rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Jak powiedział Ido w swojej książce, autyzm to problemy z komunikacją mózg-ciało.

Po lekturze dochodzę do następujących wniosków:
U niewerbalnych (stereotypowo nisko funkcjonujących) wynikają z tego, że ciało nie słucha umysłu.
U werbalnych (stereotypowo wysoko funkcjonujących) pewne sygnały z ciała nie docierają do umysłu i przez to nie sposób ich zinterpretować.

A teraz przejdźmy do recenzji.

Ido ciągle nazywa swój autyzm chorobą. Trzeba mieć na uwadze, że to książka z 2012 roku, ale i tak niepokoi mnie to sformułowanie. Jak wielokrotnie w publikacjach o autyzme ktoś może to przeczytać i po prostu uwierzy, kiedy nie jest to prawdą. Autyzm to odmienna ścieżka rozwojowa człowieka. Nie jest to stan wymagający leczenia, więc nie może być chorobą. Za to osoby autystyczne potrzebują odpowiedniego wsparcia. To nie jest to samo.

Ido uważa, że powinien zachowywać się normalnie, dostosować się, a już i tak życie jest dla niego niesamowicie trudne. "Ludzie traktują mnie tak, jak się zachowuję." Ciągle krytykuje stimy, traktuje je jako ucieczkę, kiedy one naprawdę pełnią funkcję regulacyjną u osób neuroatypowych. Ciągle powtarza, że musi się rozwijać MIMO autyzmu, że chciałby go nie mieć, a przecież JEST autystyczny. Gdyby był neurotypowy, nie miałby takiego filozoficznego, głębokiego spojrzenia na świat, które tak w sobie lubi. Chciałby móc wyciąć tylko te przeszkadzające otoczeniu zachowania, a zostawić sobie zalety. Tak się nie da. Jest pogrążony w braku akceptacji samego siebie. To smutne i krzywdzące. Zachęca swoich kolegów, żeby zrezygnowali ze stimów, kiedy one naprawdę pomagają.

Z jednej strony to sianie dezinformacji budzi mój sprzeciw, z drugiej, jest mi go strasznie szkoda. Biedny Ido cały czas stara się maskować, nie akceptuje swojej inności i przez to cierpi. A gdyby ją przyjął jaka jest, gdyby ktoś dał mu możliwość, żeby lepiej poznać autyzm, zrozumiałby, dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej, że lepiej funkcjonuje podczas zajęć, stimując, a rollercoaster emocjonalny to meltdowny wynikające z braku umiejętności radzenia sobie z emocjami. To wszystko jest do wyćwiczenia. Mam nadzieję, że od czasu napisania tej książki ktoś już mu pokazał, że autyzmu nie trzeba widzieć tylko pod kątem deficytów.

Nie podoba mi się jak Ido ocenia niepełnosprawne osoby, które nie potrafią zawalczyć o siebie. Twierdzi, że to ich wybór i nie powinni się tak zachowywać z myślą o innych. Zachwyca się niepełnosprawnymi, którzy wiele osiągnęli. Nie mówię, że to złe, ale za bardzo mi to przypomina inspirational porn - narrację przedstawiającą niepełnosprawnych, którzy coś osiągnęli, nie poddali się, co tylko wpędza te mniej radzące sobie osoby niepełnosprawne w poczucie winy. Bo skoro tamci potrafią, to czemu ja nie? Czemu ja nadal jestem do niczego? Ido wierzy, że jeśli chcesz, możesz dokonać wszystkiego, tymczasem musimy zdawać sobie sprawę z naszych ograniczeń, bo inaczej gdy osiągniemy limit, załamiemy się. No i jeszcze ta wiara, twierdzenia, że bez boga nie można mieć nadziei. To bardzo zamknięte myślenie, ma się wrażenie, że Ido nie dopuszcza możliwości, że ateiści mogą mieć nadzieję, szczęśliwe życie i się samorealizować. Osobiście mnie światopogląd katolicki bardzo zniszczył, sprawił, że chciałam ze wszystkim poradzić sobie sama, nie prosiłam o pomoc, gdy w wieku ośmiu (!!!) lat miałam myśli samobójcze, bo to przecież mój krzyż, a w innych chwilach czułam się winna, że nie umiem znieść bożej próby. Ido nienawidzi terapii ABA, w której był przez lata, ma po niej PTSD, ale mam wrażenie, że jednak nią przesiąknął i nieświadomie myśli w taki wartościujący sposób, przez co nie potrafi pogodzić się ze swoją innością i jej przyjąć, a zamiast tego wciąż pluje sobie w twarz, że nie potrafi być taki jak wszyscy. No nie potrafi, bo ma inną budowę mózgu. Jeśli tego nie zaakceptuje, to nie dość, że wykończy krytyką siebie, to jeszcze może nieświadomie skrzywdzić wiele autystycznych osób, jako osoba publiczna (wspomniane już zachęcanie do wyciszania stimów, czyli tak naprawdę szkodliwego dla psychiki maskowania).

Ido jest zdania, że jego autyzm jest inny niż tych z Aspergerem. Nie zgadzam się z tym. Czytając jego książkę, z wieloma zachowaniami bardzo mocno się utożsamiałam, choć jestem werbalna, a nawet hiperlektyczna. Wspominał, że bardzo różnił się od dzieci z tzw. Wysoko funkcjonującym autyzmem, czyli tych werbalnych. Potrzebowały wolniejszego tempa nauki, a on w tym czasie się nudził i bardzo wiele rozumiał. Ja też w normalnej szkole się nudziłam i szybko opanowywałam materiał. Ido twierdzi, że nasze problemy są inne, ale w wielu aspektach są podobne bądź takie same. Moim zdaniem nie ma dwóch rodzajów autyzmu takich, jak postrzega je Ido. Jest spektrum, a ja jestem mieszanką jednej i drugiej jego formy, którą wyróżnia Ido.

Autor bardzo nie lubi swojego autyzmu, postrzega swoje cechy jako negatywne, bardzo chce być neurotypowy. Ja natomiast wiem, że próby stąpania mocniej po ziemi tylko wpędzają mnie w apatię. Potrzebuję hiperfiksacji, uciekania do mojego świata fantazji i stimów, żeby móc funkcjonować w pełni. Bez tego jestem wygaszona, zdemotywowana, zmęczona, senna. Gdy ogarnia mnie hiperfiksacja i mogę ją spełniać, czuję się o wiele lepiej, a przez to mam też lepszy kontakt z rzeczywistością, kiedy jestem na to gotowa. Lepiej się socjalizuję z moją grupą. Czuję się szczęśliwa. Mogę się samorealizować.

Tej książce przydałby się klarujący komentarz kogoś z zewnątrz. Owszem, doświadczenia Ido są ważne i należą tylko do niego, ale jeśli ktoś nieobeznany w temacie sięgnie po nią, wchłonie mnóstwo informacji przedstawiających tylko jeden z nieskończenie wielu obrazów spektrum. Bez takiego komentarza zwyczajnie nie będą wiedzieć, że autyzm może przejawiać się też na inne sposoby, a te same cechy, których tak nie znosi Ido, dla kogoś innego mogą być pozytywne i budujące.

Zdecydowanie nie dla początkujących.

Jak powiedział Ido w swojej książce, autyzm to problemy z komunikacją mózg-ciało.

Po lekturze dochodzę do następujących wniosków:
U niewerbalnych (stereotypowo nisko funkcjonujących) wynikają z tego, że ciało nie słucha umysłu.
U werbalnych (stereotypowo wysoko funkcjonujących) pewne sygnały z ciała nie docierają do umysłu i przez to nie sposób ich zinterpretować.

A teraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Książkę połknęłam w pół godziny. W skrótowej formie wprowadza w najważniejsze pojęcia związane z autyzmem, a nawet porusza tematy tabu, jak seks. Autorka ma też świetne poczucie humoru i potrafi oddać to w formie komiksowej, za co ma mój szacuneczek. Nie jestem pewna, czy bym tak potrafiła.

Minęły już prawie dwa lata od mojej diagnozy, o wielu rzeczach tutaj wspomnianych już wiedziałam, ale czytając miałam uczucie: "OMG TY TEŻ, NIE JESTEM SAMA". Niby ma się tą świadomość, ale gdy inni doświadczają tego samego, to czuję się lepiej.

Od urodzenia strasznie płakałam, jako niemowlę bałam się każdego dźwięku i ryczałam praktycznie cały dzień, ale noce przesypiałam. Podobnie jak o autorki, mama uważała, że próbuję tym płaczem wymuszać, często wyzywała mnie, że cofam się w rozwoju. Również nie pozwalano mi na płacz i karano za niego.

"Czemu Kasia nic nie mówi"? No klasyk, tylko że ja akurat jestem Natalia. Słyszałam to bardzo często. Przy mniej znajomych osobach po prostu nie umiem się odezwać.

Również mam bardzo wyczulony węch, szynki, kiełbasy, bigos, kapusta kiszona mi śmierdzą. Bardzo utożsamiam się też z obgryzaniem paznokci. Pamiętam, jak pytano mnie, czy może się stresuję. To jednak nie był powód. Do dziś nie umiem wyhodować sobie paznokci, gdy tylko pojawi się ta biała część, z satysfakcją odrywam ją zębami i bawię się tym paznokciem w ustach. Tak samo zawsze byłam grzeczna i praktycznie nie pamiętam momentów, kiedy byłam zła.

Relacja z rysunkową Cookie przypomina mi moją relację z jedną z moich postaci. Jeśli dobrze pójdzie, to będziecie mogli przeczytać o niej powieść! Regulus jest takim przeciwieństwem mnie, silniejszą mną, mój chłop nawet mówi, że może to taka wyparta, prawdziwa ja, którą chciałabym być, z tą różnicą że Regulus jest całkiem wymyślona.

Zwierzęta, a konkretnie koty, to moje special interest. Rzeczywiście coś w tym jest, że dobrze działają na osoby autystyczne. Bardzo się ekscytuję na ich widok, gdy się nie maskuję, piszczę: "KOOOOT", "KOTA" i próbuję się zbliżyć, żeby kociaka pogłaskać. Nie narzucam się jednak, bo wiem, że generalnie koty nie lubią być dotykane przez obce osoby. Zawsze bardzo dobrze je rozumiałam i czułam, że są podobne do mnie. Dziś widzę w nich wiele podobieństw do osób autystycznych. Śmieję się, że gdyby koty były ludźmi, wszystkie byłyby autystyczne.

Pod tymi względami jesteśmy z autorką tak podobne, że aż musiałam to wymienić.

Bardzo spodobał mi się też pomysł z autyzm-przerwą podczas rożnych spotkań. Muszę wypróbować.

Moje odkrycie z tej lektury to brak zainteresowania romansami, randkami. Właśnie dowiedziałam się, że to częste u osób w spektrum. W gimnazjum zaczynałam już myśleć, że jestem aseksualna, potem, że może wolę dziewczyny. Dziś mam partnera. Nadal nie lubię romansów i nie rozumiem, jak dziewczyny potrafią się zachwycać przystojnym facetem, którego nie znają.

Z niecierpliwością czekam na więcej!

Książkę połknęłam w pół godziny. W skrótowej formie wprowadza w najważniejsze pojęcia związane z autyzmem, a nawet porusza tematy tabu, jak seks. Autorka ma też świetne poczucie humoru i potrafi oddać to w formie komiksowej, za co ma mój szacuneczek. Nie jestem pewna, czy bym tak potrafiła.

Minęły już prawie dwa lata od mojej diagnozy, o wielu rzeczach tutaj wspomnianych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Trupów hurtowo trzech Piotr Bojarski, Wojciech Chmielarz, Ryszard Ćwirlej, Bohdan Głębocki, Gaja Grzegorzewska, Joanna Jodełka, Michał Larek, Joanna Opiat-Bojarska, Olga Rudnicka, Marcin Wroński
Ocena 6,3
Trupów hurtowo... Piotr Bojarski, Woj...

Na półkach: , ,

Kryminały to ogólnie nie moja bajka, ale musiałam przeczytać z czystej ciekawości, bo Bohdan Głębocki jest moim wykładowcą.

Trudno wystawić ogólną ocenę książce, bo to zbiór samodzielnych opowiadań. Spodobały mi się cztery z nich, reszta to nudne i tanie sensjacje.

Może faworyzuję pana Bohdana, bo jest ogólnie świetnym człowiekiem z wybitnym poczuciem humoru, ale jego opowiadanie było pierwszym z kolei, które mi się spodobało. Historia była ciekawa. Podziw budzi to, że w tak krótkiej formie udało się zawrzeć zwroty akcji.

Moje ulubione opowiadanie z tego zbioru napisał Chmielarz. Świetna zabawa czasem i punktem widzenia czytelnika. Powiedziałabym, że to wręcz zabawa samym czytelnikiem, specjalne robienie go w konia, by potem całkiem zburzyć mu wizję sytuacji, jaką sobie zbudował. To lubię! Ukazuje w ten sposób skomplikowaną ludzką naturę i uczy, by nie myśleć stereotypami. Tak szybko zaczynamy krytykować bohaterów, a okazuje się, że wcale ich nie znamy...

Pod względem wykonania gatunku najlepiej poradziła sobie Opiat-Bojarska. Wyrafinowana zbrodnia, powolne dawkowanie informacji, znowu zabawa punktem widzenia, niesamowicie zaskoczyło mnie zakończenie.

Wreszcie, "Niespodzianka" Rudnickiej. Trochę mnie irytowała, ale ostatecznie oceniam pozytywnie, za świetne zakończenie i czarny humor.

Moje obawy jednak budzi cel wydania tej książki. Dochód z jej sprzedaży przeznaczono na budowę Domu Autysty w Poznaniu. Przy czytaniu wstępu zaniepokoiłam się. Jego autor sam ma autystycznego syna i wspomina o podobnej, anglojęzycznej książce, której celem również jest zarobić na pomoc dla osób autystycznych. A mianowicie poniższy cytat:

"Przeczytałem posłowie, w którym pisarz wyjaśniał, jak ważna jest odpowiednia terapia, jak bez niej jego syn biegał bezładnie po mieszkaniu albo w kółko oglądał na magnetowidzie jeden i ten sam odcinek bajki 'Tomek i przyjaciele' (...)".

Trochę mnie to niepokoi. Boję się, że ta książka mogła sfinansować niezwykle traumatyczną terapię ABA, która ma na celu jedynie nauczenie dziecka zachowywania się jak te neurotypowe, co jest niezgodne z jego potrzebami. Wyobraźcie sobie karać rybę za to, że nie może latać, a zamiast tego pływa. Taka logika stoi za ABA.

Jako dorosła i świadoma osoba autystyczna od razu zrozumiałam, dlaczego tamten chłopiec się tak zachowuje, a jest to opisane trochę tak, jakby to było coś złego, jakby miało dowodzić, że młody jest upośledzony. Autor wstępu "Trupów..." pisze, że to tak, jakby czytał o swoim własnym synu, więc mam prawo podejrzewać, że ma podobny pogląd na sprawę.

Bieganie może wynikać z wielu rzeczy, ale jakie neurotypowe dziecko nie biega? Te atypowe mogą najwyżej mieć większy problem z usiedzeniem w miejscu z różnych powodów. Autyzm może wiązać się z problemami ze zmianą aktywności (trudno się szybko przełączyć z oglądania filmu na czytanie, z tego nawet wynikają problemy z zasypianiem i wstawaniem u osób neuroatypowych!), może potrzebuje dodatkowych bodźców sensorycznych (wtedy bieganie jest stimem i pełni funkcję regulacyjną), a może ma dyspraksję, czyli problemy z motoryką, i dlatego ten bieg jest taki bezładny i niezdarny? Powodów może być jeszcze więcej.

Natomiast ciągle oglądanie jednego odcinka ulubionej bajki jest już zupełnie nieszkodliwe. Klasyczny przykład specjalnego zainteresowania, zwanego też czasem hiperfiksacją. Osoby autystyczne dużo mocniej angażują się w pasje niż te neurotypowe, często są to zainteresowania mniej popularne. Dla przykładu ja mam modę i seriale gdzieś, za to fascynują mnie koty, od słodkich filmików, przez ich behawior, kończąc na biologii i diecie BARF; nie przeraża mnie fizyka kwantowa, bo od zawsze ciekawił mnie wszechświat i to, jak jest zbudowany; z zamiłowaniem od dziesięciu lat oglądam anime, koniecznie z napisami, i wsłuchuję się w gramatykę języka japońskiego... Ale nie miało być o mnie. Czasem osoby autystyczne zapalają się tak silną pasją do czegoś, że się z tym nie rozstają (np. jakiś ulubiony przedmiot) albo w kółko oglądają ten sam film czy odcinek serialu. Osoby neurotypowe też mają swoje ulubione filmy, które znają na pamięć, ale po prostu je lubią, więc co takiego w tym złego? Młody nikomu tym krzywdy nie robi, a boję się, że i jego zainteresowanie rodzice mogli z obrzydzeniem nazywać obsesją... Serce mi się kraje, gdy o tym pomyślę.

Kryminały to ogólnie nie moja bajka, ale musiałam przeczytać z czystej ciekawości, bo Bohdan Głębocki jest moim wykładowcą.

Trudno wystawić ogólną ocenę książce, bo to zbiór samodzielnych opowiadań. Spodobały mi się cztery z nich, reszta to nudne i tanie sensjacje.

Może faworyzuję pana Bohdana, bo jest ogólnie świetnym człowiekiem z wybitnym poczuciem humoru, ale jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bardzo podobał mi się "Nasz ostatni dzień", postanowiłam więc sięgnąć też po prequel. Znalazłam w nim to, czego oczekiwałam: emocje, skomplikowani bohaterowie i misternie splatające się losy wielu postaci. Nawet taki trzecioplanowiec ma niebagatelny wpływ na rozwój fabuły, co urzekło mnie już w poprzedniej części. Motyw nastolatka z chorym sercem i przeszczepem jest już bardzo powtarzalny, ale i tak bardzo miło się czytało i zadziałało na emocje. Trochę się bałam, że przez znany motyw będzie to nieco zbyt papierowe. Dobra robota ze strony autora.

Na początku bardzo zirytowało mnie nierealistyczne zakochanie od pierwszego wejrzenia, w poprzedniej części było to o wiele lepiej poprowadzone. Mateo i Rufus poznali się przez internet i ich relacja powoli się rozwijała. Rozumiem, że w prequelu jeszcze nie ma apki Ostatni Przyjaciel, ale autor trochę poszedł po bandzie z tym ich poznaniem się. Brakowało jeszcze tylko, żeby to okazało się być przeznaczeniem albo magicznym przyciąganiem. Nawet w fantasy takie zagrania nie przejdą, a tu mamy ponoć realizm, z tylko jednym fantastycznym elementem - prognozą śmierci. Jeszcze bardziej nie spodobało mi się natychmiastowe odwołanie do seksu, teksty, że trochę myśleli też tym w spodniach, gdy siebie pierwszy raz zobaczyli. Brzmi jak zagranie z kiepskiego yaoi. Poniżej pasa.

Czytałam jednak dalej, a gdy Orion i Valentino zaczęli rozmawiać i się wzajemnie poznawać, było już tylko lepiej, aż zapomniałam, w jak sztuczny sposób autor postawił ich sobie wzajemnie na życiowej drodze. To wielowymiarowi bohaterzy, z autentycznymi emocjami i skomplikowaną przeszłością, niestety mieli kiepski start.

Osobiście bardziej podobała mi się na początku subtelna relacja Mateo i Rufusa, dla mnie byli prawie do końca tylko dobrymi przyjaciółmi i w ogóle nie czuć było, że są homo. Dlatego na początku jawne i bezpośrednie ukazanie Oriona i Valentina jako gejów wzbudzało mój sprzeciw, ale dałam im szansę i się nie zawiodłam. Da się przyzwyczaić, ale obawiam się, że ich pierwsze spotkanie może zrazić tych mniej przyzwyczajonych czytelników. Później nie ma już aż tylu odwołań do sfery seksualnej, za to jest sporo o problemach społecznych wynikających z należenia do mniejszości, co mi się bardzo podoba.

Później, około dwusetnej strony, przywykłam do innego tonu prequelu i zaczęłam doceniać ukazywanie różnorodności i mniejszości, po prostu zwykłego życia niebiałych i niehetero, ukazanie nierówności, dyskryminacji i prób życia tak, jak biali i hetero, choć nie pozwala na to społeczeństwo. Ta część była naprawdę piękna i mocno do mnie trafiła, bo sama należę do mniejszości - jestem autystką. W dodatku wprowadzenie w ich świat nadaje pewne urozmaicenie w gąszczu powieści i amerykańskich białych nastolatkach. Podobały mi się chociażby hiszpańskie frazy wplecione w wypowiedzi. Świetny jest też wątek Glorii i jej niemożności wyrwania się z przemocowego związku, pięknie i empatycznie poprowadzony, bez oceniania. Społeczeństwo mogłoby się z niego wiele nauczyć, bo tak często przy podobnych historiach pojawiają się komentarze, czemu po prostu go nie zostawiła.

Kolejnym minusem jest nadreprezentacja gejów, trochę mi to wadziło. Szczególnie, że to były dzieci: Pazito i Alano. Trochę mnie denerwowały sugestie narratorów pierwszoosobowych o ich orientacji. W tym wieku dziewczynki rzadko kiedy dojrzewają, a chłopcy wchodzą w wiek pokwitania jeszcze później. Jest mało prawdopodobne, żeby dziewięciolatkowie zaczęli podejrzewać, że są gejami, a tym bardziej, żeby zauważyli to jeszcze ich rodzice. Rozumiem, że autor sam jest gejem i postrzega świat przez ten pryzmat, miał prawo w swojej książce dać więcej tego typu postaci, żeby przyczynić się do normalizacji, ale tu już przesadził. Rozumiem, że z orientacją człowiek się rodzi, ale nie manifestuje się ona tak wyraźnie jeszcze w klasach 1-3 podstawówki.

Dopiero jakieś 150 stron przed końcem ogarnęłam, że autor pokazał nam przeszłość głównych bohaterów z poprzedniej części, gdy byli dziećmi. Chyba za długo czekałam z przeczytaniem prequelu, bo zupełnie zapomniałam ich imiona i nazwiska, i dopiero wtedy skojarzył mi się Mateo Torrez. Mam ochotę się uderzyć za tą ślepotę, bo to piękny ukłon w stronę czytelników i mnóstwo smaczków. Zwłaszcza rower Rufusa, który odda w swój Ostatni Dzień. Smutne jest tylko, że wiemy, że jego rodzina zginie, a naprawdę polubiłam jego mamę lekarkę. Bardzo pozytywna postać.

Bardzo podobał mi się "Nasz ostatni dzień", postanowiłam więc sięgnąć też po prequel. Znalazłam w nim to, czego oczekiwałam: emocje, skomplikowani bohaterowie i misternie splatające się losy wielu postaci. Nawet taki trzecioplanowiec ma niebagatelny wpływ na rozwój fabuły, co urzekło mnie już w poprzedniej części. Motyw nastolatka z chorym sercem i przeszczepem jest już...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Kanibale. Sylwetki morderców Christopher Berry-Dee, Victoria Redstall
Ocena 6,5
Kanibale. Sylw... Christopher Berry-D...

Na półkach: , ,

Od czego by tu zacząć? Książka rozminęła się z moimi oczekiwaniami i takie określenie będzie chyba najbardziej odpowiednie. Sięgając po nią, miałam nadzieję wejść w umysł takiego mordercy-kanibala, dowiedzieć się, z jakiego powodu ludzie to robią. Otrzymałam tego jednak bardzo niewiele, a były to głównie aluzje.

Najlepszą częścią okazały się wstęp oraz pierwszy rozdział. Przedstawiały on bowiem historię kanibalizmu oraz kanibalizm jako zjawisko społeczne. Wyjaśniały, jak się on objawia w różnych kulturach, wskazywały, w jakich celach jest w ogóle uprawiany. Tutaj mój głód wiedzy został nieco zaspokojony, oczekiwałam też, że w kolejnych rozdziałach dowiem się więcej. Rozczarowałam się.

Każdy kolejny rozdział przedstawia historię innego mordercy-kanibala, praktycznie według tego samego schematu: dzieciństwo, trauma w okresie adolescencji, dorosłość, stopniowy upadek, pierwsze morderstwo, śledztwo, schwytanie, wypowiedzi zabójcy po aresztowaniu.

Absolutnie nie rozumiem, dlaczego część morderców w ogóle znalazła się w tym zestawieniu. W przypadku tych kilku postaci nie pojawia się nawet wzmianka o spożywaniu ludzkiego mięsa, a część z nich autor określił kanibalami jedynie z powodu picia ludzkiej krwi, co jest moim zdaniem odmiennym zagadnieniem, otoczonym o wiele mniejszym tabu, bo przecież romantyzujemy wampiry.

Trudno mi ocenić, w jakim świetle usiłował przedstawić swoich bohaterów autor. Z jednej strony daje przesłanki, żeby im współczuć - spora część z nich doświadczyła traumatycznych doświadczeń, które odcisnęły na nich piętno - z drugiej ocenia ich negatywnie i nazywa potworami. Momentami miałam wrażenie, że autor chce po prostu wywołać sensację, pisząc o najbardziej makabrycznych szczegółach. Niektórych fragmentów nie dało się czytać, były jak wyjęte z podręcznika:

"Trzydziestojednoletnia Ljubow Zujewa 4 kwietnia 1990 roku wysiadła z pociągu w towarzystwie mordercy na stacji Donlieschoz niedaleko Szacht. Jej ciało znaleziono pod koniec sierpnia.
Trzynastoletni Wiktor Pietrow został zamordowany w rostowskim ogrodzie botanicznym 28 lipca 1990 roku kilka metrów od miejsca, w którym zginął Jarosław Makarow (47. ofiara Rzeźnika z Rostowa).
Jedenastoletni Iwan Fomin zginął z rąk mordercy 14 sierpnia na plaży miejskiej w Nowoczerkasku. Jego zwłoki znaleziono trzy dni później.
Wadim Gromow, upośledzony umysłowo szesnastolatek z Szacht, przepadł bez wieści 16 października podczas podróży pociągiem do Taganrogu. Jego ciało znaleziono dwa tygodnie później, 30 października".

Najbardziej obrzydzają mnie jednak nie opisy tego, co robili z ciałami, tylko powielanie stereotypu spokojnego, cichego dziecka, żyjącego trochę we własnym świecie, które potem staje się seryjnym mordercą. Opowiadając o Dahmerze, autor wprost nazywa go autystycznym dzieckiem. To budzi moje obawy umocnienia w czytelnikach tej książki przekonania, że osoby autystyczne są agresywne i niebezpieczne. Nie znam dobrze historii Dahmera i nawet jeśli był osobą autystyczną, to nie miało najmniejszego wpływu na to, czego się dopuścił. Później rodzice podczas diagnozy dziecka boją się, że zrobią z niego upośledzonego umysłowo, albo mordercę, a wcale tak nie musi być. Nie ma między nimi znaku równości.

Mniej więcej po połowie zaczęłam dostrzegać schemat. Większość opisanych morderców cierpiała na nekrofilię, a mięso z ciał ofiar wycinała nierzadko przypadkiem, na próbę. Jest mi ich niezmiernie szkoda. Widać, że nie chcieli tego robić, ale nie umieli zapanować nad instynktami. Jeden z nich chciał po aresztowaniu poddać się operacji usunięcia części mózgu, żeby wreszcie uwolnić się od morderczej natury.

Koncept ciekawy, ale wzięła się za niego nieodpowiednia osoba.

Od czego by tu zacząć? Książka rozminęła się z moimi oczekiwaniami i takie określenie będzie chyba najbardziej odpowiednie. Sięgając po nią, miałam nadzieję wejść w umysł takiego mordercy-kanibala, dowiedzieć się, z jakiego powodu ludzie to robią. Otrzymałam tego jednak bardzo niewiele, a były to głównie aluzje.

Najlepszą częścią okazały się wstęp oraz pierwszy rozdział....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta część wypadła o wiele lepiej od poprzedniej. Nie mam pojęcia, co takiego stało się Mafi, że poprzedni tom był takim niewypałem. Zauważyłam, że dopisane po latach części są też mniej obszerne, a nowele są wręcz integralną częścią historii. Bez ich przeczytania czytelnik traci. Wydawałoby się więc zasadne, żeby odchudzić jeszcze czwarty tom i połączyć go z piątym. Stanowiłyby wtedy dobrze zgraną, pełną akcji całość.

Ale dość już mojego narzekania na poprzedni tom.

Po nielogicznych zachowaniach Julii z poprzedniej części odetchnęłam z ulgą, zaczynając ten tom narracją z perspektywy Kenjiego. Dobrze komponowała się ona z retrospekcjami będącymi wspomnieniami Julii i Warnera, po czym płynnie przeszliśmy do działań biologicznych rodziców Julii, właściwie Elli.

Bardzo podobała mi się scena, w której Evie badała, komentowała i przeprowadzała eksperymenty na Elli, naprawdę czułam ciary. Czuję jednak pewien niedosyt. Scen tych powinno być więcej, żeby czytelnik faktycznie odczuł grozę tego, co tam przeżyła. A może mam takie odczucia po prostu dlatego, że jestem fanką horroru medycznego.

Wreszcie spotykamy Emmaline i dowiadujemy się o niej więcej. Od tego momentu akcja mocno przyspiesza, autorka oferuje dużo zwrotów oraz silnych, realnych emocji.
Choć wydaje się to dość logiczne, to jednak moim zdaniem Evie została zabita zbyt szybko i zbyt łatwo. Wyobrażałam sobie, że do końca zostanie Nemezis Elli, aż ta wreszcie w finale jej nie pokona. Max jakoś nie bardzo mi do tej roli pasuje, przez to, że mniej angażował się w eksperymenty.

Przyciąganie Elli i Warnera wreszcie nabiera sensu, kiedy dowiadujemy się, że wielokrotnie poznawali się pierwszy raz, ale wciąż wymazywano im wspomnienia. Z tą świadomością już trochę inaczej patrzę na ich zatracenie się w sobie nawzajem, choć nadal denerwuje mnie ich scena seksu.

Dochodzę do wniosku, że ja po prostu nie lubię scen seksu w książkach. Naprawdę rozumiem, jacy byli stęsknieni i wykorzystali pierwszą bezpieczną okazję, ale podczas tej sceny szybko przebiegałam wzrokiem po linijkach tekstu, żeby nie musieć jej w całości czytać. Po prostu nie lubię tego seksu i koniec. Nie wiem, co on robi w supernatural. Gdyby to była typowa obyczajówka, albo nowo wydzielony gatunek romantasy (teraz wiem, jakich książek unikać, z całym szacunkiem dla wielbicieli, ale po prostu nie jestem fanką romansów), byłoby to zrozumiałe i jak najbardziej zasadne. Tutaj czuję się oszukana. Czytam tą serię dla fabuły, elementów supernatural, sekretów Przywrócenia, i by dowiedzieć się, czy uda się obalić jego rządy, nie potrzebuję tutaj scen, w których Ella i Warner się migdalą.

Przepiękną sceną są urodziny Warnera pod koniec, a dalsza narracja prowadzona przez Kenjiego, już w noweli, stanowi swego rodzaju klamrę kompozycyjną. Znów jestem nią zachwycona, bo tylko wtedy ukazuje się jego charakter i skrywane problemy w pełnej okazałości. Biedak zamartwiał się o Adama i Jamesa (i słusznie!) tak bardzo, że aż zasłabł. Bardzo liczę na jakieś rozwinięcie tej postaci w finałowym tomie. Przy okazji dostaliśmy też zapowiedź kolejnego problemu: Anderson nie dość, że umie się teraz uzdrawiać, to porywa dzieci przywódców.

Ta część wypadła o wiele lepiej od poprzedniej. Nie mam pojęcia, co takiego stało się Mafi, że poprzedni tom był takim niewypałem. Zauważyłam, że dopisane po latach części są też mniej obszerne, a nowele są wręcz integralną częścią historii. Bez ich przeczytania czytelnik traci. Wydawałoby się więc zasadne, żeby odchudzić jeszcze czwarty tom i połączyć go z piątym....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Jestem Usagi Tsukino. Mam czternaście lat i chodzę do drugiej gimnazjum. Sama przyznam że trochę beksa ze mnie. Chlip."

Kocham Sailor Moon, bo kiedy po raz pierwszy się przedstawiła, dała mi nadzieję, że nawet beksa taka jak ja może zostać bohaterką. Sailor Moon ma swoje wady, ale ma też silne poczucie sprawiedliwości i broni tych, którzy są dla niej ważni, i tak powoli się rozwija.

Podczas pierwszej walki zupełnie nie wie, co robić. Podoba mi się, jak ogłusza wrogów płaczem, teraz, jako zdiagnozowana autystka, widzę tu nawiązanie do meltdownu. Naoko pewnie o tym nie myślała, ale dzieła żyją wraz z ich odbiorcami, a ich doświadczenia dodają do nich dodatkowe treści. To jest ta dodana interpretacja ode mnie: że w wojowniczkach może znaleźć kawałek siebie także osoba autystyczna, choć Usagi miała być zwykłą gimnazjalistką, kiepską w nauce, lubiącą śliczne rzeczy, łatwo się zakochującą i mającą koleżanki. Act drugi również pięknie poprowadzony, dostrzegam te szczegóły i możliwości rozwinięcia wątków w jakimś fanfiction albo adaptacji. W Ami również rozpoznaję siebie. Samotna kujonka, która myśli, że nie zasługuje na niczyją uwagę. Wychodzi ze mnie pisarka, bo już myślę, jak rozwinęłabym to pranie mózgu, że ma się uczyć, jak pokazałabym jej przeszłość i marzenie.

Bardzo fajnie jest też pokazane że w sumie pozytywna rzecz, dążenie do spełnienia marzenia, staje się narzędziem zła, nie jest to takie czarno-białe. Na końcu Ami udaje się zyskać równowagę między nauką a przyjaźnią. Chcę więcej momentów Ami z Luną, są słodkie razem. Jak nigdy rozumiem samotność Rei, jej żal o to, że urodziła się inna od wszystkich, nigdzie nie pasuje i wszyscy patrzą na nią dziwnie.

Wzruszyłam się, kiedy dostrzegłam jedną rzecz: gdy tylko pojawia się problem, Usagi od razu płacze, a mimo to przyjaciółki ją kochają.

Prawie jednocześnie oglądałam też początkowe odcinki Sailor Moon Crystal, i choć jest wierną adaptacją, to muszę przyznać, że pod względem storytellingu wypada lepiej. Subtelnie rozwija te drobne, psychologiczne wątki, które tak uwielbiam. Dlatego czytając act trzeci okropnie zabrakło mi sceny z Crystala podczas walki, kiedy ręce Usagi i Ami się zamrażają. Ten moment, kiedy Rei uświadomiła sobie, że Usagi też ma moce, to najpiękniejsza scena tego odcinka. Rei uświadomiła sobie, że są też inne osoby z mocami. To musiało być to samo uczucie, kiedy dowiedziałam się, że jest więcej autystycznych osóbek takich jak ja, nie do opisania <3. Za to w mandze już pojawia się promienny uśmiech Rei, kiedy Ami powiedziała, że szukały właśnie kogoś takiego jak ona, że potrzebowały właśnie jej. Nareszcie czuje się potrzebna <3. Podoba mi się, jak Crystal rozwinął ten wątek.

Act 4 mnie trochę znudził. Doskonale znam tą historię, a w tym rozdziale nie pojawia się nowa wojowniczka, wszystko skupia się na balu maskowym i walce o tajemniczy klejnot, który, jak dobrze wiemy, nie jest Srebrnym Kryształem. Trochę taki filler, ale jego ogromnym atutem jest pojawienie się nowej tiary Sailor Moon. Podoba mi się ta dbałość o szczegóły - fakt, że tiara spłonęła i nie pojawiła się magicznie z powrotem, tak po prostu. Została stworzona na nowo dzięki zapieczętowanym jeszcze wspomnieniom Sailor Moon o przeszłości z Tuxedo.

Act 5, w którym pojawia się Makoto, znów został lepiej rozwinięty w Crystalu, dlatego czytając mangową wersję, poczułam się nieco zawiedziona. Wielokrotne ukazanie retrospekcji niespełnionej miłości Mako z poprzedniej szkoły i jej załamanie podczas walki o wiele lepiej pokazały wagę jej cierpienia. W końcu poczuła się aż tak zraniona, że zmieniła szkołę i się przeprowadziła. W mandze Mako od razu unosi się gniewem, kiedy dowiaduje się, że Motoki kłamał i wcale jej nie kocha. Za to bardzo lubię ogólne przesłanie tego actu, wspólne dla obu mediów: ocenianie po wyglądzie bywa zdradliwe. Panna młoda była piękna, a zwodziła mężczyzn, natomiast Mako wydaje się chłopięca i straszna, a tak naprawdę jest najbardziej romantyczna i wrażliwa z całej grupy.

W kolejnych aktach akcja już bardzo mocno przyspiesza. Nie znając historii, można odnieść wrażenie, że zbliża się climax, a nie jesteśmy nawet w połowie. Podoba mi się to, po ekspozycji i stopniowym wprowadzaniu kolejnych postaci dostajemy sporo adrenaliny. Kolejna lekcja: potęga mass mediów. Gorączkowe poszukiwania najpierw Srebrnego Kryształu, a potem Sailor Moon pokazują, jak silnie media potrafią oddziaływać na tłumy, nawet w prawdziwym życiu, bez mocy Królestwa Ciemności. I to jeszcze przed internetem! A jak już jesteśmy przy technologii, nawiążę do tego, jak Naoko chciała trochę uwspółcześnić pewne elementy w mandze. Tą reedycję w Japonii wydano w 2013, a wciąż widać monitory komputerów „z dupą”, Królestwo Ciemności zakłada wypożyczalnię kaset. Wtedy Naoko chyba nie miała pojęcia, jak to nieco zmienić, teraz mamy wszechobecne streamingi. Gdy zobaczyłam płyty z Kryształowego Seminarium z actu 2, pomyślałam natomiast, że gdyby Naoko znowu chciała nieco uwspółcześnić mangę, to musiałaby je chyba zamienić aplikacją learningową.

Relacja między Mamoru a Usagi się rozwija, tempo jest moim zdaniem dobre, małymi kroczkami poznają wzajemnie swoje tożsamości. Mając świadomość tego, co wydarzyło się w ich poprzednim życiu, tego, że, przypominam, Serenity popełniła samobójstwo, gdy Endymion został zabity na jej oczach, nie dziwi absolutnie jej podążanie za głosem serca, zdenerwowanie w jego obecności, i ta dziwna siła, która zdaje się ciągnąć ich ku sobie.

Po raz pierwszy zostaje też zarysowane, że Beryl ma wyrzuty sumienia z powodu obudzenia Metalii, ale nie ma odwagi ani mocy, by się jej sprzeciwić. Tragiczny jest ten brak świadomości, co robi, także u Generałów, bo wciąż nie wróciły im wspomnienia z poprzedniego życia.

Nie rozumiem tylko działań Luny. Wygląda na to, że stopniowo odzyskuje wspomnienia, ale nie dzieli się nimi z wojowniczkami, żeby nie wywołać szoku. To jest logiczne. Twierdzi, że zebrały się cztery wojowniczki, i muszą odnaleźć Księżniczkę. No to kim według Luny jest Sailor V, z którą się kontaktuje? To ewidentnie piąta wojowniczka, której nie powinno być. Z tego co pamiętam, w rozdziale ósmym, który będzie pierwszy w kolejnym tomie, Luna i wojowniczki błędnie zakładają, że Venus jest Księżniczką przez półksiężyc na czole po przemianie w Sailor V. Nie pamiętam już, czy Luna robi to z premedytacją, by chronić Serenity... Ta nieścisłość rozwiąże się, kiedy listonosz przywiezie mi drugi tom.

Brakuje mi w tym wydaniu jednak posłowia, które były w wydaniu Shinsouban. Czytałam je w internecie po angielsku. Jestem zawiedziona, że nie pojawiły się nowe dopiski i malutkie komiksy od autorki zza kulis przygotowywania manuskryptu do kolejnego, poprawionego wydania. Były bardzo sympatyczne.

Wydanie jest przepiękne, przerosło moje oczekiwania. Nie mam Kanzenbana w innych językach do porównania. Oprawa pięknie się mieni pod odpowiednim kątem, książka jest spora, kartki są szyte, a papier lekko śliski, ale nie błyszczy się, dzięki czemu kadry mangi wyglądają dobrze jakościowo, a na zdjęciach nie ma przeszkadzających odblasków. Brawo dla wydawnictwa J.P.F. za nie poddawanie się, bo z Naoko naprawdę ciężko się współpracuje!

Pozostałych ostrzegam tylko, żeby nie wciskać książki na ciasne półki. Musiałam siłą ją wyciągnąć i w paru miejscach nieco zdarłam sobie brokatową folię. Nie jest to mocno widoczne, chyba, że akurat na okładkę pada światło, wtedy boli, że tak zniszczyłam nową mangę T^T

Strona graficzna: śliczne rysunki, ale Naoko nie umie rysować kotów, nie wspominając o czarnych kotach, a co usiłowała Lunę poprawić, to wyszła tylko gorzej. Możemy podziwiać niektóre ilustracje z artbooków jako okładki kolejnych rozdziałów, i wreszcie nie trzeba siłować się z książką, żeby dojrzeć ilustracje zajmujące dwie strony w pełnej krasie. Karty łagodnie się otwierają, tak, jak powinny.

Tłumaczenie: w porównaniu do poprzedniego to jak niebo a ziemia. Tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń. Imiona zachowane oryginalne, podobnie ataki i wywołanie transformacji, które brzmią obco również dla rodzimego czytelnika. Dymek z wprowadzeniem Moon Stick uważam za bardzo dobry konsensus: „Dam ci nowy przedmiot... Tę oto Księżycową Różdżkę”, a nad jej nazwą, nieco inną czcionką, trochę jak japońska furigana, mamy oryginalną nazwę, Moon Stick. W tym zdaniu po przetłumaczeniu jednak wychodzi gramatycznie ładniej, a jednocześnie znamy oryginalną nazwę przedmiotu. Niektórzy zwracali uwagę na „tokszoł” w telewizji przy poszukiwaniach Srebrnego Kryształu, ale moim zdaniem dobrze oddaje klimat lat 90, bo taki jest setting.

"Jestem Usagi Tsukino. Mam czternaście lat i chodzę do drugiej gimnazjum. Sama przyznam że trochę beksa ze mnie. Chlip."

Kocham Sailor Moon, bo kiedy po raz pierwszy się przedstawiła, dała mi nadzieję, że nawet beksa taka jak ja może zostać bohaterką. Sailor Moon ma swoje wady, ale ma też silne poczucie sprawiedliwości i broni tych, którzy są dla niej ważni, i tak powoli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na początku zaznaczę, że o serii dowiedziałam się krótko po jej wydaniu, z forum w 2012 roku, ale miałam okazję zacząć ją czytać dopiero w 2019. Przywykłam więc do starszego tłumaczenia i będę nazywać główną bohaterkę Julią.

Może zanim przejdę do wymienienia wszystkich aspektów tej części, które mnie wkurzyły, zacznę od głównego tematu, a mianowicie odkrycia prawdziwej przeszłości Julii. Nie wstrząsnęło mną to tak, jak powinno. Wydaje mi się, że wykryłam plot hole. Skoro Julia została zabrana prawdziwym rodzicom, nie mając nawet 5 lat, to dlaczego na samym końcu, na zdjęciu z Emmaline, napisane jest, że to pierwszy dzień Elli-Julii w szkole? W wieku 4 lat poszła jeszcze do szkoły w Nowej Zelandii? Bo jeszcze uwierzę. A to niedociągnięcie tylko dodatkowo zniechęca mnie wobec całkiem dobrego konceptu przeszłości Julii.

Sprawdziłam daty oryginalnego wydania pierwszych trzech części: 2011, 2013 i 2014. Czwartą natomiast wypuszczono w 2018 roku, czyli cztery lata po tym, jak po świecie rozeszło się mnóstwo egzemplarzy pakietów TRYLOGII Dotyku Julii. Pierwotną trylogię czytałam już jakiś czas temu oraz nie byłam wtedy aż tak wyrobioną czytelniczką, jak teraz, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że cała ta historia w czwartym tomie począwszy od intrygi politycznej, jest zrobiona na siłę. Tak, jest logiczna, pomysł jest w miarę, ale gdzieś po drodze coś poszło nie tak. Łatwo sobie wyobrazić, że Julii będzie ciężko w nowej roli przywódczyni. I może właśnie o to chodzi. Może ten początek jest zbyt przewidywalny, brakuje czegoś, co wywróciłoby jej świat do góry nogami. Zabrakło emocjonujących plot twistów i akcji. A kiedy już do tych zwrotów akcji dochodzi, czytelnik jest zbyt wykończony głupotą głównej bohaterki. Julia od początku była emocjonalna i bardzo podobała mi się jej analiza psychologiczna. Może to ja już jestem za stara na takie książki, ale wcześniej wydawała się jakaś taka bliższa, bardziej ludzka, mniej wnerwiająca. Jak zwykle opis stanów emocjonalnych u Mafi to majstersztyk, ale boli mnie używanie klisz i Julia osiągająca coraz to nowe wyżyny swojej głupoty i braku logiki.

A teraz przejdę już do narzekania na konkretne sceny i aspekty.

Ja rozumiem, że coś musi pójść nie tak, musi być jakiś konflikt, żeby fabuła ruszyła do przodu. Rozumiem nawet, że Julia ma tylko 17 lat i zerowe doświadczenie życiowe, że jest nastolatką i ma prawo reagować gwałtownie, ale naprawdę... Cycki opadają od jej głupoty. Wszyscy mówią jej, że nie powinna iść sama na spotkanie z Ibrahimem, a ona nikogo nie słucha i wszystkim robi na złość, za wszelką cenę chce udowodnić, że jest doskonałą przywódczynią, krótko po tym, jak żali się Kenjiemu, że nie daje rady z papierkową robotą. Serio? Ja naprawdę staram się ją zrozumieć, ale oczekuję odrobiny logicznego myślenia. Skoro już stanęła na czele Ameryki, to powinna być mniej egoistyczna. Właśnie poświęciła pokój na świecie dla podbudowania swojego ego, udowodnienia, że ze wszystkim da sobie radę sama *facepalm*. A potem, zamiast wypytać Warnera, pomyśleć logicznie, ona uprawia z nim seksy. Chryste, czy ona jest klaczą rozpłodową, że nie umie się opanować i skupić na zadaniu? Ma pretensje do Warnera, że nic jej nie powiedział, a sama zamiast skupić się zadaniu, odbyciu rozmowy, zorientowaniu się w świecie polityki, w którym jest zielona, idzie z nim do łóżka *facepalm*. W tej książce wszystko się komplikuje z najbardziej idiotycznych powodów. Nie ogarniam, jak mogła być taka zła o byłą Warnera. Zachowuje się, jakby została zdradzona, ale to tylko była. Jesus fucking Christ. Rozumiem hormony, młody wiek, ale to po prostu głupota tak silnie reagować, bo starszy chłopak był już w związku. Jakie to ma w ogóle znaczenie? A może neurotypowi po prostu tak mają? Sama jestem autystyczna i dla mnie w związku liczy się teraz, a nie jacyś byli. W dodatku dobija mnie, że właśnie po tym Julia się kompletnie załamała i przeszła metamorfozę z delikatnej i emocjonalnej na ostrą i twardą, a przy tym klasyczne obcięcie włosów.

Cofnę się jeszcze trochę w czasie - ucieszyło mnie postrzelenie Julii, wreszcie coś zaczęło się dziać, ale działo się zbyt krótko. Naprawdę nudziły mnie już ciągłe sprzeczki między głównymi bohaterami, spowodowane jedynie tym, że nie potrafią ze sobą porozmawiać jak cywilizowani ludzie. W tym tomie za dużo obyczajówki, za mało akcji. Czy w poprzednich częściach też tak było? Czytałam je w głębokiej depresji i moje wspomnienia są zamglone. Polityczna intryga naprawdę byłaby o wiele lepsza, gdyby było więcej akcji, a nie wieczne nieporozumienia między Julią a Warnerem.

Z pozytywów: bardzo podoba mi się opis sceny picia alkoholu. Sama nigdy nie miałam go w ustach, ale jest to przedstawione w tak sugestywny sposób, że mogłam go wręcz poczuć. Pod względem artystycznym to chyba moja ulubiona część całego czwartego tomu. Podobnie przyjemna była dynamika między Warnerem i Kenjim: kiedy między Aaronem a Julią wszystko było dobrze, chłopcy się nienawidzili, a zaczęli się kolegować po zerwaniu naszej głównej pary. To gdzieś już było, ale świetnie się bawiłam przy tym wątku. Niezmiernie ciekawe jest też to, jak Julia zaczyna inaczej postrzegać pogodę po postrzeleniu. Wydaje się, że to nie halucynacje, może ta substancja sprawiła, że zaczęła widzieć poza zasłoną tego, co usiłuje im wmówić przywrócenie? Coś jak widzenie przez Mgłę w Percym?

Wreszcie, w tym tomie znajduje się również nowela, i bardzo podoba mi się takie rozwiązanie ze strony wydawcy. Zamówiłam w bibliotece wcześniejsze części, żeby móc przeczytać poprzednie nowele. Nie udało mi się do nich dotrzeć w starszym tłumaczeniu, bo były sprzedawane w osobnych tomach. Jak to zwykle bywa na polskim rynku, nakłady na takie dodatki są słabe i później bardzo ciężko się do nich dostać, dlatego niezmiernie cieszy mnie, że wszystko mamy w jednej książce. Zwłaszcza, że akurat ta nowela (nie wiem jak inne) jest doskonałym dopowiedzeniem do fabuły głównego czwartego tomu.

Po przeczytaniu jej muszę stwierdzić: cholera jasna, od samego początku tej części to Kenji powinien być narratorem, nie Julia i Warner. Opisuje te same wydarzenia z końcówki książki, (oczywiście ze swojej perspektywy, widzimy trochę inne sceny, bo siłą rzeczy nie przebywa cały czas z Julią), ale wszystko, łącznie z analizą emocjonalną, jest o wiele ciekawiej napisane i ma o wiele większy sens. Mogłam się o wiele bardziej wczuć w historię. Jego postać powinna być w kolejnych częściach bardziej rozwinięta. Niezmiernie podoba mi się to, jak chowa się za maską wesołka, a w jego wnętrzu kryje się mrok. TO jest coś wartego opisania, nie huśtawka emocjonalna Julii.

Te około 70 stron noweli sprawiło mi o wiele więcej frajdy niż główna historia. I tylko ta nowela podnosi moją ostateczną ocenę.

Na początku zaznaczę, że o serii dowiedziałam się krótko po jej wydaniu, z forum w 2012 roku, ale miałam okazję zacząć ją czytać dopiero w 2019. Przywykłam więc do starszego tłumaczenia i będę nazywać główną bohaterkę Julią.

Może zanim przejdę do wymienienia wszystkich aspektów tej części, które mnie wkurzyły, zacznę od głównego tematu, a mianowicie odkrycia prawdziwej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo ładne rysunki, w większości Marin wygląda jeszcze piękniej, niż w anime. Zdziwiło mnie, że jest więcej ecchi niż w adaptacji, ale mnie to absolutnie nie przeszkadza. Było dobre na poprawę humoru.

Bardzo ładne rysunki, w większości Marin wygląda jeszcze piękniej, niż w anime. Zdziwiło mnie, że jest więcej ecchi niż w adaptacji, ale mnie to absolutnie nie przeszkadza. Było dobre na poprawę humoru.

Pokaż mimo to

Okładka książki ADHD u dorosłych - Jak ułatwić sobie życie i uspokoić myśli Sabine Bernau, Karolina Grzywacz
Ocena 6,3
ADHD u dorosły... Sabine Bernau, Karo...

Na półkach: , ,

Dużo konkretów było na samym początku i w rozdziale o leczeniu farmakologicznym. Poza tym pojawiają się porady i sposoby radzenia sobie, które nie wnoszą nic konkretnego. Mam wrażenie, że ciągle była mowa o tych samych trudnościach, można by to znacznie skrócić.

Biorąc pod uwagę, że to drugie, zaktualizowane wydanie tej książki i sporo merytorycznej części zawdzięczamy Karolinie Grzywacz (poprawiła nawet po autorce rozdział o leczeniu ADHD za pomocą medycyny alternatywnej, przy każdej metodzie podkreślając, że nie dowiedziono znacznej poprawy), a i tak wyszło słabo, stwierdzam, że wskrzeszanie tej książki było zupełnie niepotrzebne. Jest mnóstwo aktualnych, lepiej napisanych, popularnonaukowych opracowań/poradników o ADHD.

Cieszę się jedynie, że przeczytałam w ramach okresu próbnego na pewnej platformie, inaczej jeszcze żałowałabym straconych pieniędzy.

Dużo konkretów było na samym początku i w rozdziale o leczeniu farmakologicznym. Poza tym pojawiają się porady i sposoby radzenia sobie, które nie wnoszą nic konkretnego. Mam wrażenie, że ciągle była mowa o tych samych trudnościach, można by to znacznie skrócić.

Biorąc pod uwagę, że to drugie, zaktualizowane wydanie tej książki i sporo merytorycznej części zawdzięczamy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Totalnie dałam się złapać na końcu poprzedniego tomu. Myślałam, że Aldrik zginie na miejscu, dopiero później pomyślałam, że może, może... Przecież byli Związani, upadek nie powinien mu zrobić krzywdy. W tomie trzecim doszedł do siebie zbyt szybko po tym upadku. Znowu to, co wydawało się być motywem przewodnim danego woluminu, zostało rozwiązane w zaledwie kilka rozdziałów. To samo wrażenie miałam na końcu drugiego tomu, kiedy Vhalla musiała udawać Serien. Tym samym powróciliśmy do normalności zbyt szybko i prawie w ogóle nie poczułam tego zagrożenia życia Aldrika z przełomu dwóch tomów.

Ze środka jestem bardzo zadowolona. Jak zwykle przyjemnie czytało się perypetie głównych bohaterów dzięki realistycznej i rozwiniętej analizie psychologicznej. Choć myślałam, że będzie coś więcej na temat zdrady mężczyzny z Zachodu i to on będzie największym zagrożeniem tego tomu. Znowu się myliłam i przy tym nieco zawiodłam.

Spodziewałam się czegoś dużego na końcu, po zwycięstwie, bo zostało za dużo stron, ale jestem wciąż w szoku po tym zakończeniu. Po tym buildingu przez 3 tomy, po zaręczynach, po deklaracji Vhalli, że pomoże Aldrikowi w walce z alkoholizmem, sposób, w jaki ze sobą zerwali, jest moim zdaniem chybiony. Tak szaleńczo się kochali, że podczas walki aż zaczęli mnie wkurzać tymi swoimi czułymi słówkami, a następnego dnia co? Cesarz zaręczył następcę tronu z pokonaną księżniczką i nagle się na siebie wielce obrazili i znienawidzili? Widziałam, jak autorka przez narratora usiłowała to usprawiedliwić: kochali się tak mocno, że nie mogli tego znieść, więc musieli się całkiem znienawidzić. Ale w tym przypadku uważam ten pomysł za chybiony. Ściślej, nie podoba mi się. To trochę zbyt wiele i zbyt nagle. Lepiej przyjęłabym jakiś plan, potajemne spotykanie się, a przy wszystkich udawanie, że zapomniał o Vhalli i spełni obowiązek narzeczonego księżniczki podbitej krainy. To chciałam widzieć i nie mogę się pogodzić z tym, że wyszło zupełnie inaczej. Osobiście zabiłabym cesarza, zamiast dawać Vhalli go ratować w takim wypadku - jako autorka. Kova ma jednak inną koncepcję i nic z tym nie zrobię. Pisarze są jednak potwornie okrutni. Teraz to już całkowicie zniszczyła jej życie i nie mam pojęcia, kim stanie się w kolejnej części, żeby przeżyć. Chyba zaczynam bać się tego, jaką postacią staje się Vhalla, z którą tak się utożsamiałam i tak ją lubiłam w pierwszym tomie.

Nie mam kompletnie wizji na kolejny tom, nie wiem, co się zdarzy, Vhalli nie zostało właściwie nic. Uciekła i zabrała ten topór. Będę czytać do końca, bo już wpadłam i muszę wiedzieć, jak się skończy, ale będę potrzebować przerwy.

Totalnie dałam się złapać na końcu poprzedniego tomu. Myślałam, że Aldrik zginie na miejscu, dopiero później pomyślałam, że może, może... Przecież byli Związani, upadek nie powinien mu zrobić krzywdy. W tomie trzecim doszedł do siebie zbyt szybko po tym upadku. Znowu to, co wydawało się być motywem przewodnim danego woluminu, zostało rozwiązane w zaledwie kilka rozdziałów....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Najpierw dowiedziałam się o tej pozycji w webinarze dla bibliotekarzy. Doświadczona już bibliotekarka polecała ją jako jedną z perełek literatury dla młodzieży. Ostatecznie skusiła mnie motywem Królowej Śniegu. Wypożyczyłam.

Przyznam, że podchodziłam sceptycznie do tej książki, kiedy zobaczyłam, że należy do kategorii tęczowej literatury. Nie zrozumcie mnie źle, popieram wszelką odmienność, po prostu bałam się, że dostanę coś na miarę fanfika yaoi z 2016 roku. Przekonałam się jednak, że jest zupełnie inaczej.

Historia opowiada o przemocy seksualnej. Na początku tego nie wiedziałam, ale doceniam trigger warning na początku, oraz telefony zaufania na samym końcu książki. Temat ten został bardzo wdzięcznie pokazany. Nie sądziłam, że o tak trudnych doświadczeniach da się tak pisać. Osoba autorska (uznaje się za osobę niebinarną, więc to uszanujmy) tak sprytnie operuje językiem, że nie trzeba mówić do końca wprost, nie trzeba używać wulgarnych słów ani brutalnych opisów, a jednocześnie metafory są doskonale zrozumiałe dla autystki, jaką jestem, oraz bardzo obrazowo pokazują uczucia towarzyszące bohaterom. Czytając, czułam ich cierpienie, ale nie czułam się nim przygnieciona.

Cała narracja to językowy majstersztyk, pełna pomysłowych, barwnych opisów, porównań do meksykańskiego piekarnictwa, bo z takiej rodziny wywodzi się główna bohaterka, oraz obrazowych metafor. Do tego wstawki hiszpańskich zwrotów, które jeszcze bardziej pozwalają się wczuć i wejść w buty latynoski. Te piękne opisy były dla mnie jak balsam pomiędzy emocjonującymi scenami.

Wspaniale jest również przedstawiona relacja między Cielą a Lockiem. Zazwyczaj nie lubię romansów w książkach młodzieżowych, bo często są płytkie i niezwykle irytujące. Tutaj jednak mamy dojrzałe uczucie dwóch osób z własnym bagażem doświadczeń, które rozwija się po zranieniu nieśmiało, lecz sukcesywnie. Zachowują się prawdopodobnie, a ich analiza psychologiczna jest niezwykle pogłębiona. Nie mam tu nic do zarzucenia.

To również opowieść o przemocy rówieśniczej, co jest mi bardziej bliskie, ale też wykluczeniu, byciu mniejszością. Niby w mediach wydaje się, że USA takie multi-kulti, wszyscy się tolerują, ale ta powieść pokazuje, że nie do końca tak jest. Bardzo trafnie przedstawia rzeczywistość, z jaką musi się mierzyć niebiała, w dodatku queerowa dziewczyna, oraz biały chłopak. Bo ani jednemu, ani drugiemu nikt by nie uwierzył, że zostali wykorzystani seksualnie. Wciąż słyszy się komentarze, że chłopaka nie da się zgwałcić. Przyznaję sama, że zdarzało mi się myśleć stereotypowo o niebiałych osobach w Ameryce. Że nawet zwrócić im uwagi nie można, bo zaraz posądzą o rasizm. Wielu z nas zapewne również zetknęło się z takimi głosami. Ale historia Cieli uświadomiła mi, jak bardzo to jest nie fair. I że nawet w pozornie tolerancyjnym społeczeństwie wciąż zdarzają się jednostki, które ze względu na czyjąś inność potrafią zniszczyć komuś życie.

Właśnie ze względu na to, że "Sezon luster" porusza tak ważne sprawy, a przy tym realistycznie i jednocześnie wdzięcznie opisuje stany psychiczne bohaterów, jest to obowiązkowa lektura dla każdego człowieka żyjącego w XXI wieku. Nie zniechęci nawet wyjadaczy fantastyki, bo pojawia się tutaj magia. La Bruja de los Pasteles nie tylko umie dodać odwagi ludziom dzięki idealnie dobranym wypiekom, musi mierzyć się też z roślinami, które zmieniają się w szkło... Wisienką na torcie jest wniosek, do którego bohaterka dochodzi na końcu. Zaczyna rozumieć, że nie powinna udawać, że to nigdy się nie zdarzyło, ale nauczyć się z tym żyć na nowo.

Jest to piękne, artystyczne, i jednocześnie realistyczne przedstawienie radzenia sobie z traumą, które serdecznie polecam każdemu i uroczyście wnioskuję o zmianę kategorii na literaturę piękną!

Najpierw dowiedziałam się o tej pozycji w webinarze dla bibliotekarzy. Doświadczona już bibliotekarka polecała ją jako jedną z perełek literatury dla młodzieży. Ostatecznie skusiła mnie motywem Królowej Śniegu. Wypożyczyłam.

Przyznam, że podchodziłam sceptycznie do tej książki, kiedy zobaczyłam, że należy do kategorii tęczowej literatury. Nie zrozumcie mnie źle, popieram...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pamiętam, jak w podstawówce na pewnej lekcji polskiego nauczycielka na zastępstwie polecała nam tą książkę. Że będzie o chorym chłopcu, pani Róży, która ma go przygotować na śmierć, i w tym celu kazała mu pisać listy do Boga oraz udawać, że każdy dzień jego życia to jak dziesięć lat. Wtedy byłam zachwycona tą wizją, ale jakoś nie paliłam się, by za wszelką cenę zdobyć tę książkę. Przeczytałam ją trochę przypadkiem teraz, jako studentka. I mam obiekcje.

Na samym początku wydaje się spoko, reakcje ludzi na Oskara i na to, że wkrótce umrze, nieumiejętność zmierzenia się ze śmiercią wydają się dość wiarygodnie opisane. Równie prawdopodobne jest to, że dziecko w takiej sytuacji samo ogarnie, że coś jest nie tak. I do tego momentu jest dobrze, bo uświadamiam sobie pewną rzecz...

Mierzi mnie strasznie we wszystkich produkcjach o tematyce medycznej brak jakiejkolwiek wiedzy na ten temat. Naprawdę nie trzeba być lekarzem, wystarczy internet i chęć do researchu, żeby dowiedzieć się, jakie są realia. Wkurza mnie okropnie, że na jednym oddziale są dzieci z najróżniejszymi problemami, już to mi psuje immersję. Nawet, gdyby to był oddział paliatywny, to Peggy Blue by tam w ogóle nie było. Ona nie była skazana na śmierć, wypisano ją do domu. To dość naiwny sposób na urozmaicenie bohaterów, ale tak naprawdę powinniśmy tu mieć samych małych pacjentów onkologicznych. Pierwszy minus.

Potem przechodzimy do właściwej akcji z udawaniem, że dzień to 10 lat życia. Nie podoba mi się, w jaki sposób Róża namawia Oskara do poznania romantycznej miłości. Chłopak ma dziesięć lat, dziewczyny mu nie w głowie, właściwie na nim tą odpowiedź wymusiła, że lubi Peggy. To działanie nie ma żadnego sensu, poza ukazaniem iluzji, że Oskar rzeczywiście w przyspieszonym tempie przeżywa wszystkie etapy życia dorosłego człowieka. Wolałabym, żeby sam zdecydował, co chce robić w ostatnie dni.

Później jest tylko gorzej, Oskar zaczyna się całować z dziewczynami i wchodzi Peggy do nocy do łóżka. Myśli, że właśnie to jest wielka miłość, a Róża tylko utwierdza go w błędzie. On jest jeszcze za mały, żeby miłość zrozumieć, nie ma więc sensu pokazywać mu jej ochłapów na siłę. A reakcja personelu na to, że spali razem jest taka, jakby naprawdę byli nastolatkami i uprawiali seks, tacy są zgorszeni. Bardziej prawdopodobną reakcją na takie wydarzenie na oddziale byłby pewnie śmiech, albo nawet zaaranżowany przez pielęgniarki ślub, z suknią zrobioną, z czego dostępne, żeby dzieci się pobawiły.

"Zmęczony? Ile masz lat? Osiemnaście? Jak się ma osiemnaście lat, to nie wie się, co to zmęczenie".
Takie podejście jest bardzo szkodliwe dla psychiki. Brzmi jak "nie możesz mieć depresji, jesteś w liceum, to najlepsze lata twojego życia". Róża po prostu zlekcewarzyła odczucia Oskara, a powinna uszanować jego zmęczenie i pozwolić mu odpocząć. Przykład w książce daje złudny dowód, jakoby takie słowa świetnie motywowały chorego, bo po nich Oskar od razu pisze, że dostał kopa. Niestety, w większości przypadków jest zupełnie na odwrót. Chory na cokolwiek, gdy takie coś usłyszy, najpewniej pomyśli sobie, że drugiej osoby nie obchodzą jej problemy, poczuje się samotna i zamknie się w sobie.

Za to bardzo prawidłowa jest jej rada: "To nienawidź ich [rodziców] z całej siły". Najlepszym sposobem na poradzenie sobie z emocjami jest ich czucie, przeżycie. W naszym społeczeństwie uczymy się raczej trudne emocje ukrywać, tłamsić w sobie, aż nie wybuchną. Przeżycie ich sprawia, że opadają.

Tłumaczenie cierpienia w scence przy kapliczce kompletnie do mnie nie przemawia. Może dlatego, że w ogóle nigdy do mnie nie przemawiał kult cierpienia, i między innymi dlatego stałam się ateistką. Jeśli coś nas boli, to jak najbardziej mamy prawo krzyczeć, płakać, narzekać, jak cierpimy! Ukrywanie tego cierpienia, robienie miny do złej gry tylko pogarsza sprawę, patrz wyżej. Kult cierpienia jest szkodliwy, bo później, gdy człowiek naprawdę zaczyna cierpieć, obwinia się, że nie umie przyjąć tego ze spokojem i wdzięcznością, tak jak Jezus. Ale my musimy przyjmować to z bólem i łzami, bo jesteśmy tylko ludźmi. Płacząc, dosłownie wypłukujemy z siebie kortyzol, hormon stresu, i dlatego czujemy się lepiej.

Z plusów, podobał mi się dowcipny styl narracji Oskara. Jest rezolutny, ma swoje zdanie, lubię go. Ujął mnie żart o szafie na szczotki: "szafy na szczotki można otworzyć od zewnątrz, ale nie od wewnętrz, jakby bano się, że w nocy szczotki, kubły i szmaty do podłogi stamtąd prysną!" oraz o Peggy zafascynowanej chorobami, która czyta o nich coraz więcej, by dowiedzieć się, jakie jeszcze będzie mogła mieć w przyszłości. To nieliczna z najbardziej autentycznych sytuacji, bo sama byłam chorym dzieckiem i kolekcjonowałam diagnozy jak trofea, a potem, poznając dzieci na podwórku, mówiłam: Cześć, jestem Natalia i mam wadę serca, a ty co masz?

Pamiętam, jak w podstawówce na pewnej lekcji polskiego nauczycielka na zastępstwie polecała nam tą książkę. Że będzie o chorym chłopcu, pani Róży, która ma go przygotować na śmierć, i w tym celu kazała mu pisać listy do Boga oraz udawać, że każdy dzień jego życia to jak dziesięć lat. Wtedy byłam zachwycona tą wizją, ale jakoś nie paliłam się, by za wszelką cenę zdobyć tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ta książka rozwaliła mnie psychicznie.

Była TAK DOBRA.

Moja recenzja pewnie wyda się nieszczera przez wiele ogólników, bo tak każdy umie pisać, ale tutaj naprawdę nie mam się do czego przyczepić.

Wszystko jest dokładnie na swoim miejscu. Wszystkie elementy dobrej powieści: konflikt, intrygi, tajemnice, zwroty akcji, wiarygodna psychologia postaci, aktualne problemy, pytania o człowieczeństwo, motywy, przesłanie, sposób tkania historii, akcja, rozwój bohaterów... Niczego tutaj nie brakuje.

Chciałam przeczytać Kosiarzy już dawno temu, ale głupia byłam i nie kupowałam książek, które chcę przeczytać (mieszkam na zadupiu i w mojej bibliotece poza najbardziej popularnymi pozycjami nic nie ma), a kiedy już chciałam kupić Żniwa Śmierci, okazało się, że dodruków już nie ma, a trzeci tom po polsku nigdy nie wyszedł. Na Vinted chodziły za horrendalne ceny, dałam sobie spokój. A potem wydawnictwo Uroboros puściło info, że robią reedycję. Byłam tak spragniona tej powieści, że kupiłam od razu po premierze i natychmiast zaczęłam czytać, nie mogłam się powstrzymać.

Na początku zaintrygował mnie główny motyw: świat pełen ludzi pełniących rolę Śmierci, żniwiarzy. Byłam wtedy nastolatką, która myślała, że cokolwiek z kosą jest cool, ale zapamiętałam ten tytuł na długo. Cieszę się, że przeczytałam go teraz, jako dorosła, wyposzczona nieco gorszymi, nieraz słabymi powieściami, bo jeszcze bardziej dzięki temu doceniłam tą perełkę.

Z początku historia wydaje się dość epizodyczna i dla niektórych może być nawet nudna, ale ja bardzo doceniam mocne wejście w psychologię zarówno praktykantów, jak i zbieranych ludzi. Autor powoli wprowadza nas w bardzo futurystyczny świat, którego nadal nie umiem sobie dobrze wyobrazić, ale nie przeszkadza to odbiorowi. Po prostu nie potrafię przyjąć do wiadomości, że ci ludzie naprawdę uważają się za nieśmiertelnych, a śmierć jest tylko wyjątkiem.

Ja tutaj widzę wyparcie, zaprzeczenie śmierci. Narrator wciąż i wciąż podkreśla, że śmierć została pokonana, ale to nieprawda. Wciąż przychodzi znienacka, a zbiory sprawiedliwych kosiarzy dotyczą tych, których i tak dopadłaby śmierć, gdyby ludzkość nie osiągnęła takiego poziomu rozwoju techniki. Kupiła im trochę czasu, ale nic za darmo.

Odbieram to jako przestrogę na przyszłość, dla całej ludzkości. A może nawet na teraźniejszość: w końcu od kilku zaledwie tygodni jesteśmy świadkami rozkwitu technologii sztucznej inteligencji, która generuje obrazy, dowolne teksty, wciąż jeszcze się myli, trzeba ją poprawiać, ale cały czas się rozwija. Gdy się z nią czatuje, można wręcz ulec iluzji, że po drugiej stronie jest prawdziwy człowiek, a nie algorytm.

Wątpię, bym dożyła aż takiego poziomu rozwoju, jak tutaj, nie wiem nawet, czy byłby w ogóle możliwy, ale na zawsze już zapamiętam: nawet pokonanie śmierci nie usprawiedliwia brawury. Nadal trzeba cenić własne życie i żyć tak, jakby nasz czas miał się wkrótce skończyć. Inaczej zatracimy cel i popadniemy albo w stagnację, albo w samouwielbienie (w końcu jesteśmy nieśmiertelni, jesteśmy bogami!), a obie te drogi prowadzą do utraty człowieczeństwa.

Pozostaje tylko słowo od wyjadaczki fantasy: przy lekturze drżałam z podniecenia, miałam ochotę krzyczeć na zwroty akcji, całym serduchem rozumiałam i wspierałam naszych bohaterów, rozumiem też pobudki wroga, choć nic nie usprawiedliwia posunięcia się do czegoś tak okrutnego. Jestem zachwycona, mam kaca książkowego, a chyba największy atut tej powieści to bardzo duży rozwój postaci. Citra i Rowan nie będą do końca takimi niezdecydowanymi, zahukanymi uczniakami, o nie, nie! Tak doskonale napisanej przemiany głównych bohaterów w powieści młodzieżowej/fantasy nie widziałam od naprawdę bardzo dawna. Oni są naprawdę unikatowi i ludzcy. Musicie dać im szansę.

Reszty nie będę już zdradzać, by nie psuć zabawy.

Jak głosi recenzja na tylnej okładce: umarłam i zmatwychwstanę, gdy wyjdzie drugi tom.

Ta książka rozwaliła mnie psychicznie.

Była TAK DOBRA.

Moja recenzja pewnie wyda się nieszczera przez wiele ogólników, bo tak każdy umie pisać, ale tutaj naprawdę nie mam się do czego przyczepić.

Wszystko jest dokładnie na swoim miejscu. Wszystkie elementy dobrej powieści: konflikt, intrygi, tajemnice, zwroty akcji, wiarygodna psychologia postaci, aktualne problemy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta książka to arcydzieło. Nie tyle jako dzieło literackie, ale jako całokształt. Jeśli ktokolwiek z was, zastanawiający się nad kupnem, waha się między e-bookiem a wydaniem fizycznym: niech natychmiast przestanie myśleć o e-booku i zaopatrzy się w to cudeńko w formie papierowej książki. Cena jest warta świeczki, to pozycja przepięknie wydana, z masą ilustracji - a te ożywają w pełni dopiero na papierze. To jest coś, co bibliofil i miłośnik kotów po prostu musi mieć w domowej biblioteczce.

Czaiłam się nad nią od miesięcy, w końcu kupiłam. Kiedy wzięłam ją do ręki, uznałam, że musi poczekać na swoją specjalną chwilę, bo już sama oprawa jest przecudna. Nie wiem, co to za materiał, ale miły w dotyku, wydaje się naturalny. Nie jakaś tektura. Okładka twarda, ze złoceniami, a w środku na każdej stronie duża ilustracja. Pierwszy raz tak mocno podkreślam pracę wydawcy, bo jest tutaj kapitalna. Nawet łamanie tekstu! Miejsce, gdzie na jednej stronie widać pół okrągłego legowiska, a na drugiej opis, w kształcie, jakby miał uzupełnić to legowisko - mistrzostwo świata.

A teraz przejdźmy już do treści i rysunków, bo wszystkie są dziełem autorki. Doskonale uzupełniają treść, pokazują czytelnikowi jej dzieciństwo, potem obecność kotów w historii sztuki, z reprodukcjami obrazów (wykadrowanych głównie na kotach), w czerni i bieli, z dodatkiem granatowej kredki. Zwierzęta bliskie autorce wręcz ożywają na kartach książki, a Hej, któremu książka jest poświęcona, dzięki ilustracjom wydaje się wręcz namacalny. Niemal czułam jego sierść pod palcami. To bardzo intymna historia: o miłości do zwierząt, o dzieciństwie, studiach, pierwszych własnych zwierzętach na czele z Hejem, przywiązaniu do niego, gdzieniegdzie pojawiają się też porady, jak wprowadzić nowego kota do domu, na co zwrócić uwagę przy adopcji kociaka, oraz etapy żałoby.

Cała ta książka to jest taki naprawdę cudowny pomnik poświęcony Hejowi, którym autorka zdecydowała się z nami podzielić, i uważam to za coś wspaniałego. W pełni zaspokoiła moje potrzeby estetyczne i uczuciowe, uzupełnione swobodnym opisem codziennego życia ze zwierzętami. Pod koniec robi się smutno, ja też żegnałam się po swojemu z Hejem, ale pojawia się nadzieja - adopcja dwóch nowych kotek.

To jest właśnie idealna książka, jako przedmiot, dzieło pracy autora (i ilustratora w jednym), łamacza i wydawcy.

Dla większej immersji ja dodałabym nawet jeszcze jakiś krótki przewodnik co do fonetyki hiszpańskiej, bo nie każdy uczy się hiszpańskiego i wie, jak rzeczywiście brzmią imiona ludzi i zwierząt bliskich autorce. Ja w głowie automatycznie czytałam je już na modłę hiszpańską. Uważam, że to ważne, bo imię kota, którego widzimy na okładce, któremu poświęcone jest to dzieło, prawidłowo czyta się Ej, bowiem w hiszpańskim H jest zawsze nieme. A to tylko podkreśla motywację nadania mu takiego imienia, bo jak nic przypomina nasze polskie Ej - Ej, chodź tu! Właśnie dlatego został tak ochrzczony.

Mam zastrzeżenie tylko do dosłownie dwóch rzeczy, dwóch punktów w poradach ze strony autorki. Miała prawa nie wiedzieć, jest miłośniczką kotów, a nie behawiorystką, więc zostawiam tą wiedzę po prostu dla innych kociarzy, żeby nie popełniali tych błędów. Wiedzę zaczerpnęłam od kocich behawiorystów, którzy starają się edukować w internecie.

1. Małych kotków nie wolno zabierać od mamy nieco dłużej, niż twierdzi autorka. Behawioryści zalecają, a prawdziwie troszczące się o podopiecznych fundacje, domy tymczasowe, schroniska, hodowcy nie pozwolą wziąć kotka do domu, nim nie przekroczy 12 tygodni, czyli 3 miesięcy. Dopiero wtedy zakończona jest socjalizacja. Wcześniejsza adopcja może powodować problemy wychowawcze (np. agresję) w przyszłości - częstą przyczynę porzucania zwierząt.

2. Absolutnie nie wolno psikać kota wodą! On nie zrozumie, że to kara, odbierze to jako atak z naszej strony. Koty trzeba rozdzielić niestety licząc się z ranami. Opis wprowadzania nowego kota do domu jest ogólnie dobry, ale bardzo krótki, poszerzyłabym go o wiedzę z tego artykułu, jeśli ktoś na poważnie szuka porad: https://blog.kocibehawioryzm.pl/2017/12/20/socjalizacja-z-izolacja/

3. Nie pojawia się to jako porada, ale widać, że wszystkie koty bliskie autorce wychodzą same na zewnątrz. Zgodnie z dzisiejszą wiedzą jest to niedopuszczalne - kot ma inteligencję trzyletniego dziecka, a jakoś dzieci nie wypuszczamy, żeby się wybiegały. Kot jest zwierzęciem domowym i jest bezpieczny tylko w domu - na zewnątrz, bez opieki, bez smyczy, czeka go zbyt wiele niebezpieczeństw. Hej miał szczęście, że żył tak długo, zwłaszcza, że to noce spędzał na samodzielnych spacerach.

Ta książka to arcydzieło. Nie tyle jako dzieło literackie, ale jako całokształt. Jeśli ktokolwiek z was, zastanawiający się nad kupnem, waha się między e-bookiem a wydaniem fizycznym: niech natychmiast przestanie myśleć o e-booku i zaopatrzy się w to cudeńko w formie papierowej książki. Cena jest warta świeczki, to pozycja przepięknie wydana, z masą ilustracji - a te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przyznam, że ciężko mi jednoznacznie ocenić.

W porównaniu do poprzedniej części książka króciutka i też mniej siadająca na psychikę, a bardziej poszatkowana.

W końcu to zapis kilkudziesięciu sesji terapeutycznych. Myślę, że to dobry materiał właśnie dla specjalistów i osób uczących się na specjalistów - jeden taki anty-przykład, jak nie prowadzić terapii. I dla doświadczonych, znających się na rzeczy bardziej pospolitych czytelników.

Nie poleciłabym tego na pewno byle komu, żeby zobaczył, jak wygląda terapia - właśnie dlatego, że "Doktorek" zrobił to źle.

Nie chodzi o zakłamanie rzeczywistości, ale nie powinno się raczej na sam początek odstraszać osób, które nic nie wiedzą o terapii, takimi anty-przykładami.

Wściekałam się razem z autorką na "Doktorka", kiedy ten co chwila wszystko odwoływał do siebie, nosz kurwa mać! Podobnie jak w zakończeniu, miałam wrażenie, że on prowadzi terapię z opisem osobowości borderline, nie z samą Mrówką. W ogóle jej nie słuchał, nie przyjmował jej wersji odczuwania świata i nie dziwne, że nie umiała się przed nim otworzyć.

Dobrze, że zdołała zakończyć tą terapię.

Przyznam, że ciężko mi jednoznacznie ocenić.

W porównaniu do poprzedniej części książka króciutka i też mniej siadająca na psychikę, a bardziej poszatkowana.

W końcu to zapis kilkudziesięciu sesji terapeutycznych. Myślę, że to dobry materiał właśnie dla specjalistów i osób uczących się na specjalistów - jeden taki anty-przykład, jak nie prowadzić terapii. I dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Daję 9/10 w skali młodzieżowego fantasy, za niepopełnienie podstawowych błędów w innych popularnych seriach.

Aż dziw mnie bierze, że nigdy nie słyszałam o Przebudzeniu Powietrza (wylosowałam je w bibliotecznej akcji "randka w ciemno z książką" z okazji walentynek), bo jest o wiele lepsze pod względem psychologii postaci niż Sarah J. Maas, Victoria Aveyard czy Marah Woolf.

Więc może skupię się na tych błędach, które u Elise Kovy się nie pojawiają.

0. Początek - w odpowiednim miejscu, mamy i akcję, i wprowadzenie do świata.
1. Główna bohaterka - ma własny charakter i różni się od głównych bohaterek u ww. autorek, które nie mają za grosz indywidualnych cech.
2. Konflikt - głęboka analiza wewnętrznych uczuć, za i przeciw u Vhalli. Niektórym może się to wydawać nużące, bo przez 2/3 książki zastanawia się, czy porzucić dawne życie i przyjąć swój magiczny dar, czy może zapomnieć o wszystkim. Ale jest to tak zgrabnie napisane, tak prawdopodobnie, że nawet przy braku jakichś mocno znaczących, politycznych wydarzeń, miło się to czyta. A nie uważałam się nigdy za fankę obyczajówek. Ale dla fanów akcji i plot twistów też coś jest, obiecuję, trzeba tylko cierpliwie czytać. Punkt kulminacyjny rozwalił mnie na łopatki.
3. Wątek miłosny - nie ma typowego trójkąta miłosnego, tak bardzo przeze mnie znienawidzonego! Jestem zdania, że romans jest bardzo dobrze, realistycznie poprowadzony.

To tylko krótka zajawka jako podpowiedź dla tych, którzy zastanawiają się - wypożyczyć/kupić, czy nie.

NIŻEJ DOKŁADNIEJSZA RECENZJA ZE SPOJLERAMI!

Vhalla jest bardzo inteligentną, rozważną dziewczyną o otwartym umyśle. Po kryjomu czyta książki w swojej pracy w bibliotece pałacowej (jest tam uczennicą), zamiast zajmować się porządkowaniem zbiorów czy przepisywaniem. Ciekawa świata i kochająca swoich przyjaciół, jest zadurzona w jednym z książąt, ale wie, że nie dorasta mu do pięt. Kiedy ten wraca do pałacu w deszczową noc, ciężko ranny, Vhalla najbardziej angażuje się w pomoc - wyszukiwanie informacji o truciznach w księgach. Okazuje się jednak, że uratowała życie nie temu księciu, co trzeba.

Ranny był następca tronu, czarodziej, przez wszystkich znienawidzony. Nadmienię, że tutaj magia funkcjonuje trochę na granicy prawa. Czarodzieje żyją w osobnym gettcie - w Wieży, noszą czerń, zarezerwowaną tylko dla nich, budzą strach, a normalni ludzie nie chcą się z nimi zadawać.

Nie dziwi więc szok Vhalli, kiedy dowiaduje się, że sama jest czarodziejką, a jej moc wkrótce się przebudzi. Na tym właśnie polega konflikt w tej powieści - Vhalla zostaje zawieszona między biblioteką a Wieżą, światem dobrze jej znanym a zakazanym, którego od zawsze uczono jej się bać, ale też kuszącym lepszymi warunkami i szacunkiem dla każdego czarodzieja, bez względu na status.

Drugi konflikt pozostaje nieco z boku, a jest nim powoli, naturalnie rozwijające się uczucie do znienawidzonego przez wszystkich księcia, bardzo sprytnie rozpoczęta znajomość - przez wymianę anonimowych liścików, dzięki którym Vhalla poznała jego prawdziwe ja bez uprzedzeń, a dopiero później jego tożsamość. W międzyczasie walczy o nią Sareem, przyjaciel z dzieciństwa, reprezentujący sobą ideał chłopaka dla Vhalli. Ale dla tej Vhalli, która nie wiedziała jeszcze nic o magii, którą nosi w sobie. Rozdarta między lojalnością wobec jednego i drugiego, nie chce zatracić przyjaźni żadnego z nich. To, co łączy ją z Aldrikiem, to na razie przyjaźń, ale widzę tu już fundamenty naprawdę dobrego romansu księcia z chłopką. Magnifico!

Punkt kulminacyjny rozwalił mnie na łopatki jak żaden inny. Po tych perypetiach i walce wewnętrznej Vhalli kompletnie się nie spodziewałam ataku na stolicę, ale szybko zrozumiałam, że w sumie żonglerzy zapowiadali coś specjalnego na ostatni dzień święta... Zdziwiło mnie bardzo osadzenie Vhalli i chciałam rwać sobie włosy z głowy, dlaczego. Wydaje mi się trochę nielogiczne. Tym bardziej, że znalazł ją drugi książę, który też był pozytywnie do niej nastawiony. Skąd wniosek, że próbowała zabić Aldrika? Za ten brak logiki odejmuję punkt, podobnie za czarny charakter z czapy. Kilka razy przewinął się Egmun, którego Vhalla się obawiała, ale przysięgam, wg mnie nic nie wskazywało na to, żeby akurat się na nią uwziął. Powinny pojawić się jeszcze jakieś przesłanki. Chyba, że to będzie do wyjaśnienia w kolejnych częściach.

Język - nie wiem, czy to bardziej zasługa autorki, czy tłumaczki. Zdaję sobie sprawę, że tłumaczka mogła tu swoje dołożyć, ale też należy się ukłon w jej stronę, jeśli zachowała styl autorki. Podobało mi się, że Vhalla mówi do wysoko urodzonych osób w liczbie mnogiej, bo rzeczywiście oddaje to dystans. U innych autorek było samo Wasza Wysokość, które szybko przechodziło na ty i właściwie szybko zapominałam, że główna bohaterka nie jest wcale z rolajsami tak blisko. No i mistrzowskie przedstawienie języka pospólstwa podczas zeznań! To mnie najbardziej zachwyciło. Pierwszy raz spotykam się z tak zróżnicowanym językiem w książce nie należącej do literatury wymagającej.

Mamy wykluczenie czarodziejów, mamy niesprawiedliwość, mamy zamknięte umysły wszystkich tych, którzy boją się magii, mamy niesłusznie źle ocenianego księcia, mamy inteligentną, nietuzinkową bohaterkę. Czego chcieć więcej?

Daję 9/10 w skali młodzieżowego fantasy, za niepopełnienie podstawowych błędów w innych popularnych seriach.

Aż dziw mnie bierze, że nigdy nie słyszałam o Przebudzeniu Powietrza (wylosowałam je w bibliotecznej akcji "randka w ciemno z książką" z okazji walentynek), bo jest o wiele lepsze pod względem psychologii postaci niż Sarah J. Maas, Victoria Aveyard czy Marah Woolf....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To moje pierwsze spotkanie twarzą twarz z Dawkinsem - choć wcześniej słyszałam już o Bogu Urojonym i czeka on na swoją kolej, to najpierw sięgnęłam po tą pozycję z wydziałowej biblioteki.

Trochę bałam się trudnego języka, ale okazał się bardzo przystępny, autor pisze szczerze, nie stroni od krytyki osób negujących współczesną naukę, ale też nie "jedzie" po nich całkowicie, a przedstawia racjonalne argumenty. Naprawdę miło się czytało i bardzo dużo się dowiedziałam. Już na zawsze zapamiętam, że człowiek nie wyewoluował z małpy, tylko ma z nią wspólnego przodka!

Co do dodatku na końcu książki - tabel statystycznych z wynikami ankiet dotyczących przekonania o wieku świata oraz prawdziwości ewolucji - mam jedną, smutną refleksję.

Wygląda na to, że obecnie w populacji ludzkiej dobór naturalny faworyzuje grube portfele, a nie tęgie mózgi.

Dobór naturalny jest tylko doborem, mechanizmem, ale być może my, ludzie, jedyne (jak na dziś wiadomo) autorefleksyjne ssaki powinniśmy zastanowić się: co zrobiliśmy nie tak, że tak się stało...?

To moje pierwsze spotkanie twarzą twarz z Dawkinsem - choć wcześniej słyszałam już o Bogu Urojonym i czeka on na swoją kolej, to najpierw sięgnęłam po tą pozycję z wydziałowej biblioteki.

Trochę bałam się trudnego języka, ale okazał się bardzo przystępny, autor pisze szczerze, nie stroni od krytyki osób negujących współczesną naukę, ale też nie "jedzie" po nich całkowicie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dobre studium małomiasteczkowego społeczeństwa, dzięki zastosowanej narracji punktu widzenia pokazujące, jak niewiele z tego, co głoszą plotki, jest prawdą. Choć ostatecznej konkluzji nie poznajemy - nie wiemy, jaka jest reakcja miasteczka na pogrzeb doktora - to wydaje się, że nawet nie to było celem tej książki. Rozkoszowałam się nią właśnie ze względu na mnogość punktów widzenia bohaterów, dobrze znając te mechanizmy, jako iż sama pochodzę z małego miasteczka.

Dobre studium małomiasteczkowego społeczeństwa, dzięki zastosowanej narracji punktu widzenia pokazujące, jak niewiele z tego, co głoszą plotki, jest prawdą. Choć ostatecznej konkluzji nie poznajemy - nie wiemy, jaka jest reakcja miasteczka na pogrzeb doktora - to wydaje się, że nawet nie to było celem tej książki. Rozkoszowałam się nią właśnie ze względu na mnogość punktów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwsze pięćdziesiąt stron wymęczyłam. Zanudziłam się na śmierć. Nic się nie działo. Za dużo opisów nic nieznaczącej wiochy, w której mieszka główny bohater. Autor zdecydowanie nie zna jednej z najważniejszych zasad pisania książek (na którą natknęłam się przypadkiem): zacznij od momentu, kiedy zaczyna się robić ciekawie. Dla mnie opis targu w Skórach i pojawienia się wojownika z ciekawymi towarami nie był ani trochę ciekawy, tym bardziej, że okolica też nudna, wiejska, nie było czego opisywać.

Ciężko się to czytało i porzuciłam tą książkę, z myślą, że odsprzedam ją komuś. I tak naprawdę doczytałam ją do końca tylko dlatego, że serwisy social książkowe nie zawierają opcji porzucenia tytułu - tak jak portale, na których można zapisywać sobie postęp w oglądaniu anime i czytaniu mang. Nie chciałam, żeby to mi ciągle wisiało jako czytane, nic nie szło z tym zrobić, więc doczytałam, żeby wrzucić to wreszcie na wirtualną półkę przeczytanych. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o ochy i achy na tylnej okładce oraz we wstępie ze strony wydawcy.

Po tej 50 stronie nie jest już tak źle. Okazało się, że poddałam się tuż przed twistem, po którym wszystko się rozkręciło. To opowieść o szkole magii z demonami - magicznymi zwierzątkami - w rolach chowańców. Mocny średniak. Dobry dla zabicia czasu albo dla początkującego w gatunku fantasy.

Może najpierw zalety. Zdecydowanie jest nią sposób myślenia Fletchera. Jest bardzo bystry i wykorzystuje to w walce. Jego posunięcia, ilekroć wpada w tarapaty, są zawsze przemyślane. To dobra postać, dzięki temu wielowymiarowa. Nie jest typowym Gary Stue, są też dziedziny, z którymi sobie nie radzi. Na uwagę zasługują też postacie nauczycieli. Są bardzo różni i niezbudowani na stereotypach, jak najbardziej wiarygodni. Najmocniej polubiłam panią Lovett.

Mocnego plusa daję za brak wątku miłosnego. Mam dosyć tego typu młodzieżowych fantasy, w których narratorką jest nastolatka, która nie umie wyobrać, którego chłopca woli, więc przy pierwszej lepszej okazji liże się z każdym, jakby nie umiała panować nad swoim popędem. Tutaj widzimy świat z perspektywy chłopaka, opisany przez trzecioosobowego narratora.

Od kiedy zaczyna się coś dziać, zaczyna się też doceniać styl autora. Jest dość literacki, miło się czyta w porównaniu do innych fantasy młodzieżowek, a jednocześnie nie przysłania sensu historii.

Problem w tym, że cała historia nie wykazuje sobą absolutnie żadnej oryginalności. To wszystko gdzieś już było. Elfy, magowie, krasnoludy, demony przypominające do złudzenia pokemony, szkoła magii, konflikty rasowe oraz klasowe pomiędzy uczniami, trwająca wojna z wrogą rasą, nadęta arystokracja, od zera do bohatera, mechanika magii, cliché, cliché i jeszcze raz cliché.

To, co zdecydowało, że nie będę czytać kolejnych części, to sposób budowy fabuły. Jak dotąd we wszystkich czytanych przeze mnie powieściach była jakaś intryga, tajemnica, której rozwiązanie musiałam poznać - choćbym nie wiem jak nienawidziła głównego bohatera i wkurzała się na mało oryginalne motywy. Tutaj jednak nic takiego nie ma. Nic mnie nie zaciekawiło. Wydarzenia po prostu po sobie po kolei następują. Nie ma kompletnie czego wyczekiwać. Jest to chyba największy grzech jakichkolwiek powieści - bo z tą tajemnicą można schwytać nawet niechętnego czytelnika w pułapkę. I tak przeczyta do końca, bo nie wytrzyma, musi wiedzieć, o co chodziło, co za tym wszystkim stoi. Tutaj musi wystarczyć sam świat i bohaterowie. Mnie nie zachwycili. Nie dość, żeby zaciekawiły mnie ich dalsze losy.

Jest to debiut i widać potencjał - ale potrzeba jeszcze sporo pracy nad budowaniem historii tak, żeby powstało coś nieco mniej opartego na znanych już dobrze w gatunku schematach.

Pierwsze pięćdziesiąt stron wymęczyłam. Zanudziłam się na śmierć. Nic się nie działo. Za dużo opisów nic nieznaczącej wiochy, w której mieszka główny bohater. Autor zdecydowanie nie zna jednej z najważniejszych zasad pisania książek (na którą natknęłam się przypadkiem): zacznij od momentu, kiedy zaczyna się robić ciekawie. Dla mnie opis targu w Skórach i pojawienia się...

więcej Pokaż mimo to