantylną, ale tak to jest jak zbierzesz do kupy kilku facetów, których nie ma kto oceniać z zewnątrz. Zdecydowanym faworytem był tutaj Ugi.
Mam niestety pewien niedosyt - i poczucie, jakbym przeczytał tylko pół książki. Pod koniec tomu pozostało zbyt wiele otwartych wątków, przez co ma się wrażenie, że bohaterowie nie osiągnęli zbyt wiele. Zakończenie książki ~3-4 rozdziały wcześniej, albo pociągnięcie kilku wątków nieco dalej dałoby zdecydowanie lepszy efekt.
Tak czy inaczej - miałem z tej lektury sporo frajdy. Mam nadzieję, że na kolejnej edycji targów ponownie spotkam Leszka - z kolejnym tomem przygód Yaspera.
Leszek, skrobiąc mi dedykację na zeszłorocznych targach książki, życzył mi dobrego piwka i ekscytującej rozpierduchy w trakcie lektury. Cóż, sprawdziło się, chociaż z rocznym opóźnieniem (za które winię wujka Sandersona).
Na pierwszy rzut oka, "Smoczy szlak: Wejście" nie ma zbyt wiele elementów, które zazwyczaj lubię w fantastyce: dziesiątek bohaterów z głęboko nakreśloną...
2024-04-27
Dashford Pierce, gwiezdny pilot który zupełnym przypadkiem zaczął podszywać się pod autora bestsellerów Jacques'a McKeown'a, skończył z ratowaniem galaktyki i egzystuje sobie spokojnie na ogromnych, niezasłużonych tantiemach.
Problemy zaczynają się, gdy kasa zaczyna się kończyć, prawdziwy McKeown nie pisze nic nowego, młodzi czytelnicy wolą pseudo-Star Trek, jego mieszkanie obrywa torpedą, a wredny detektyw manipuluje nim, by wyznał prawdę w nagraniu na żywo.
Tak, zdecydowanie wypadałoby się zmywać.
Ostatni tom przygód Dashforda to w zasadzie więcej tego samego - przypadkowych triumfów, kompletnego nieudacznictwa i specyficznego, fantastycznego, humoru Bena Croshawa. Narracja samego autora jak zawsze też niezawodna.
Dashford Pierce, gwiezdny pilot który zupełnym przypadkiem zaczął podszywać się pod autora bestsellerów Jacques'a McKeown'a, skończył z ratowaniem galaktyki i egzystuje sobie spokojnie na ogromnych, niezasłużonych tantiemach.
Problemy zaczynają się, gdy kasa zaczyna się kończyć, prawdziwy McKeown nie pisze nic nowego, młodzi czytelnicy wolą pseudo-Star Trek, jego...
2024-04-26
"Tress of the Emerald Sea" to pierwszy z czterech 'sekretnych projektów' - książek napisanych przez Sandersona na boku, w ramach odpoczynku od pisania książek.
Już od pierwszej strony widać, że nie jest to typowa książka Sandersona - ton jest lżejszy, świat i magia mniej skomplikowane a bohaterowie bardziej optymistyczni. Styl narracji jest też zupełnie inny niż zazwyczaj - a wierni czytelnicy z pewnością rozpoznają kto jest narratorem już po 1-2 linijkach tekstu. (A przynajmniej w oryginale - nie wiem jak wygląda to w wersji polskiej. Nie ufam polskim tłumaczeniom Sandersona od czasu przekartkowania "Drogi Królów")
Fabuła jest lekka, prosta, przyjemna i dobrze poprowadzona - nieopierzona 'księżniczka' rusza, by uratować swojego księcia z magicznej wieży. Do pokonania ma tylko kilka mórz składających się z zabójczych zarodników i wredną czarownicę.
Fakt, że jest to nietypowa książka Sandersona, działa w tym przypadku na jej niekorzyść - bo bardzo lubię typowe książki Sandersona. Wciąż czytało się ją całkiem przyjemnie, jednak w przeciwieństwie do np. "Rythm of War", nie zdarzyło mi się zarwać nocki i pójsć do roboty czując się jak zombie, byle tylko przeczytać kolejny i kolejny i kolejny rozdział.
Chciałbym móc w takim przypadku dla osób, które Sandersona nie znają, albo takich, którym nie przypadł wcześniej do gustu. Niestety, to także się nie sprawdzi, bo pojawia się tu całkiem sporo odniesień - zazwyczaj na 'drugim planie', ale jednak - do innych światów Cosmere i mocy magicznych tam występujących - co dla nowych czytelników może skończyć się reakcją 'Eeeee.... co?'.
Niekórych razić mogą też meta-wstawki i przemyślenia o opowiadaniu historii, wzięte niemal żywcem z wykładów Sandersona na BYU. Osobiście te wtręty zupełnie mi nie przeszkadzały - a nawet pasowały do narratora - ale nie każdy zareaguje na nie równie dobrze.
Dlatego też książkę polecam raczej weteranom Cosmere jako lekturę bonusową - lekką, baśniową odskocznię od wojen prowadzonych przez starych i nowych znajomych Hoida.
"Tress of the Emerald Sea" to pierwszy z czterech 'sekretnych projektów' - książek napisanych przez Sandersona na boku, w ramach odpoczynku od pisania książek.
Już od pierwszej strony widać, że nie jest to typowa książka Sandersona - ton jest lżejszy, świat i magia mniej skomplikowane a bohaterowie bardziej optymistyczni. Styl narracji jest też zupełnie inny niż zazwyczaj...
2024-04-08
Drugi tom zbiorczy legendarnej mangi Kentarō Miury - i ze wszystkich chyba najbardziej 'normalny'. Jasne, to Berserk - więc wciąż jest brutalny, wulgarny, obrazoburczy, (wstaw przymiotnik) - ale mamy tu jednak origin story Gutsa, historię osadzoną w ogólnie pojętym średniowieczu, z minimalną ilością elementów fantastycznych. Bez porównania ze wszystkim, co nastąpi potem.
Co nie znaczy oczywiście, że to ta mniej ciekawa część historii. Bitwy, rozgrywki pałacowe i stopniowa realizacja kolejnych ambicji Griffitha to wciąż fascynująca opowieść, dająca nam ważny kontekst do późniejszych, szalonych tomów sagi Gutsa.
Drugi tom zbiorczy legendarnej mangi Kentarō Miury - i ze wszystkich chyba najbardziej 'normalny'. Jasne, to Berserk - więc wciąż jest brutalny, wulgarny, obrazoburczy, (wstaw przymiotnik) - ale mamy tu jednak origin story Gutsa, historię osadzoną w ogólnie pojętym średniowieczu, z minimalną ilością elementów fantastycznych. Bez porównania ze wszystkim, co nastąpi potem....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-08
Lubię od czasu do czasu sięgnąć do mainstreamu - do tych wychwalanych, nagradzanych książek, o których głośno w mediach. Może nie koniecznie "poważnej literatury", ale takiej o której się mówi - i mówi dobrze.
Jak dotąd, każda pozycja, po którą sięgnąłem w ramach tego małego eksperymentu okazała się leżeć gdzieś pomiędzy "kompletny gniot" a "grafomania poniżej średniej". Nie inaczej było w przypadku "Króla".
Z jednej strony faktycznie, nieszczególnie interesuje mnie okres dwudziestolecia międzywojennego czy ekscytująca fabuła w 60% składająca się z chlania i kur***nia.
Z drugiej strony - narracja Macieja Stuhra. O ile całkiem nieźle wykreował bohaterów, każdemu nadając unikalny sposób mówienia, o tyle włożył w to tyle ekspresji, że w połączeniu ze średniej jakości dialogami wszyscy stale brzmią niczym histerycy na skraju snapnięcia - przez co zwyczajnie ciężko się tego słucha.
Myślę, że najbardziej przeszkadzał mi jednak styl przyjęty przez autora. Mamy tu narrację pierwszoosobową, w formie czegoś pomiędzy pamiętnikiem a strumieniem świadomości. Wielokrotne powtórzenia tego samego szybko robią się męczące, zaś każdy bohater wprowadzany jest z notką biograficzną, często dłuższą niż reszta jego występu w książce - czego nienawidzę jak niewielu innych rzeczy w literaturze.
I tak z połączenia tych wątpliwej jakości składników powstaje on - "Król". Książka, która pomimo kilku ciekawych pomysłów, była dla mnie absolutną katorgą, której przesłuchanie musiałem dawkować sobie przez prawie rok.
Lubię od czasu do czasu sięgnąć do mainstreamu - do tych wychwalanych, nagradzanych książek, o których głośno w mediach. Może nie koniecznie "poważnej literatury", ale takiej o której się mówi - i mówi dobrze.
Jak dotąd, każda pozycja, po którą sięgnąłem w ramach tego małego eksperymentu okazała się leżeć gdzieś pomiędzy "kompletny gniot" a "grafomania poniżej...
Drugi tom przygód Kociołka dość mocno zraził mnie do Marcina Mortki - a po przygody Rolanda sięgnąłem bardziej w ramach researchu do własnej historii - z czym się je te pirackie opowieści, jakiego języka używa, gdzie leży granica przesady z terminologią żeglarską.
Okazuje się jednak, że przy okazji bawiłem się całkiem nieźle. Perypetie załogi "Błędnego Rycerza" to nie "Piraci z Karaibów", ale to wciąż zgrabnie napisana przygoda - momentami śmieszna, momentami emocjonująca. Niemal czułem wiatr i sól morską w brodzie.
Oczywiście, jeśli pogrzebać głębiej, wciąż łatwo zauważyć rzeczy, które odrzuciły mnie od drużyny Kociołka - bo "Morza Wszeteczne" pisane były na to samo kopyto. To wciąż show jednej postaci, a reszta cudacznej załogi to tylko NPCe bez własnej agendy - a jako motywacja do działania wystarcza im bimber i chędożenie rusałek.
Na szczęście jest to zamaskowane dużo lepiej niż w "Głodnej Puszczy", a bohaterowie (czy też: bohater z NPCami) faktycznie robią coś ciekawszego niż potykanie się o korzenie w ciemnym lesie.
Drugi tom przygód Kociołka dość mocno zraził mnie do Marcina Mortki - a po przygody Rolanda sięgnąłem bardziej w ramach researchu do własnej historii - z czym się je te pirackie opowieści, jakiego języka używa, gdzie leży granica przesady z terminologią żeglarską.
więcej Pokaż mimo toOkazuje się jednak, że przy okazji bawiłem się całkiem nieźle. Perypetie załogi "Błędnego Rycerza" to nie...