Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Kreatorki. Kobiety, które zmieniły polski styl życia Julia Pańków, Lidia Pańków
Ocena 6,8
Recenzja Kobiety, o których Polska zapomniała

Ludzkość zapomniała o niejednym odkrywcy, pisarzu, kompozytorze, filmowcu – ludziach, których osiągnięcia nie są wymieniane w żadnych podręcznikach. Takie nazwiska można by mnożyć: Nikola Tesla, Alice Guy-Blaché, Sergiusz Piasecki, Thomas Alexandre Dumas… Przyczyny tego gapiostwa są...

Okładka książki Zbrodnia w wielkim mieście Alek Rogoziński
Ocena 6,8
Recenzja Joanna Chmielewska po męsku

Każdy, kto kiedykolwiek rozmawiał ze mną o literaturze, wie, że bezgranicznie uwielbiam twórczość Joanny Chmielewskiej (tę starszą, rzecz jasna). Zdarza się, że czytam jakąś książkę i nagle jakieś sformułowanie odbija mi się echem w głowie, wyczuwam wpływ języka i humoru Chmielewskiej....

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Uwaga – recenzja zawiera spoilery. Tyle że niewiele stracicie, a przynajmniej dowiecie się, czemu tej książki nie warto czytać.

Przeczytałam niemal wszystkie książki Wojciecha Chmielarza. Niektóre podobały mi się mniej, niektóre podobały mi się bardziej, ale wszystkie były na tyle solidne, że przeczytałam je bez problemów i nawet parę razy poleciłam znajomym. Lektura Wyrwy również nie zajęła mi dużo czasu, ale zastrzeżeń do niej mam mnóstwo.

Przede wszystkim Wyrwa to zbiór takich stereotypów, że głowa mała. Główny bohater Maciek Tomski dowiaduje się, że jego żona Janina zginęła w wypadku pod Mrągowem, choć miała być w Krakowie w podróży służbowej. Oczywiście w jego głowie natychmiast mnożą się pytania – i zaczyna szukać na nie odpowiedzi. Więc jak myślicie, dlaczego żona skłamała?

Nie, nie była w podróży służbowej. Prawie wszystkie jej delegacje były wymyślone, firma nic jej takiego nie zlecała. Tak, miała romans. Żeby było trochę barwniej, z aktorem, niejakim Kamilem Wojnarem. O nie, kochanek pojawił się na pogrzebie. O, i jeszcze kierowca ciężarówki, z którą zderzyła się Janina. No dobra, trzeba pogadać z kierowcą, to świetny pomysł. Żona celowo wjechała w ciężarówkę?! O nie. No dobra, to pogadajmy jeszcze z kochankiem. Dobra, nawalmy się z rozpaczy. Łączy nas miłość do kobiety, której de facto żaden z nas nie znał (w tym miejscu czytelnicy dramatycznie łapią oddech), to dobry powód. Jeszcze mało stereotypowo? Spooooko. Niech się okaże, że ktoś zgwałcił Janinę parę miesięcy wcześniej i zaszła w ciążę. Niech to będzie lokalny bandzior i niech ma chody w lokalnej policji, żeby był tak nietykalny, żeby panowie doszli do wniosku, że jedyne, co można zrobić, to zabić go. Wiadomo, innej opcji nie ma. A na koniec, kiedy będzie po wszystkim, niech się okaże, że główny bohater… miał romans z najlepszą przyjaciółką swojej żony.

Tak, te wszystkie rzeczy się dzieją. Pominęłam lub uprościłam niewiele szczegółów. To naprawdę bardzo słaba fabuła. Nawet nie chodzi o to, że prosta, tylko po prostu mało oryginalna i fatalnie napisana. Przez prawie całą książkę narratorem jest Tomski; gdzieś mniej więcej środku narrator zmienia się na trzecioosobowego i opisuje kilka wydarzeń z życia Wojnara. Zaraz potem wracamy do narracji pierwszoosobowej. Ta nagła zmiana też wybija z rytmu – a jest kompletnie niepotrzebna. Wystarczyłoby trochę pogłówkować i nieco inaczej poprowadzić bohaterów.

Nie jestem szczególnie wyczulona na takie rzeczy, ale zwróciłam uwagę, że to książka, w której rola kobiet sprowadza się do bycia a) ofiarą, b) opiekunką dzieci, c) uwodzicielką. A kobiet jest tu sporo, więcej nawet niż mężczyzn. To bardzo męska, szorstka proza, która wprawdzie próbuje przeanalizować, co się stało z Janiną, ale jednak bardziej skupia się na przeżyciach jej partnerów.

Przed lekturą Wyrwy nie szukałam recenzji, nie sprawdzałam, o czym jest. Po prostu sięgnęłam po kolejną książkę Wojciecha Chmielarza, pisarza, którego twórczość lubię. Przeczytałam ją, stwierdziłam, że jest fatalna, sięgnęłam po recenzje. I wtedy okazało się, że recenzenci namiętnie opisują ją jako analityczną powieść psychologiczną o tajnikach ludzkiej psychiki. Jedynym słowem z tego opisu, które faktycznie pokrywa się z rzeczywistością, jest „powieść”. Czytałam bajki dla dzieci, które bardziej zgłębiały ludzkie zachowania. W Wyrwie wszystko jest podane na tacy – uczucia bohaterów sprowadzają się do tego, że ktoś „poczuł się przytłoczony” albo „bardzo słabo”. Ci wszyscy recenzenci, którzy twierdzą, że to świetna powieść o ludzkich emocjach, powinni wrócić do szkoły i przeczytać – no nie wiem, nie szukając daleko – Zbrodnię i karę Fiodora Dostojewskiego. Albo, pozostając w klimatach mszczenia się – Hrabiego Monte Christo Aleksandra Dumasa. To są dopiero świetne, analityczne powieści psychologiczne o tajnikach ludzkiej psychiki!

Wyrwa sprawia wrażenie zajawki. Tak, jakby to był pilot serialu. Nakreśla bohaterów, sygnalizuje konflikty bądź problemy – na przykład reakcja dzieciaków na śmierć matki, groźby odebrania Tomskiemu praw do opieki nad dziećmi, konflikt Tomskiego z teściem, liczba śladów, które Tomski i Wojnar zostawili po sobie przed, po i w trakcie zabójstwa gwałciciela i które mogłyby do nich doprowadzić – ale nigdy do nich nie wraca, nie drąży tematu. A przecież to właśnie byłoby ciekawe, analityczne.

Wojciech Chmielarz udowodnił już, że potrafi pisać i że potrafi przedstawić ciekawą historię (nawet jeśli bywają naciągane). Ale jeśli chcecie zacząć czytać jego powieści, nie zaczynajcie od tej. Jeżeli chcecie przeczytać krótką, nieskomplikowaną historię – to owszem, Wyrwa to dobry wybór. Po prostu nie spodziewajcie się głębi czy emocji. Na podróż do pociągu idealne, ale nie do rozważań. Nie oczekujcie od niej nic więcej poza sensacją – w niezbyt dobrym tego słowa znaczeniu.

-> http://filologika.pl/ksiazki/wyrwa-recenzja-wojciech-chmielarz/

Uwaga – recenzja zawiera spoilery. Tyle że niewiele stracicie, a przynajmniej dowiecie się, czemu tej książki nie warto czytać.

Przeczytałam niemal wszystkie książki Wojciecha Chmielarza. Niektóre podobały mi się mniej, niektóre podobały mi się bardziej, ale wszystkie były na tyle solidne, że przeczytałam je bez problemów i nawet parę razy poleciłam znajomym. Lektura Wyrwy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pielgrzym przeleżał u mnie wiele miesięcy na czytniku, zanim się za niego zabrałam. W pierwszej chwili, widząc, że liczy 890 stron, o mało nie zrezygnowałam – nie boję się obszernych książek, ale ponieważ rzadko jestem odpowiednio wypoczęta, by czytać ze zrozumieniem, sięgam raczej po tytuły średniej długości. W drugiej chwili uznałam, że zawsze mogę przestać czytać, więc zobaczmy, co się stanie… i skończyłam w zasadzie trzy dni później.

Pierwsza połowa książki to skrzyżowanie powieści dygresyjnej z powieścią szkatułkową. Narrator z jednej historii przechodzi w drugą, cofa się, by dodać jeszcze jedną, działa chwilami wręcz na zasadzie skojarzeń. Na początku może trudno zrozumieć, po co opowiada o życiu jakiegoś chłopaka wychowywanego w Dżuddzie – ale im dalej, tym bardziej intrygująca staje się historia nastolatka. Narrator przeplata to swoimi wspomnieniami i powoli okazuje się, że wątki się łączą ze sobą.

W każdym razie – narrator to amerykański agent nieistniejącej agencji rządowej o potężnych możliwościach i zasobach. Oficjalnie oczywiście nie istnieje, posługuje się wyłącznie pseudonimami, potrafi zrobić dużo najróżniejszych, nietypowych rzeczy i nie jest zwykłym mięśniakiem; ma też kilka szarych komórek, które umie wykorzystać. I ściga tego właśnie nastolatka z Dżuddy – Saracena, który sam, na własną rękę, bez niczyjej pomocy, zmodyfikował genetycznie wirusa czarnej ospy. Wirusa odpornego na szczepionkę, zabijającego szybko, skutecznie i bynajmniej nie bezboleśnie. Wirusa, którym planuje zakazić Amerykanów. Chcąc oderwać się od rzeczywistości, trafiłam na powieść całkiem nieźle wpisującą się w obecną sytuację na świecie.

To, co napisałam powyżej, to wprawdzie sama prawda, ale też duże uproszczenie. Książka ma wiele wątków, pobocznych historii – jeśli ktoś rzadko czytuje skomplikowane powieści, może się chwilami pogubić. Ale nie znaczy to, że nie warto próbować – to thriller o rzeczach, o których na co dzień nie myślimy, które pewnie się gdzieś wydarzają, tylko nawet o nich nie wiemy – i dzięki Bogu. Lepiej nie wiedzieć.

Terry Hayes współtworzył scenariusz do kilku serialu z lat osiemdziesiątych oraz (częściej) do filmów. Jego nazwisko można znaleźć na przykład przy Mad Maxie 2, Z piekła rodem z Johnnym Deppem czy Martwej ciszy z Nicole Kidman i Samem Neillem w rolach głównych. Pielgrzym to debiut literacki Hayesa – ale wcześniejszy kontakt ze scenariuszami z pewnością przyczynił się do tego, że Pielgrzym jest napisany dorosłym, poważnym językiem, dialogi poprowadzone dobrze, a historie tak ładnie się spinają. Szczególnie przy tej objętości łatwo było się tu potknąć o coś – Hayes stworzył wprawdzie solidne tomiszcze, ale każde słowo jest tu potrzebne. Nie pamiętam, czy czytałam kiedyś dłuższą książkę – z biegu sobie nie przypominam, ale pewnie tak, dużo stron mam na liczniku. Rzadko natomiast czytam powieści, które są obszerne i nie są przy tym przegadane. To naprawdę duże osiągnięcie.

Kiedy skończyłam czytać, wyszukałam sobie recenzje i opinie w sieci. Były w większości pozytywne, ale znalazłam kilka, których treść wyraźnie sygnalizowała, że autor recenzji nie zrozumiał przekazu autora książki. Tak, przeciwnik Pielgrzyma jest terrorystą, tak, jest wyznawcą islamu. Nie, to nie jest historia o tym, że wiara i religia wyzwalają w ludziach najgorsze instynkty. To opowieść o tym, jak otoczenie ukształtowało nastolatka tak, że uchwycił się jedynego, co mu zostało – wspomnienie ojca, religia, którą z dobrymi intencjami mu wpoił. Chłopak nie chciał z nikim rozmawiać, nie rozumiał niektórych spraw, spotkał niewłaściwych ludzi, którzy podsycili jego żądzę zemsty – i właśnie z tego wziął się jego radykalizm. Ze źle pojmowanej religii, nie religii jako takiej.

Nie jest to lekka, przyjemna, krótka lektura. To książka, która wymaga uwagi, ale odwdzięcza się kunsztem, iście Bondowską pomysłowością i zwrotami akcji. Jeśli macie akurat nockę do zarwania, zacznijcie czytać Pielgrzyma. Może się okazać, że tak samo jak ja przeczytacie sobie od niechcenia blisko dziewięćset stron.

-> http://filologika.pl/ksiazki/pielgrzym-recenzja-terry-hayes/

Pielgrzym przeleżał u mnie wiele miesięcy na czytniku, zanim się za niego zabrałam. W pierwszej chwili, widząc, że liczy 890 stron, o mało nie zrezygnowałam – nie boję się obszernych książek, ale ponieważ rzadko jestem odpowiednio wypoczęta, by czytać ze zrozumieniem, sięgam raczej po tytuły średniej długości. W drugiej chwili uznałam, że zawsze mogę przestać czytać, więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z okazji urlopu przeczytałam wreszcie coś Robina Cooka. Padło na Oślepienie, pierwszą część z serii o Laurie Montgomery. Choć w moim domu rodzinnym zawsze było dużo książek, zwłaszcza kryminałów, Cook akurat w bibliotece się nie znalazł. Teraz już wiem dlaczego.

Laurie Montgomery poznajemy, gdy jest jeszcze na okresie próbnym w pracy. Jest patologiem, lubi to, co robi, i jest w tym piekielnie dobra. Wchodzi na chwilę na salę sekcyjną wyłącznie po to, by swoim bystrym okiem dostrzec niedopatrzenie, które przeoczył jej szef. To ona wpada na takie rewolucyjne pomysły, jak pobranie DNA spod paznokci ofiary. To wprawdzie nie jej sprawa, ale kij tam. Współpracownicy nie tylko nie wkurzają się, że grzebie przy ich przypadkach, ale jeszcze jej dziękują za pomoc. Tylko ona zauważa wzór, doszukuje się podobieństw, analizuje sprawę. Wszyscy inni są ślepi, zwłaszcza szef, któremu regularnie zgłasza swoje uwagi (nawet jeśli jest weekend i dziewiąta rano – co tam, zadzwońmy do niego). Szefa drażni krucjata Laurie, jej upór i brak przestrzegania jakichkolwiek zasad, więc upomina ją raz za razem, ale niestety jest na przegranej pozycji, bo oczywiście okazuje się, że Laurie ma rację od początku do końca we wszystkim, więc co by się nie działo, szef musi podwinąć ogon pod siebie.

Choć rodzice Laurie Montgomery są bardzo bogaci, zatrudniają kelnerów i lokajów, ona sama mieszka skromnie. Tatuś córkę właściwie ignoruje, mamusia regularnie narzeka na to, że Laurie nie ma faceta, więc ustawia ją na randkę w ciemno (i Laurie bez większych sprzeciwów posłusznie idzie). W przeszłości rodziny Laurie jest także tragedia, która rzutuje na zaangażowanie Laurie w sprawę, którą się zajmuje. Wiadomo.

Oczywiście jest trójkąt miłosny – bo skoro Laurie poszła na ustawiany obiad, to również grzecznie zaczęła się spotykać z facetem, którego podsunęli jej rodzice. Jordan Sheffield zabiega o względy Laurie, umawia się z nią co wieczór (a ona, gdy na pierwszą randkę spóźnia się godzinę, i tak na niego czeka), zasypuje kwiatami i adoruje. Ogólnie byłby pewnie świetnym chłopakiem gdyby nie to, że zamiast przejmować się śmiercią swojej wieloletniej sekretarki, złości się, że musi szukać kogoś nowego i omawia słupki sprzedaży w swoim gabinecie okulistycznym.

Równolegle Laurie interesuje się policjant Lou Soldano, prosty, swojski chłop, który zamiast do wykwintnego lokalu zabiera naszą przesympatyczną lekarkę do knajpy, gdzie nie ma nawet menu (listę dań deklamuje kelner). Detektyw dla odmiany nie odróżnia optometrysty od okulisty i optyka, niektóre słowa trzeba mu przeliterować i wyjaśnić, potrafi być chamski i nieuprzejmy, ale to przynajmniej normalny człowiek. Tak więc do wyboru jest, żeby nie utrudniać czytelnikowi, albo kawał skurczybyka udającego wyrafinowanego eleganta, albo prosty, uroczy, zwykły facet, którego czasem ponosi duma i zazdrość.

Wszyscy bohaterowie wykazują się niezwykłym profesjonalizmem. Jordan Shieffield omawia szczegóły leczenia swoich pacjentów (których opisuje z imienia i nazwiska), nie przejmując się tajemnicę lekarską. Laurie spotyka kumpla pracującego w gazecie, bez zastanowienia opowiada mu o tym, czego nie dopatrzył jej pracodawca i dlaczego to, co właśnie powiedział na konferencji prasowej, nie jest prawdą, po czym jest zaskoczona, że dziennikarz nie zachował tych informacji dla siebie. Lou Soldano idzie z Laurie do sali sekcyjnej pooglądać, jak lekarka przeprowadza sekcje zwłok ofiar niezwiązanych z jego sprawami (bo czemu nie), a na sam koniec zaprasza ją na obiad. Na sam koniec jedzie sobie ot tak do mafiosa, którego wszyscy się panicznie boją, wypytuje go o najróżniejsze sprawy, po czym beztrosko wyjawia mu, kto mu o tych sprawach opowiedział. Najzabawniejsze jest to, że była to Laurie, która przecież mu się podoba, więc nawet jeśli jest na tyle cyniczny, żeby mieć w nosie bezpieczeństwo losowego cywila, może chciałby chociaż ochronić dziewczynę, która mu się podoba? Ale nie, lepiej pozwierzać się mafiosowi, szczegółowo wytłumaczyć, kto komu co przekazał, po czym dziwić się, że mafioso chce skasować Laurie. Jak to?!

Nie opisałam wciąż prawie wcale zagadki, którą z takim mozołem rozwiązuje Laurie, ale prawdę mówiąc, niewiele jest na nią miejsca w tym, co opisałam powyżej. Więcej dowiadujemy się o poczynaniach mafiosów i wynajętych zbirów niż o pracy Laurie. Można to zamknąć w jednym zdaniu złożonym: Laurie podejrzewa, że to nie przedawkowanie było przyczyną śmierci ofiar, którymi się ostatnio zajmuje, podczas gdy dwóch wynajętych przez mafiosa narwańców z bronią lata po mieście i dostarcza Laurie roboty, która ostatecznie sprawi, że spotka faceta, który się jej spodoba.

Gwoli ścisłości, sam pomysł na zagadkę był rzeczywiście ciekawy i miał duży potencjał (bez zdradzania szczegółów powiem tylko, że chodziło o pozyskiwanie narządów do przeszczepu), ale został źle zrealizowany. Całość dało się szybko połączyć w całość, wszystkie wątki i tak się zazębiły, a Laurie jest postacią tak wyidealizowaną, że aż niedobrze się robi.

Oślepienie to dobra książka do poczytania niezobowiązująco, ale jeśli ktoś lubi bardziej wymagające thrillery albo kryminały, powinien jednak poszukać na innym dziale.

Całość: http://filologika.pl/ksiazki/oslepienie-recenzja-pierwszej-ksiazki-z-serii-robina-cooka-o-laurie-montgomery/

Z okazji urlopu przeczytałam wreszcie coś Robina Cooka. Padło na Oślepienie, pierwszą część z serii o Laurie Montgomery. Choć w moim domu rodzinnym zawsze było dużo książek, zwłaszcza kryminałów, Cook akurat w bibliotece się nie znalazł. Teraz już wiem dlaczego.

Laurie Montgomery poznajemy, gdy jest jeszcze na okresie próbnym w pracy. Jest patologiem, lubi to, co robi, i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Już dawno żadna książka mnie tak nie zeźliła.

Nie chodzi nawet o to, że fabuła jest przekombinowana i za często przerywana zbędnymi wstawkami trzecioplanowych postaci. Czytało się nieźle i dość się wciągnęłam.

Nie, najbardziej zirytował mnie końcowy twist - że Polaco to tak naprawdę kobieta. Bo każdy, kto mówi po hiszpańsku, albo kto był na chociaż jednej lekcji, powie "Polaca". Po hiszpańsku rodzaj żeński zaznacza się właśnie tą głoską. To karygodny błąd, który powinien wyłapać autor - odpowiadający przecież za przygotowanie merytoryczne. Karygodne zaniedbanie.

Już dawno żadna książka mnie tak nie zeźliła.

Nie chodzi nawet o to, że fabuła jest przekombinowana i za często przerywana zbędnymi wstawkami trzecioplanowych postaci. Czytało się nieźle i dość się wciągnęłam.

Nie, najbardziej zirytował mnie końcowy twist - że Polaco to tak naprawdę kobieta. Bo każdy, kto mówi po hiszpańsku, albo kto był na chociaż jednej lekcji, powie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Poprzednie książki Chmielarza przeczytałam w dzień, dwa. Tę męczyłam kilka miesięcy, po parę stron. Nie zachwycił mnie podział książki na wtedy i teraz - dość nierówny i co chwila wytrącający z rytmu czytania; nie zachwycili mnie bohaterowie, których było za dużo i wszyscy nijacy; nie zachwycił mnie styl - w dodatku redaktor ewidentnie przespał parę akapitów, a ja należę akurat do tego procenta czytelników, który zwraca na to uwagę i błędy odbierają mu przyjemność z czytania. Nie bez znaczenia jest fakt, że dość szybko odgadłam winowajcę. Rozumiem, dlaczego komuś książka może się podobać, potrafię zrozumieć, skąd tylu jej zwolenników, niemniej w mój gust akurat nie trafiła. Poprzednie książki Chmielarza, które czytałam, bardzo mi się podobały, mam więc nadzieję, że kryzys jest tymczasowy.

Poprzednie książki Chmielarza przeczytałam w dzień, dwa. Tę męczyłam kilka miesięcy, po parę stron. Nie zachwycił mnie podział książki na wtedy i teraz - dość nierówny i co chwila wytrącający z rytmu czytania; nie zachwycili mnie bohaterowie, których było za dużo i wszyscy nijacy; nie zachwycił mnie styl - w dodatku redaktor ewidentnie przespał parę akapitów, a ja należę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdecydowanie druga najlepsza książka Chmielewskiej. Tytułowy Lesio jest architektem, narwanym i lekkomyślnym mężczyzną targanym wielkimi emocjami. Ale, co najważniejsze, jest człowiekiem spóźnialskim. Pracuje w biurze, do którego codziennie wchodzi co najmniej piętnaście minut po ósmej, a personalna z żelazną konsekwencją domaga się wpisania do książki powodu spóźnienia. Lesio zatem często załatwia naprawę gazu i wodociągów, odprowadza na komisariat zagubione dzieci, pomaga przechodzić przez ulicę niewidomym starszym ludziom, uczestniczy w katastrofach samochodowych i tramwajowych… Lesio postanawia zamordować personalną, ponieważ bez cienia litości odnotowuje wszystkie jego spóźnienia. Nie ma innego wyjścia – musi ją zabić, żeby wreszcie móc spokojnie pracować.

To przezabawna historia – z czego zmagania z notorycznym spóźnialstwem to część pierwsza z trzech – którą można spokojnie połknąć w jeden wieczór. Albo noc, jeśli ktoś zapomni spojrzeć na zegarek. Nie ma lepszej książki na poprawę humoru po trudnym, męczącym dniu.

http://filologika.pl/ksiazki/joanna-chmielewska-ksiazki-najlepsze/

Zdecydowanie druga najlepsza książka Chmielewskiej. Tytułowy Lesio jest architektem, narwanym i lekkomyślnym mężczyzną targanym wielkimi emocjami. Ale, co najważniejsze, jest człowiekiem spóźnialskim. Pracuje w biurze, do którego codziennie wchodzi co najmniej piętnaście minut po ósmej, a personalna z żelazną konsekwencją domaga się wpisania do książki powodu spóźnienia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli mielibyście przeczytać tylko jedną książkę Joanny Chmielewskiej, by poznać jej styl, powinniście sięgnąć po Wszystko czerwone. Joanna, autorka i narratorka powieści, przyjeżdża w odwiedziny do swojej przyjaciółki Alicji. Szybko okazuje się, że na podobny pomysł wpadło jeszcze paru innych znajomych Alicji i wieczór mija im na plotkach. Wszystko byłoby fantastycznie, gdyby nie to, że jedna z osób zostaje zadźgana. Całość dzieje się w Allerød, w Danii, bohaterowie zaś są Polakami, z czego tylko Alicja mówi płynnie po duńsku. Śledztwo prowadzi zatem pan Muldgaard, który mówi po polsku – poniekąd. Przesłuchiwanie świadków zaczyna od prostego, zdawałoby się, pytania: „Azali były osoby mrowie a mrowie?”, i dalej jest tylko lepiej.

Tak w bardzo dużym skrócie można zarysować fabułę. To nie jest kryminał, o jakim mogliście pomyśleć – niezależnie od tego, czy pomyśleliście właśnie o Agacie Christie, Marku Krajewskim czy Jo Nesbø. Nikt w Polsce nie pisał i nie pisze takich powieści: to komedia i kryminał zarazem, idealnie wyważone, starannie przemyślane. Humor i zbrodnia przeplatają się ze sobą tak płynnie, że czasem łatwo zapomnieć, że ktoś tu kogoś zabił. Wszystko czerwone to dla wielu osób – w tym i dla mnie – najlepsza książka Chmielewskiej.

http://filologika.pl/ksiazki/joanna-chmielewska-ksiazki-najlepsze/

Jeśli mielibyście przeczytać tylko jedną książkę Joanny Chmielewskiej, by poznać jej styl, powinniście sięgnąć po Wszystko czerwone. Joanna, autorka i narratorka powieści, przyjeżdża w odwiedziny do swojej przyjaciółki Alicji. Szybko okazuje się, że na podobny pomysł wpadło jeszcze paru innych znajomych Alicji i wieczór mija im na plotkach. Wszystko byłoby fantastycznie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam, jak parę lat temu z trudem przedzierałam się przez nowszą twórczość Joanny Chmielewskiej i zgryźliwie stwierdziłam, że tytuły typu Trudny trup czy Mnie zabić są mocno ryzykowne. Podobnie jest w przypadku Wielu demonów. W przeciwieństwie jednak do wymienionych utworów polskiej królowej kryminału, książkę Jerzego Pilcha czyta się znakomicie. To bardzo dobra powieść, umiejętnie przegadana, groteskowa, melancholijna i zabawna.

„My opowiadamy historie. My, czyli nasze demony. Piszemy błotnymi piórami na wilgotnym papierze”, stwierdza Pilch. Chętnie bawi się z demonami, które pojawiają się regularnie w książce, ale jakichkolwiek nawiązań do tytułu powieści jest niewiele, a prób wyjaśnienia jeszcze mniej. Interpretację autor zazwyczaj pozostawia czytelnikowi, podobnie jak odkrycie na przykład tożsamości narratora – to informacje długo przed nami zatajane albo wyjaśnione zupełnie mimochodem, od niechcenia.

W Wielu demonach nie ma też konkretnej fabuły. Wydarzeniem, które wywołuje u narratora impuls opowiadania, jest zaginięcie Oli, jednej z córek pastora Mraka. Ta zagadka to właściwie tylko pretekst – przewija się przez całą książkę, ale rozwiązanie również łatwo przeoczyć, bo opowieść koncentruje się przede wszystkim na bohaterach. A tych mamy pod dostatkiem; niektórzy są przedstawieni wyczerpująco i dokładnie, inni potraktowani drugorzędnie albo wręcz pomijani. Wszyscy są jednak w jakimś stopniu zamieszani w zniknięcie Oli i wszystkich narrator starannie przerysowuje. Wyolbrzymia ich cechy, zwyczaje i dziwactwa. Stają się bardziej swoimi karykaturami niż prawdziwymi postaciami. Mieszkają w Sigle, w której łatwo odgadnąć Wisłę, rodzinne miasto pisarza – Wiele demonów to specyficzny, przedstawiony w krzywym zwierciadle powrót do dzieciństwa Pilcha. Nie zabrakło w tym świecie na przykład czarnego humoru, objawiającego się przede wszystkim w absurdalnych przygodach bohaterów, zmagających się na przykład z szerszą niż drzwi trumną pana Wzmożka tylko po to, żeby dojść do wniosku, że całemu zamieszaniu „nieboszczyk winien, bo umarł”.

Powtarzające się w twórczości autora motywy to kobiety, alkohol i luteranizm. Występują one także w Wielu demonach, ale pełnią tutaj nieco odmienną funkcję. Kobiety stanowią zagadkę (jak siostry Mrakówny, bliźniaczki składające się przede wszystkim z absurdalnych kontrastów i przeciwieństw), a nie obiekt męskiego pożądania. Alkohol pojawia się nie jako wątek główny, ale raczej jako element życia codziennego w Sigle. Narrator pisze sporo o luteranizmie – w Spisie cudzołożnic skontrastował go ironicznie z katolicyzmem, ale tutaj funkcjonuje jako wprowadzenie do religii, wyjaśnienie niektórych zwyczajów lub przesądów, związanych chociażby ze sznurem, na którym ktoś się powiesił.

Swoją nerwową, chaotyczną, chwilami rwaną, rozgorączkowaną wręcz narracją autor czytelnika pogania, zmusza do myślenia, poddania się Pilchowemu słowotokowi, pośpiesznie wyrzucanych na papier słów gonienia. Nie da się przed tą atmosferą uciec, przesiąknięta nią jest cała książka, w której opowiadanie ściga opowiadanie, archaizmy przeplatają się z neologizmami, a bohaterowie na równi z narratorem czytelnika na śmierć zagadują. Ich słownictwo, niezwykle bogate, urozmaicone, chwilami przestarzałe, ale wciąż eleganckie, zmusza czytelnika do lektury uważnej, czasami wymagającej zajrzenia do słownika. Można się w tym stylu pławić i rozkoszować bogactwem polszczyzny Jerzego Pilcha, który nad wyraz chętnie żongluje wyrazami i daje popis swoich możliwości.

Sklasyfikowanie gatunkowe książki również do łatwych zadań nie należy. Są w niej elementy powieści kryminalnej, jak chociażby śledztwo w sprawie zaginięcia Oli. Nie brakuje cech typowych dla gawędy, czyli na przykład niezobowiązującej narracji i wielowątkowości. Ważniejszy od akcji jest opis środowiska, różniącego się od reszty społeczeństwa pod jakimś względem – językowym, kulturowym czy właśnie religijnym – to charakterystyczne dla powieści środowiskowej. Dla odmiany stosowanie nazwisk znaczących, których w książce też znajdziemy kilka (doktor Nieobadany, Felek Podpalartschyk), to chętnie wykorzystywany chwyt w powieściach realistycznych.

Wiele demonów to ryzykowna mieszanka gatunków, która niepojętym sposobem znakomicie się sprawdza. Wielu krytyków obwołało tę książkę najlepszym dziełem Jerzego Pilcha. To raczej przedwczesne, nie wiadomo bowiem przecież, co jeszcze autor może wydać. Jest to jednak niewątpliwie powieść bardzo dobra. Warto polecić ją nie tylko fanom jego twórczości, ale i osobom dopiero planującym się z nią zapoznać, bo Wiele demonów to Pilch w ponadpięciusetstronicowej pigułce.

http://filologika.pl/ksiazki/wiele-demonow-recenzja-jerzy-pilch/

Pamiętam, jak parę lat temu z trudem przedzierałam się przez nowszą twórczość Joanny Chmielewskiej i zgryźliwie stwierdziłam, że tytuły typu Trudny trup czy Mnie zabić są mocno ryzykowne. Podobnie jest w przypadku Wielu demonów. W przeciwieństwie jednak do wymienionych utworów polskiej królowej kryminału, książkę Jerzego Pilcha czyta się znakomicie. To bardzo dobra powieść,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Harry Potter i Przeklęte Dziecko J.K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany
Ocena 6,2
Harry Potter i... J.K. Rowling, Jack ...

Na półkach:

Chociaż nazwisko J. K. Rowling widnieje na okładce Harry’ego Pottera i przeklętego dziecka, a autorka potwierdziła, że akceptuje tę opowieść jako kanon swojej sagi, ta książka ma bardzo niewiele wspólnego z Harrym Potterem, jakiego znacie. Od pierwszych stron widać, że tylko patronowała przedsięwzięciu, ale nie ingerowała ani w fabułę, ani w styl, ani w postacie. Prawdopodobnie nie poprawiła ani jednego przecinka w tekście.

Ale może po kolei.

Harry Potter i przeklęte dziecko to scenariusz napisany przez Jacka Thorne’a na potrzeby sztuki wystawianej w Londynie. Ocenianie dramatu to śliska sprawa – zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że krytykuję tekst, bo nie widziałam go w teatrze i gdybym obejrzała go na żywo, to zmieniłabym zdanie. Częściowo mieliby rację – istnieje bowiem teatralna teoria dramatu, według której dramat jest swoistą partyturą odgrywaną przez aktorów; ocenie poddaje się wówczas raczej efekt końcowy, całość przedstawienia, nie tekst sztuki. Ale istnieje także literacka teoria dramatu zakładająca, że to normalny gatunek literacki jak epika i liryka, a więc opiniuje się właśnie tekst sztuki.

I rzeczywiście, nie byłam na przedstawieniu, więc mogę ocenić w Przeklętym dziecku jedynie materiał wyjściowy. I być może na deskach teatru, kiedy sztuka ożywa, robi lepsze wrażenie. Ale w takiej postaci, w jakiej przeczytałam ją jakiś czas temu, budzi mój żywiołowy sprzeciw.

Zacznijmy może od tego, że już w pierwszym akcie mamy trzy przeskoki czasowe i siedem drastycznie różnych lokalizacji. Nie domagam się zachowania jedności czasu, miejsca i akcji, bo od dawna nie jesteśmy w starożytnej Grecji, ale boleśnie widać, że to przerzucanie bohaterów z jednego miejsca w drugie niczemu konkretnemu nie służy. Całość sprawia wrażenie, jakby ktoś po prostu wziął napisaną, gotową prozę, przekształcił ją w scenariusz, likwidując narratora i wprowadzając didaskalia, ale nie zastanawiając się nad innymi, bardziej skomplikowanymi zabiegami.
Tekst sam w sobie także się nie broni.

W dialogach wykorzystano fragmenty sagi – zresztą na karcie redakcyjnej znajduje się dopisek, że cytowano przekład Andrzeja Polkowskiego. Taki zabieg często stosuje autor bojący się – lub, jak w tym przypadku, niepotrafiący – naśladować styl wypowiedzi bohaterów dzieła, z którego czerpie. Dzięki bezpośredniemu cytowaniu autor dostaje od czytelnika punkty za doskonałą znajomość pierwowzoru, a tekst sprawia wrażenie swojskiego, wywołuje uczucie nostalgii i stylistycznie nawiązuje do oryginału. Niestety to zazwyczaj pójście na łatwiznę; a w przypadku tego scenariusza nawet nie znając na pamięć Harry’ego Pottera, łatwo wskazać palcem, które fragmenty ewidentnie jakościowo odstają od reszty tekstu.

Używanie gotowych wypowiedzi z kanonicznego dzieła to posunięcie charakterystyczne dla fanfikcji, szczególnie tej tworzonej przez autorów mniej wyrobionych, sprawnych warsztatowo – i trudno nie zauważyć, że całe Przeklęte dziecko to historia napisana przez fana. Mamy tam inne typowe dla fanfikcji cechy. Po pierwsze, rozwijanie bohaterów, którzy byli w pierwowzorze mało wyeksponowani, ale są nam znani. Tutaj są to przede wszystkim Albus Potter, dziecko Harry’ego, oraz Scorpius Malfoy, dziecko Dracona. Po drugie, nawiązywanie do wydarzeń z oryginalnego dzieła. Czasami na podstawie jednej jedynej wypowiedzi rzuconej mimochodem przez bohatera na stodrugiej stronie czwartego tomu dopowiada się brakującą historię. Tu czerpanie z oryginału jest znacznie bardziej oczywiste, niemniej zasada obowiązuje (celowo nie informuję, o jakie wydarzenia chodzi). Po trzecie, do znanej nam historii dopisuje się nowe elementy, ale całość kończy się tak, aby kanon nie został drastycznie naruszony (tak jak poprzednio – pominięcie konkretów celowe ze względu na spoilery).

Nie uważam, żeby fanfikcja była czymś złym, wręcz przeciwnie, ale uważam też, że jeśli już autorka oryginalnej sagi ją akceptuje, zgadza się na publikację i przyjmuje do kanonu, to powinna prezentować wyższy poziom, a nie uwierzę, że pisarka tak świadoma i utalentowana jak Rowling nie zorientowała się, że ten tekst jest tak zły. Bo nawet jeżeli uznamy, że „no przecież to sztuka, rządzi się innymi prawami”, „lubię fanfikcję” i „chcę po prostu przeczytać nową książkę z tego uniwersum”, to Przeklęte dziecko cierpi jeszcze na inne dolegliwości.

Styl wypowiedzi bohaterów – a właściwie jego brak – to pierwszy problem. Rowling potrafiła zindywidualizować ich język, łatwo było każdego odróżnić, tymczasem w Przeklętym dziecku wszyscy brzmią i mówią tak samo. W postępowaniu postaci brak jakiejkolwiek logiki. W dodatku: ja wiem, że Albus to syn Harry’ego Pottera, a on u Rowling też nie błyszczał nigdy intelektem, ale niektóre decyzje Albusa są niewiarygodnie bezsensowne. Bohaterowie zachowują się także niezgodnie ze swoimi charakterami, znanymi nam dobrze z powieści Rowling; jakby tego było mało, Ron został zredukowany do roli wioskowego głupka, choć wielokrotnie udowadniał, że przecież wcale nie jest idiotą. Autor nagiął także część wydarzeń i przedmiotów tak, by ich zachowanie lub przeznaczenie pasowało mu do koncepcji – nie mógł zresztą zrobić inaczej, bo ona przez większość czasu stoi jaskrawo w niezgodzie z zasadami świata czarodziejów ustalonymi przez Rowling w kanonie.

Większość fanów po przeczytaniu Przeklętego dziecka postanowiła zignorować komunikat Rowling, że uznaje scenariusz za kanoniczną, ósmą część sagi – i tym razem rację mieli fani. Być może Rowling po prostu pewnego dnia wypiła za dużo piwa kremowego, ale jak dla mnie nie podlega dyskusji, że Przeklęte dziecko nie sprawdza się ani jako fanfikcja, ani jako kontynuacja sagi, ani jako samodzielny tekst. Jako samodzielny tekst w ogóle nie ma szans istnieć, bo jest elementem istniejącego już od dawna świata, jako kontynuacja jest zbyt absurdalne, a jako fanfikcja jest ponownie zbyt słabe warsztatowo. Być może książka komuś się spodoba, jeśli chce po prostu wrócić do tego uniwersum; ale jeżeli cenił sobie język i humor Rowling, jej drobiazgowość i staranność przy prowadzeniu narracji oraz bohaterów, to w Przeklętym dziecku nie znajdzie nic dla siebie.

http://filologika.pl/ksiazki/harry-potter-i-przeklete-dziecko-recenzja/

Chociaż nazwisko J. K. Rowling widnieje na okładce Harry’ego Pottera i przeklętego dziecka, a autorka potwierdziła, że akceptuje tę opowieść jako kanon swojej sagi, ta książka ma bardzo niewiele wspólnego z Harrym Potterem, jakiego znacie. Od pierwszych stron widać, że tylko patronowała przedsięwzięciu, ale nie ingerowała ani w fabułę, ani w styl, ani w postacie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby nie to zakończenie...

Gdyby nie to zakończenie...

Pokaż mimo to


Na półkach:

Okropne popłuczyny po "Małym księciu".

Okropne popłuczyny po "Małym księciu".

Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie ukrywam, że od dawna mam lekkiego hopla na tle książek Aleksandra Dumasa. Zawdzięczam go koleżance, która w prezencie na dziewiąte (!) urodziny sprezentowała mi Trzech muszkieterów. Dzięki temu nie zawahałam się ani chwili, kiedy kilka lat później w bibliotece szkolnej wpadł mi w oko Hrabia Monte Christo. Oba te dzieła znacząco wpłynęły na mój gust – oraz, nie ma co ukrywać, na moją reputację wśród znajomych, bo na pytanie „Książka dzieciństwa?” mało kto odpowiada „Trzej muszkieterowie” – i od tamtej pory bardzo chętnie oglądam i czytam wszystko, co ma z tymi lekturami jakikolwiek związek. Na Czarnego hrabiego, historię życia ojca Aleksandra Dumasa, natrafiłam zupełnym przypadkiem, ale jest to kolejna książka, którą bardzo sobie cenię.

Alex Dumas – ojciec mojego ukochanego pisarza – był postacią naprawdę niezwykłą. Stanowił pierwowzór hrabiego Monte Christo i nie dziwi mnie to, biorąc pod uwagę, jak barwne było jego życie. Syn czarnej niewolnicy, którego umiejętności zaprowadziły go bardzo wysoko we francuskiej armii. Uczciwy, lojalny, pyskaty i gwałtowny, pojedynkował się na wszystko, co można było utrzymać w ręce, doskonale jeździł konno i odznaczał się wielką siłą. Historia właściwie o nim zapomniała, a nie powinna była. To dzięki jego pomocy Napoleon zdobył Maltę oraz Egipt i stłumił bunt w Kairze w 1798 roku – to zawdzięcza wyłącznie Dumasowi.

Biografie kojarzą się z opisem czyjegoś życia od urodzenia aż do śmierci – i większość rzeczywiście tak wygląda, co nie zawsze znaczy, że są nudne (ten, kto czytał jakąkolwiek biografię napisaną przez Mariusza Urbanka, wie, że mogą być błyskotliwe mimo tradycyjnego, szkolnego podejścia). Czarnemu hrabiemu jednak daleko do tej tradycyjnej formy. Choć przygody bohatera są fascynujące, to jego życiorys stanowi może jakieś 10–15% treści tej biografii. Pozostałą część książki wypełnia bowiem tło historyczne, nie mniej zajmujące niż sama postać generała. Reiss opowiada o rewolucyjnej Francji i nie jest to podręcznikowa relacja składająca się z suchych faktów. To ciekawie przedstawiony opis tamtejszego życia i kultury, często uzupełniony różnymi złośliwymi uwagami autora. Moją ulubioną anegdotą jest chyba ta dotycząca Ludwika XVI, który stwierdził, że we Francji przestało mu się podobać i postanowił dać nogę, ale nie przewidział, że nadgorliwy karczmarz porówna go z wizerunkiem na monecie i wezwie straż. W rezultacie dziennikarze natrząsali się z niego jeszcze długo: biedny król był tak żarłoczny, że bez posiłku nie dojechał nawet do granicy państwa...

Tom Reiss spędził dziesięć lat, zbierając materiał do tej książki, i to nie tylko czytając kroniki, listy, dzienniki i zapiski, lecz też podróżując śladami generała. Opowiada, jak wyglądały miejsca, które odwiedził. Przytacza tylko niezbędne fragmenty – na przykład w miejscach, gdzie nie można ustalić jednej wersji wydarzeń, cytuje oficjalne dokumenty, listy Dumasa lub urywki pamiętników jego syna. Wszechstronność przygotowanych źródeł wyłazi z tej książki każdą stroną i zwala z nóg: sama bibliografia zajmuje dobre dwadzieścia stron. Pracowitość autora nagrodzono zresztą Pulitzerem, moim zdaniem zasłużonym. Czyta się to na zmianę jak bajkę lub jak podręcznik do historii. Do tego bardzo dobry podręcznik.

Tę książkę bez chwili wahania polecę każdemu historiomaniakowi. Bycie fanem Dumasów nie jest wymagane, by wciągnąć się w tę historię – to inne przedstawienie losów Francji, niż znamy ze szkoły. Nie czytamy, że Rewolucja Francuska rozpoczęła się 1789 roku i trwała dziesięć lat, tylko poznajemy kulisy rządów Napoleona, nastroje w armii czy zasady nią rządzące, jaki wpływ na Napoleona miał Dumas… Tego nie uczą na żadnej lekcji.

http://filologika.pl/ksiazki/czarny-hrabia-recenzja-tom-reiss/

Nie ukrywam, że od dawna mam lekkiego hopla na tle książek Aleksandra Dumasa. Zawdzięczam go koleżance, która w prezencie na dziewiąte (!) urodziny sprezentowała mi Trzech muszkieterów. Dzięki temu nie zawahałam się ani chwili, kiedy kilka lat później w bibliotece szkolnej wpadł mi w oko Hrabia Monte Christo. Oba te dzieła znacząco wpłynęły na mój gust – oraz, nie ma co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W lutym 2016 roku nakładem wydawnictwa Krytyka Polityczna ukazał się reportaż Marty Abramowicz zatytułowany Zakonnice odchodzą po cichu. Dotyczy tematu rzadko poruszanego – wystąpień sióstr z klasztoru – i wciąż wywołuje niemałe emocje.

Choć rocznie ponad sto sióstr zrzuca habit, Marcie Abramowicz udało się dotrzeć do dwudziestu. Zakonnice nie mają w zwyczaju opowiadać o swoich losach – to temat tabu. W klasztorze nie jest łatwo, a po wystąpieniu z niego życie staje się jeszcze trudniejsze; mają problemy z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości, niektóre próbują popełnić samobójstwo. Część sióstr, zanim zacznie rozmowę z Abramowicz, pyta: „To na pewno anonimowe?”. W książce znalazło się ostatecznie siedem opowieści byłych zakonnic: Joanny i Magdaleny, Doroty, Justyny, Iwony, Agnieszki oraz Izabeli, historii tytułami wyraźnie podzielonych na „przed” i „po” („siostra Dorota” i później zwyczajnie „Dorota”).

I choć temat sam w sobie dla wielu był kontrowersyjny tylko dlatego, że dotyczy religii, wymowa tego reportażu nie jest taka oczywista.

„Siostra jest winna pokorę i posłuszeństwo”. To odpowiedź, która pada za każdym razem, kiedy zakonnice chcą porozmawiać z przełożoną o swoich wątpliwościach czy problemach. W klasztorze nie ma miejsca na wahania czy niepewność. Przełożona, mająca zastępować siostrom Chrystusa, zaleca im modlitwę i skoncentrowanie się na prowadzeniu regularnego trybu życia. Czas należy dzielić między wszystkie współsiostry – żadnych indywidualnych przyjaźni. Dąży się do świętości.

Jednej z zakonnic, molestowanej w dzieciństwie przez brata, Matka przełożona mówi, że „Takie rzeczy nie dzieją się bez przyczyny. A skoro siostrze sakrament spowiedzi nie wystarcza, to chyba ma siostra udział w tym grzechu…”. Kolejna zakonnica, Agnieszka, choruje, więc idzie do jednego jedynego lekarza, którego akceptuje zgromadzenie i który do badania używa… wahadełka. Wyniki ze szpitala nie potwierdziły jego diagnozy zapalenia zatok, a siostra dalej chorowała. Inne zakonnice zaczęły mówić, że jest dla nich ciężarem, więc gdy nie była już w stanie nawet odwiedzać chorych, wystąpiła ze zgromadzenia. Ale chyba najbardziej przygnębiająca historia w tym reportażu to opowieść siostry Izabeli. Urodzona zakonnica z powołaniem. Potrafiła zainspirować klasę na religii, tyle że czasem dokuczały jej bóle, więc musiała odejść z klasztoru. Zapytała dlaczego, a w odpowiedzi usłyszała: „Ze względu na stan zdrowia”. „Przecież pracuję. Bóle w tym nie przeszkadzają. Zgłosiłam się po pomoc, obowiązki wypełniam. – Siostra nie ma powołania. Taka jest decyzja zgromadzenia”.

I takich historii w książce można znaleźć mnóstwo. Siostry podkreślają, że poznały w zakonie dziewczyny, które trafiły tam z powołania, ale one same, po odejściu, z perspektywy czasu, wypowiadają się kategorycznie: „Nie ma obyczaju wyjaśniania przepisów, reguł i poleceń. Tak ma być i już. Wola boska”, „Trudno jest być w zakonie tak normalnie dobrym. Ludzie proszą cię o pomoc, ale ty najpierw musisz iść się pomodlić, a potem posiedzieć z siostrami na rekreacji. Chcesz pójść za odruchem serca, ale to sprzeczne z posłuszeństwem” – i ostatecznie, na sam koniec: „Każda, idąc do klasztoru, chciała czynić dobro. Każda próbowała, ale zakon jej to uniemożliwił”.

Marta Abramowicz jednak – czego część krytykujących jej książkę prawdopodobnie nie spostrzegła – nie piętnuje w ogóle religii ani wiary, lecz bezlitosny system, w którym kobiety muszą funkcjonować. I tylko one, bo zakony męskie drastycznie się różnią od żeńskich pod każdym względem. Druga część reportażu to moment, gdy autorka stawia wyraźną tezę – sytuacja kobiet w zakonie jest skandaliczna – i szuka odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się dzieje, chce wiedzieć, czy te historie, które usłyszała, to wyjątek czy reguła. Dlatego po opowieściach byłych sióstr znajdziemy także jej rozmowy z zakonnikami (zwłaszcza z dominikanami) i zakonnicami z zagranicy, analizę statystyk, krótką lekcję historii i rozdział dotyczący władzy w kościele.

Zakonnice odchodzą po cichu robią piorunujące wrażenie. Opowieści byłych sióstr są przejmujące, chwilami wręcz niewiarygodne. Pracuję w miejscu, gdzie często przychodzą zakonnice – i zawsze, gdy je widzę, przypomina mi się ten reportaż. Przyglądam się siostrom i zastanawiam się, jak im się wiedzie, co myślą, co czują. Choć to duże, poważne słowa, nie waham się stwierdzić, że książka Marty Abramowicz zmieniła sposób, w jaki patrzę na zakonnice. Wasz prawdopodobnie także zmieni – i to powinno być wystarczającą rekomendacją, by ją przeczytać.

http://filologika.pl/krytyczne-czytanie/zakonnice-odchodza-po-cichu-recenzja/

W lutym 2016 roku nakładem wydawnictwa Krytyka Polityczna ukazał się reportaż Marty Abramowicz zatytułowany Zakonnice odchodzą po cichu. Dotyczy tematu rzadko poruszanego – wystąpień sióstr z klasztoru – i wciąż wywołuje niemałe emocje.

Choć rocznie ponad sto sióstr zrzuca habit, Marcie Abramowicz udało się dotrzeć do dwudziestu. Zakonnice nie mają w zwyczaju opowiadać o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mogłabym zacząć tę recenzję od banałów i oczywistości, które pewnie wiecie, jeśli słyszeliście już coś o Smoczych kłach Michaela Crichtona. Mogłabym napisać, że ta książka przeleżała dziesięć lat w szufladzie, zanim odnalazła ją wdowa po pisarzu. Mogłabym przypomnieć, że Crichtona najbardziej kojarzy się z wydanego w 1990 roku Parku Jurajskiego. Mogłabym wspomnieć, że tytułowe Smocze kły to kości dinozaura, a że powieść powstała w 1974 roku, stanowi niejako zapowiedź Parku.

I miałabym rację. Tyle że o tym wszystkim możecie przeczytać w każdej innej recenzji, jaką znajdziecie w sieci.

Tymczasem Smocze kły są bardzo interesujące, ponieważ to bardzo niecrichtonowska powieść. Jeśli ktoś stwierdzi: „To ja sprawdzę, o co chodzi z tym całym Crichtonem”, a potem, zachęcony, sięgnie po jego inną książkę, prawdopodobnie mocno się zdziwi. Smocze kły to powieść przygodowa, przetkana wprawdzie wiedzą, ciekawostkami i rzeczywistymi, historycznymi postaciami, ale akcja toczy się szybko i nie ma tutaj elementu science fiction. A zdecydowana większość powieści Crichtona była jednak inspirowana w mniejszym lub większym stopniu technologiami, odkryciami, wykraczaniem poza ludzkie możliwości.

Rzecz dzieje się w 1876 roku. Główny bohater to William Johnson, student na uniwersytecie Yale. Chłopak jest całkiem bystry, ale trochę rozpuszczony i mimo młodego wieku znudzony życiem; pożycza na przykład jacht od współlokatora, nie pytając go o zdanie, bo nie chce mu się go szukać, i rozbija statek, ponieważ nie umie żeglować, bo nauka byłaby dla niego zbyt nudna. Johnson zakłada się ze swoim rywalem o tysiąc dolarów, że weźmie udział w wyprawie profesora Othniela Charlesa Marsha na Zachód. Profesor jeździ na Zachód co rok, wyjazdy słyną ze spartańskich warunków i nie jest łatwo zapisać się do grupy. Niemniej Johnson, by nie zostać wyśmianym i upokorzonym, przystępuje do realizacji planu. Udaje mu się dołączyć do ekipy profesora, ale dość szybko wydarzają się dziwne, nieoczekiwane rzeczy, które – uprzedzam – mogą sprawić, że nie pójdziecie zbyt prędko spać.

Crichton wykorzystał elementy rzeczywistej historii, by stworzyć fikcyjną opowieść. Dużo postaci jest prawdziwych, choć mało znanych osobom nieobytym z paleontologią bądź dziewiętnastowieczną historią Stanów Zjednoczonych, ale pojawiają się także głośniejsze nazwiska – na przykład Robert Louis Stevenson i Wyatt Earp. Ten pierwszy „uważa się za pisarza i sporządza mnóstwo notatek”, a drugiego wynajmuje Johnson, by zapewnić sobie ochronę… co Earp robi, spędzając całą noc na grze w blackjacka z mężczyzną, którego obawia się Johnson. Coś mi mówi, że Crichton musiał się świetnie bawić przy pisaniu tej książki.

Historia Johnsona jest chwilami dość szalona, ale nie można wykluczyć, że to, co spotkało fikcyjnego bohatera, mogłoby spotkać człowieka w tamtych czasach. I to właśnie różni bardzo tę książkę od innych dzieł Crichtona – w pozostałych powieściach ludzie cofają się w czasie, wskrzeszają dinozaury, walczą z nanobotami bądź sztuczną inteligencją, analizują obcy pierwiastek zabijający ludzi w Arizonie… Oczywiście odrobinę upraszczam, niemniej na palcach jednej ręki można policzyć książki Crichtona, w których nie ma elementu science fiction.

Z powieści Crichtona zawsze uderzała jego inteligencja, dogłębne badanie tematu i umiejętność wytłumaczenia trudnych pojęć oraz zjawisk z prostotą. Na końcu książek umieszczał bibliografię, których długość przytłaczała; nie inaczej jest ze Smoczymi kłami. Ich bibliografia, powieści – przypominam – przygodowej, liczy sobie trzydzieści siedem pozycji. Bo tym razem tematem były kości dinozaurów: kto je odkrył, gdzie i kiedy, co sądzono na ten temat, ile trwało, zanim ktoś odkrył, że to zwierzęta, które wyginęły, bo wcześniej kości uważano za szczątki nosorożca, ryby czy… człowieka.

Smocze kły to wciągająca historia nie w stylu Michaela Crichtona… i zarazem jednak w jego stylu. Dla fanów jego twórczości i osób lubiących powieści przygodowe – pozycja co najmniej zalecana, jeśli nie obowiązkowa. Jeżeli ktoś akurat w tym gatunku nie gustuje i woli klasyczny technothriller w wydaniu Crichtona, może być trochę zawiedziony. Ja nie zamierzam nawet udawać, że jestem bezstronna – uwielbiam jego powieści od wielu lat, wystarczy mi najluźniejsze powiązanie z Crichtonem, żebym się zainteresowała, a gust literacki mam akurat dość rozległy. Byle by było dobrze napisane – a z tym Crichton problemów nie miewał. Oby to nie była ostatnia książka, jaką Sherri Crichton znajdzie w archiwach swojego małżonka.

http://filologika.pl/krytyczne-czytanie/smocze-kly-recenzja-michael-crichton/

Mogłabym zacząć tę recenzję od banałów i oczywistości, które pewnie wiecie, jeśli słyszeliście już coś o Smoczych kłach Michaela Crichtona. Mogłabym napisać, że ta książka przeleżała dziesięć lat w szufladzie, zanim odnalazła ją wdowa po pisarzu. Mogłabym przypomnieć, że Crichtona najbardziej kojarzy się z wydanego w 1990 roku Parku Jurajskiego. Mogłabym wspomnieć, że...

więcej Pokaż mimo to