-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński2
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać7
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
Biblioteczka
2021-12-12
2021-12-03
2021-11-26
Miłe kompendium podstawowej wiedzy o judaizmie. Przystępna forma. Ale zastanawiam się, jak to możliwe, że do oryginalnego wydania wkradło się tyle błędów i niezbędne były spore poprawki (o czym wspomina się we wstępie). Od tak zwartej publikacji wymagałbym jednak precyzji, zwłaszcza, że informacje w niej zawarte dotyczą podstawowych aspektów judaizmu, a autor jest wykształconym rabinem. Poza tym odnoszę wrażenie, że popełniono kilka błędów w tłumaczeniu - niektóre zdania brzmiały nienaturalnie, jakby przetłumaczone zbyt dosłownie, znowu, błąd, którego nie spodziewałbym się po tak krótkiej książeczce
Miłe kompendium podstawowej wiedzy o judaizmie. Przystępna forma. Ale zastanawiam się, jak to możliwe, że do oryginalnego wydania wkradło się tyle błędów i niezbędne były spore poprawki (o czym wspomina się we wstępie). Od tak zwartej publikacji wymagałbym jednak precyzji, zwłaszcza, że informacje w niej zawarte dotyczą podstawowych aspektów judaizmu, a autor jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-11-25
2021-09-28
2010-08-01
2021-08-25
2021-08-03
2021-08-01
2021-07-16
2021-06-28
Wyobraźmy sobie białą przestrzeń, czystą jak płótno, które malarz zabryzga zaraz kolorami. Przestrzeń wielką jak obrazy, które może namalować. Wyobraźmy sobie, że na tym białym polu, wielkim jak tabelka w Excelu, znajduje się szarawy prostopadłościan, który będziemy oświetlali z różnych stron latarką. Tego typu trójwymiarową figurą jest dla mnie powieść „Mapa i terytorium” M. Houellebecqa. Odczytuję ją bowiem z kilku różnych perspektyw.
Pierwszą warstwą jest dla mnie opowieść o życiu artysty. „Mapę i terytorium” potraktować można jako biografię wyimaginowanego przez Houellebecqa plastyka. Jego subiektywna perspektywa posłużyła autorowi do opisu świata przedstawionego. Zwracamy więc uwagę na barwy i tekstury przedmiotów. Wyczuwamy frustrację malarza w momentach porażki, współweselimy się w chwili sukcesu wystawy jego obrazów.
Podobnie artystą jest sam Houellebecq, który umieścił siebie jako jednego z bohaterów tej powieści. Zaglądamy nieco za kulisy pracy pisarza, do jego notatek, zapoznajemy się z metodą pracy i obrzydliwym mieszkaniem. Oczywiście H. osadził swoją postać w fikcji literackiej, ale mam poczucie, że przemycił kilka opisów tego, jak rzeczywiście wygląda jego dzień. Zrobił zresztą z siebie wybitnie obrzydliwą figurę człowieka śmierdzącego, odartego z jakiejkolwiek empatii czy uniesień, sprowadzoną do reakcji biologicznych i krwawiących strupów grzybicy.
Trzecim artystą jest ojciec Jeda, architekt, bohater smutny. Trochę taki Jarosław Gowin: odniósł sukces, ale się nie cieszył. Słowem, sporo jest o prądach artystycznych, co przysłużyło się dalej do rozstrzygnięcia zagadki brutalnego morderstwa, które ma miejsce na kartach powieści.
Drugą warstwą jest rynek sztuki i rządzące nim reguły ekonomiczne i zasady marketingu. Interesujące dla laika takiego jak ja, który ma lichą wiedzę w tym temacie.
W „Mapie i terytorium” mamy też typowo houellebecqowskie dywagacje na temat śmieci i celu życia współczesnego człowieka. Francuz bierze na tapetę temat eutanazji i, tak to przynajmniej odczytałem, polemizuje z tezą o absolutnej wolności w dostępie do „dobrej śmierci” dla osób starszych w Europie Zachodniej. Tak sądzę, że polemizuje. Zgadzałoby się to z jego głośnym listem, który kilka miesięcy temu ukazał się na łamach Le Figaro. Houellebecq krytykuje w nim nieograniczone prawo do eutanazji (link do źródła poniżej).
Houellebecq podejmuje też refleksję na temat transformacji, jaką przechodzi społeczeństwo francuskie na początku XXI wieku, a jednym z jej symptomów jest fascynacja regionalizmem, która, jak wszyscy wiemy, bywa niekiedy potwornie kiczowata.
Powieści Michela Houellebecqa łączną podobne dywagacje i wątki. Każdą wieńczy poetyckie zakończenie („faza chodzącego ducha”, jak określił swoje zakończenia H. w wywiadzie poniżej). Jak twierdzą jego czytelnicy, dominują w nich seks, nieskrępowana wolność i degeneracja świata.
Co wyróżnia więc „Mapę i terytorium”? Depresyjne wątki nie przećmiewają, moim zdaniem, umiarkowanie optymistycznego wydźwięku wielu fragmentów. Bohaterowie wydają się całkiem zrelaksowani. Nie chorują aż tak na depresję jak dajmy na to narrator w „Serotoninie”. Sam Houellebecq na stronie 219 opisany jest jako „szczęśliwy”. Czy możliwe więc, że Francuz czytał Leibniza, kiedy pisał „Mapę i terytorium”? No bo raczej nie Ciorana.
Tak, wiem, że uśmiech i radość bywają niekiedy, a nawet całkiem często, objawem psychozy.
https://www.facebook.com/plotkiparyskie/posts/2685080575117129
https://www.youtube.com/watch?v=8IyJEFbBhXo&t=489s
Wyobraźmy sobie białą przestrzeń, czystą jak płótno, które malarz zabryzga zaraz kolorami. Przestrzeń wielką jak obrazy, które może namalować. Wyobraźmy sobie, że na tym białym polu, wielkim jak tabelka w Excelu, znajduje się szarawy prostopadłościan, który będziemy oświetlali z różnych stron latarką. Tego typu trójwymiarową figurą jest dla mnie powieść „Mapa i terytorium”...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-15
Pewien czas temu zaliczyłem dosyć poważny spoiler, kiedy z jednego z esejów Umberta Eco dowiedziałem się, jakie jest zakończenie „Zabójstwa Rogera Ackroyda”. Czytałem więc ten kryminał z pełną wiedzą na temat tożsamości zabójcy, niemniej byłem szalenie ciekawy, jakimi ścieżkami doszło do wykrycia sprawcy, i jak narracyjnie poradziła sobie z tym Christie.
Tytuł powieści doskonale oddaje to, o czym jest kryminał, bowiem cała warstwa fabularna skupiona jest wokół uporządkowania sprawy jednego morderstwa. Recenzent z The New York Time Book Review słusznie moim zdaniem punktował, że „bez wątpienia istnieje wiele kryminałów dużo bardziej mrożących krew w żyłach, ale w ostatnim czasie nie przeczytałem wielu, które dostarczyłby większej symulacji analitycznej”. Czytając „Zabójstwo Rogera Ackroyda” bierzemy udział w mini grze logicznej, prawie całkowicie wyzbytej emocji, psychologii czy refleksji etycznej, skupiamy się wokół garstki bohaterów i szczegółowym odtwarzaniu momentu zabójstwa, które to Herkules Poirot wyjaśnia w ciągu zaledwie kilku dni. Rewelacyjna gratka dla osób pałających się w skrupulatnym śledzeniu przebiegu akcji, łamigłówkach i rozrysowywaniu hipotecznych scenariuszy.
Jeśli komuś nie podoba się skrajnie analityczna narracja Christie, z pewnością doceni końcówkę powieści, nieco bardziej refleksyjną, żeby nie powiedzieć filozoficzną!, i konstrukcję stopniowego demaskowania mordercy. Konstrukcję, dodajmy, za którą Christie została skazana na ostracyzm przez część stowarzyszeń autorów powieści detektywistycznych.
Pewnie są osoby, które świetnie bawiły się (i bawią nadal) w rozpisywanie przebiegu wydarzeń z książki i poszukaniu alternatywnych zakończeń. Dla tych geeków szczególnie polecam wygooglować książkę Pierra Bayarda z 2000 r. pt. „Who Killed Roger Ackroyd?”, w której przedstawia on intrygującą tezę dotyczącą tożsamości mordercy.
Pewien czas temu zaliczyłem dosyć poważny spoiler, kiedy z jednego z esejów Umberta Eco dowiedziałem się, jakie jest zakończenie „Zabójstwa Rogera Ackroyda”. Czytałem więc ten kryminał z pełną wiedzą na temat tożsamości zabójcy, niemniej byłem szalenie ciekawy, jakimi ścieżkami doszło do wykrycia sprawcy, i jak narracyjnie poradziła sobie z tym Christie.
Tytuł powieści...
2021-06-06
Trudno przychodziło napisać opinię o tej książce.
Powieść Tokarczuk zbiła mnie z pantałyku już po pierwszych stronach, a to dlatego, że po lekturze recenzji, blurba i internetowych wyjaśnień tytułu spodziewałem się metafizycznej, mglistej opowieści osadzonej w jakimś prawosławnym monastyrze, daleko od racjonalnej rzeczywistości, w którym kontempluje się ruch jako siłę napędową świata.
„Bieguni” mają w sobie co prawda wielki metafizyczny pierwiastek, jednak nadal jest to powieść współczesna i rzeczywista, z wątkami historycznymi, ale skupiająca się wokół XXI-wiecznego tematu podróży, dynamiki życia, dociekliwości w konsumpcjonistycznym świecie. Przesłanie tej książki rozumiem następująco: nie da się poznać i zrozumieć świata siedząc całe życie na dupsku i niczego wokół siebie nie zmieniając, tylko ruch, gotowość do zmian, przygodne życie, ciekawość, mapowanie świata (zarówno krain geograficznych, jak i anatomii ludzkiego ciała) przybliżyć nas może do zrozumienia jego złożoności. W tym sensie „Bieguni” to dla mnie tekst performatywny, a nie zwykłe deskryptywne opowiastki. Swoista literacka reklama biura podróży, która mówi do nas: człowieku! Ten świat nie jest takim, jakim ci się wydaje. Zmień siebie, swoje przyzwyczajenia, nie próbuj nawet osiadać na stałe w jednym miejscu, czy zajmować się ciągle tym samym.
W „Biegunach” nie ma jednolitej narracji. Jest to zbiór krótkich form, flash fictions, sudden fictions, opowiadań i przemyśleń. Prawdę mówiąc dużo głębiej przemawia do mnie Tokarczuk w tych oszczędnych, prostych tekstach. Dało mi to również do myślenia nad tym, jak coraz większą popularnością cieszą się narracje o niewielkiej objętości, takie jak twitterature, czy teksty z amerykańskiego magazynu „Popshot”.
Nie była to moja pierwsza przygoda z prozą Olgi Tokarczuk. Przy okazji „Biegunów” natomiast zdałem sobie sprawę, co najbardziej uwielbiam w jej książkach; są to ci prości bohaterowie, którym wymyka się uklepana, pewna i bezpieczna rzeczywistość, w życiu których pojawia się jakiś mały, doskwierający ich wygodzie punkcik, który wwiera się w ich normalność i doprowadza do diametralnych zmian, na które może nie byli gotowi (a przez które być może musieli przejść). Takimi byli w „Biegunach” Kunicki oraz Annuszka. W „Domu dziennym, domu nocnym” była to bohaterka, która pojechała do Amosa (nie pamiętam jej imienia, Krystyna?). Nie dam głowy, ale intuicja podpowiada mi, że te fragmenty są gdzieś pochodną fascynacji Tokarczuk psychologią Junga.
Cenię naszą Noblistkę za jej wysublimowaną polszczyznę, chyba każdy kto przecyztał „Biegunów” musi przyznać, że język, użycie wyrafinowego słownictwa w sposób adekwatny do kontekstu i wyobrażeń kreowanych u czytelnika niezmiernie wzbogaciło tę książkę. Domyślam się, że wiele frgamentów musiało stanowić spore wyzwanie dla tłumaczy, stąd też olbrzymi szacunek dla Jennifer Croft, która zdobyła nagrodę Bookera za angielskie tłumaczenie. Pozostałem chyba jednak nieprzekonany do rozbieganej formy, jaką posłużyła się Tokarczuk przy pisaniu „Biegunów”. Przez większość książki czułem się prowadzony za rękę przez meandry ludzkiej psychologii, przede wszystkim pscyhologii podróżniczej, i anatomii. Nie końcu jednak nie zostałem doprowadzony do żadnego punktu kulminacyjnego, puenty, jakiegoś spektakularnego zwieńczenia wielu myśli rozbieganych po całych „Biegunach”. I czuję w tym jakiś niedosyt.
Na koniec drobna osobista refleksja. Pamiętam jak na polskim w liceum omawialiśmy „Jądro ciemności”, nasza polonistka przyznała, że to dobrze, że Conrad pisał po angielsku, a nie po polsku, gdyż jego liteatura ma dużo szersze spektrum i uniwersalny charakter. Z podobnego powodu cieszą mnie popularność i sukcesy tłumaczeń „Biegunów”, bo jest to zdecydowanie książka globalna, przekraczająca granice.
Ciekawa teza: źródłem Holocaustu i ogólnie antysemityzmu było to, że wiele państw (w tym Trzecia Rzesza) próbowały stworzyć państwa absolutne, totalne, a historia i życie Żydów, biegunów nie mieściło się w standardach, uogólnieniach, rejestrach
Trudno przychodziło napisać opinię o tej książce.
Powieść Tokarczuk zbiła mnie z pantałyku już po pierwszych stronach, a to dlatego, że po lekturze recenzji, blurba i internetowych wyjaśnień tytułu spodziewałem się metafizycznej, mglistej opowieści osadzonej w jakimś prawosławnym monastyrze, daleko od racjonalnej rzeczywistości, w którym kontempluje się ruch jako siłę...
2021-05-19
Wydawać by się mogło, że przewodnim tematem „Możliwości wyspy” jest przyszłość ludzkości, a raczej wyobrażony przez Houellebecqa scenariusz kataklizmu człowieka i człowieczeństwa. W istocie jednak ta dramatyczna wizja świata bierze swój początek w XXI wieku. Jesteśmy więc po raz kolejny zaproszeni przez H. do refleksji nad współczesnością.
Jeśli w latach 90. pozwoliliście sobie uwierzyć w futurystyczne koncepcje F. Fukuyamy, albo w 2001 r. wzruszyły was szklane oczy Haleya Osmenta w „A.I. Sztuczna Inteligencja”, to zapnijcie pasy i sięgnijcie po „Możliwości wyspy”, czeka was wizja zdecydowanie pełniejsza i żywsza.
W przypadku „Możliwości wyspy” mamy do czynienia z dosyć swoistą prozą houellebecqowską. Typowe dla powieści Francuza opisy seksu czy śmierci są jakby mniej bezpośrednie, dużo wyraźniej akcentuje za to wątki filozoficzne. Książka przypomina mi trochę traktat o ludzkości i jej rychłym końcu, trudno mi stwierdzić, na ile w zamierzeniu autora tekst ten miał być „przestrogą” dla człowieka. Nie sądzę, żeby Houellebecq miał jakkolwiek pozytywną wizję człowieka i spodziewał się, że jego powieść przyczynić się może do zmiany obecnych realiów. To raczej opis stanu faktycznego, tego, co nieuniknione i co stanie się, bo podobne schematy wystąpiły w przeszłości. A pikanterii dodaje fakt, że życiem i trajektoriami historii przeważnie rządzą przypadki, a polityką - manipulacje.
No ale po kolei. Na początek, olbrzymi szacunek za pomysł i konstrukcję powieści. Paralelnie rozgrywa się historia Daniela1 oraz jego „pochodnych”: Daniela24 oraz Daniela25. Od początku więc domyślamy się finału życia Daniela1, a pytanie brzmi raczej „jak do tego doszło?”. Taki futurystyczny teatr szekspirowski. Przemyślana struktura sprawia, że powieść czyta się lekko, pomimo nieoczywistego tematu. Zwłaszcza epilog wbił mnie w fotel swoją autentycznością i pomysłem.
Nie spodziewałem się też, że można tak oryginalnie powiązać rozpadający się świat z twórczością Davida Bisbala.
Jak to zwykle u Houellebecqa, powieść okraszona została interesującymi przemyśleniami i wnioskami, jakie pisarz wysnuwa z obserwacji rozpadającego się świata Zachodu. Warto spisać sobie kilka takich mądrzejszych cytatów, ja np. wynotowałem sobie ten fragment: „Ekolodzy, cokolwiek miało to znaczyć, ogromnie przecenili zdolność przystosowawczą natury oraz prędkość, z jaką jest w stanie odtworzyć warunki równowagi na ruinach zniszczonego świata, i nawet moi najstarsi poprzednicy (…) z uczuciem lekkiej ironii myśleli o gęstych lasach pełnych wilków i niedźwiedzi, które miału zająć tereny dawnych kompleksów przemysłowych”. Francuz swoim cząstkowo-elementarnym szkiełkiem i okiem rozbija społeczeństwo i ludzkie namiętności na drobne pierwiastki, a po ich wnikliwym zbadaniu dochodzi do mało zaskakującej tezy: ludzkość sama siebie w końcu zniszczy, jesteśmy gatunkiem, który dokonuje autodestrukcji.
Nie po raz pierwszy u Houellebecqa motywy religijne osadzają bohaterów w akcji, determinują ich postępowania, wybory, nadają bieg fabule. Poza prymarnym wątkiem konstytuującej się na wyspie Lanzarote sekty zwróciłem uwagę na kilka naprawdę udanych odniesień i nawiązań do pierwszych chrześcijan i pojmowania religii jako wspólnoty jej wyznawców.
A teraz parę minusów: dłużyły mi się niektóre fragmenty, zwłaszcza w początkowej części powieści, a mam uraz do autorów, którzy nie posługują się słowiem oszczędnie. Pojedyncze rozdziały wydawały mi się napisane niedbale, od niechcenia. Mam tylko nadzieję, że nie była to kwestia złego tłumaczenia z francuskiego.
Ale może te nużące fragmenty były po to, żeby lepiej scharakteryzować postać Daniela1? Z całą pewnością Daniel należy do jednych z najciekawszych bohaterów, jaki wyszedł Houellebecqowi. Sam autor przyznał, że żaden z jego bohaterów nie prowadził jeszcze tak barwnego życia, a recenzenci „Der Spiegel” ogłosili go wręcz romantykiem!
Wydawać by się mogło, że przewodnim tematem „Możliwości wyspy” jest przyszłość ludzkości, a raczej wyobrażony przez Houellebecqa scenariusz kataklizmu człowieka i człowieczeństwa. W istocie jednak ta dramatyczna wizja świata bierze swój początek w XXI wieku. Jesteśmy więc po raz kolejny zaproszeni przez H. do refleksji nad współczesnością.
Jeśli w latach 90. pozwoliliście...
2007-05-03
2021-05-02
Powieść-katedra. Gdzieś przemknęło mi w internecie takie określenie na te książkę i uważam, że świetnie oddaje ono pełnię jej zawartości. Dodałbym od siebie, że „Wyznaję” to masywna, skonstruowana z dbałością o detale europejska katedra o rozłożystej formie. Bo tak, w tej książce Cabré zmieścił całą Europę. Dosłownie i w przenośni.
Moim pierwszym wrażeniem z tej lektury było, hej, czytam historię jakiejś rodziny, ktoś wziął rodzinny album i przekształcił go w słowa. W oryginalny sposób powiązał elementy, które na pozór nie mają ze sobą nic wspólnego. I nagle ciach. Tematyka Auschwitz zuniwersalizowała tę opowieść. Zresztą nie tylko ona. Płyniemy bowiem bo morzu ludzkich perypetii, złości, żali, drobnych i większych potyczek, ale gdzieś tam w oddali, no właśnie, daleko na horyzoncie widać tę potężną katedrę, mieszczącą w sobie największe sprawy europejskie: toposy i archetypy, muzykę, języki, języki regionalne, alegorie, malarstwo, antykwariaty, literaturę, poetów, filozofów i enologa z Prowansji.
W tej katedrze stoi drobny czytelnik, my, którzy przyglądamy się detalom, wyżłobieniom, starannie wykonanym ornamentom, żeby zaraz oddalić się i z szerszej perspektywy stwierdzić „cholera, jak to wszystko wspaniale się ze sobą komponuje”. A po chwili namysłu dodać „Jezu, ta książka jest przecież o nas!”
Prawdziwa sztuka rodzi się z frustracji. Tylko poezja i literatura mogą oddać ogrom zła jakim był Holokaust, bo sztuka, literacka sztuczność jest najbliżej przeżytego doświadczenia. Cabré skłania w tej książce do refleksji nad wielkimi myślami. A zarazem nie odrywa nas od niewielkich ludzkich spraw i problemów. Tak jakby to wewnątrz każdego człowieka skrywała się odpowiedź na najistotniejsze pytania tego świata.
Spotkałem się z wieloma opiniami, że „Wyznaję” było dla wielu osób jedną z najważniejszych powieści w ich życiu. Musiałem się więc przekonać, jaka jest ta książka. Aha, no i pierwszy raz w życiu popłakałem się przy lekturze, to mi się naprawdę nigdy wcześniej nie zdarzyło.
„Wyznaję” to grube tomiszcze, przez które prowadzą nas rozmaici wrażliwi narratorzy, w czułości opowiadanych historii tkwi chyba fenomen i wielkość tego działa. Chciałbym, żeby ta książka była dwa albo trzy razy grubsza. Wiem, że czytałbym ją z równym zacięciem.
Tak na marginesie: lektura Cabré obowiązkowo powinna być poprzedzona przynajmniej minimalnym researchem na temat historii współczesnej Katalonii i języka katalońskiego. Polecam rozpocząć od tego wywiadu z Anną Sawicką, jego tłumaczką na język polski: https://marginesy.com.pl/autor/48
Powieść-katedra. Gdzieś przemknęło mi w internecie takie określenie na te książkę i uważam, że świetnie oddaje ono pełnię jej zawartości. Dodałbym od siebie, że „Wyznaję” to masywna, skonstruowana z dbałością o detale europejska katedra o rozłożystej formie. Bo tak, w tej książce Cabré zmieścił całą Europę. Dosłownie i w przenośni.
Moim pierwszym wrażeniem z tej lektury...
2018-09-01
Krotochwilna historyjka z przekąsem. Nie znam wielu autorów, którzy umieją w ironię, dlatego wielkie uszanowanie dla pana Roidisa. Nie powiedziałbym, że pękałem ze śmiechu przy lekturze tej książki, ale dużo się uśmiechałem.
Godny odnotowania wstęp o korzeniach współczesnej literatury greckiej
Krotochwilna historyjka z przekąsem. Nie znam wielu autorów, którzy umieją w ironię, dlatego wielkie uszanowanie dla pana Roidisa. Nie powiedziałbym, że pękałem ze śmiechu przy lekturze tej książki, ale dużo się uśmiechałem.
Godny odnotowania wstęp o korzeniach współczesnej literatury greckiej
2007-03-30
2009-05-15
2008-08-30
Jeśli nie możecie podróżować, to czytajcie. A jeśli chcecie odbyć podróż do serca Andaluzji, po prostu zanurzcie się w lekturze bezbłędnej publicystyki Aleksandry Lipczak.
Andaluzja jest wyrazista i kolorowa. Słynie z sewilskiego złota i islamskiej geometrii La Mezquity. Południe Hiszpanii to brzdąknięcia gitary, sevillana, którą Andaluzyjki tańczą na wiosennych feriach. Kojarzy się z upałem, mięsnymi tapas, do których zapraszają nas na każdym rogu, spontanicznymi botellones, w czasie których popija się gengibrę. Ale podziwiając Andaluzję możemy nie zdawać sobie sprawy ze splotu wydarzeń, postaci, migracji, które przez wieki kształtowały tożsamość tego regionu.
Jej kolory, piaskowa czerwień i biel, drzewa, na których rosną soczyste (ale niejadalne!) pomarańcze, to dziedzictwo islamskiej estetyki. Smaki, czyli wieprzowina i jamón serrano (serio nie rozumiem fenomenu tych wielkich kopyt do kupienia w Mercadonie), spożywana praktycznie przy każdej okazji, stanowi przypomnienie, że „my, wyznawcy Jezusa Chrystusa”, to już nie ci dawni „moros”. Z kolei nauka i filozofia, pierwsze księgi opisujące X-wieczny świat to żydowski pierwiastek, spuścizna Majmonidesa, Ibrahima ibn Jakuba i Józefa Karo. Ten ostatni pisał już swoje teksty po wygnaniu z „oczyszczającej się” etnicznie Hiszpanii w 1492 roku.
W „Lajla znaczy noc” opowieść o Andaluzyjczykach, ich kulturze i trudnej przeszłości, nabiera uniwersalnego charakteru. Jest lekcją o tolerancji, pokojowym współżyciu chrześcijan, żydów i muzułmanów, którzy rano witali się na ulicach Kordoby, a wieczorami wspólnie celebrowali święta, jedli i bawili się, zapraszali do swoich domów, tak jak dzisiaj mieszkańcy Kordoby zapraszają do siebie turystów w czasie majowego Fiesta de los Patios. Bajkowa opowieść brutalnie naznaczona polityką, walkami dynastycznymi i uprzedzeniami, które ostatecznie doprowadziły do skonfliktowania współżyjących ze sobą kultur. To również opowieść o tym, jak tożsamość narodowa bywa konstruowana na wątłych, jednostronnych narracjach politycznych, które na dekady odciskają swoje piętno w zbiorowej świadomości (i przyjmują tak groteskową formę jak chociażby klip z Santiago Abascalem jadącym na koniu, a do tego niektórzy się na to nabierają i zapraszają lidera Vox do sojuszu w Parlamencie Europejskim). Lipczak pokazuje również w swojej książce, jak wyrywkowa i ugrzęzła w narodowych mitach jest współczesna narracja Hiszpanów o ich własnej przeszłości.
Podejrzewam, że A.L. pisząc o Andaluzji, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że opisywana przez nią historia może okazać się całkiem aktualna dla polskiego czytelnika początku trzeciej dekady XXI wieku, czyli w czasie kiedy rząd odmawia przyjmowania muzułmańskich uchodźców i odwołuje się przy tym do naprawdę prymitywnych instynktów. Tylko nieuważny czytelnik nie dostrzeże aluzji do współczesnego świata, współczesnych narodowych fobii, tlącego się w Europie antysemityzmu i islamofobii.
A teraz krótka prywata: w 2018 roku spędziłem w Kordobie mojego Erasmusa. Przeszywał mnie więc lekki dreszczyk, kiedy czytałem o życiu miasta, które miałem okazję poznać i przechadzać się wśród tych samych białych ścian kordobańskiej starówki, które opisuje Lipczak. Nawet zdarzyło mi się, że mieszkałem rzut beretem od La Mezquity (dokładnie na Calle Dr. Barraquer 33). Mogę jedynie żałować, że „Lajlę…” przeczytałem dopiero teraz, bo jest to lektura zdecydowanie godna polecenia!
Tak, wiem, że strasznie osobista ta opinia, ale inaczej nie mogłem :)
Obejrzyjcie też koniecznie to: https://www.youtube.com/watch?v=0Tc01YLHwpk
Jeśli nie możecie podróżować, to czytajcie. A jeśli chcecie odbyć podróż do serca Andaluzji, po prostu zanurzcie się w lekturze bezbłędnej publicystyki Aleksandry Lipczak.
więcej Pokaż mimo toAndaluzja jest wyrazista i kolorowa. Słynie z sewilskiego złota i islamskiej geometrii La Mezquity. Południe Hiszpanii to brzdąknięcia gitary, sevillana, którą Andaluzyjki tańczą na wiosennych feriach....